Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

30 dni do mety - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

30 dni do mety - ebook

Adam Walker ma wszystko. Pracę w firmie marzeń. Majątek, który dla wielu pozostaje w sferze marzeń. Długo wyczekiwane życie na własnych zasadach...

I nagle informacja, która wywraca świat do góry nogami. Nowotwór czyni spustoszenie w jego ciele. Jest śmiertelnie chory.

Został mu miesiąc. Za miesiąc zostanie po nim jedynie wspomnienie.

Miesiąc musi mu wystarczyć, aby uporządkować sprawy z przeszłości, które mocno ciążą już od wielu lat. Czasu jest stanowczo zbyt mało...

Czy Adam Walker zdąży rozliczyć się z przeszłością? Czy uda mu się uzyskać przebaczenie najbliższych i poznać syna?

Czy trzydzieści dni jest w stanie zmienić cokolwiek w życiu człowieka stojącego nad krawędzią?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67691-03-1
Rozmiar pliku: 1 003 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 CZERW­CA 2015 R.

Po­nie­dzia­łek, 16.40

Jesz­cze tro­chę i ko­niec. Jesz­cze tro­chę i wra­cam z Wiel­kie­go Gów­na.

Już pra­wie mogę od­dychać, krzyczeć, śmiać się, a na­wet, kur­wa, prze­kli­nać. Jesz­cze tro­chę, jesz­cze kil­ka­na­ście mi­nut i będę mógł ska­kać, bie­gać z sy­pial­ni do sa­lo­nu i zro­bić fi­koł­ka. Choć w to wąt­pię, bo bolą mnie nogi. Zresz­tą nie tyl­ko nogi, ale to nie­waż­ne. Waż­ne, że będę mógł. Będę mógł wszyst­ko. Będę mógł. Tak po pro­stu. Będę mógł i tyle.

A co mogę w Wiel­kim Gów­nie? Wszyst­ko oprócz tego, cze­go nie mogę.

Czyli nie­wie­le.

Te­raz sie­dzę w moim ga­bi­ne­cie. MOIM ga­bi­ne­cie. MO­JEJ na­gro­dzie po MO­ICH dwudzie­stu la­tach za­pier­do­lu. Ale co z tego, sko­ro wy­star­czy, że zer­k­nę na ja­sno­sza­re ścia­ny i za­czynam się du­sić, a rzygi pod­jeż­dża­ją mi do gar­dła, wspi­na­jąc się po żo­łąd­ku jak po pier­do­lo­nej dra­bi­nie.

Wy­star­czy, że zer­k­nę na ścia­ny tego cho­ler­ne­go, nie­po­trzeb­ne­go świa­tu miej­sca. Miej­sca, gdzie słoń­ce za­glą­da nie­chęt­nie i tyl­ko dla­te­go, że ja­kaś mała pla­ne­ta pcha mu się przed oczy. Do­kąd idą tyl­ko ci, któ­rzy nie mają nic do stra­ce­nia, a wszyst­ko do zyska­nia – przy­najm­niej tak im się wy­da­je. Gdzie nie pcha­ją się na­wet zwie­rzę­ta, mó­wiąc w je­dynie so­bie zna­nym ję­zyku:

– Tam nie idź. Tam zło.

Co to ta­kie­go? Wię­zie­nie na gra­ni­cy nie­ba z zie­mią, gdzie wam­pi­ry bła­ga­ją o li­tość, a zbo­czeń­cy drżą ze stra­chu przed na­sto­lat­ka­mi? A może to już Pie­kło?

Nie, nie, w Wiel­kim Gów­nie nie jest tak, jak w Pie­kle.

Tutaj jest go­rzej.

Roz­sąd­ni nie uwie­rzą, do­cie­kli­wi będą drą­żyć. A ja mam to w du­pie. Bo tutaj na­praw­dę jest go­rzej.

Tutaj, czyli w Lon­dynie przy Oxford Stre­et, w Sho­eso. Pod tą skrom­ną na­zwą kryje się oka­za­ły bu­dynek, w któ­re­go skład wcho­dzą: par­ter, trzy pię­tra, mnó­stwo ga­bi­ne­tów i jesz­cze wię­cej pra­cow­ni­ków. Oprócz tego pod­ziem­ny par­king i lą­do­wi­sko dla he­li­kop­te­rów na da­chu. Czy to brzmi groź­nie? Ra­czej nie. Czy ko­ja­rzy się ze złem? Też ra­czej nie. Bo co złe­go może dziać się przy Oxford Stre­et, gdzie sklep stoi przy skle­pie, a lu­dzie spa­ce­rują po czystych chod­ni­kach, wy­rzuca­jąc pie­nią­dze w bło­to?

Wie­le. Może wię­cej niż wie­le. Kur­wa mać, na pew­no wię­cej niż wie­le.

Tutaj sprze­da­je się odzież spor­to­wą.

To nie żart. To nie po­wód do śmie­chu, na­wet je­śli się uśmiech­nę­li­ście. Na­wet je­że­li po­myśle­li­ście: „O czym pi­sze ten idio­ta?!”. Ja wiem swo­je. Wie­dzą to rów­nież ci, któ­rzy kie­dykol­wiek tu pra­co­wa­li.

Czyli klien­ci nie mają tu nic do po­wie­dze­nia. Im jest faj­nie, mogą od­dychać bez pyta­nia, śmiać się z dur­nych żar­tów, a na­wet, kur­wa, prze­kli­nać. Nikt nie za­bra­nia im spa­ce­ro­wać mię­dzy re­ga­ła­mi, upu­ścić buta, pod­nieść, zno­wu upu­ścić i po nim po­ska­kać. Tyl­ko po to, by zo­ba­czyć, jak go pod­no­sisz.

Tacy są. Nic ich nie zmie­ni. Ale o nich już wy­star­czy.

Jesz­cze pięt­na­ście mi­nut. Pięt­na­ście mi­nut i ofi­cjal­nie będę wol­ny.

Ofi­cjal­nie.

21.25

Mó­wił wam ktoś, że za wol­ność trze­ba za­pła­cić? Pew­nie tak. Na pew­no słysze­li­ście też, że wol­ność zdo­bywa się la­ta­mi, a wal­ka po­tra­fi być nie­spra­wie­dli­wa.

Ale nikt nie mó­wił wam, że trze­ba wal­czyć jak o nie­pod­le­głość i pła­cić krwią przy zwyczaj­nym wyj­ściu z pra­cy.

Dzi­siaj nor­mal­ność trwa­ła krót­ko, bo le­d­wo wy­sia­dłem z win­dy, sta­ną­łem na czer­wo­no­brą­zo­wych płyt­kach (do­kład­nie wy­czysz­czo­nych i wy­po­le­ro­wa­nych, bez naj­mniej­sze­go skraw­ka pa­pier­ka po cu­kier­ku), wzią­łem głę­bo­ki od­dech sztucz­nie za­pach­nio­ne­go po­wie­trza i…

I tutaj skoń­czyła się nor­mal­ność, po­ja­wił się pierw­szy pro­blem – po­czułem swę­dze­nie w no­sie. Za­czę­ło się de­li­kat­nie, zupeł­nie nie­win­nym sy­gna­łem od nie­zna­nych mi ko­mó­rek do mó­zgu, ale już po se­kun­dzie wy­krzywi­łem twarz, przy­myka­jąc po­wie­ki, a w myślach słysza­łem głos: „A nie mó­wi­łem? Zno­wu bę­dziesz ki­chał! Ha! Bę­dziesz ki­chał!”.

– Ekhe-ekhe, ehu-ehu. – Roz­legł się huk, jak­by ktoś strze­lał z ka­ra­bi­nu.

Ale to ża­den ka­ra­bin. To ja i ka­szel, któ­ry mę­czy mnie od… od… Nie pa­mię­tam na­wet, od kie­dy.

„Za­je­bi­ście” – po­myśla­łem, gdy wszyscy na ko­ryta­rzu za­czę­li się na mnie ga­pić jak na ob­ja­wie­nie. Wszyscy, czyli pra­wie trzydzie­ści osób, któ­re wła­śnie skoń­czyły pra­cę (ko­lej­ne trzydzie­ści skoń­czy za dzie­sięć mi­nut, żeby nie było prze­sto­jów). Nie mo­głem wy­paść z roli, więc na nie­na­wist­ne spoj­rze­nia lu­dzi o niż­szej po­zycji w fir­mo­wej hie­rar­chii od­po­wia­da­łem uśmie­chem. Po­wta­rza­łem w myślach: „Ja je­stem Adam Wal­ker – trze­ci za­stęp­ca dy­rek­to­ra do spraw mar­ke­tin­gu. Oni – ktoś tamy, ja­kieś tamy – zwykli, sze­re­go­wi pra­cow­ni­cy. Ja je­stem Adam Wal­ker – trze­ci za­stęp­ca dy­rek­to­ra do spraw mar­ke­tin­gu…”.

Zro­bi­łem je­den, drugi, trze­ci krok w stro­nę wyj­ścia dla per­so­ne­lu, czyli w stro­nę wol­no­ści. Prze­sze­dłem obok skle­pu, czyli ja­kichś sied­miu­set me­trów kwa­dra­to­wych, gdzie wy­sta­wia­ny był asor­tyment. Sze­dłem mię­dzy pudłem, z któ­re­go wy­sta­wa­ły ko­szul­ki oraz pił­ki te­ni­so­we, myśla­mi byłem na mięk­kiej so­fie w sa­lo­nie i… Na­gle usłysza­łem pi­skli­wy głos:

– Nie, nie tę. – Prze­rwa na po­cią­gnię­cie no­sem. – Tak, tę drugą!

Ob­ró­ci­łem się w stro­nę źró­dła tego skrze­ku. Zo­ba­czyłem ko­rytarz i srebr­ne drzwi. Drzwi do skle­pu. Głos do­cho­dził wła­śnie stam­tąd. Ale dla­cze­go usłysza­łem go tak wy­raź­nie? Prze­cież po­wi­nien zgi­nąć w fali roz­mów i ryt­micz­nej mu­zyki z gło­śni­ków.

Od wyj­ścia dzie­lił mnie krok, od skle­pu rów­nież. Iść, po­że­gnać ból i przy­wi­tać sofę czy zo­stać i zmie­rzyć się z ko­lej­nym wy­zwa­niem?

Ro­zum swo­je, ser­ce swo­je, a ja swo­je, więc ruszyłem tam, skąd do­bie­gał głos, spo­dzie­wa­jąc się uj­rzeć, są­dząc po to­nie, prysz­cza­te­go wy­rost­ka.

Otwo­rzyłem drzwi, wsze­dłem do skle­pu, stra­sząc przy tym star­szą ko­bie­tę, któ­ra oglą­da­ła mę­skie T-shir­ty; mi­ną­łem re­gał z bu­ta­mi do gry w pił­kę i zo­ba­czyłem to, co zo­ba­czyłem. Dość po­wie­dzieć, że nie po­myli­łem się wie­le – przy jed­nej z dzie­się­ciu kas (trze­ciej od ścia­ny po pra­wej stro­nie, je­śli was to in­te­re­suje) stał dzie­ciak.

Da­łem mu mak­sy­mal­nie dzie­więć lat. Pa­trzył na czap­kę z dasz­kiem w rę­kach ka­sje­ra tak, jak głod­ny wilk na sar­nę. Żeby nie było, nie na nor­mal­ną czap­kę z dasz­kiem – ta­kich się nie kupuje, więc ta­kich u nas nie ma. Ta była wy­jąt­ko­wa. Wiel­ki­mi, żół­tymi li­te­ra­mi na­pi­sa­ne na niej było „Fuck You!”.

Głupie i bez­sen­sow­ne? No kur­wa mać, chyba nie in­a­czej! Ale praw­da jest taka, że wła­śnie ta czap­ka, obok ró­żo­wych spode­nek, od­dycha­ją­cych skar­pe­tek i bu­tów do bie­ga­nia z bia­łą po­de­szwą sprze­da­je się naj­le­piej.

– Tak, chcę tę! – za­kwi­czał dzie­ciak.

Czter­dzie­ści lat na kar­ku, dwa­dzie­ścia w tym bu­dyn­ku i non stop słyszę to samo zda­nie: „Ja chcę!”. Jak chcesz, to so­bie kup, nie ma spra­wy! Ale gdybyś wszedł i grzecz­nie po­wie­dział „pro­szę”, to nic by ci się nie sta­ło. A ka­sjer może by się uśmiech­nął? Nie mu­siał­by uda­wać, że nie ma cię głę­bo­ko w du­pie.

Tym ra­zem ka­sjer nie myślał o uda­wa­niu. Chyba w ogó­le nie myślał, bo tłuma­czył się głupio:

– Przy­kro mi, ale nie mogę ci tego sprze­dać. Two­ja mama nie była­by za­do­wo­lo­na. Ta­kie czap­ki są do­bre dla star­szych. Mu­sisz jesz­cze tro­chę pod­ro­snąć.

Noż kur­wa mać, tego jesz­cze nie gra­li!

Ale czy jako wię­cej niż do­świad­czo­ny sprze­daw­ca po­wi­nie­nem myśleć in­a­czej? W koń­cu gów­niarz, któ­ry le­d­wo się­gał do skle­po­wej lady, przy­szedł do Sho­eso, chcąc zo­sta­wić tutaj cięż­ko za­ro­bio­ne pie­nią­dze ro­dzi­ców, a ka­sjer nie po­zwa­lał mu kupić czap­ki!

Wszyst­ko przez to, że ka­sjer, ktoś tam ja­kiś tam, pra­co­wał u nas od nie­daw­na. Pa­mię­tał jesz­cze, czym jest su­mie­nie, trud­no mu za­po­mnieć o mo­ral­no­ści. Pew­nie na wi­dok dzie­cia­ka, któ­ry być może chciał wy­dać ostat­ni grosz sa­mot­nej mat­ki, za­drża­ło mu ser­ce.

Szcze­rze? Mnie nie za­drża­ło nic oprócz oczu, któ­re do­ma­ga­ły się słoń­ca, wkur­wio­ne przez nad­miar sztucz­ne­go świa­tła. A ka­sjer też w koń­cu prze­sta­nie tak myśleć, ale jesz­cze chwi­lę to po­trwa. Tyl­ko że nie mo­gli­śmy stra­cić mło­de­go klien­ta.

Two­ja ko­lej – prze­szło mi przez myśl. Mu­sia­łem wkro­czyć, za­nim zro­bi­ło­by się nie­cie­ka­wie.

Po­pra­wi­łem kra­wat, przy­gła­dzi­łem ma­rynar­kę (jed­ną z tych, któ­re kupi­łem dwa­dzie­ścia lat temu pod groź­bą zwol­nie­nia, choć nie było mnie stać na świe­ży chleb), po czym ruszyłem pro­sto w stro­nę kasy i…

– Pik. Pik.

Kur­wa mać.

Wsze­dłem do stre­fy „Wy­łącz­nie dla per­so­ne­lu”, a ten cho­ler­ny czuj­nik przy bram­ce nie wy­czuł mo­je­go iden­tyfi­ka­to­ra. „Dy­rek­tor­skie­go” iden­tyfi­ka­to­ra, czyli bia­łe­go z czer­wo­ną ram­ką – resz­ta, oprócz rady nad­zor­czej, nosi po­dob­ne, lecz z bia­łą ram­ką. Po­pra­wi­łem go, pa­trząc na ka­mer­ki, któ­re prze­szywa­ły mnie nie­wi­dzial­nymi fa­la­mi.

– Pik. Pik.

Po­wie­dzieć, że się wkur­wi­łem, to jak nie po­wie­dzieć nic. Bo czy ktoś kon­tro­lu­je na­sze za­kupy?! Czy za każ­dym ra­zem mu­si­my kupić ta­nio, ta­niej, a naj­le­piej w ogó­le do­stać za dar­mo?! Na te cho­ler­ne czuj­ni­ki przy­cho­dzi co naj­mniej dzie­sięć skarg dzien­nie, a nadal śmie­ją się z nas przez sza­re szkieł­ka. I jesz­cze to cho­ler­ne „Pik. Pik”! Niby nud­ne i bez­barw­ne, a wkur­wia­ją­ce!

No ale co mia­łem zro­bić? Ktoś tam ja­kiś tam wciąż tłuma­czył dzie­cia­ko­wi, że czap­ka nie jest dla nie­go, a on po­wo­li przy­go­to­wywał się do osta­tecz­ne­go ata­ku – twarz mu się czer­wie­ni­ła, oczy po­cie­rał dłoń­mi, jak­by chciał prze­sunąć je w pra­wo.

Czas mnie go­nił, więc szyb­ko zdją­łem iden­tyfi­ka­tor – ktoś nad­zwy­czaj in­te­li­gent­ny za­mon­to­wał czuj­nik na wy­so­ko­ści pasa, a prze­cież nie będę klę­kał przed ka­mer­ką – i przy­ło­żyłem go do sza­re­go szkieł­ka.

– Pik. Piiiiiik.

Otwo­rzyła się srebr­na bram­ka, któ­ra – bar­dziej niż do bądź co bądź eli­tar­nej kor­po­ra­cji – pa­suje do osie­dlo­we­go ba­se­nu. Cho­ciaż w tym szam­bie też moż­na było po­pływać.

– No ale ja chcę! – wrzesz­czał dzie­ciak.

Spo­koj­nie, Adam, spo­koj­nie – po­wta­rza­łem w myślach. Wie­dzia­łem, że krzykiem nic nie zdzia­łam. Trze­ba było ruszyć gło­wą.

Wsze­dłem do środ­ka, czyli na za­ple­cze skle­pu. Bram­ka za­mknę­ła się z trza­skiem, nie­bie­ska ścian­ka za­drża­ła. Ścian­ka, wy­so­ka na mniej wię­cej metr, łą­czy wszyst­kie kasy i ofi­cjal­nie jest ich do­dat­ko­wym za­bez­pie­cze­niem. Nie­ofi­cjal­nie zaś chro­ni oczy klien­ta przed sy­fem, któ­ry wala się pod no­ga­mi pra­cow­ni­ków.

Scho­wa­łem iden­tyfi­ka­tor do kie­sze­ni (nie chcia­łem póź­niej zdej­mo­wać go jesz­cze raz) i prze­sze­dłem za kasą, śli­zga­jąc się po fo­liach z reszt­ka­mi cze­ko­la­dy. Ka­sjer prze­rwał pra­cę i po­zdro­wił mnie kiw­nię­ciem gło­wy. Od­po­wie­dzia­łem tym sa­mym.

Prze­sze­dłem za drugą kasą, omal nie po­tkną­łem się o puste opa­ko­wa­nie po su­shi. Ka­sjer­ka prze­rwa­ła pra­cę i po­zdro­wi­ła mnie kiw­nię­ciem gło­wy. Od­po­wie­dzia­łem tym sa­mym.

Prze­sze­dłem za trze­cią kasą, sla­lo­mem mi­ną­łem pla­sti­ko­we bu­tel­ki i pusz­ki po coli. Ka­sjer po­zdro­wił mnie kiw­nię­ciem gło­wy. Tym ra­zem nie ruszyłem do ko­lej­nej. Spoj­rza­łem na jego iden­tyfi­ka­tor. Było na nim na­pi­sa­ne: „Ri­chard Ro­bin­son. Pro­szę o wy­ro­zumia­łość, do­pie­ro się uczę”.

Na ogół nie­na­wi­dzę lu­dzi – ma tak każ­dy, kto po­pra­cu­je dłu­żej niż pięt­na­ście lat w tym ohyd­nym sek­to­rze go­spo­dar­ki, na­zwa­nym dla zmył­ki „usługi” – a już szcze­gól­nie nie­na­wi­dzę ka­sje­rów, któ­rzy „do­pie­ro się uczą”. Taki czło­wiek jest udrę­ką dla współ­pra­cow­ni­ków, pyta o każ­dą, na­wet naj­prost­szą rzecz, de­ner­wuje też klien­tów, dzie­sią­ty raz ka­sując ten sam pro­dukt. Niby wia­do­mo, że musi się uczyć, ale le­piej, żeby uczył się w domu. Naj­le­piej zaś, żeby się nie uczył, a umiał.

– Ja­kiś pro­blem? – spyta­łem uprzej­mie, uśmie­cha­jąc się. Przez dłu­gie lata pięt­na­ście mi­nut dzien­nie (co­dzien­nie!) uśmie­cha­łem się do lu­stra, dla­te­go te­raz po­tra­fię szcze­rzyć zęby na za­wo­ła­nie i ro­bię to tak, że klient na­wet się nie orien­tuje, co na­praw­dę myślę.

– Tak! Ten idio­ta nie chce mi sprze­dać czap­ki!

Na­gły przy­pływ zło­ści za­ma­sko­wa­łem od­de­chem. Na­stęp­nie wdech. I wy­dech. Wdech, wy­dech. Wdech, wy­dech.

Spo­koj­nie. Prze­cież to tyl­ko dzie­ciak.

– Bar­dzo prze­pra­szam sza­now­ne­go pana – zwró­ci­łem się do tego bez­czel­ne­go gów­nia­rza. – Rzecz ja­sna, do­sta­nie pan tę czap­kę.

– Ale… – wtrą­cił się nie mniej bez­czel­ny Ro­bin­son.

– Nie ma żad­nych „ale”. Pro­szę. – Ska­so­wa­łem czap­kę z żół­tym na­pi­sem. – Dzie­więć fun­tów dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pen­sów.

„Sza­now­ny pan” sta­nął na pal­cach i wrę­czył mi dzie­się­cio­fun­to­wy bank­not z wi­ze­run­kiem Elż­bie­ty II i ko­goś tam.

– Bar­dzo dzię­kuję. Na­wia­sem mó­wiąc, to świet­ny wy­bór! – po­chwa­li­łem dzie­cia­ka i wy­szcze­rzyłem zęby. On wci­snął czap­kę na gło­wę, przez co za­czął przy­po­mi­nać ści­śnię­te­go ar­bu­za. Nie po­wie­dział nic, ale prze­cież nie mu­siał.

– Do wi­dze­nia! – za­wo­ła­łem, gdy się od­wró­cił. Do kasy pod­szedł ko­lej­ny klient, ko­bie­ta w po­de­szłym wie­ku (ta sama, któ­rą prze­stra­szyłem!). Ri­chard Ro­bin­son uśmiech­nął się, przy­najm­niej w swo­im mnie­ma­niu, bo ja zo­ba­czyłem grymas, jak­by ktoś pod­sta­wił mu pod nos psią kupę. – Pani chwil­kę po­cze­ka.

Ko­bie­ta unio­sła brwi, a ja mruk­ną­łem do Ri­char­da:

– Chodź za mną, mu­si­my po­ga­dać.

Z jego twa­rzy znik­nął uśmiech, a po­ja­wi­ło się prze­ra­że­nie. Już wte­dy wie­dział, co go cze­ka. Zresz­tą nie trze­ba być ge­niu­szem, by wie­dzieć, że prze­ło­że­ni nie prze­rywa­ją pra­cy, żeby prze­ka­zać do­brą wia­do­mość. Ten mło­dziak mu­siał się już o tym prze­ko­nać.

Nie chcia­łem besz­tać go przy klien­tach, ale nie za­mie­rza­łem raz jesz­cze wjeż­dżać na górę do ga­bi­ne­tu, więc po sla­lo­mie mię­dzy bu­tel­ka­mi i pusz­ka­mi sta­ną­łem pod ścia­ną, kil­ka kro­ków od kasy.

– Słuchaj no – za­czą­łem, gdy za­trzymał się obok mnie. – Wiem, że chcia­łeś do­brze dla tego dzie­cia­ka. Wiem też, że mógł kupić inną czap­kę.

– Wła­śnie, pa­nie dy­rek­to­rze. Ja…

– Te­raz ja mó­wię – nie­mal krzyk­ną­łem, po czym znów ści­szyłem głos. Tyl­ko dla­te­go, że na­zwał mnie dy­rek­to­rem. – Od dzi­siaj, przy­cho­dząc tutaj, zo­sta­wiasz su­mie­nie przed drzwia­mi. Je­że­li ja­kiś dzie­ciak bę­dzie chciał kupić czap­kę z na­pi­sa­łem „Fuck My Pa­rents!”, to mu ją sprze­dasz, ro­zu­miesz?

– Ale…

– Ostrze­gam cię ostat­ni raz – syk­ną­łem jak wąż. – Czy bę­dziesz ro­bił tak, jak po­wie­dzia­łem?

– Tak, pa­nie dy­rek­to­rze.

– Czy je­śli przyj­dzie star­sza ko­bie­ta i bę­dzie chcia­ła kupić ko­szul­kę z na­pi­sem „Fuck My Grand­ma!” dla wnusia, to jej sprze­dasz?

– Ja… bo… To zna­czy: tak, pa­nie dy­rek­to­rze. A je­że­li…

– Je­że­li czło­wiek bez nóg bę­dzie chciał kupić buty do bie­ga­nia, to mu je sprze­dasz, kur­wa jego mać!

Od­wró­ci­łem się, koń­cząc roz­mo­wę. Jed­nak jesz­cze nie wy­sze­dłem przez bram­kę. Cze­ka­łem, aż Ri­chard wró­ci do kasy – nie chcia­łem, żeby tłuma­czył się w stylu: „Szef wła­śnie ka­zał mi sprze­da­wać wszyst­ko wszyst­kim”. Bo z no­wymi nig­dy nic nie wia­do­mo.

Pa­mię­tam, że za­sta­no­wi­łem się wte­dy, czy idzie tak dłu­go, bo chce mnie ze­zło­ścić, czy po pro­stu każ­da mi­nuta w tym miej­scu wy­da­je mi się go­dzi­ną.

Wresz­cie pod­szedł do kasy, a ja za nim. Klep­ną­łem go w ra­mię, by klien­ci wi­dzie­li, kto jest do­brym oj­cem, a kto po­słusz­nym sy­nem.

– Bar­dzo prze­pra­sza­my za drob­ne opóź­nie­nie. Nasz nowy pra­cow­nik, Ri­chard Ro­bin­son, do­pie­ro się uczy – wy­ja­śni­łem z uśmie­chem. – Jed­nak rę­czę za nie­go, nie­długo bę­dzie praw­dzi­wym eks­per­tem!

Star­sza ko­bie­ta, któ­ra jako je­dyna cze­ka­ła przy pustej ka­sie, za­śmia­ła się sztucz­nie, czyli wy­da­ła z sie­bie dwa krót­kie dźwię­ki (bar­dziej niż śmiech przy­po­mi­na­ły szczek­nię­cie psa), po czym za­mil­kła.

– Do­brze, to ja już pań­stwa zo­sta­wię. Mi­łe­go dnia! – prze­rwa­łem nie­zręcz­ną ci­szę, kła­nia­jąc się. Ruszyłem w stro­nę bra­mek i le­d­wo unik­ną­łem zła­ma­nia ręki (pa­mię­ta­cie jesz­cze syf ukryty za ka­sa­mi?).

– Bar­dzo prze­pra­sza­my, ale Etha­na Clar­ke’a dzi­siaj nie ma – mó­wił sprze­daw­ca naj­bli­żej bra­mek, z pla­kiet­ką „Oli­vier Evans”. – Jest na zwol­nie­niu le­kar­skim, ale po­wo­li wra­ca do zdro­wia…

„Tłumacz się, tłumacz” – po­myśla­łem z sa­tys­fak­cją. Czas mo­ich tłuma­czeń wła­śnie do­biegł koń­ca. Wy­cią­gną­łem iden­tyfi­ka­tor i przy­ło­żyłem go do sza­re­go szkieł­ka z na­dzie­ją, że wresz­cie uda się przejść za pierw­szym ra­zem…

– Pik. Pik.

Kur­wa mać, chyba mamy zwycięz­cę w ple­bi­scycie na naj­gor­szy czuj­nik roku.

– Pik. Piiiiiik.

Chyba usłyszał.

Nie kon­tro­lo­wa­łem tego, lecz mój wzrok skie­ro­wał się w stro­nę za­kupów ko­bie­ty. Przy­po­mnia­ły się de­mo­ny z prze­szło­ści, gdy każ­dą ko­szul­kę mu­sia­łem ska­so­wać, buty za­pa­ko­wać, a przy wy­ma­ga­ją­cym klien­cie jesz­cze po­ca­ło­wać rącz­ki. Dla mnie był to od­ruch bez­wa­run­ko­wy, jak od­dycha­nie dla nor­mal­ne­go czło­wie­ka.

Pa­trzyłem i do­pie­ro po chwi­li do­tar­ło do mnie, co ona kupi­ła. Z po­cząt­ku nie­do­wie­rza­łem, póź­niej się za­śmia­łem, lecz za­że­no­wa­nie szyb­ko prze­rwa­ło śmiech.

Wnusio się ucie­szy, tyle po­wiem.

22.20

Co słychać w Lon­dynie o wpół do je­de­na­stej, kie­dy nor­mal­ni lu­dzie kła­dą się spać?

– Wrrr-wrrr. Www-wrrr.

Nosz kur­wa ja pier­do­lę. To nie­moż­li­we. O siód­mej wie­czo­rem ten idio­ta z dołu robi re­mont, a u mnie szaf­ki z lam­pą bu­ja­ją się w ryt­mie di­sco.

– Wrrr-www. Www.

Pra­ca w Sho­eso na­uczyła mnie, że nie ma rzecz nie­moż­li­wych. Za to są lu­dzie nie­moż­li­wie tępi i nie­myślą­cy. W do­dat­ku, co war­to pod­kre­ślić, nie­nau­czal­ni – bo­ha­te­ro­wie za­sa­dy „psa mó­wić nie na­uczysz”. Ten ko­leś z dołu, Re­ece Ja­mes, się do nich za­li­cza.

– Wrrr-www. Www-wrrr. Wrrr-wrrr.

Czło­wiek wy­jeż­dża z domu o szó­stej, pra­cu­je dzie­sięć go­dzin i wra­ca, gdy ja­kiś idio­ta re­mon­tuje miesz­ka­nie, w któ­rym pew­nie miesz­ka od uro­dze­nia – od­kąd ja tu miesz­kam, a bę­dzie to już z pięt­na­ście lat, ani razu nie słysza­łem, żeby u sie­bie od­kurzał, a co do­pie­ro wier­cił!

Nie że­bym się przy­słuchi­wał, za wy­wiad w na­szym blo­ku od­po­wia­da są­siad­ka z czwar­te­go pię­tra, pani Vic­to­ria Tra­cy. Ja tyl­ko… uważ­nie ob­ser­wuję.

Sta­ram się nie zwra­cać uwa­gi na ten cho­ler­ny dźwięk, któ­ry raz przy­bie­ra na in­ten­syw­no­ści, a raz cich­nie, przy­śpie­sza i zwal­nia. Prze­cież czyta­łem, jak od­ci­nać się od tego, cze­go nie chcesz i co ci prze­szka­dza. Swe­go cza­su po­chło­ną­łem na­praw­dę dużo co­achin­go­wych ksią­żek, rzecz ja­sna nie po to, by od­ci­nać się od nie­chcia­nych dźwię­ków, lecz w na­dziei na po­pra­wę tego, tam­te­go i tam­te­go dal­sze­go rów­nież.

Chyba nie mu­szę pi­sać, ile mi to dało.

22.50

Za­czynam mieć wąt­pli­wo­ści, czy to, co przez grzecz­ność na­zwę isto­tą żywą, wier­ci dziu­rę w su­fi­cie czy w mo­jej gło­wie. I czy wy­trzymam do rana, nie wy­cią­ga­jąc noża z kuchen­nej szufla­dy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: