Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

30 dni do mety - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 stycznia 2023
33,00
3300 pkt
punktów Virtualo

30 dni do mety - ebook

Adam Walker ma wszystko. Pracę w firmie marzeń. Majątek, który dla wielu pozostaje w sferze marzeń. Długo wyczekiwane życie na własnych zasadach...

I nagle informacja, która wywraca świat do góry nogami. Nowotwór czyni spustoszenie w jego ciele. Jest śmiertelnie chory.

Został mu miesiąc. Za miesiąc zostanie po nim jedynie wspomnienie.

Miesiąc musi mu wystarczyć, aby uporządkować sprawy z przeszłości, które mocno ciążą już od wielu lat. Czasu jest stanowczo zbyt mało...

Czy Adam Walker zdąży rozliczyć się z przeszłością? Czy uda mu się uzyskać przebaczenie najbliższych i poznać syna?

Czy trzydzieści dni jest w stanie zmienić cokolwiek w życiu człowieka stojącego nad krawędzią?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67691-03-1
Rozmiar pliku: 1 003 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 CZERW­CA 2015 R.

Po­nie­dzia­łek, 16.40

Jesz­cze tro­chę i ko­niec. Jesz­cze tro­chę i wra­cam z Wiel­kie­go Gów­na.

Już pra­wie mogę od­dychać, krzyczeć, śmiać się, a na­wet, kur­wa, prze­kli­nać. Jesz­cze tro­chę, jesz­cze kil­ka­na­ście mi­nut i będę mógł ska­kać, bie­gać z sy­pial­ni do sa­lo­nu i zro­bić fi­koł­ka. Choć w to wąt­pię, bo bolą mnie nogi. Zresz­tą nie tyl­ko nogi, ale to nie­waż­ne. Waż­ne, że będę mógł. Będę mógł wszyst­ko. Będę mógł. Tak po pro­stu. Będę mógł i tyle.

A co mogę w Wiel­kim Gów­nie? Wszyst­ko oprócz tego, cze­go nie mogę.

Czyli nie­wie­le.

Te­raz sie­dzę w moim ga­bi­ne­cie. MOIM ga­bi­ne­cie. MO­JEJ na­gro­dzie po MO­ICH dwudzie­stu la­tach za­pier­do­lu. Ale co z tego, sko­ro wy­star­czy, że zer­k­nę na ja­sno­sza­re ścia­ny i za­czynam się du­sić, a rzygi pod­jeż­dża­ją mi do gar­dła, wspi­na­jąc się po żo­łąd­ku jak po pier­do­lo­nej dra­bi­nie.

Wy­star­czy, że zer­k­nę na ścia­ny tego cho­ler­ne­go, nie­po­trzeb­ne­go świa­tu miej­sca. Miej­sca, gdzie słoń­ce za­glą­da nie­chęt­nie i tyl­ko dla­te­go, że ja­kaś mała pla­ne­ta pcha mu się przed oczy. Do­kąd idą tyl­ko ci, któ­rzy nie mają nic do stra­ce­nia, a wszyst­ko do zyska­nia – przy­najm­niej tak im się wy­da­je. Gdzie nie pcha­ją się na­wet zwie­rzę­ta, mó­wiąc w je­dynie so­bie zna­nym ję­zyku:

– Tam nie idź. Tam zło.

Co to ta­kie­go? Wię­zie­nie na gra­ni­cy nie­ba z zie­mią, gdzie wam­pi­ry bła­ga­ją o li­tość, a zbo­czeń­cy drżą ze stra­chu przed na­sto­lat­ka­mi? A może to już Pie­kło?

Nie, nie, w Wiel­kim Gów­nie nie jest tak, jak w Pie­kle.

Tutaj jest go­rzej.

Roz­sąd­ni nie uwie­rzą, do­cie­kli­wi będą drą­żyć. A ja mam to w du­pie. Bo tutaj na­praw­dę jest go­rzej.

