23 rzeczy których nie mówią Ci o kapitalizmie - ebook
23 rzeczy których nie mówią Ci o kapitalizmie - ebook
Czy lepiej opłacany dyrektor osiągnie lepsze wyniki?
A. Tak B. Nie
Czy ludzie w krajach rozwijających się nie są przedsiębiorczy?
A. Tak B. Nie
Czy reputacja gospodarki planowej runęła wraz z komunizmem?
A. Tak B. Nie
Jaki wynalazek miał większy wpływ na gospodarkę?
A. Internet B. Lodówka
Jeśli na wszystkie te pytania udzieliliście odpowiedzi „A”, nie mieliście racji. Koniecznie sięgnijcie po tę książkę, zaskoczy was bardziej niż inwazja Marsjan. Jeśli wybieraliście poprawne odpowiedzi, gratulujemy. W 23 rzeczach znajdziecie jeszcze wiele innych dowodów na to, że to wy macie rację, a mainstreamowa ekonomia nie.
To książka dla tych z nas, którzy dekadę czy dwie temu uwierzyli, że ekonomia jest nauką ścisłą, po czym zajęliśmy się swoimi sprawami, potulnie uznając w sferze gospodarczej monopol ekspertów od wolnego rynku. Teraz czujemy, że coś tu nie gra, że trzeba było lepiej pilnować interesu. Ta książka, napisana ze swadą, humorem i całą masą barwnych przykładów, pokazuje jak bardzo zostaliśmy zmanipulowani i wzywa do samodzielnego myślenia o rynku. Mamy prawo mieć na kapitalizm inne poglądy od neoliberałów, co nie znaczy, że staniemy się przeciwnikami samego kapitalizmu.
23 rzeczy polecam też feministkom – jest tu rozdział poświęcony kobietom (choć dla niepoznaki ma w tytule pralkę i internet). Jest też wyjaśnienie, dlaczego mikrokredyty (rzekomy dowód na to, że wolny rynek służy kobietom) okazały się niewypałem.
Agnieszka Graff
Ha-Joon prosto, zabawnie i zrozumiale mówi, co medialni ekonomiści owijają w bawełnę, dlaczego to robią i jak świat naprawdę się kręci. Dzięki niemu nie będziecie już więcej bezradni wobec głupstw, które wmawiają nam wyznawcy neoliberalizamu.
Jacek Żakowski
Książka jest swoistym vademecum, które powinno stać się orężem w dyskusji myślącego czytelnika z wyznawcami neoliberalnej wersji turbo-kapitalizmu. Przez główny nurt będzie czytana z wypiekami na twarzy w poszukiwaniu luk w rozumowaniu, których tam nie ma. Pozycja dla każdego – potrzebne jest tylko logiczne myślenie.
Piotr Kuczyński
Autor sprytnie obala największe mity na temat światowej gospodarki.
„Observer”
Ważna książka przekonująca do bardziej świadomej globalizacji.
„Financial Times”
Wyrazista, odważna i coraz bardziej wpływowa książka, która w świecie finansjery wywołuje nieżyt żołądka.
„The Guardian”
Ha-Joon Chang to nowa gwiazda ekonomii.
„Independent on Sunday”
O AUTORZE
Ha-Joon Chang (1963) – ekonomista, docent na Wydziale Ekonomii Uniwersytetu Cambridge. Autor popularnych książek ekonomicznych: Kicking Away the Ladder: Development Strategy in Historical Perspective (2002) i Bad Samaritans: The Myth of Free Trade and the Secret History of Capitalism (2008). W tym roku znalazł się na osiemnastym miejscu renomowanej listy Światowych Intelektualistów (World Thinkers) Magazynu Prospect.
Kategoria: | Ekonomia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63855-55-0 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sposób 1. Jeśli nie jesteś do końca pewien tego, czym jest kapitalizm, przeczytaj:
Rzeczy 1, 2, 5, 8, 13, 16, 19, 20 i 22
Sposób 2. Jeśli myślisz, że polityka to strata czasu, przeczytaj:
Rzeczy 1, 5, 7, 12, 16, 18, 19, 21 i 23
Sposób 3. Jeśli zastanawiasz się, dlaczego nie poprawia się jakość twojego życia pomimo wciąż rosnących dochodów i coraz bardziej rozwiniętej technologii, przeczytaj:
Rzeczy 2, 4, 6, 8, 9, 10, 17, 18 i 22
Sposób 4. Jeśli uważasz, że niektórzy ludzie są bogatsi od innych, ponieważ są zdolniejsi, lepiej wykształceni i bardziej przedsiębiorczy, przeczytaj:
Rzeczy 3, 10, 13, 14, 15, 16, 17, 20 i 21
Sposób 5. Jeśli chcesz się dowiedzieć, dlaczego biedne kraje są biedne i jak mogłyby się wzbogacić, przeczytaj:
Rzeczy 3, 6, 8, 9, 10, 11, 12, 15, 17 i 23
Sposób 6. Jeśli sądzisz, że świat jest niesprawiedliwy, ale niewiele da się z tym zrobić, przeczytaj:
Rzeczy 1, 2, 3, 4, 5, 11, 13, 14, 15, 20 i 21
Sposób 7. Przeczytaj całość w następującej kolejności…Podziękowania
Pisząc tę książkę, korzystałem z pomocy wielu osób. Mój agent literacki, Ivan Mulcahy, który odegrał zasadniczą rolę w przygotowywaniu mojej poprzedniej książki, Bad Samaritans – opowiadającej o świecie krajów rozwijających się – nieustannie namawiał mnie do napisania kolejnej, o poszerzonej tematyce. Peter Ginna, mój redaktor w amerykańskim wydawnictwie Bloomsbury, nie tylko przekazał mi ważne redaktorskie uwagi, ale także odegrał zasadniczą rolę, jeśli chodzi o charakter tej książki: gdy ja pracowałem nad jej koncepcją, on wpadł na pomysł tytułu – 23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie. William Goodlad, mój redaktor w Allen Lane, wziął na siebie główną redakcję i wykonał kawał dobrej roboty, dzięki czemu wszystko wygląda jak należy.
Wiele osób czytało poszczególne części książki i dostarczyło mi pomocnych komentarzy. Duncan Green przeczytał wszystkie rozdziały i przekazał mi użyteczne wskazówki zarówno dotyczące treści, jak i spraw redakcyjnych. Przez wiele rozdziałów przebrnęli Geoff Harcourt i Deepak Nyyar, udzielając mi błyskotliwych rad. Dirk Bezemer, Chris Cramer, Shailaja Fennel, Patrick Imam, Deborah Johnston, Amy Klatzkin, Barry Lynn, Kenia Parsons i Bob Rowthorn przeczytali różne rozdziały i podzielili się ze mną wartościowymi komentarzami.
Nie mógłbym zgromadzić wszystkich drobiazgowych informacji, na których opiera się treść książki, bez wsparcia ze strony moich zdolnych asystentów naukowych. Dziękuję, w kolejności alfabetycznej, Bhargav Adhvaryu, Hassanowi Akram, Antonio Andreoni, Yurendrze Basnett, Muhammadowi Irfan, Veerayooth Kanchoochat i Francesce Reinhardt za okazaną mi pomoc.
Chciałbym również podziękować Seung-il Jeong i Buhm Lee za to, że dostarczyli mi trudno dostępne dane.
Na koniec pragnę podziękować mojej rodzinie, bez miłości i wsparcia której nigdy nie udałoby mi się ukończyć tego tekstu. Hee-Jeong, moja żona, nie tylko udzieliła mi wielkiego emocjonalnego wsparcia w czasie pracy, ale także przeczytała wszystkie rozdziały i pomogła sformułować argumenty w sposób bardziej spójny i przystępny. Z wielką przyjemnością obserwowałem reakcje mojej córki, gdy – po tym, jak dzieliłem się z nią niektórymi moimi przemyśleniami – odpowiadała z zaskakującą, jak na czternastolatkę, intelektualną dojrzałością. Mój syn Jin-Gyu dostarczył mi wielu ciekawych pomysłów i bardzo mnie wspierał. Im trojgu dedykuję tę książkę.Wstęp
Światowa gospodarka wali się w gruzy. Choć fiskalne i monetarne pakiety stymulacyjne, zastosowane na niespotykaną wcześniej skalę, zapobiegły przerodzeniu się krachu finansowego z 2008 roku w całkowite załamanie światowego systemu gospodarczego, to i tak jest on drugim – po Wielkim Kryzysie – największym gospodarczym kryzysem w historii. I choć gdy piszę te słowa (marzec 2010 roku), niektórzy ludzie ogłaszają już koniec recesji, to trwałe odbicie się gospodarki w żadnym wypadku nie jest pewne. Nie wprowadzono regulacji rynku finansowego, a luźna polityka pieniężna i fiskalna doprowadziła do powstania nowej bańki finansowej. Jednocześnie realna gospodarka pilnie potrzebuje pieniędzy. Jeśli nowe bańki pękną, globalna gospodarka wpadnie w ponowną recesję . Jeżeli nawet odbicie się utrzyma, to i tak następstwa kryzysu będą odczuwalne jeszcze przez wiele lat. Firmom i gospodarstwom domowym może zająć kilka lat, zanim odbudują równowagę w swoich finansach. Ogromne deficyty budżetowe spowodowane kryzysem zmuszą rządy do znacznego ograniczenia inwestycji publicznych oraz uszczuplenia uprawnień socjalnych, co będzie negatywnie wpływać na wzrost gospodarczy, pogłębi biedę i niestabilność społeczną – możliwe, że przez kilka dekad. Część z tych, którzy w czasie kryzysu stracili miejsca pracy i zamieszkania, być może już nigdy nie trafi do głównego nurtu gospodarki. To naprawdę niepokojąca perspektywa.
Katastrofie tej winna jest ideologia wolnorynkowa, która rządzi światem począwszy od lat 80. ubiegłego wieku. Powiedziano nam, że rynki pozostawione samym sobie zapewnią najbardziej sprawiedliwe i skuteczne rozwiązania. Skuteczne, bo jednostki wiedzą, jak wykorzystać zasoby, którymi dysponują; sprawiedliwe, bo konkurencja na rynku sprawi, że wszyscy będą nagradzani w zależności od wydajności swojej pracy. Powiedziano nam, że biznesowi należy zapewnić maksimum swobody działania. Firmy – jako że znajdują się najbliżej rynku – wiedzą najlepiej, co jest dla nich najkorzystniejsze. Jeśli pozwolimy im robić to, co chcą, wytwarzanie bogactwa osiągnie swoje maksimum i w rezultacie przyniesie pozytywne skutki również reszcie społeczeństwa. Powiedziano nam, że interwencja rządu na rynkach tylko zmniejszy ich efektywność. Tego rodzaju interwencje są często projektowane w celu ograniczenia możliwości wytwarzania zysku w imię źle pojętego egalitaryzmu. A nawet jeśli nie w tym rzecz, to rządy i tak nie są w stanie poprawić rynkowych wyników, ponieważ brakuje im informacji i motywacji niezbędnych do podejmowania dobrych decyzji biznesowych. Podsumowując, kazano nam w pełni zaufać rynkowi i po prostu zejść mu z drogi.
Stosując się do tej rady, większość krajów wdrożyła w ciągu ostatnich trzydziestu lat wolnorynkowe reformy: prywatyzację państwowych firm finansowych i przemysłowych, deregulację systemu finansowego i przemysłu, liberalizację międzynarodowego handlu i inwestycji oraz obniżenie podatków dochodowych i świadczeń socjalnych. Rozwiązania te, jak przyznali ich zwolennicy, mogą stwarzać tymczasowe problemy, na przykład w postaci rosnących nierówności dochodowych, ale w końcu przyniosą korzyść wszystkim, bo dzięki nim społeczeństwo stanie się bogatsze i bardziej dynamiczne. Na wezbranej fali wznoszą się wszystkie łodzie – oto jakiej metafory używano.
Konsekwencje tej polityki znajdują się na drugim biegunie tego, co obiecywano. Zapomnijmy na chwilę o zapaści finansowej, która pozostawi po sobie rany na najbliższe dwadzieścia lat. Zanim jeszcze nastąpiła, polityka wolnorynkowa większości krajów przyniosła – czego większość ludzi nie jest świadoma – skutki w postaci spowolnionego wzrostu gospodarczego, większych nierówności i wyższej niestabilności. W wielu bogatych krajach problemy te zostały ukryte pod maską ogromnej ekspansji kredytowej. W rezultacie udało się wygodnie zakamuflować utrzymującą się w USA od lat 70. stagnację płac i wydłużający się czas pracy za zasłoną gwałtownego, napędzonego kredytem boomu konsumpcyjnego. Sprawy wyglądały wystarczająco źle w krajach bogatych, ale sytuacja była jeszcze poważniejsza w świecie rozwijającym się. W Afryce Subsaharyjskiej na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat standard życia utknął w miejscu, natomiast Ameryka Południowa doświadczyła w tym czasie spadku dochodu per capita o dwie trzecie. Wśród krajów rozwijających się istniały takie, które w tym okresie rozwijały się szybko (choć szybko rosły w nich również nierówności), jak Chiny i Indie, tyle że należą one właśnie do grupy tych państw, które – choć częściowo się zliberalizowały – to odmówiły wprowadzenia u siebie rozwiązań wolnorynkowych w pełnym zakresie.
Zatem to, co powiedzieli nam wolnorynkowcy – albo, jak często się ich nazywa, ekonomiści neoliberalni – w najlepszym wypadku było tylko częściową prawdą, a w najgorszym w ogóle nią nie było. Jak pokazuję w tej książce, „prawdy“ rozpowszechniane przez ideologów wolnego rynku – nawet jeśli nie czynią oni tego z myślą o własnym interesie – oparte są na zbyt uproszczonych założeniach i ograniczonym światopoglądzie. Moim celem jest przekazanie czytelnikowi pewnych fundamentalnych prawd o kapitalizmie, o których wolnorynkowcy milczą.
Nie piszę jednak antykapitalistycznego manifestu. Krytykowanie ideologii wolnorynkowej nie oznacza sprzeciwu wobec kapitalizmu. Mimo swoich ograniczeń, kapitalizm jest moim zdaniem i tak najlepszym systemem gospodarczym, jaki wymyśliła ludzkość. Moja krytyka dotyczy szczególnej wersji kapitalizmu, która dominuje na świecie od trzydziestu lat – czyli kapitalizmu wolnorynkowego. Nie jest to jedyny sposób, w jaki kapitalizm może funkcjonować i z pewnością nie najlepszy, o czym świadczą wyniki gospodarcze z ostatnich trzech dziesięcioleci. Ta książka pokazuje, że są sposoby na to, jak powinno się i jak można uczynić kapitalizm po prostu lepszym.
Choć kryzys z 2008 roku sprawił, że wielu z nas poważnie zaczęło wątpić w taki sposób zarządzania gospodarką, to nie zadajemy pytań, bo sądzimy, że to zadanie dla ekspertów. Do pewnego stopnia rzeczywiście tak jest. Udzielenie dokładnych odpowiedzi wymaga wiedzy na temat szczegółów technicznych, z których wiele jest tak skomplikowanych, że nawet wśród ekspertów nie ma co do nich zgody. Zatem to naturalne, że większość z nas po prostu nie ma czasu lub odpowiedniego przygotowania do tego, by — przed wygłoszeniem własnej opinii na temat efektywności TARP (Troubled Asset Relief Program), konieczności istnienia G20, sensowności nacjonalizacji banków czy adekwatnego poziomu wynagrodzenia menadżerów — zagłębiać się w techniczne szczegóły. A jeśli chodzi o takie problemy jak bieda w Afryce, działanie Światowej Organizacji Handlu albo zasady dotyczące współczynnika kapitał–aktywa Banku Rozrachunków Międzynarodowych, to większość z nas już zupełnie się gubi.
Nie musimy jednak rozumieć wszystkich technicznych szczegółów, żeby pojąć to, co dzieje się w świecie i praktykować coś, co nazywam „aktywnym obywatelstwem gospodarczym”, domagając się odpowiednich działań od ludzi znajdujących się na stanowiskach decyzyjnych. W końcu formułujemy przecież opinie na temat rozmaitych innych kwestii mimo tego, że nie mamy eksperckiej wiedzy. Nie musimy być epidemiologami, żeby wiedzieć, że w fabrykach żywności, rzeźniach i restauracjach powinny być zachowane standardy higieny. Formułowanie opinii na temat gospodarki niczym się od tego nie różni: jak już znasz podstawowe zasady i fakty, możesz wyrażać ugruntowane opinie bez znajomości detali. Jedynym wymogiem jest chęć zdjęcia tych różowych okularów, które neoliberalni ideologowie chcieliby na co dzień widzieć na twoim nosie. Przez te okulary świat wygląda prosto i ładnie. Zdejmij je jednak czytelniku i spójrz na szarą rzeczywistość. Gdy już zobaczysz, że nie ma naprawdę czegoś takiego jak wolny rynek, nie dasz się nabrać ludziom, którzy potępiają regulacje, twierdząc, że „zniewalają” one rynek (zob. Rzecz 1). Kiedy dowiesz się, że silne i aktywne rządy mogą napędzać, a nie tłumić dynamikę gospodarczą, zobaczysz, że rozpowszechniony brak zaufania do państwa jest nieuzasadniony (zob. Rzeczy 12 i 21). Świadomość tego, że nie żyjemy w postindustrialnej gospodarce opartej na wiedzy sprawi, że poddasz w wątpliwość umniejszanie wartości przemysłu czy nawet dyskretną radość, z jaką niektóre rządy powitały kurczenie się sektora przemysłowego kraju (zob. Rzeczy 9 i 17). Kiedy zdasz sobie sprawę z tego, że ekonomia skapywania nie działa, zobaczysz wówczas, czym naprawdę są ulgi podatkowe dla bogatych – po prostu zwykłą redystrybucją dochodu na rzecz bogatych, a nie sposobem na to, byśmy wzbogacili się wszyscy, jak nam wmawiano (zob. Rzeczy 13 i 20).
To, co przydarzyło się światowej gospodarce, ani nie stało się przypadkiem, ani nie było skutkiem działania nieuniknionych sił historii. Nie z powodu istnienia jakiegoś żelaznego prawa rynku płace większości Amerykanów stały w miejscu przy wzroście liczby godzin pracy, podczas gdy najwyżsi menadżerowie i bankierzy niepomiernie podnieśli swoje dochody (zob. Rzeczy 10 i 14). Nie tylko z powodu niemożliwego do zahamowania postępu w technologiach komunikacyjnych i transporcie jesteśmy wystawieni na działanie wzmagających się sił międzynarodowej konkurencji i musimy martwić się o przyszłość zatrudnienia (zob. Rzeczy 4 i 6). Wcale nie był przesądzony coraz większy rozrost sektora finansowego – na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat postępujący w oderwaniu od realnej gospodarki – co ostatecznie doprowadziło do ekonomicznej katastrofy, której dzisiaj doświadczamy (zob. Rzeczy 18 i 22). Zazwyczaj nie z powodów związanych z jakimiś niepoddającymi się kontroli czynnikami naturalnymi – jak tropikalny klimat, nieszczęśliwe położenie geograficzne czy zła kultura – biedne kraje są biedne (zob. Rzeczy 7 i 11).
Wyjaśnię, że to ludzkie decyzje, zwłaszcza podejmowane przez tych, którzy władni są ustanawiać zasady, sprawiają, że dzieje się to, co się dzieje. Choć żaden decydent nie może być pewien tego, że jego działania zawsze będą prowadzić do pożądanych wyników, to w pewnym sensie decyzje, które zostały podjęte, nie były konieczne. Nie żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Gdyby decydowano inaczej, świat byłby po prostu inny. Biorąc to pod uwagę, musimy zadać pytanie, czy decyzje podejmowane przez bogatych i posiadających władzę oparte są na solidnym uzasadnieniu i dowodach. Dopiero gdy to zrobimy, będziemy mogli żądać odpowiednich działań od korporacji, rządów i organizacji międzynarodowych. Bez aktywnego obywatelstwa gospodarczego zawsze będziemy ofiarami ludzi, którzy mają większe możliwości podejmowania decyzji i wmawiają nam, że rzeczy się dzieją, bo tak być musi i dlatego nie możemy zrobić nic, żeby je zmienić, niezależnie od tego, jak nieprzyjemne i niesprawiedliwe mogą się one wydawać.
Książka została przygotowana z myślą o tym, by jej czytelnik mógł zrozumieć, jak naprawdę funkcjonuje kapitalizm i co można zrobić, by działał lepiej. Nie jest to jednak podręcznik z „ekonomii dla opornych” – usiłuję w niej zaoferować czytelnikowi równocześnie sporo mniej niż takie książki, a zarazem dużo więcej.
Oferuję mniej niż ekonomię dla opornych, bo nie wchodzę w wiele technicznych szczegółów, które musiałyby zostać objaśnione nawet w podręczniku do podstaw ekonomii. Nie ignoruję ich jednak dlatego, że uważam, iż moi czytelnicy nie byliby w stanie ich zrozumieć. 95 procent ekonomii to zdrowy rozsądek, który ktoś skomplikował, a nawet w odniesieniu do pozostałych 5 procent zasadnicze rozumowanie, choć nie wszystkie techniczne szczegóły, można wyjaśnić w prosty sposób. Wierzę po prostu, że najlepszym sposobem na poznanie zasad ekonomii jest wykorzystanie ich do zrozumienia problemów, które najbardziej interesują czytelnika. Dlatego wprowadzam techniczne szczegóły tylko wtedy, kiedy są istotne, a nie w systematyczny, podręcznikowy sposób.
Jednocześnie książka ta, choć przystępna dla czytelnika niebędącego specjalistą, stanowi zarazem coś więcej niż ekonomię dla opornych. Tak naprawdę sięga ona znacznie głębiej niż wiele książek do ekonomii na poziomie zaawansowanym, ponieważ kwestionuje wiele uznanych teorii ekonomicznych i faktów traktowanych przez te podręczniki jako oczywistość. Choć może to brzmieć zniechęcająco dla czytelnika niebędącego ekspertem – mianowicie prośba, by zakwestionował teorie wsparte przez „ekspertów” i fakty, które akceptowane są przez większość profesjonalistów z tej dziedziny – to przekona się on, że jest to tak naprawdę znacznie łatwiejsze, niż się wydaje, kiedy tylko porzuci się założenie, że to, w co wierzy większość ekspertów, musi być prawdą.
Większość problemów, które omawiam w tej książce, nie ma łatwych rozwiązań. W wielu przypadkach właśnie o to mi chodzi, że – wbrew temu, w co każą ci wierzyć wolnorynkowi ekonomiści – nie ma prostych odpowiedzi. Dopóki jednak nie zmierzymy się z tymi trudnościami, dopóty nie będziemy w stanie pojąć tego, jak świat faktycznie funkcjonuje. A jeśli to nam się nie uda, nie będziemy po prostu w stanie bronić własnych interesów, nie mówiąc już o działaniu na rzecz dobra wyższego, jako aktywni obywatele – podmioty gospodarki.Rzecz 1 Wolny rynek nie istnieje
Co ci mówią
Rynki muszą być wolne. Gdy rząd interweniuje, aby narzucić uczestnikom rynku to, co wolno im robić, a co nie, zasoby nie mogą swobodnie przepływać w kierunku ich najefektywniejszego wykorzystania. Jeśli zaś zabroni się ludziom robić rzeczy, które uznają za najbardziej zyskowne, tracą motywację do inwestowania i wprowadzania innowacji. Dlatego w sytuacji, gdy rząd nakłada ograniczenia na wysokość czynszu, właściciele mieszkań tracą motywację do utrzymywania swoich nieruchomości i budowania nowych. Albo jeśli rząd nakłada restrykcje na sprzedaż niektórych produktów finansowych, to dwie układające się strony – mające szansę skorzystać na udziale w innowacyjnych transakcjach skutkujących zaspokojeniem ich specyficznych potrzeb – nie mogą zawrzeć umowy i zebrać jej potencjalnych owoców. Ludziom powinno się pozostawić „wolny wybór“, jak głosi tytuł słynnej książki wizjonera wolnego rynku, Miltona Friedmana.
Czego ci nie powiedzą
Wolny rynek nie istnieje. Każdy rynek rządzi się jakimiś zasadami i funkcjonuje w pewnych ramach, które ograniczają wolność wyboru. Rynek wydaje nam się wolny tylko dlatego, że tak bezwarunkowo akceptujemy restrykcje, którym on podlega, że nawet ich nie zauważamy. Nie można obiektywnie zdefiniować tego, jak bardzo jakiś rynek jest „wolny” – to określenie mające charakter polityczny. Zwyczajowe twierdzenie powtarzane przez wolnorynkowych ekonomistów o tym, że próbują oni bronić rynku przed politycznie motywowaną ingerencją rządu, jest fałszywe. Rząd jest zawsze w grze, a wspomniani wolnorynkowcy posiadają polityczne motywacje, tak samo jak wszyscy inni. Obalenie mitu, że istnieje coś takiego jak obiektywnie zdefiniowany „wolny rynek”, jest pierwszym krokiem w kierunku zrozumienia kapitalizmu.
Praca powinna być wolna
W 1819 roku w brytyjskim parlamencie została przedstawiona ustawa regulująca działalność fabryk bawełny. Jak na współczesne standardy ustawa ta była niewiarygodnie „łagodna”. Zakazywała zatrudniania małych dzieci, tych poniżej 9. roku życia. Starsze dzieci (między 10. a 16. rokiem życia) nadal mogłyby pracować, tyle że ograniczono liczbę godzin ich pracy do 12 dziennie (no tak, bardzo łagodnie je potraktowano). Nowe zasady miały zastosowanie tylko do fabryk bawełny, bo uznano, że praca w nich jest szczególnie niebezpieczna dla zdrowia pracowników.
Propozycja wywołała ogromne kontrowersje. Przeciwnicy uważali, że narusza ona świętość, jaką jest swoboda zawierania umów, niszcząc w ten sposób sam fundament wolnego rynku. Podczas dyskusji nad tym przepisem niektórzy członkowie Izby Lordów sprzeciwiali się mu, argumentując, że „praca powinna być wolna”. Ich tok myślenia był następujący: dzieci chcą (i muszą) pracować, natomiast właściciele fabryk chcą je zatrudniać – w czym więc problem?
Dzisiaj nawet najbardziej zagorzali obrońcy wolnego rynku w Wielkiej Brytanii i innych bogatych krajach nie wpadliby na to, żeby przywrócić pracę dzieci w ramach pakietu reform liberalizujących rynek, którego tak bardzo pragną. Jednak jeszcze w końcu XIX i na początku XX wieku, kiedy wprowadzano pierwsze poważne regulacje dotyczące pracy dzieci w Europie i Ameryce Północnej, wielu szanowanych obywateli uważało, że regulowanie pracy dzieci jest niezgodne z zasadami wolnego rynku.
Tak widziana „wolność” rynku jest jak piękno: zależy od tego, co się komu podoba. Jeśli sądzisz, że prawo dzieci do niewykonywania przymusowej pracy jest ważniejsze niż prawo właścicieli fabryk do zatrudnienia każdego, kogo tylko uznają za stosowne, to nie będziesz postrzegał zakazu pracy dzieci jako naruszenia wolności rynku pracy. Jeśli zaś uważasz odwrotnie, będziesz widzieć „zniewolony” rynek w okowach źle pojętych regulacji rządowych.
Nie musimy cofać się o dwa wieki, by dostrzec normy, które uznajemy za oczywiste (i akceptujemy je jako „szum w tle” wolnego rynku), a które – w momencie ich wprowadzania – poważnie kwestionowano jako podważające wolny rynek. Kiedy kilkadziesiąt lat temu pojawiły się regulacje związane z ochroną środowiska (na przykład dotyczące emisji spalin przez samochody czy fabryki), wielu ludzi sprzeciwiało się im, twierdząc, że naruszają one naszą wolność wyboru. Przeciwnicy regulacji pytali: skoro ludzie pragną jeździć samochodami bardziej zanieczyszczającymi środowisko, albo jeśli fabryki uznają, że bardziej zyskowne są metody produkcji, które wiążą się z jego większym skażeniem, to dlaczego rząd miałby zapobiegać takim wyborom? Dziś większość ludzi uznaje tego typu regulacje za „naturalne”. Wierzą oni, że działania krzywdzące innych, choćby w sposób całkowicie niezamierzony (jak w przypadku zanieczyszczeń środowiska), powinny być po prostu ograniczane. Rozumieją też, że rozsądnie jest ostrożne korzystać z zasobów energii, bo wiele z nich ma charakter źródeł nieodnawialnych. Może im się również wydawać słuszne ograniczanie ludzkiego wpływu na zmiany klimatyczne.
Skoro ten sam rynek bywa przez różnych ludzi postrzegany jako charakteryzujący się odmiennymi stopniami wolności, to naprawdę nie ma obiektywnego sposobu zdefiniowania tego, jak bardzo jest on wolny. Innymi słowy, wolny rynek to złudzenie. Jeśli pewne rynki w y d a j ą s i ę wolne, to tylko dlatego, że do takiego stopnia zaakceptowaliśmy regulacje, na których są one oparte, że przestajemy je zauważać.
Struny od pianina i mistrzowie kung-fu
Jak wielu innych chłopców, w dzieciństwie fascynowali mnie pokonujący siłę grawitacji mistrzowie kung-fu z filmów produkowanych w Hongkongu. I byłem głęboko rozczarowany – podejrzewam, że jak wiele innych dzieci – gdy dowiedziałem się, że ci mistrzowie tak naprawdę wisieli na strunach od pianina.
Wolny rynek działa trochę podobnie. Akceptujemy prawomocność pewnych regulacji tak bardzo, że ich po prostu nie zauważamy. Kiedy przyjrzymy się rynkom uważniej, wychodzi na jaw, że działają one w oparciu o pewne zasady – i to bardzo liczne.
Weźmy na początek szeroki zakres ograniczeń dotyczących tego, czym można handlować. I nie chodzi tutaj o zakaz handlu takimi „oczywistymi” rzeczami jak narkotyki czy ludzkie organy. W nowoczesnych gospodarkach nie są na sprzedaż głosy wyborcze, stanowiska pracy w administracji rządowej – przynajmniej nie otwarcie, choć w większości krajów w przeszłości nimi handlowano. Zazwyczaj nie wolno sprzedawać miejsc na uniwersytecie, choć w niektórych krajach da się je kupić za pieniądze – płacąc (nielegalnie) ludziom prowadzącym rekrutację albo (legalnie) dotując uczelnię. Wiele krajów zakazuje handlu bronią palną czy alkoholem. Lekarstwa, zanim trafią na rynek, zazwyczaj muszą uzyskać od rządu licencję, przyznawaną po wykazaniu tego, że są one bezpieczne. Wszystkie te regulacje są potencjalnie kontrowersyjne – podobnie jak przez półtora wieku kontrowersje budził zakaz sprzedaży ludzi (handel niewolnikami).
Istnieją również restrykcje dotyczące tego, kto może uczestniczyć w rynku. Regulacje dotyczące pracy dzieci dzisiaj zabraniają młodocianym wchodzenia na rynek pracy. W przypadku zawodów mających istotny wpływ na ludzkie życie, jak lekarz czy prawnik, wymagane są licencje (czasem mogą być one wydawane przez stowarzyszenia grup zawodowych, a nie rząd). Wiele krajów pozwala na założenie banku tylko tym firmom, które dysponują określonym kapitałem. Nawet giełda, której niedoregulowanie było przyczyną światowej recesji w 2008 roku, określa, kto może na niej handlować. Nie możesz po prostu wpaść na Nowojorską Giełdę Papierów Wartościowych z workiem akcji i zacząć je sprzedawać. Firmy muszą spełnić wymagania dotyczące wejścia na giełdę i przez określoną liczbę lat sprostać rygorystycznym standardom audytu, zanim będą mogły zaoferować na sprzedaż swoje udziały. Handel akcjami prowadzony jest jedynie przez licencjonowanych maklerów i traderów.
Warunki handlu także są określane. Jedną z rzeczy, które zaskoczyły mnie, kiedy przeprowadziłem się do Wielkiej Brytanii w latach 80., była możliwość zażądania zwrotu pełnej sumy zapłaconej za (niewadliwy) produkt, który nam się nie spodobał. W Korei nie można było wówczas tego robić, chyba że było się klientem najbardziej ekskluzywnych domów towarowych. W Wielkiej Brytanii prawo konsumenta do zmiany zdania postrzegano zaś jako ważniejsze od prawa sprzedawcy do uniknięcia kosztów zwrotu niechcianego (choć sprawnego) produktu. Istnieje jeszcze wiele innych zasad regulujących różne aspekty procesu wymiany: odpowiedzialność producenta za produkt, niedostarczenie produktu na czas, zwłoka w spłacie pożyczki i tak dalej. W wielu krajach wymagane są również zezwolenia na otwarcie sklepu w danym miejscu – na przykład ograniczenia dla handlu ulicznego albo przepisy zakazujące prowadzenia działalności komercyjnej w dzielnicach mieszkaniowych.
Istnieją także regulacje cen. Nie chodzi mi tutaj jedynie o tak powszechne zjawiska jak ograniczenia wysokości czynszu czy płace minimalne, nad którymi uwielbiają się pastwić wolnorynkowi ekonomiści.
W bogatych krajach wysokość zarobków jest w większym stopniu determinowana przez ograniczenie imigracji niż przez cokolwiek innego, wliczając w to ustawodawstwo dotyczące płac minimalnych. W jaki sposób ustala się imigracyjne maksimum? Nie robi tego „wolny” rynek pracy, który, jeśli pozostawić go samemu sobie, w końcu zastąpiłyby 80–90 procent rodzimych pracowników tańszymi i często wydajniejszymi imigrantami. Sprawę imigracji w dużym stopniu reguluje po prostu polityka. Jeśli zatem pozostał w tobie jeszcze, czytelniku, cień wątpliwości, co do ogromnej roli, jaką rząd odgrywa na wolnym rynku, rozważ to, że wszystkie płace są w gruncie rzeczy określane politycznie (zob. Rzecz 3).
Po kryzysie finansowym w 2008 roku ceny kredytów (jeśli miało się zdolność kredytową albo kredyt o zmiennej stopie) w wielu krajach znacząco spadły dzięki nieustannemu cięciu stóp procentowych. Czy stało się tak, bo ludzie nagle stracili zainteresowanie kredytami i banki musiały obniżać ich ceny, żeby to zmienić? Nie, był to skutek politycznych decyzji, które miały na celu wzmocnienie popytu przez obcięcie stóp procentowych. Nawet w normalnych czasach stopy procentowe ustalane są w większości krajów przez banki centralne, co oznacza, że w tych decyzjach zawarty jest jakiś polityczny namysł. Innymi słowy, stopy procentowe również określane są przez politykę.
Jeśli płace i stopy procentowe są (w znacznym stopniu) określane politycznie, to również pozostałe ceny są zależne od polityki, jako że te pierwsze wpływają na wszystkie pozostałe.
Czy handel jest uczciwy?
Dostrzegamy istnienie określonej regulacji wówczas, gdy nie zgadzamy się z wartościami moralnymi, jakie za nią stoją. Ograniczające wolny handel wysokie cła, nakładane przez federalny rząd USA w XIX wieku, wywoływały oburzenie wśród właścicieli niewolników, którzy jednocześnie nie widzieli niczego złego w handlu ludźmi na wolnym rynku. Z perspektywy tych, którzy uważali, że ludzie mogą stanowić czyjąś własność, zakazanie handlu niewolnikami było równie godne sprzeciwu, jak wprowadzenie ograniczeń w handlu produktami wytworzonymi. Koreańscy sprzedawcy z lat 80. pewnie uznaliby wymóg „bezwarunkowego zwrotu” towaru za uciążliwą rządową regulację ograniczającą wolność rynku.
To starcie wartości leży również u podstaw współczesnej debaty: wolny handel kontra sprawiedliwy handel . Wielu Amerykanów uważa, że Chiny biorą udział w handlu międzynarodowym, który może i jest wolny, ale nie jest sprawiedliwy. Ich zdaniem, płacąc pracownikom niewiarygodnie niskie stawki i zmuszając ich do pracy w nieludzkich warunkach, Chiny konkurują nie fair. Chińczycy natomiast mogą na to odpowiedzieć, że jest rzeczą nie do przyjęcia, by bogate kraje, popierając wolny handel, jednocześnie chciały narzucić sztuczne ograniczenia dla eksportu Chin, nakładając restrykcje na import produktów wytworzonych przez przedsiębiorstwa, które skrajnie wyzyskują swoich pracowników. Wydaje im się niesprawiedliwe, że nie pozwala im się eksploatować jedynego zasobu, który mają w wielkich ilościach, czyli taniej pracy.
Trudność polega oczywiście na tym, że nie istnieje obiektywny sposób, by zdefiniować to, czym są „niewiarygodnie niskie płace” albo „nieludzkie warunki pracy”. Biorąc pod uwagę ogromne międzynarodowe zróżnicowanie poziomu rozwoju gospodarczego i standardu życia, jest rzeczą naturalną, że to, co uchodzi za głodową pensję w USA, będzie całkiem przyzwoitym wynagrodzeniem w Chinach (przeciętnie wynosi ono 10 procent amerykańskiego), a w Indiach fortuną (przeciętna płaca stanowi tam 2 procent amerykańskiej). Tak naprawdę większość amerykańskich rzeczników sprawiedliwego handlu nie kupiłaby dóbr wyprodukowanych rękami ich własnych dziadków, którzy pracowali po wiele godzin dziennie w nieludzkich warunkach. Jeszcze na początku XX wieku średni tydzień pracy w USA trwał około 60 godzin. W tym czasie (dokładniej, w 1905 roku) był to kraj, w którym Sąd Najwyższy za niezgodne z konstytucją uznał prawo stanu Nowy Jork ograniczające dzień pracy piekarzy do dziesięciu godzin, bo „pozbawiało ono piekarza swobody pracy tak długo, jak sobie tego życzył”.
Z tego punktu widzenia debata o sprawiedliwym handlu jest w zasadzie sporem na temat wartości moralnych i decyzji politycznych, a nie dyskusją typowo ekonomiczną. Choć dotyczy kwestii gospodarczej, to jednak ekonomiści – ze swoimi technicznymi narzędziami – nie są w jakiś szczególny sposób uprawnieni do tego, by się wypowiadać na jej temat.
Nie oznacza to, że musimy zająć stanowisko relatywistyczne i pogodzić się z tym, że nikogo nie można skrytykować, bo i tak wszystko przejdzie. Możemy (i ja tak właśnie robię) mieć pogląd na temat standardów pracy panujących w Chinach (albo w jakimkolwiek innym kraju) i próbować coś z tym zrobić, nie twierdząc przy tym, że ci, którzy wyznają inny pogląd, mylą się w jakimś absolutnym sensie. Choć Chin nie stać na amerykańskie pensje czy szwedzkie warunki pracy, to na pewno mogą one podnieść płace i poprawić warunki pracy swoich pracowników. Wielu Chińczyków rzeczywiście nie akceptuje istniejących standardów i domaga się surowszych regulacji. Jednak teoria ekonomii (przynajmniej ekonomia wolnorynkowa) nie powie nam tego, jakie powinny być w Chinach płace i warunki pracy.
My chyba już nie jesteśmy we Francji
W lipcu 2008 roku, kiedy upadał system finansowy kraju, rząd USA zainwestował 200 mld dolarów w firmy Fannie Mae i Freddie Mac, które udzielały kredytów hipotecznych, po czym je znacjonalizował. Republikański senator Jim Bunning z Kentucky zareagował na to słynnym oskarżeniem, że coś takiego mogłoby się zdarzyć tylko w kraju „socjalistycznym”, takim jak Francja.
Już porównanie do Francji było wystarczająco straszne, ale 19 września 2008 roku ukochany kraj senatora Bunninga został przemianowany – przez lidera jego własnej partii – na samo Imperium Zła. Zgodnie z ogłoszonym tego dnia przez prezydenta George’a W. Busha planem, któremu następnie nadano nazwę TARP (Troubled Asset Relief Program) – rząd USA miał wykorzystać przynajmniej 700 miliardów dolarów pochodzących z kieszeni podatników na wykup „toksycznych aktywów” duszących system finansowy.
Prezydent Bush jednak nie widział tego w ten sposób. Jego zdaniem program nie miał nic wspólnego z „socjalizmem”, a raczej był po prostu pochodną amerykańskiego systemu wolnej przedsiębiorczości, „opartego na przeświadczeniu, że rząd federalny powinien interweniować na rynku, tylko jeśli to konieczne”. Tyle że według niego, nacjonalizacja wielkiej części sektora finansowego była właśnie jedną z takich koniecznych interwencji.
Oświadczenie pana Busha jest, rzecz jasna, najlepszym przykładem stosowania politycznych podwójnych standardów – jedna z największych interwencji państwa w historii ludzkości przedstawiona została w ten sposób jako zwykły przejaw rynkowych procesów. Czyniąc to, pan Bush ujawnił słabość fundamentów, na których stoi mit wolnego rynku. Jego oświadczenie wyraźnie pokazało, że o tym, co jest konieczną interwencją państwa, decyduje czyjaś opinia. Nie ma naukowo określonych granic wolnego rynku.
Jeśli obecne ograniczenia rynku nie są żadnym sacrum, to wysiłki podejmowane celem ich zmiany są równie zasadne, co próby ich obrony. Historia kapitalizmu to w istocie ciągła walka o granice rynku.
Wiele spośród rzeczy, które dziś znajdują się poza rynkiem, zostało z niego usuniętych na mocy decyzji politycznych, a nie przez działanie procesów rynkowych: ludzie jako przedmioty handlu, miejsca pracy w administracji rządowej, głosy wyborcze, decyzje sądów, miejsca na uniwersytetach albo lekarstwa bez certyfikatów. Wciąż podejmowane są próby handlu przynajmniej niektórymi z nich albo w sposób nielegalny (przekupywanie urzędników, sędziów czy wyborców), albo legalnie (korzystanie z usług drogich prawników, by wygrać proces, dotacje dla partii politycznych i tak dalej). I chociaż ruchy te odbywały się w obu kierunkach, to występuje tendencja do mniejszego urynkowienia.
W stosunku do rzeczy, które nadal pozostają przedmiotem handlu, z biegiem czasu wprowadzano coraz więcej obostrzeń. W porównaniu do sytuacji sprzed choćby kilku dekad, dziś mamy dużo surowsze regulacje dotyczące tego, kto i co może produkować (na przykład certyfikaty dla producentów stosujących naturalne metody uprawy, czy przestrzegających reguł sprawiedliwego handlu) i warunków sprzedaży (na przykład zasady metkowania produktów czy zwrotu towarów).
Poza tym proces ponownego ustanawiania granic rynku przebiegał czasem – co odzwierciedla jego polityczną naturę – pod znakiem konfliktów z wykorzystaniem przemocy. Amerykanie walczyli w wojnie domowej o możliwość swobodnego handlu niewolnikami (choć wolny handel dobrami, kwestia ceł, były równie ważne)¹. Brytyjski rząd walczył w wojnie opiumowej z Chinami o możliwość swobodnego handlu tym środkiem odurzającym. Praca dzieci na wolnym rynku – o czym wspomniałem wcześniej – została poddana regulacjom tylko dlatego, że zabiegali o to reformatorzy społeczni. Powstrzymywanie wolnorynkowych praktyk w miejscach pracy administracji rządowej, czy w stosunku do głosów wyborczych, spotkało się z oporem partii politycznych, które kupowały głosy i rozdawały rządowe posady, by wynagrodzić lojalistów. Z praktykami tymi skończono w rezultacie tego, że wystąpiła pewna kombinacja czynników politycznych – uchwalono reformy prawa wyborczego i wprowadzono zmianę zasad zatrudniania w administracji rządowej.
Jeśli uznamy, że granice rynku są niewyraźne i nie da się ich określić w sposób obiektywny, to pozwoli nam zrozumieć, że ekonomia nie jest nauką, tak jak fizyka czy chemia, lecz praktyką polityczną. Ekonomiści wolnorynkowi będą chcieli, żebyś uwierzył w to, że właściwe granice rynku można określić naukowo. Ale to nieprawda. Jeśli bowiem nie da się określić w sposób naukowy granic tego, czym się zajmujesz, to znaczy, że nie jest to nauka.
Opieranie się nowym regulacjom oznacza zatem stwierdzenie, że status quo, jakkolwiek niesprawiedliwy wydawałby się niektórym ludziom, nie powinien zostać zmieniony. Twierdzenie, że istniejące regulacje należy wyeliminować, to domaganie się poszerzenia domeny rynku, co oznacza większą władzę dla tych, którzy mają pieniądze, bo rynek kieruje się zasadą: jeden dolar za jeden głos.
Kiedy więc wolnorynkowi ekonomiści mówią, że nie powinno się wprowadzać pewnej regulacji, bo ograniczyłaby ona „wolność” na jakimś rynku, to po prostu wyrażają polityczną opinię o tym, że odrzucają prawa tych, których proponowane ograniczenie miałoby bronić. Zakładają ideologiczną maskę, która ma nas przekonać, że prowadzona przez nich polityka nie jest tak naprawdę polityczna, ale stanowi obiektywną ekonomiczną prawdę, podczas gdy polityka innych ludzi jest polityczna. A tak naprawdę wolnorynkowi ekonomiści są w równym stopniu politycznie motywowani, co ich oponenci.
Zerwanie z iluzją obiektywności rynku jest pierwszym krokiem w kierunku zrozumienia kapitalizmu.