- W empik go
21:37 - ebook
21:37 - ebook
Książka „21:37” rozpoczyna cykl powieści kryminalnych Mariusza Czubaja Polski psychopata z komisarzem Rudolfem Heinzem w roli głównej. Rudi zbliża się do pięćdziesiątki. Lubi kuchnię śląską, cierpi na reumatologiczne zapalenie stawów, a w wolnych chwilach słucha Johna Lee Hookera oraz Steviego Ray Vaughana i gra na gitarze rockowe standardy. Wychowuje dorastającego syna, z którym coraz bardziej traci kontakt. Przede wszystkim zaś jest „samotnym łowcą tropiącym dzikie, unikatowe sztuki w rodzaju seryjnych morderców”, czyli najlepszym w kraju profilerem. Typuje sprawców najbardziej brutalnych i tajemniczych przestępstw.
Wiosną 2007 Rudolf Heinz dołącza do specjalnej grupy operacyjnej, która ma wyjaśnić sprawę makabrycznego morderstwa. W pobliżu warszawskiego Centrum Olimpijskiego znaleziono ciała dwóch młodych mężczyzn. Morderca najwidoczniej postanowił zabawić się z policją i pozostawił dodatkowe wskazówki. Co oznaczają różowe trójkąty namalowane szminką na torbach foliowych, którymi owinięto głowy ofiar, i liczby: 21 i 37? Policja podejrzewa, że zbrodnia może mieć charakter rytualny. Okazuje się, że ofiary były studentami seminarium duchownego, do którego prowadzi jeden z tropów. Komisarz Heinz podejmuje ryzykowną, intelektualną grę z mordercą. Czy „samotny łowca” wpadnie na właściwy ślad? I czy odnajdzie wspólny język z policjantami z Warszawy: Karloffem i „Czarną Wiedźmą”? Śledztwo Heinzowi utrudniają traumatyczne doświadczenia z przeszłości oraz to, że na Śląsku – a więc jego macierzystym terenie – zaczyna grasować morderca kobiet.
Klasyczny kryminał osadzony w polskich, bardzo współczesnych realiach. Napisany z mistrzowską precyzją i antropologiczną wyobraźnią. A komisarz Heinz – niczym inspektor Maigret Simenona – nie spocznie, póki nie wyjaśni każdej, najbardziej nawet demonicznej zagadki.
Z recenzji Alei samobójców:
Aleję samobójców czyta się bardzo dobrze, intryga wciąga, podobać się mogą również dowcipne odniesienia do polskiej rzeczywistości, zarówno do bieżącej polityki jak i popkultury.
Zdzisław Pietrasik, Polityka
Widać, że autorzy Alei samobójców wiedzą, jak powieść kryminalną należy napisać. Krajewski i Czubaj posłużyli się starymi, sprawdzonymi przepisami na czarny kryminał.
Dziennik
Intrygę poprowadzono z odpowiednim suspensem, duchotą letniego miasta zbudowano sztafaż noir, z „rajskiego przybytku” wyłowiono i wzruszenie, i kontrastujące z nim, czające się podskórnie zepsucie.
portalkryminalny.pl
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-001-5 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
jak użycie czerni w rysunku.
I dlatego właśnie w świętych miejscach
i świętym czasie odkrywamy
też niekiedy sakralizację rozkładu.
Mary Douglas, Czystość i zmaza, przeł. Marta Bucholc, Warszawa 2007
Pewne rodzaje zła służą wprawdzie wyższym formom dobra,
możliwe jest jednak, że istnieje takie zło,
które nie daje się włączyć w żaden system dobra
i do którego jedynym praktycznym stosunkiem jest tylko milczące poddanie się lub zgoła niebranie go pod uwagę.
William James, Doświadczenia religijne, przeł. Jan Hempel, Kraków 2001PROLOG
To był sen. Tylko sen.
A on za chwilę wybudzi się z tego koszmaru.
Śniło mu się, że ma piętnaście lat, spędza wakacje nad morzem i uczy się pływać pod wodą. To były ostatnie wakacje, gdy żył jeszcze ojciec. Ostatnie szczęśliwe miesiące w jego życiu. Najpierw dwadzieścia metrów po powierzchni fal, później tyle samo albo jeszcze więcej na bezdechu w zanurzeniu. Tak długo, jak się da. Dopóki ból w płucach nie zacznie kłuć niczym wbijane w ciało igły. Dopóki pulsowanie krwi nie rozsadza skroni. Do chwili, gdy strach nie zacznie paraliżować ruchów. Bo to strach, powtarzali mu podczas morderczych treningów, ostatecznie to strach zawsze zabija. Dlatego im więcej umiesz, tym mniej się boisz.
Tym razem było jednak inaczej. Przecenił swoje możliwości. Zszedł zbyt głęboko i teraz musi czym prędzej wypłynąć. Niebieskie plamy w szarym, metalicznym odcieniu stawały się jaśniejsze i układały w jednolity, monotonny obraz. Wynurzał się. Za chwilę wszystko wróci do normy. Wyrówna oddech. Zobaczy bezchmurne niebo. Może ujrzy w oddali zarys dwóch łodzi z białymi żaglami.
Niebieska płaszczyzna pękła na setki kawałków, niczym tłuczone lustro. W oczach wirowały wielobarwne punkciki. Poczuł, że piecze go skóra na policzku. W jednej chwili odzyskał świadomość.
Już wiedział, że to nie był sen. Że nie jest nad morzem.
Coś znacznie gorszego od sennego koszmaru działo się na jawie.
Pastelowe niebo przemieniło się w niechlujnie pomalowaną ścianę, z której gdzieniegdzie obłaziła farba, odkrywając fakturę starych desek. Zamiast białych żagli zobaczył białka oczu z nitkami popękanych naczynek.
Zobaczył oczy szaleńca.
Łapczywie zaczerpnął powietrza, ale nie poczuł ulgi. Zakrztusił się.
Bał się. Jednak to nie paraliżujący strach sprawił, że wytrenowane ciało odmawiało posłuszeństwa. To nie strach przywiązał mu ręce do oparcia metalowego krzesła i nie on skrępował mu nogi.
Przekrwione oczy wpatrywały się w niego z uwagą sędziego, który przygląda się zamroczonemu ciosem bokserowi i ocenia zdolność do podjęcia dalszej walki. Mężczyzna z wyraźnym ciemnym zarostem na twarzy wyprostował się i odsunął od krzesła. Chłopak napiął mięśnie i szarpnął. W odległości trzech metrów od siebie, na takim samym starym, ciężkim krześle ujrzał sobowtóra. Też był blondynem, ręce i nogi miał tak samo związane, a na ustach, ten szczegół ich jednak różnił, szarą taśmę pięciocentymetrowej szerokości, jaką okleja się paczki na poczcie. Mężczyzna jednym ruchem zerwał taśmę. Zabrzmiało to jak trzask łamanej gałęzi.
Sobowtór krzyknął.
– Ciii... – Mężczyzna przyłożył palec do ust. – Nie lubię krzyku. Przyzwyczajony jestem do ciszy. Chyba tak samo jak wy. – Pogłaskał sobowtóra po głowie. Chłopak wygiął szyję i popatrzył na oprawcę z odrazą.
Szaleniec zaśmiał się cicho.
– No, chłopcy, ostatnia runda. – Krążył palcem wokół ust sobowtóra, gdzie powstał czerwony ślad. Pamiątka po gwałtownie zerwanej taśmie. – Chyba już wiecie, jak to jest tracić oddech. Powolne, bolesne, straszne męczarnie to nic. Najgorsze jest, że do końca wiecie, co się dzieje. Prawie do końca jesteście wszystkiego świadomi.
Rytmicznie zaciskał dłonie w pięść i rozprostowywał palce. Przechadzał się między krzesłami, jakby wygłaszał wykład.
– Wszyscy, jak tu jesteśmy, wiemy, że wiedza bywa bolesna. Już biblijni praprzodkowie to wiedzieli, więc... – zawiesił głos.
– Więc kto jeszcze? – zapytał ostrym tonem. – Kto? Muszę to wiedzieć!
Chłopak patrzył na przemian to na swojego sobowtóra, to na pochylające się nad nim plecy mężczyzny. Poruszył dłońmi. Czuł, że więzy trochę się poluzowały, a między nadgarstkami i metalowym oparciem wytworzyła się wolna przestrzeń.
– Ja nic nie wiem... Naprawdę... Mówiłem już... Mówiliśmy już... Przysięgam... Proszę nas puścić. Nie powiem nikomu... Zniknę... Nikt się nigdy nie dowie... Bardzo proszę...
Głos chłopaka załamywał się.
Mężczyzna pokręcił głową zdegustowany. Przy każdym jego kroku lekko skrzypiała podłoga.
– Nie dajesz mi wyboru. A ty – odwrócił się – popatrz na swojego kolegę. Nie szkoda ci go?
Nie czekał na odpowiedź. Wprawnym ruchem założył sobowtórowi na głowę torbę foliową, szarpnął i zacisnął. Przerażone oczy znikły zasnute parą. Głowa podrygiwała jak przy elektrowstrząsach. To wygląda jak instalacja – pomyślał chłopak. – Jakaś koszmarna pieprzona instalacja, jakich pełno w galeriach sztuki współczesnej. To musi być jakiś żart.
Drżała już nie tylko głowa. Całe ciało zaczęło podskakiwać. Sportowe buty wystukiwały nerwowy rytm, jakiego nie powtórzyłby żaden perkusista na świecie. Chłopak zaczął się śmiać. Mężczyzna nie spodziewał się takiej reakcji. Zesztywniał i puścił sobowtóra.
– Co? Co cię tak śmieszy?
Jeszcze moment, pomyślał chłopak. Jeszcze moment i będę miał wolne ręce. Gdy pochyli się nade mną, złapię go za włosy i uderzę głową. Jak się uda.
– Jesteś psycholem, wiesz? Tandetnym psycholem. Dlaczego to robisz? Przecież nas i tak nie zabijesz. – Zaśmiał się histerycznie. Zakrztusił się śliną, która ściekła po szyi, i dostał ataku kaszlu. – Jeszcze chwila. – Nawet jako świr pozostajesz miernotą. Naoglądałeś się Siedem i odbiło ci. Tak, masz rację, wiedza jest bolesna. Więc ciekawe, kiedy dotarło do ciebie, że jesteś miernotą? No kiedy...
Zagadać. Dwadzieścia sekund i będę wolny. Potem wszystko w moich rękach.
Mocne uderzenie w twarz oszołomiło go. Folia zacisnęła się na głowie. Pociemniało w oczach. Ręce stały się ciężkie i bezwładne. Nadgarstki zetknęły się z chłodnym metalem.
Nagłe szarpnięcie sprawiło, że powróciło światło. Uścisk zelżał.
– Kto? Kto jeszcze? – usłyszał nad sobą głos, ale nie miał siły odpowiedzieć.
Z jego ust dobywało się charczenie.
Folia raz jeszcze naprężyła się na jego policzkach, czole i nosie.
– Lis wie o wielu sprawach, natomiast jeż zna jedną, najważniejszą. – Głos dobiegł gdzieś z daleka. Albo tylko tak mu się zdawało.
Torba wrzynała się w skórę. Twarz płonęła, a w uszach szumiało.
Znów miał piętnaście lat, spędzał wakacje nad morzem i uczył się pływać pod wodą.
Daniel Wyprych zaczerpnął swieżego powietrza. Była parna wiosenna noc, a niebo pełne gwiazd zapowiadało kolejny upalny dzień. Wyprych popatrzył w górę i pomyślał, że niestety nie urodził się pod szczęśliwą gwiazdą. Dwa tygodnie temu skończył pięćdziesiąt trzy lata. Natura poskąpiła mu wzrostu. W klasie był zawsze najniższy, co sprawiało, że koledzy lubili od czasu do czasu wykorzystywać swoją przewagę fizyczną. Tak działo się do chwili, gdy szkolny konus zapisał się do sekcji bokserskiej Gwardii Warszawa. Wtedy wszystko się zmieniło. To on zaczął dawać wycisk, rządzić na podwórku i boisku. Nikt już nie ośmielił się nazwać go „oprychem”, „wytrychem” czy „wypryskiem”. Startował w wadze papierowej. Jego atutem była szybkość, którą pokonywał przeciwników. Robił postępy i został dostrzeżony przez trenerów kadry.
Tu kończyła się optymistyczna część historii, którą zwykł opowiadać za butelkę piwa. Boksera pokonał przypadek. Gdyby nie przypadek, nie poszedłby wtedy do osiedlowego sklepu i nie wdał się w awanturę z dwoma podchmielonymi osiłkami, którzy, okazało się, mieli do pomocy jeszcze trzech kolegów. Wyprych wyszedł z nierównej walki zwycięsko, ale za to z rozbitym łukiem brwiowym. Gdyby więc nie przypadek, pojechałby do NRD, do Halle, na prestiżowy turniej. A potem... Kto wie...
Od tamtego momentu w życiu Wyprycha, którego koledzy zaczęli nazywać Halle, wszystko się zmieniło.
Halle ruszył z ulicy Podleśnej na nocne łowy. Minął Kępę Potocką, przeciął wymarłą w środku nocy Wisłostradę i znalazł się blisko rzeki. Ruszył w stronę Centrum Olimpijskiego, przez sportowców zwanego złośliwie Pałacem. Bliskość siedziby Polskiego Komitetu Olimpijskiego sprawiła, że Halle znów pomyślał, co by było, gdyby... Gdyby chociaż urodził się trochę później. Pod koniec lat siedemdziesiątych polski boks wciąż liczył się na świecie i Halle bił się w ringu z prawdziwymi wymiataczami. W następnej, chudej dekadzie młodych zabijaków już nie było, a starzy się wykruszyli. Nie miałby sobie równych, to Halle wiedział na pewno. A co by było, gdyby został bokserem zawodowym? Nikt by nie mówił, że startuje w tej śmiesznej wadze papierowej. A i imię by zmienił, bo to, którym unieszczęśliwili go rodzice, wszystkim kojarzyło się z piosenkarzem występującym na festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Niekiedy, siedząc przy butelce piwa Tatra, Halle układał w głowie puenty wywiadów, jakich udzielałby gazetom sportowym przed ważnymi walkami. „Jak będzie pan walczył? To proste, odpowiadał sobie w myślach. Trafiam, urywam głowę i koniec”.
Trafiam, urywam głowę. To podobało mu się najbardziej.
Chociaż życie zakpiło z niego, Halle nabył stoickiej wprawy i umiał cieszyć się z tego, co miał. Nie zapił się, jak jego koledzy z sali bokserskiej, ani, jak wielu innych, nie skończył w więzieniu albo na cmentarzu. I cieszył się, że mieszka w okolicach Kępy Potockiej, a nie, jak kiedyś, przy Racławickiej. Nie mógłby chodzić nocą, jak teraz, i zbierać odpadów po bogaczach. Tereny przy Racławickiej oraz Żwirki i Wigury, ciągnące się w stronę lotniska, ogrodzono i ochrzczono imieniem Marina. Tajemnicza nazwa nawet podobała się Wyprychowi, ale i tak wolał wciąż bezimienne przestrzenie nad Wisłą, nieokiełznane jeszcze przez developerów walczących o ziemię w stolicy jak wściekłe psy.
Halle szczególnie upodobał sobie okolice Centrum Olimpijskiego. Zauważył, że wieczorem zatrzymują się tam dobrej klasy samochody. Ich właściciele spotykają się, po czym po kilkunastu albo kilkudziesięciu minutach odjeżdżają. Halle usłyszał od kogoś, że to jedno z ulubionych miejsc schadzek tych, którzy, tu rozmówcy zawsze się uśmiechali, „robią to inaczej”. I że po pedałach znaleźć można nie tylko zużyte prezerwatywy, ale też puszki, niedopite piwo w butelkach, papierosy w pomiętych paczkach, a nawet ubranie. Halle mógł to wszystko potwierdzić: sam znalazł kiedyś T-shirt, wprawdzie o wiele za duży, i parę nieznoszonych butów. Pewnie ktoś musiał ich nieźle wystraszyć, myślał. Bo przecież nikt by butów nie zostawił. W dodatku dobrych.
Teraz przypomniał sobie tę historię o butach i od razu poprawił mu się humor. Zresztą ostatnio był w niezłym nastroju. Pogoda dopisywała, od dwóch tygodni było ciepło, nocnych schadzek coraz więcej i odpadów do zagarnięcia też niemało. Halle zapalił papierosa. Wkraczał na teren swoich łowów.
W plecaku pobrzękiwało już kilka puszek i butelek, gdy zobaczył coś dziwnego. Tam, gdzie zaczynała się ściana drzew, ktoś mu się przyglądał. Halle wyrzucił papierosa i położył plecak. Wieloletnie doświadczenie podpowiadało, że w takich przypadkach lepiej mieć dwie ręce wolne. Ręce, które wciąż potrafią uderzyć, trafić i urwać głowę.
Popatrzył na zegarek, znalazł go ubiegłego lata w pobliskich krzakach. Była trzecia czterdzieści. Nikogo o tej godzinie nie powinno już tu być. Rozejrzał się. Dziwne. Nigdzie nie zobaczył samochodu. Znów spojrzał przed siebie. Postać przy drzewie wciąż siedziała nieruchomo i patrzyła w jego stronę. Wyprych zmrużył oczy krótkowidza i postanowił podejść bliżej. Może wystraszy tamtego, a wtedy można liczyć na ciekawy łup. W takich chwilach najważniejsze to nie okazać strachu.
Halle zrobił krok do przodu.
Tamten wciąż się nie ruszał. Dziwne. Siedzisz na odludziu, w nocy, i ktoś podchodzi do ciebie. Jest naturalną reakcją, że wstajesz, nawet zrywasz się, bo nigdy nie wiadomo, co się może stać i jakie zamiary przybysz ma wobec ciebie. Postać, do której zbliżał się Halle, wciąż siedziała z nogami wyciągniętymi przed siebie. Na głowie, Wyprych znów zmrużył oczy, miała jakąś czapkę. Może jest pijany, przemknęło przez głowę byłemu bokserowi. Popatrzył na sportowe buty, chyba w dobrym stanie. Wszystko wskazuje na to, że tej nocy dopisze mu szczęście. Zapowiadają się udane łowy.
A jednak coś się nie zgadzało. Postać wciąż siedziała, ale nie opierała się o drzewo, jak można było przewidzieć. Oprócz ich dwóch był tu jeszcze ktoś. Siedzący przylegał plecami właśnie do niego. Halle dostrzegł drugą parę wyprostowanych nóg. Zwolnił. Wciąż widział tylko zarysy tych dwóch, uprawiających nad ranem przy Pałacu dziwną gimnastykę.
– I co się tak gapisz, cioto? – rzucił Halle w stronę siedzących. – Co tam robicie?
Grunt to przejąć inicjatywę.
Powinni się zerwać na nogi. Tymczasem z tamtej strony nie było żadnej reakcji.
Halle usłyszał chrzęst pod stopą. Z satysfakcją pomyślał, że rozgniótł skorupę ślimaka. Te ścierwa nie powinny łazić pod nogami. Wciąż coś się nie zgadzało. Zrobił jeszcze krok i wtedy zrozumiał.
Głowa. Ten, który siedział, miał coś na głowie. Halle poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła, zupełnie jak podczas przejażdżki na diabelskim młynie. To jednak nie głowa uwięziona w torbie była najbardziej przerażająca. Tam, gdzie powinny być usta, eksbokser zobaczył coś dziwnego. Coś, co go przeraziło.
Gwałtownie odwrócił się i zwymiotował na torbę z nocnym dorobkiem. Wytarł dłonią usta i brodę.
– O żesz kurwa... Kurwa mać!
Czuł, że stało się coś niedobrego i że najrozsądniej będzie, jeśli się oddali. Szkoda może tylko tych sportowych butów...
Ruszył w stronę parkingu przy Centrum Olimpijskim. Z budki strażnika dobiegała senna piosenka. Przez okienko Halle dostrzegł, że mężczyzna w uniformie z napisem Agencja Ochrony śpi z głową opartą na dłoni.
Halle załomotał w plastikową ścianę budki.
– Szefie, tam przy głównej ścieżce... tak trochę dalej... Tam ktoś leży... Właściwie to siedzą... Chyba dwóch...
Zaspany mężczyzna zastanawiał się, czy nie nacisnąć alarmu wzywającego patrol. Firma ochroniarska wysyłała tu wozy niechętnie, poza tym można się spodziewać nieprzyjemności. Na pewno dwóch młodych wygolonych osiłków w czarnych uniformach będzie się wyśmiewać z jego nieporadności. Z tego, że nie dał sobie rady z jednym kurduplowatym menelem zbierającym puszki.
– I co? Ja tam pójdę, a ty mi budkę obrobisz? – Popatrzył na grające zdezelowane radio. – Nie ze mną te numery.
– Nie, nie o to chodzi... Tam... – Halle wyciągnął rękę w kierunku drzew.
W wyrazie jego twarzy ochroniarz zobaczył coś, co sprawiło, że zmienił zdanie. Nacisnął alarm w pilocie. Najwyżej będzie się tłumaczył.
Patrol przyjechał po dwunastu minutach.
Był dwunasty kwietnia 2007 roku. Wiosna budziła się do życia.
O czwartej czterdzieści pięć poranny śpiew ptaków nad Wisłą wymieszał się z jękiem policyjnych syren.1
Przyjeżdżał tu co cztery tygodnie. Zawsze w połowie miesiąca. Zawsze piętnastego. Przyzwyczajenie i powtarzalność sprawiają, że nie wariujemy, powtarzał podczas kursów dla młodych adeptów kryminalistyki. Przyzwyczajenie i powtarzalność, dodawał, patrząc na potakujące mu głowy, są także wizytówką psychopatów i szaleńców.
Jak zwykle przyjechał z różami. Przywiózł nowy słoik po ogórkach konserwowych Krakus. Miesiąc temu, gdy zdarzały się jeszcze przymrozki, zauważył, że poprzedni słoik pękł. W domu nigdy nie mieli wazonu. Teraz też go nie kupił, żeby nie kusić złodziei, pewien, że nawet stąd ktoś prędzej czy później by go zabrał. A wtedy musiałby przyznać, że ktoś naruszył jego święte miejsce i zbezcześcił je.
Krzyż był prosty, metalowy, gdzieniegdzie, zwłaszcza na końcach ramion, pokryty rdzą. Mężczyzna pochylił się, by zapalić znicz. Przyszło mu to z pewnym trudem. Wygnieciona sztruksowa marynarka z łatami naszytymi na łokciach, w stylu Brudnego Harry’ego, zrobiła się po zimie podejrzanie ciasna. Miał nieco ponad metr siedemdziesiąt, a ważył niemal dziewięćdziesiąt kilogramów. Prawą dłonią przyczesał na skroni włosy, wśród których zdecydowanie przeważały siwe. Jeszcze raz dotknął włosów.
U podstawy krzyża leżała sosnowa deska z wyżłobionymi inicjałami oraz cyframi: 1966–1991. Wstał i spojrzał na drogę. Przejechały dwa samochody, znacznie przekraczając, jak sądził, dozwoloną prędkość. Niedawno na odcinku między Bogusławicami a Grabową postawiono oznakowania informujące, że kierowcy dojechali do „czarnego punktu”. Wtedy, gdy to się zdarzyło, nikt nie stawiał żółtych tablic z czarnym iksem wpisanym w okrąg i nikt nie dziękował kierowcom za ostrożną jazdę. Był ciepły, słoneczny dzień, taki jak teraz. Z niewyjaśnionych przyczyn samochód z trzema osobami zjechał na pobocze i wbił się w drzewo. Tak brzmiał oficjalny komunikat. Nie było co zbierać, to usłyszał już nieoficjalnie. Od policjanta z drogówki.
Popatrzył na znicz. Płomień giął się raz w lewo, raz w prawo, niczym narciarz podczas slalomu. Mężczyzna potarł kilkudniowy siwawy zarost, który nigdy nie znikał z jego twarzy. Tak, zdecydowanie wolał to miejsce i krzyż przy szosie od rodzinnego grobu przy ulicy Sienkiewicza w Katowicach.
Nie lubił cmentarzy, bo w ogóle nie lubił tłoku. Nawet gdy chodziło o tłok wśród umarłych. Ta niechęć wzmagała się, gdy w cmentarnej alejce mijał grób ulubionego aktora. Przy grobowcu rodziny Cybulskich zawsze czuło się nieustającą obecność egzaltowanych fanów „polskiego Jamesa Deana”. Przechodząc kiedyś tamtędy, pomyślał, że ścisk musiał być też wtedy w tym pociągu, do którego po raz ostatni w życiu Zbyszek próbował wskoczyć.
Wyjął z kieszeni komórkę i spojrzał na wyświetlacz. Dochodziła szesnasta. Za dwie godziny spotka się z trzema kolegami i przez dwie godziny będzie grał rockowe standardy. Wsiadł do samochodu, założył okulary przeciwsłoneczne i zrobił to, co także należało do comiesięcznego rytuału. Włożył płytę do odtwarzacza, wybrał numer utworu i czekał, aż gitara Jimmy’ego Page’a zacznie delikatnie, na początku cicho i jakby od niechcenia grać introdukcję. Since I’ve Been Lovin’ You. „Odkąd Cię pokochałem”. No właśnie: odkąd? Ile to będzie lat? Kiedy to było? Pustą drogę wypełniły obrazy z przeszłości. Molowy blues świadczący o geniuszu Led Zeppelin zbliżał się do końca, gdy zerknął na komórkę leżącą na miejscu pasażera. Zobaczył dwa nieodebrane połączenia.
Zaklął pod nosem. Powinien wyłączyć telefon. Czuł, że jeśli zadzwoni, próba zespołu stanie się równie realna jak to, że przebiegnie teraz czterysta metrów. Prędzej umrze na serce.
Zadzwonił.
– Tu Rudolf Heinz. – Gdyby na centrali nie znali jego głosu, mogliby pomyśleć, że dzwoni Al Pacino albo charyzmatyczny trener siatkarek. Skutek pięciu piw wypitych wczoraj wieczorem z Lambrosem Kastoriadisem, greckim mistrzem karate. – Przed chwilą ktoś chciał ze mną mówić.
Oficer dyżurny szybko przełączył rozmowę.
– Musisz przyjechać – usłyszał znajomy głos. – Wiem, że jest piętnasty... ale musisz przyjechać. Jeszcze dziś. Jest sprawa. Duża sprawa. Jak zwykle mawiasz: tyle o tym.
Epickie, stylistycznie obfite frazy nigdy nie były specjalnością naczelnika wydziału zabójstw. Co innego z sutymi obiadami. Było niedzielne popołudnie, więc naczelnik powinien teraz siedzieć w domu przy stole i wdychać aromat drugiego dania, które podała mu anorektyczna i upiornie gadatliwa żona. A jednak stało się coś, co sprawiło, że przełożony Heinza siedzi teraz w firmie i popija, w najlepszym razie, obrzydliwą kawę.
Duża sprawa. Duża sprawa jest taka, że dzisiaj nie będę mógł być na próbie.
Heinz westchnął i odszukał w komórce numer mężczyzny, którego znał od trzydziestu lat. Człowieka, którego palce z równą biegłością poruszały się po klawiaturze komputera i gryfie gitary basowej.2
Budynek Komendy Wojewódzkiej przeczył potocznym opiniom, że architekci za czasów późnego Gierka byli pozbawieni wyobraźni. Monumentalna płyta pasowała, owszem, do tych powszechnych wyobrażeń, ale już falista fasada wprowadzała niepokój i miała niewiele wspólnego z monotonnymi siedzibami władzy z czasów Polski Ludowej. Heinz lubił budynki z tamtego okresu. Pamiętał dobrze, jak powstawały domy handlowe Zenit i Skarbek, może dlatego, że sam wtedy dorastał.
Miał dziewięć lat, gdy w 1972 roku otwierano, przy uroczystych dźwiękach orkiestry, Dworzec Główny, o którym mówiło się, że jest jednym z najnowocześniejszych dworców w Polsce. Trzy lata później po raz pierwszy uciekł z tego dworca nad morze, z niewielkim bagażem i wypłatą matki w kieszeni. Do domu przywiozła go milicja. Stąd jeździł na festiwale rockowe w Jarocinie, te najlepsze, z pierwszych lat imprezy, z niekończącym się szalonym korowodem punków, rastamanów i wielbicieli heavy metalu.
Powróciły pierwsze takty bluesa Zeppelinów i Heinz pomyślał, że nie ma nikogo, z kim mógłby o tym wszystkim porozmawiać. Nie ma już od lat.
Jest profilerem, najlepszym w kraju specjalistą zajmującym się typowaniem nieznanych sprawców przestępstw. Samotnym łowcą tropiącym dzikie, unikatowe sztuki w rodzaju seryjnych morderców, gwałcicieli czy piromanów. W dodatku jest łowcą ledwie tolerowanym przez policyjnych rutyniarzy.
Gdy przekroczył czterdziestkę, zrozumiał, że tak będzie już zawsze. Że nigdzie nie znajdzie swojego miejsca. W pracy patrzono na niego jak na dziwaka i outsidera, specjalistę od kosmicznych, wyimaginowanych teorii, które szczęśliwym trafem okazywały się przydatne w chwytaniu rozmaitej maści morderców. Nie lubił miasta, w którym mieszkał przez większość życia, ale też nie potrafił wyjechać z Katowic i rozstać się z coraz bardziej obskurnym dworcem. W mieszkaniu, dzielonym z synem, też nie czuł się jak u siebie. Może było tak dlatego, że nigdy nie potrafił wypełnić tych kilkudziesięciu metrów rodzinną atmosferą. Kiedyś jeszcze się o to obwiniał i próbował coś zmienić. Gdy syn skończył szesnaście lat i coraz częściej przebywał poza domem albo coraz później do niego wracał, Heinz zrozumiał, że poniósł porażkę. Najboleśniejszą spośród tych, jakie mu się przytrafiły.
– Nie obraź się, Hipis – powiedział mu kiedyś Lambros Kastoriadis – ale na więcej empatii natrafię w McDonaldzie, zamawiając Big Maca, niż u ciebie. Na sali treningowej senseia Kastoriadisa czuł się dobrze, ale bywał tam z upływem lat coraz rzadziej. Wolał spotkania przy piwie. Pozostało tylko jedno miejsce, w którym Hipis odżywał.
Hipis. Przezwisko nadali mu koledzy z zespołu. W przepoconych kanciapach, przerobionych na sale prób, zagraconych sprzętem muzycznym piwnicach, w magazynach pozbawionych wentylacji i oświetlanych jedną żarówką, Heinz czuł się jeszcze najlepiej. Grał i wtedy czuł się wolny. „Wolność to inaczej nie mieć już nic do stracenia”, śpiewała boska Janis, jedna z idolek jego młodości.
A potem dopadała go brutalna prawda. Komisarz Rudolf Heinz, profiler, gitarzysta i posiadacz brązowego pasa karate, skończył czterdzieści cztery lata, nie miał nic do stracenia i coraz mniej do zyskania.
W niedzielne popołudnie w wydziale zabójstw było cicho. Wieczna reorganizacja w policji sprawiała, że Heinza i innych policjantów z Wydziału Kryminalnego przerzucano z pokoju do pokoju. Dziwnym trafem powierzchnia pokoi za każdym razem zmniejszała się, rosła natomiast liczba, jak to mówiono, lokatorów. Heinz dzielił teraz klaustrofobiczny pokoik z podkomisarzem Krzysztofem Kobuzem oraz aspirantką Antoniną Trzcińską, której zadaniem było wpisywanie tajnych danych do komputerowej bazy. „Wszystko ma na miejscu, tylko miejsca nie ma”, na powitanie nowej lokatorki Kobuz posłużył się jednym ze swoich licznych aforyzmów. Coraz więcej pomieszczeń w gmachu na ulicy Lompy przejmowali funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Centralnego Biura Antykorupcyjnego i nic nie wskazywało, by miało się to zmienić.
Przeciwnie, z każdym miesiącem będzie coraz gorzej, pomyślał Heinz i zapukał do gabinetu szefa.
Wszedł do pokoju i zakrztusił się dymem. Chociaż sam palił od dziesiątego roku życia, nie mógł się przyzwyczaić do papierosów naczelnika Wydziału Kryminalnego Henryka Krygiera. Gdyby musiał opisać unoszącą się w pokoju woń, powiedziałby, że ma do czynienia ze smrodem palonych znoszonych gumofilców zmieszanych z mączką kostną. Naczelnik miał nadwagę większą niż Heinz, twarz podobną kształtem i rozmiarami do sznycla wiedeńskiego oraz sumiasty wąs, który sprawiał, że przypominał morsa.
– Gdyby tu był detektor dymu, z pewnością dostałby ataku kaszlu – wychrypiał Heinz.
Krygier zaśmiał się.
– Dobre, Hipis. Mógłbyś występować w programach „Na stojaka”, publiczność pękałaby ze śmiechu.
– Pomyślę o tym, jak przejdę na emeryturę...
Twarz naczelnika spoważniała.
– Nie teraz, Heinz. Teraz nie wyjeżdżaj z tą emeryturą. Jest sprawa.
– Duża sprawa – Heinz powtórzył to, co usłyszał przez telefon.
– Owszem. A wygląda tak: dwunastego kwietnia nad ranem przy Centrum Olimpijskim znaleziono zwłoki w liczbie sztuk dwie. Młodzi chłopcy, na oko około dwudziestu lat. Sprawę komplikuje to, że ci chłopcy okazali się seminarzystami z seminarium duchownego.
– Dwóch kleryków! – Heinz gwizdnął.
– W rzeczy samej. Sprawę, jak się domyślasz, przejęło CBŚ. Tyle że wiesz, jak to z nimi jest...
Heinz wiedział. Sukces ma wielu ojców, porażka cierpi na chorobę sierocą. Gdy funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego przewidywali, że sprawa może być trudna, pozostanie nierozwiązana albo będzie się ciągnąć miesiącami, woleli przekazać ją policji. Pewnie tak będzie i tym razem. Niczego dobrego to nie wróży.
– W Komendzie Stołecznej powołano specjalny zespół – ciągnął Krygier. – I tu się zaczyna twoja rola...
– Zaraz – Heinz przerwał. – Rozumiem, że mamy podwójne morderstwo, chodzi o kleryków, więc sprawa jest delikatna. Ale od razu powołali specjalną grupę?
– Nie wiesz jeszcze wszystkiego. Klerycy, sztuk dwie. To pierwsza komplikacja. Druga jest taka, że wyglądali nieciekawie. Na głowach mieli torby foliowe... – Krygier czekał na reakcję. – Według wstępnych ustaleń ktoś ich tymi torbami udusił – dodał ciszej i sięgnął po kolejnego papierosa. – Facetowi, zbieraczowi puszek i butelek, który ich znalazł, serce o mało nie wyskoczyło przez gardło.
– Jakiś wrażliwy gość – powiedział Heinz. – Chyba – popatrzył na Krygiera – chyba że to nie wszystko.
Poczuł, że robi mu się niedobrze. Zapewne z powodu papierosów.
– Komplikacja numer trzy jest taka, że... – naczelnik zaciągnął się – że na tych foliach, na wysokości ust, ktoś namalował trójkąty.
– Namalował trójkąty?
– Różową szminką.
– No to mamy pełny odlot...
– Czekaj... Wszystko wskazuje na to, że jest jeszcze komplikacja numer cztery. Ale tego nie wiem. Tak czuje mój nos. Pytałem, ale ci z Warszawy nie chcą powiedzieć, o co chodzi. Widocznie uważają, że im mniej osób wie...
– Tym potem mniejszy wstyd – przerwał Heinz. – Rozumiem już, dlaczego CBŚ chętnie spuściło tę sprawę.
– Spuściło, ale nie do końca. Jak wiesz, Katowice znów rządzą. Jak za starych czasów – Krygier uśmiechnął się, przez co jeszcze bardziej upodobnił się do morsa. – Prokuratura na szczeblu krajowym, abwera to ludzie stąd – wskazał ręką. – Uważają, że zabójstwo w Warszawie, z tymi torbami i tą szminką, to jakaś inscenizacja. No i ktoś w CBŚ przypomniał sobie, że w Katowicach jest niejaki Rudolf Heinz, specjalista od inscenizacji.
– Ale nie mogę jechać. – Heinz wstał z fotela. – Mamy zabójstwo w Lasku Aniołowskim, poza tym syn ma maturę, a przecież wie pan, szefie, że nie układa się nam. Mają tam swoich ludzi, powołali specgrupę, czego jeszcze chcą?
– Pojedziesz tam, rozejrzysz się, przewietrzysz Warszawkę i wrócisz. Nie będziesz członkiem specgrupy, masz być raczej koordynatorem. Takim... – Krygier szukał słowa – wolnym elektronem, który będzie działał po swojemu. Wiem, że mamy tu gówno na własnym terenie, w Lasku Aniołowskim, ale centrala nalega. Poza tym ludzie stąd pamiętają, że dobrze sobie radzisz w takich sprawach.
– Jakich sprawach?
– Z podtekstem religijnym. Umiesz się w tym poruszać. Kończyłeś liceum katolickie z internatem...
– I co z tego? To było dawno. Jestem policjantem, a istnienie policji to koronny dowód na nieistnienie Boga. Poza tym liceum nie skończyłem, wyrzucili mnie, gdy na korytarzu zorganizowałem mecz koszem na śmieci, a potem przypadkiem uruchomiłem gaśnicę pianową.
– Dobre. Tak czy inaczej pojedziesz – ciągnął Krygier. – Ktoś z Biura pamięta sprawę Inkwizytora. Podejrzewają, że tym razem też może chodzić o jakiegoś maniaka religijnego.
Heinz drgnął. Przed oczami stanęła mu twarz mężczyzny z siatką drobnych zmarszczek wokół oczu koloru stali. Twarz, która niczym się nie wyróżniała i rozpływała się w gąszczu podobnych. Może tylko dziwnie nieobecnym spojrzeniem. Spojrzeniem spokojnym i bezwzględnym. Przez ostatnie lata Heinz widział tę twarz przed sobą coraz rzadziej. Prawie o niej zapomniał.
Dym ukraińskich papierosów stał się nie do zniesienia. Heinz znów się zakrztusił. Krygier podszedł do okna i otworzył je szeroko.
– Nie chciałem ci tego przypominać – powiedział cicho. – Tak czy inaczej pojedziesz, rozejrzysz się i wrócisz. Miasto znasz, mieszkałeś tam całe lata i masz ze strony CBŚ to, co lubisz, wolną rękę. Poza tym pamiętaj, czuję, że jest tu jeszcze coś, czego mi nie powiedzieli. Masz być u nich jutro.
Krygier spojrzał na zegarek.
– Będę jadł zimny rosół. Zanim znikniesz, powiedz jeszcze, co sądzisz o gównie w lasku.
– Kobieta w średnim wieku podziurawiona nożem. Dosłownie podziurawiona, bo sprawca zadał prawie czterdzieści ciosów. Teren wokół rozryty, jakby przebiegło tam stado dzików, mnóstwo nieczytelnych śladów. On ją dźgał gdzie popadnie, a ona, póki mogła, starała się uciec... Być może uciekała... Takie przynajmniej jest pierwsze wrażenie. I wreszcie gwóźdź programu – ptasie pióro w dłoni zamordowanej...
– Mówiłeś już o tym na zebraniu. Nie rozumiem, co cię tak dziwi. Umierała i zacisnęła palce. Trafiła akurat na pióro. Nadal nie rozumiem, co w tym dziwnego.
– Jestem pewien, że tego pióra tam nie było. Nie potrafię tego udowodnić – Heinz podszedł do okna – ale jestem pewien, że pióro przyniósł ze sobą sprawca. Mówił szef o inscenizacji. I to w tym przypadku prawda. Skurwiel zainscenizował dla nas przedstawienie.
Słońce wdarło się do gabinetu naczelnika i Heinz zmrużył oczy.
– To nie jest tak, że poszedł ze swoją wybranką na spacer – bo to, że ją znał, nie ulega wątpliwości – a potem sprawy wymknęły się spod kontroli, doszło do sprzeczki i stało się, co się stało. On to zaplanował. Poszedł tam z nią z myślą, że ją zabije. Pióro jest tu kluczem. Pamięta pan może przypadek Johna Jouberta?
– Pamiętam tylko tych, których złapałem – odpowiedział Krygier. – A takiego sobie nie przypominam.
– Tam chodziło o ołówek. Zresztą... nieważne... Powiem tak, ten facet powróci. Obawiam się, że znowu zabije. Gówno będzie śmierdzieć jeszcze bardziej. Tyle o tym. – Heinz przyczesał dłonią włosy.
Krygier ponownie spojrzał na zegarek i westchnął. Wziął marynarkę i podszedł do drzwi. Wyszli na opustoszały parking. Naczelnik przeciągnął się niczym potężne zwierzę wybudzone z zimowego snu.
– Wiesz co? Pieprzyć to wszystko. W końcu jest niedziela. Czeka na mnie rolada wołowa po opolsku.
– Opole jakoś źle mi się kojarzy, szefie. – Heinz wyobraził sobie zielone strzępy ogórka kiszonego i różowe kawałeczki boczku drgające na ustach i wąsach Krygiera.
– A prawda, Opole... – Naczelnik przestał się przeciągać. – Jesteś... – szukał odpowiedniego słowa – jesteś defetystą, Heinz. Tak sobie postanowiłeś. I ten twój programowy smutek sprawia, że ciągle drepczesz w miejscu.
Heinz nie odpowiedział. Uniósł rękę w geście pożegnania i odwrócił się.
Krygier patrzył, jak samochód Heinza rusza w stronę szlabanu.
– Tyle o tym – mruknął za odjeżdżającym komisarzem.3
Zakupy zrobił niedaleko komendy, choć tani supermarket Lidl, zwany też niekiedy Korytem lub Zemstą Helmuta, miał pod domem. Kupował głównie mrożonki. Heinz nie lubił niedzielnych zakupów, nieobliczalnych świątecznych kierowców na parkingu przed hipermarketem, szczęku wózków uderzających o inne wózki, klientów patrzących z wyrzutem, gdy ich bolid konsumpcji przypadkiem otarł się o inny wózek. Nie cierpiał wiecznych kolejek przy kasie, które wydłużyły się jeszcze bardziej, gdy pojawiły się nowe usługi umożliwiające płacenie rachunków za gaz, wodę, telefon i co tam jeszcze można sobie wyobrazić.
Tym razem, wbrew zwyczajowi, Heinz włożył do koszyka więcej. Musiał coś zostawić dla syna, a nie wiedział, jak długo go nie będzie.
Przewietrzyć Warszawkę. W stolicy spodziewał się kłopotów. Podwójne zabójstwo to już kłopot, a tu jeszcze dochodziły okoliczności. Dwaj klerycy z torbami na głowach, różowe trójkąty, a jak twierdził naczelnik, pewnie coś jeszcze, o czym wiedzą tylko ci, którzy prowadzą dochodzenie. Zaangażowanie Centralnego Biura Śledczego. Od lat nie miał takiej sprawy. Był już na Osiedlu Tysiąclecia, dumie powojennego Śląska, gdy poczuł, że jego koszula nadaje się do wyżęcia.
Wbrew temu, o czym się czyta w powieściach, morderstwa należą do przestępstw najbanalniejszych i najłatwiejszych do wykrycia. Trzy czwarte dramatów z trupem w tle to historie rodzinne. Heinz zapamiętał tytuł jakiejś książki: Morderstwo jako jedna ze sztuk pięknych. Nic bardziej mylnego. Do dziś przypominały mu się zdumione spojrzenia agentów FBI, gdy podczas stażu w Quantico prezentował statystyki zabójstw popełnianych w Polsce. Amerykanie kręcili z niedowierzaniem głowami, gdy opowiadał o liczbie morderstw popełnionych z użyciem siekiery, łopaty czy wideł. Zło jest banalne i prymitywne, mówił na kursach dla studentów. Najpewniej żaden z was nigdy nie spotka na swojej drodze seryjnego zabójcy.
Widział, że mówiąc to, sprawia im zawód. I bardzo dobrze.
Ktoś na niego zatrąbił. Widać, że zrobiła się prawdziwa wiosna, pomyślał Heinz. Sznur samochodów jechał od strony Wojewódzkiego Parku Rozrywki i Wypoczynku, tych zielonych płuc, które Ślązacy zawdzięczali generałowi Ziętkowi. To chyba pierwsza niedziela w tym roku, gdy przyjezdni zablokowali miejsca parkingowe mieszkańcom tauzena, jak zwykło się nazywać jego osiedle. Heinz był przy przystanku koło Żyrafy, tworu architekta, który zbyt długo wpatrywał się w surrealistyczny obraz Salvadora Dalego, gdy usłyszał iskrę przeskakującą po sieci trakcji tramwajowej. Ten dźwięk zawsze kojarzył mu się ze skwierczeniem topionego tłuszczu. Skwierczeniem palonego ciała. Już drugi raz tego dnia mignęły przed nim bezlitosne oczy koloru stali. Gwałtownie zahamował. Usłyszał za sobą pisk opon i wściekły ryk klaksonu.
Heinz oddychał ciężko.
– Jak jeździsz, palancie! – Rumiany czterdziestolatek wysunął głowę przez opuszczoną szybę samochodu. Wrzeszczał, jakby był wokalistą rockowym. Jakąś podłą namiastką Axela Rose’a.
Heinz czuł, że wraca do rzeczywistości. Spojrzał w lusterko wsteczne. Stał za nim mercedes na niemieckich rejestracjach. Na siedzeniu pasażera blondynka zaczęła poprawiać makijaż.
– Zielone płuca szkodzą... – wycedził, spoglądając przez przednią szybę.
– Chcesz pogadać? No to zjedź na bok, gościu, to porozmawiamy. Albo zadzwonimy po policję. – Rumiana twarz rozgrzała się do czerwoności.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale dwie dłonie zamknęły się w stalowym uścisku na jego głowie. Szarpnął się, próbując uwolnić głowę z potrzasku i wysunąć na zewnątrz, ale poczuł przeszywający ból w karku. Dwa kciuki Heinza wbiły się w dwa miękkie punkty poniżej małżowin usznych. Rumiany wokalista jęknął i targnął głową. Nic to nie dało. Heinz nacisnął kciukami jeszcze mocniej.
– To ja jestem policją. A teraz spadaj, szmaciarzu, bo będą kłopoty. – Heinz zwolnił uścisk. Szybko spojrzał w lusterko wsteczne. Za mercedesem zatrzymywały się samochody, z których zaczęli wysiadać zaintrygowani ludzie.
– To się nazywa czynna napaść na policjanta, rozumiesz? – wychrypiał Heinz. – Wypierdalaj razem z tą swoją laską, którą wieziesz. Tyle o tym.
Rumiany odskoczył, jakby użądliło go kilka szerszeni. Podbiegł do mercedesa. Dziewczyna, która siedziała na miejscu dla pasażera, przestała piłować paznokcie.
– Co tak długo, kochanie? – zapytała. – Jakoś dziwnie wyglądasz. – Spojrzała na mężczyznę. – Masz coś czerwonego pod uszami.
Samochodu Heinza już nie było.
Spotkałem psychola, pomyślał kierowca mercedesa. I przyrzekł sobie, że po raz pierwszy i ostatni przyjechał do Parku Rozrywki.