Tutaj, czyli w Lon­dynie przy Oxford Stre­et, w Sho­eso. Pod tą skrom­ną na­zwą kryje się oka­za­ły bu­dynek, w któ­re­go skład wcho­dzą: par­ter, trzy pię­tra, mnó­stwo ga­bi­ne­tów i jesz­cze wię­cej pra­cow­ni­ków. Oprócz tego pod­ziem­ny par­king i lą­do­wi­sko dla he­li­kop­te­rów na da­chu. Czy to brzmi groź­nie? Ra­czej nie. Czy ko­ja­rzy się ze złem? Też ra­czej nie. Bo co złe­go może dziać się przy Oxford Stre­et, gdzie sklep stoi przy skle­pie, a lu­dzie spa­ce­rują po czystych chod­ni­kach, wy­rzuca­jąc pie­nią­dze w bło­to?

Wie­le. Może wię­cej niż wie­le. Kur­wa mać, na pew­no wię­cej niż wie­le.

Tutaj sprze­da­je się odzież spor­to­wą.

To nie żart. To nie po­wód do śmie­chu, na­wet je­śli się uśmiech­nę­li­ście. Na­wet je­że­li po­myśle­li­ście: „O czym pi­sze ten idio­ta?!”. Ja wiem swo­je. Wie­dzą to rów­nież ci, któ­rzy kie­dykol­wiek tu pra­co­wa­li.

Czyli klien­ci nie mają tu nic do po­wie­dze­nia. Im jest faj­nie, mogą od­dychać bez pyta­nia, śmiać się z dur­nych żar­tów, a na­wet, kur­wa, prze­kli­nać. Nikt nie za­bra­nia im spa­ce­ro­wać mię­dzy re­ga­ła­mi, upu­ścić buta, pod­nieść, zno­wu upu­ścić i po nim po­ska­kać. Tyl­ko po to, by zo­ba­czyć, jak go pod­no­sisz.

Tacy są. Nic ich nie zmie­ni. Ale o nich już wy­star­czy.

Jesz­cze pięt­na­ście mi­nut. Pięt­na­ście mi­nut i ofi­cjal­nie będę wol­ny.

Ofi­cjal­nie.

21.25

Mó­wił wam ktoś, że za wol­ność trze­ba za­pła­cić? Pew­nie tak. Na pew­no słysze­li­ście też, że wol­ność zdo­bywa się la­ta­mi, a wal­ka po­tra­fi być nie­spra­wie­dli­wa.

Ale nikt nie mó­wił wam, że trze­ba wal­czyć jak o nie­pod­le­głość i pła­cić krwią przy zwyczaj­nym wyj­ściu z pra­cy.

Dzi­siaj nor­mal­ność trwa­ła krót­ko, bo le­d­wo wy­sia­dłem z win­dy, sta­ną­łem na czer­wo­no­brą­zo­wych płyt­kach (do­kład­nie wy­czysz­czo­nych i wy­po­le­ro­wa­nych, bez naj­mniej­sze­go skraw­ka pa­pier­ka po cu­kier­ku), wzią­łem głę­bo­ki od­dech sztucz­nie za­pach­nio­ne­go po­wie­trza i…

I tutaj skoń­czyła się nor­mal­ność, po­ja­wił się pierw­szy pro­blem – po­czułem swę­dze­nie w no­sie. Za­czę­ło się de­li­kat­nie, zupeł­nie nie­win­nym sy­gna­łem od nie­zna­nych mi ko­mó­rek do mó­zgu, ale już po se­kun­dzie wy­krzywi­łem twarz, przy­myka­jąc po­wie­ki, a w myślach słysza­łem głos: „A nie mó­wi­łem? Zno­wu bę­dziesz ki­chał! Ha! Bę­dziesz ki­chał!”.

– Ekhe-ekhe, ehu-ehu. – Roz­legł się huk, jak­by ktoś strze­lał z ka­ra­bi­nu.

Ale to ża­den ka­ra­bin. To ja i ka­szel, któ­ry mę­czy mnie od… od… Nie pa­mię­tam na­wet, od kie­dy.

„Za­je­bi­ście” – po­myśla­łem, gdy wszyscy na ko­ryta­rzu za­czę­li się na mnie ga­pić jak na ob­ja­wie­nie. Wszyscy, czyli pra­wie trzydzie­ści osób, któ­re wła­śnie skoń­czyły pra­cę (ko­lej­ne trzydzie­ści skoń­czy za dzie­sięć mi­nut, żeby nie było prze­sto­jów). Nie mo­głem wy­paść z roli, więc na nie­na­wist­ne spoj­rze­nia lu­dzi o niż­szej po­zycji w fir­mo­wej hie­rar­chii od­po­wia­da­łem uśmie­chem. Po­wta­rza­łem w myślach: „Ja je­stem Adam Wal­ker – trze­ci za­stęp­ca dy­rek­to­ra do spraw mar­ke­tin­gu. Oni – ktoś tamy, ja­kieś tamy – zwykli, sze­re­go­wi pra­cow­ni­cy. Ja je­stem Adam Wal­ker – trze­ci za­stęp­ca dy­rek­to­ra do spraw mar­ke­tin­gu…”.

Zro­bi­łem je­den, drugi, trze­ci krok w stro­nę wyj­ścia dla per­so­ne­lu, czyli w stro­nę wol­no­ści. Prze­sze­dłem obok skle­pu, czyli ja­kichś sied­miu­set me­trów kwa­dra­to­wych, gdzie wy­sta­wia­ny był asor­tyment. Sze­dłem mię­dzy pudłem, z któ­re­go wy­sta­wa­ły ko­szul­ki oraz pił­ki te­ni­so­we, myśla­mi byłem na mięk­kiej so­fie w sa­lo­nie i… Na­gle usłysza­łem pi­skli­wy głos:

– Nie, nie tę. – Prze­rwa na po­cią­gnię­cie no­sem. – Tak, tę drugą!

Ob­ró­ci­łem się w stro­nę źró­dła tego skrze­ku. Zo­ba­czyłem ko­rytarz i srebr­ne drzwi. Drzwi do skle­pu. Głos do­cho­dził wła­śnie stam­tąd. Ale dla­cze­go usłysza­łem go tak wy­raź­nie? Prze­cież po­wi­nien zgi­nąć w fali roz­mów i ryt­micz­nej mu­zyki z gło­śni­ków.

Od wyj­ścia dzie­lił mnie krok, od skle­pu rów­nież. Iść, po­że­gnać ból i przy­wi­tać sofę czy zo­stać i zmie­rzyć się z ko­lej­nym wy­zwa­niem?

Ro­zum swo­je, ser­ce swo­je, a ja swo­je, więc ruszyłem tam, skąd do­bie­gał głos, spo­dzie­wa­jąc się uj­rzeć, są­dząc po to­nie, prysz­cza­te­go wy­rost­ka.

Otwo­rzyłem drzwi, wsze­dłem do skle­pu, stra­sząc przy tym star­szą ko­bie­tę, któ­ra oglą­da­ła mę­skie T-shir­ty; mi­ną­łem re­gał z bu­ta­mi do gry w pił­kę i zo­ba­czyłem to, co zo­ba­czyłem. Dość po­wie­dzieć, że nie po­myli­łem się wie­le – przy jed­nej z dzie­się­ciu kas (trze­ciej od ścia­ny po pra­wej stro­nie, je­śli was to in­te­re­suje) stał dzie­ciak.

Da­łem mu mak­sy­mal­nie dzie­więć lat. Pa­trzył na czap­kę z dasz­kiem w rę­kach ka­sje­ra tak, jak głod­ny wilk na sar­nę. Żeby nie było, nie na nor­mal­ną czap­kę z dasz­kiem – ta­kich się nie kupuje, więc ta­kich u nas nie ma. Ta była wy­jąt­ko­wa. Wiel­ki­mi, żół­tymi li­te­ra­mi na­pi­sa­ne na niej było „Fuck You!”.

Głupie i bez­sen­sow­ne? No kur­wa mać, chyba nie in­a­czej! Ale praw­da jest taka, że wła­śnie ta czap­ka, obok ró­żo­wych spode­nek, od­dycha­ją­cych skar­pe­tek i bu­tów do bie­ga­nia z bia­łą po­de­szwą sprze­da­je się naj­le­piej.

– Tak, chcę tę! – za­kwi­czał dzie­ciak.

Czter­dzie­ści lat na kar­ku, dwa­dzie­ścia w tym bu­dyn­ku i non stop słyszę to samo zda­nie: „Ja chcę!”. Jak chcesz, to so­bie kup, nie ma spra­wy! Ale gdybyś wszedł i grzecz­nie po­wie­dział „pro­szę”, to nic by ci się nie sta­ło. A ka­sjer może by się uśmiech­nął? Nie mu­siał­by uda­wać, że nie ma cię głę­bo­ko w du­pie.

Tym ra­zem ka­sjer nie myślał o uda­wa­niu. Chyba w ogó­le nie myślał, bo tłuma­czył się głupio:

– Przy­kro mi, ale nie mogę ci tego sprze­dać. Two­ja mama nie była­by za­do­wo­lo­na. Ta­kie czap­ki są do­bre dla star­szych. Mu­sisz jesz­cze tro­chę pod­ro­snąć.

Noż kur­wa mać, tego jesz­cze nie gra­li!

Ale czy jako wię­cej niż do­świad­czo­ny sprze­daw­ca po­wi­nie­nem myśleć in­a­czej? W koń­cu gów­niarz, któ­ry le­d­wo się­gał do skle­po­wej lady, przy­szedł do Sho­eso, chcąc zo­sta­wić tutaj cięż­ko za­ro­bio­ne pie­nią­dze ro­dzi­ców, a ka­sjer nie po­zwa­lał mu kupić czap­ki!

Wszyst­ko przez to, że ka­sjer, ktoś tam ja­kiś tam, pra­co­wał u nas od nie­daw­na. Pa­mię­tał jesz­cze, czym jest su­mie­nie, trud­no mu za­po­mnieć o mo­ral­no­ści. Pew­nie na wi­dok dzie­cia­ka, któ­ry być może chciał wy­dać ostat­ni grosz sa­mot­nej mat­ki, za­drża­ło mu ser­ce.

Szcze­rze? Mnie nie za­drża­ło nic oprócz oczu, któ­re do­ma­ga­ły się słoń­ca, wkur­wio­ne przez nad­miar sztucz­ne­go świa­tła. A ka­sjer też w koń­cu prze­sta­nie tak myśleć, ale jesz­cze chwi­lę to po­trwa. Tyl­ko że nie mo­gli­śmy stra­cić mło­de­go klien­ta.

Two­ja ko­lej – prze­szło mi przez myśl. Mu­sia­łem wkro­czyć, za­nim zro­bi­ło­by się nie­cie­ka­wie.

Po­pra­wi­łem kra­wat, przy­gła­dzi­łem ma­rynar­kę (jed­ną z tych, któ­re kupi­łem dwa­dzie­ścia lat temu pod groź­bą zwol­nie­nia, choć nie było mnie stać na świe­ży chleb), po czym ruszyłem pro­sto w stro­nę kasy i…

– Pik. Pik.

Kur­wa mać.

Wsze­dłem do stre­fy „Wy­łącz­nie dla per­so­ne­lu”, a ten cho­ler­ny czuj­nik przy bram­ce nie wy­czuł mo­je­go iden­tyfi­ka­to­ra. „Dy­rek­tor­skie­go” iden­tyfi­ka­to­ra, czyli bia­łe­go z czer­wo­ną ram­ką – resz­ta, oprócz rady nad­zor­czej, nosi po­dob­ne, lecz z bia­łą ram­ką. Po­pra­wi­łem go, pa­trząc na ka­mer­ki, któ­re prze­szywa­ły mnie nie­wi­dzial­nymi fa­la­mi.

– Pik. Pik.

Po­wie­dzieć, że się wkur­wi­łem, to jak nie po­wie­dzieć nic. Bo czy ktoś kon­tro­lu­je na­sze za­kupy?! Czy za każ­dym ra­zem mu­si­my kupić ta­nio, ta­niej, a naj­le­piej w ogó­le do­stać za dar­mo?! Na te cho­ler­ne czuj­ni­ki przy­cho­dzi co naj­mniej dzie­sięć skarg dzien­nie, a nadal śmie­ją się z nas przez sza­re szkieł­ka. I jesz­cze to cho­ler­ne „Pik. Pik”! Niby nud­ne i bez­barw­ne, a wkur­wia­ją­ce!

No ale co mia­łem zro­bić? Ktoś tam ja­kiś tam wciąż tłuma­czył dzie­cia­ko­wi, że czap­ka nie jest dla nie­go, a on po­wo­li przy­go­to­wywał się do osta­tecz­ne­go ata­ku – twarz mu się czer­wie­ni­ła, oczy po­cie­rał dłoń­mi, jak­by chciał prze­sunąć je w pra­wo.

Czas mnie go­nił, więc szyb­ko zdją­łem iden­tyfi­ka­tor – ktoś nad­zwy­czaj in­te­li­gent­ny za­mon­to­wał czuj­nik na wy­so­ko­ści pasa, a prze­cież nie będę klę­kał przed ka­mer­ką – i przy­ło­żyłem go do sza­re­go szkieł­ka.

– Pik. Piiiiiik.

Otwo­rzyła się srebr­na bram­ka, któ­ra – bar­dziej niż do bądź co bądź eli­tar­nej kor­po­ra­cji – pa­suje do osie­dlo­we­go ba­se­nu. Cho­ciaż w tym szam­bie też moż­na było po­pływać.

– No ale ja chcę! – wrzesz­czał dzie­ciak.

Spo­koj­nie, Adam, spo­koj­nie – po­wta­rza­łem w myślach. Wie­dzia­łem, że krzykiem nic nie zdzia­łam. Trze­ba było ruszyć gło­wą.

Wsze­dłem do środ­ka, czyli na za­ple­cze skle­pu. Bram­ka za­mknę­ła się z trza­skiem, nie­bie­ska ścian­ka za­drża­ła. Ścian­ka, wy­so­ka na mniej wię­cej metr, łą­czy wszyst­kie kasy i ofi­cjal­nie jest ich do­dat­ko­wym za­bez­pie­cze­niem. Nie­ofi­cjal­nie zaś chro­ni oczy klien­ta przed sy­fem, któ­ry wala się pod no­ga­mi pra­cow­ni­ków.

Scho­wa­łem iden­tyfi­ka­tor do kie­sze­ni (nie chcia­łem póź­niej zdej­mo­wać go jesz­cze raz) i prze­sze­dłem za kasą, śli­zga­jąc się po fo­liach z reszt­ka­mi cze­ko­la­dy. Ka­sjer prze­rwał pra­cę i po­zdro­wił mnie kiw­nię­ciem gło­wy. Od­po­wie­dzia­łem tym sa­mym.

Prze­sze­dłem za drugą kasą, omal nie po­tkną­łem się o puste opa­ko­wa­nie po su­shi. Ka­sjer­ka prze­rwa­ła pra­cę i po­zdro­wi­ła mnie kiw­nię­ciem gło­wy. Od­po­wie­dzia­łem tym sa­mym.

Prze­sze­dłem za trze­cią kasą, sla­lo­mem mi­ną­łem pla­sti­ko­we bu­tel­ki i pusz­ki po coli. Ka­sjer po­zdro­wił mnie kiw­nię­ciem gło­wy. Tym ra­zem nie ruszyłem do ko­lej­nej. Spoj­rza­łem na jego iden­tyfi­ka­tor. Było na nim na­pi­sa­ne: „Ri­chard Ro­bin­son. Pro­szę o wy­ro­zumia­łość, do­pie­ro się uczę”.

Na ogół nie­na­wi­dzę lu­dzi – ma tak każ­dy, kto po­pra­cu­je dłu­żej niż pięt­na­ście lat w tym ohyd­nym sek­to­rze go­spo­dar­ki, na­zwa­nym dla zmył­ki „usługi” – a już szcze­gól­nie nie­na­wi­dzę ka­sje­rów, któ­rzy „do­pie­ro się uczą”. Taki czło­wiek jest udrę­ką dla współ­pra­cow­ni­ków, pyta o każ­dą, na­wet naj­prost­szą rzecz, de­ner­wuje też klien­tów, dzie­sią­ty raz ka­sując ten sam pro­dukt. Niby wia­do­mo, że musi się uczyć, ale le­piej, żeby uczył się w domu. Naj­le­piej zaś, żeby się nie uczył, a umiał.

– Ja­kiś pro­blem? – spyta­łem uprzej­mie, uśmie­cha­jąc się. Przez dłu­gie lata pięt­na­ście mi­nut dzien­nie (co­dzien­nie!) uśmie­cha­łem się do lu­stra, dla­te­go te­raz po­tra­fię szcze­rzyć zęby na za­wo­ła­nie i ro­bię to tak, że klient na­wet się nie orien­tuje, co na­praw­dę myślę.

– Tak! Ten idio­ta nie chce mi sprze­dać czap­ki!

Na­gły przy­pływ zło­ści za­ma­sko­wa­łem od­de­chem. Na­stęp­nie wdech. I wy­dech. Wdech, wy­dech. Wdech, wy­dech.

Spo­koj­nie. Prze­cież to tyl­ko dzie­ciak.

– Bar­dzo prze­pra­szam sza­now­ne­go pana – zwró­ci­łem się do tego bez­czel­ne­go gów­nia­rza. – Rzecz ja­sna, do­sta­nie pan tę czap­kę.

– Ale… – wtrą­cił się nie mniej bez­czel­ny Ro­bin­son.

– Nie ma żad­nych „ale”. Pro­szę. – Ska­so­wa­łem czap­kę z żół­tym na­pi­sem. – Dzie­więć fun­tów dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pen­sów.

„Sza­now­ny pan” sta­nął na pal­cach i wrę­czył mi dzie­się­cio­fun­to­wy bank­not z wi­ze­run­kiem Elż­bie­ty II i ko­goś tam.

– Bar­dzo dzię­kuję. Na­wia­sem mó­wiąc, to świet­ny wy­bór! – po­chwa­li­łem dzie­cia­ka i wy­szcze­rzyłem zęby. On wci­snął czap­kę na gło­wę, przez co za­czął przy­po­mi­nać ści­śnię­te­go ar­bu­za. Nie po­wie­dział nic, ale prze­cież nie mu­siał.

– Do wi­dze­nia! – za­wo­ła­łem, gdy się od­wró­cił. Do kasy pod­szedł ko­lej­ny klient, ko­bie­ta w po­de­szłym wie­ku (ta sama, któ­rą prze­stra­szyłem!). Ri­chard Ro­bin­son uśmiech­nął się, przy­najm­niej w swo­im mnie­ma­niu, bo ja zo­ba­czyłem grymas, jak­by ktoś pod­sta­wił mu pod nos psią kupę. – Pani chwil­kę po­cze­ka.

Ko­bie­ta unio­sła brwi, a ja mruk­ną­łem do Ri­char­da:

– Chodź za mną, mu­si­my po­ga­dać.

Z jego twa­rzy znik­nął uśmiech, a po­ja­wi­ło się prze­ra­że­nie. Już wte­dy wie­dział, co go cze­ka. Zresz­tą nie trze­ba być ge­niu­szem, by wie­dzieć, że prze­ło­że­ni nie prze­rywa­ją pra­cy, żeby prze­ka­zać do­brą wia­do­mość. Ten mło­dziak mu­siał się już o tym prze­ko­nać.

Nie chcia­łem besz­tać go przy klien­tach, ale nie za­mie­rza­łem raz jesz­cze wjeż­dżać na górę do ga­bi­ne­tu, więc po sla­lo­mie mię­dzy bu­tel­ka­mi i pusz­ka­mi sta­ną­łem pod ścia­ną, kil­ka kro­ków od kasy.

– Słuchaj no – za­czą­łem, gdy za­trzymał się obok mnie. – Wiem, że chcia­łeś do­brze dla tego dzie­cia­ka. Wiem też, że mógł kupić inną czap­kę.

– Wła­śnie, pa­nie dy­rek­to­rze. Ja…

– Te­raz ja mó­wię – nie­mal krzyk­ną­łem, po czym znów ści­szyłem głos. Tyl­ko dla­te­go, że na­zwał mnie dy­rek­to­rem. – Od dzi­siaj, przy­cho­dząc tutaj, zo­sta­wiasz su­mie­nie przed drzwia­mi. Je­że­li ja­kiś dzie­ciak bę­dzie chciał kupić czap­kę z na­pi­sa­łem „Fuck My Pa­rents!”, to mu ją sprze­dasz, ro­zu­miesz?

– Ale…

– Ostrze­gam cię ostat­ni raz – syk­ną­łem jak wąż. – Czy bę­dziesz ro­bił tak, jak po­wie­dzia­łem?

– Tak, pa­nie dy­rek­to­rze.

– Czy je­śli przyj­dzie star­sza ko­bie­ta i bę­dzie chcia­ła kupić ko­szul­kę z na­pi­sem „Fuck My Grand­ma!” dla wnusia, to jej sprze­dasz?

– Ja… bo… To zna­czy: tak, pa­nie dy­rek­to­rze. A je­że­li…

– Je­że­li czło­wiek bez nóg bę­dzie chciał kupić buty do bie­ga­nia, to mu je sprze­dasz, kur­wa jego mać!

Od­wró­ci­łem się, koń­cząc roz­mo­wę. Jed­nak jesz­cze nie wy­sze­dłem przez bram­kę. Cze­ka­łem, aż Ri­chard wró­ci do kasy – nie chcia­łem, żeby tłuma­czył się w stylu: „Szef wła­śnie ka­zał mi sprze­da­wać wszyst­ko wszyst­kim”. Bo z no­wymi nig­dy nic nie wia­do­mo.

Pa­mię­tam, że za­sta­no­wi­łem się wte­dy, czy idzie tak dłu­go, bo chce mnie ze­zło­ścić, czy po pro­stu każ­da mi­nuta w tym miej­scu wy­da­je mi się go­dzi­ną.

Wresz­cie pod­szedł do kasy, a ja za nim. Klep­ną­łem go w ra­mię, by klien­ci wi­dzie­li, kto jest do­brym oj­cem, a kto po­słusz­nym sy­nem.

– Bar­dzo prze­pra­sza­my za drob­ne opóź­nie­nie. Nasz nowy pra­cow­nik, Ri­chard Ro­bin­son, do­pie­ro się uczy – wy­ja­śni­łem z uśmie­chem. – Jed­nak rę­czę za nie­go, nie­długo bę­dzie praw­dzi­wym eks­per­tem!

Star­sza ko­bie­ta, któ­ra jako je­dyna cze­ka­ła przy pustej ka­sie, za­śmia­ła się sztucz­nie, czyli wy­da­ła z sie­bie dwa krót­kie dźwię­ki (bar­dziej niż śmiech przy­po­mi­na­ły szczek­nię­cie psa), po czym za­mil­kła.

– Do­brze, to ja już pań­stwa zo­sta­wię. Mi­łe­go dnia! – prze­rwa­łem nie­zręcz­ną ci­szę, kła­nia­jąc się. Ruszyłem w stro­nę bra­mek i le­d­wo unik­ną­łem zła­ma­nia ręki (pa­mię­ta­cie jesz­cze syf ukryty za ka­sa­mi?).

– Bar­dzo prze­pra­sza­my, ale Etha­na Clar­ke’a dzi­siaj nie ma – mó­wił sprze­daw­ca naj­bli­żej bra­mek, z pla­kiet­ką „Oli­vier Evans”. – Jest na zwol­nie­niu le­kar­skim, ale po­wo­li wra­ca do zdro­wia…

„Tłumacz się, tłumacz” – po­myśla­łem z sa­tys­fak­cją. Czas mo­ich tłuma­czeń wła­śnie do­biegł koń­ca. Wy­cią­gną­łem iden­tyfi­ka­tor i przy­ło­żyłem go do sza­re­go szkieł­ka z na­dzie­ją, że wresz­cie uda się przejść za pierw­szym ra­zem…

– Pik. Pik.

Kur­wa mać, chyba mamy zwycięz­cę w ple­bi­scycie na naj­gor­szy czuj­nik roku.

– Pik. Piiiiiik.

Chyba usłyszał.

Nie kon­tro­lo­wa­łem tego, lecz mój wzrok skie­ro­wał się w stro­nę za­kupów ko­bie­ty. Przy­po­mnia­ły się de­mo­ny z prze­szło­ści, gdy każ­dą ko­szul­kę mu­sia­łem ska­so­wać, buty za­pa­ko­wać, a przy wy­ma­ga­ją­cym klien­cie jesz­cze po­ca­ło­wać rącz­ki. Dla mnie był to od­ruch bez­wa­run­ko­wy, jak od­dycha­nie dla nor­mal­ne­go czło­wie­ka.

Pa­trzyłem i do­pie­ro po chwi­li do­tar­ło do mnie, co ona kupi­ła. Z po­cząt­ku nie­do­wie­rza­łem, póź­niej się za­śmia­łem, lecz za­że­no­wa­nie szyb­ko prze­rwa­ło śmiech.

Wnusio się ucie­szy, tyle po­wiem.

22.20

Co słychać w Lon­dynie o wpół do je­de­na­stej, kie­dy nor­mal­ni lu­dzie kła­dą się spać?

– Wrrr-wrrr. Www-wrrr.

Nosz kur­wa ja pier­do­lę. To nie­moż­li­we. O siód­mej wie­czo­rem ten idio­ta z dołu robi re­mont, a u mnie szaf­ki z lam­pą bu­ja­ją się w ryt­mie di­sco.

– Wrrr-www. Www.

Pra­ca w Sho­eso na­uczyła mnie, że nie ma rzecz nie­moż­li­wych. Za to są lu­dzie nie­moż­li­wie tępi i nie­myślą­cy. W do­dat­ku, co war­to pod­kre­ślić, nie­nau­czal­ni – bo­ha­te­ro­wie za­sa­dy „psa mó­wić nie na­uczysz”. Ten ko­leś z dołu, Re­ece Ja­mes, się do nich za­li­cza.

– Wrrr-www. Www-wrrr. Wrrr-wrrr.

Czło­wiek wy­jeż­dża z domu o szó­stej, pra­cu­je dzie­sięć go­dzin i wra­ca, gdy ja­kiś idio­ta re­mon­tuje miesz­ka­nie, w któ­rym pew­nie miesz­ka od uro­dze­nia – od­kąd ja tu miesz­kam, a bę­dzie to już z pięt­na­ście lat, ani razu nie słysza­łem, żeby u sie­bie od­kurzał, a co do­pie­ro wier­cił!

Nie że­bym się przy­słuchi­wał, za wy­wiad w na­szym blo­ku od­po­wia­da są­siad­ka z czwar­te­go pię­tra, pani Vic­to­ria Tra­cy. Ja tyl­ko… uważ­nie ob­ser­wuję.

Sta­ram się nie zwra­cać uwa­gi na ten cho­ler­ny dźwięk, któ­ry raz przy­bie­ra na in­ten­syw­no­ści, a raz cich­nie, przy­śpie­sza i zwal­nia. Prze­cież czyta­łem, jak od­ci­nać się od tego, cze­go nie chcesz i co ci prze­szka­dza. Swe­go cza­su po­chło­ną­łem na­praw­dę dużo co­achin­go­wych ksią­żek, rzecz ja­sna nie po to, by od­ci­nać się od nie­chcia­nych dźwię­ków, lecz w na­dziei na po­pra­wę tego, tam­te­go i tam­te­go dal­sze­go rów­nież.

Chyba nie mu­szę pi­sać, ile mi to dało.

22.50

Za­czynam mieć wąt­pli­wo­ści, czy to, co przez grzecz­ność na­zwę isto­tą żywą, wier­ci dziu­rę w su­fi­cie czy w mo­jej gło­wie. I czy wy­trzymam do rana, nie wy­cią­ga­jąc noża z kuchen­nej szufla­dy.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij