- W empik go
30 dni - ebook
30 dni - ebook
To, co z początku wydawało się banalnie proste, zmienia się w niebezpieczną rozgrywkę. Adam Hill będzie musiał zmierzyć się z pokusą nie z tej ziemi. Nayhija nie jest człowiekiem, lecz spragnioną zemsty istotą, a Adam znalazł się w samym sercu misternie uknutej intrygi.
Mroczna i niepokojąca powieść, która wciąga w świat niebezpiecznych intryg. Co byś zrobiła, gdyby to Tobie Nayhija Mara zaproponowała układ, w którym stawką jest coś więcej niż życie? Gorąco polecam.
K.N. Haner, autorka powieści Złe miejsce
„30 dni” to pobudzająca wyobraźnię powieść, która od pierwszych stron wciągnie was w sieć intryg tkanych przez autorkę. Gwarantuję, że nie będziecie chcieli odłożyć tej książki!
Ewelina Nawara, autorka powieści Melodia serc
To zadziwiające jak wielka jest potęga miłości, jak bezgraniczną wiarę zakochany człowiek pokłada w drugim człowieku, że ufa mu na tyle, iż gotów jest złożyć swój los w jego ręce. K. C. Hiddenstorm ponownie zaskakuje. ,,30 dni” to mroczna i wywołująca całe mnóstwo sprzecznych emocji powieść, w której granice pomiędzy dobrem a złem się zacierają, a bohaterowie uwikłani zostają w niebezpieczną rozgrywkę, w której stawką jest życie. Intrygi, namiętność i tak wiele niepewności aż do ostatniej strony. Piekielnie dobra powieść!
Katarzyna Ewa Górka @katherine_the_bookworm
„30 dni” to historia manipulująca czytelnikiem już od pierwszych stron. Historia mroczna, która wbija w fotel. Piekielnie gorąca, zmysłowa i niezwykle zaskakująca. Polecam!
Barbara Bandyk, @zaczytana.book
K.C Hiddenstorm jak zwykle zaskakuje! „30 dni” to nie tylko intrygująca i pełna emocji opowieść. To również swego rodzaju katharsis boleśnie zmuszające do wielu refleksji!
Justyna Leśniewicz, Książko, miłości moja
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-511-4 |
Rozmiar pliku: | 776 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czas sprzed czasu
Dziewczyna powiodła zamglonym spojrzeniem po pokoju i ponownie opuściła je na linę znajdującą się na kolanach. Nie płakała, już nie. Była spokojna, naprawdę spokojna. Po raz pierwszy od wielu, zdających się ciągnąć latami, dni i nieprzespanych nocy. Ludzie zazwyczaj uspokajają się w tym ostatnim momencie, zrozumiała. Kiedy wreszcie się zdecydujesz, czujesz tylko spokój. Jest twoją nagrodą.
Opuszkami palców zaczęła gładzić ukręconą na końcu liny pętlę. Dotyk sztywnych włókien był kojący, prawie jak pocałunek. Kątem oka zerknęła na stojący na komodzie zegar. Wskazywał kwadrans po trzeciej. Już czas.
Wstała niespiesznie, jakby chciała delektować się każdą sekundą swojej ostatniej godziny, i przeszła przez pokój. Jej bose stopy cicho plaskały przy każdym kroku. Zatrzymała się przed zatopionymi w ścianie drzwiami. Weszła na ustawiony naprzeciw nich kuchenny taboret, przerzuciła linę przez biegnącą nad futryną rurę od centralnego ogrzewania, i umocowała. Nie była przesadnie gruba, ale jej wagę powinna wytrzymać bez trudu. Podobnie sznur. Dziewczyna ostatni raz sprawdziła pętlę, zarzuciła ją sobie na szyję i lekko zacisnęła.
Spojrzała przez okno, by sprawdzić, czy śnieg wciąż pada. Padał – nawet mocniej niż wcześniej. Wszystko w zasięgu jej wzroku pokryte było białym puchem. Luty jest takim smutnym miesiącem, pomyślała. Miesiącem śmierci. Na jej usta wypłynął gorzki uśmiech.
Przymknąwszy powieki, wzięła ostatni, głęboki wdech.
I skoczyła.
Usłyszała stukot upadającego taboretu, a jej stopy zaczęły wierzgać kilkanaście centymetrów nad podłogą, nie znajdując oparcia. Równocześnie poczuła silny ucisk, pętla wrzynała jej się w szyję, miażdżąc krtań. Nie mogła zaczerpnąć tchu, zamiast tego w gardle zapłonął ogień, oczy zaczęły wychodzić z orbit…
I zaraz wszystko zniknęło.
Zanurzyła się w ciepłym białym świetle, które pieściło ją, zmazywało ból, wykpiwało cierpienie. To było najznamienitsze, najdoskonalsze uczucie, jakiego kiedykolwiek zaznała. Każda jej cząstka, każdy atom skąpane były w najwyższym, bezbrzeżnym uniesieniu. Czuła ekstazę, dotyk samego Boga. Wszystko zdawało się doskonałe, wszystko było skończonym dobrem. Światło, to światło…
I raptem coś ją z niego wypchnęło.
Dziewczyna zbudziła się na podłodze własnego pokoju, spazmatycznie wciągając powietrze. Panele, na których leżała, były zimne i twarde. Poobijała się solidnie przy upadku. Jednak najgorsze było gardło, które paliło przy każdym oddechu.
Podniosła się na drżących rękach, w zamroczeniu potrząsając głową. Pasma ciemnych włosów przylgnęły jej do policzków, przywodząc na myśl skrzydła kruka. Rzęziła i charczała, z zaciekłą determinacją zmuszając się do zrobienia kolejnego wdechu. Miała przy tym wrażenie, że powietrze zmieniło się w płonącą benzynę.
Obmacała się nerwowo, wyczuwając pod palcami kawałek liny, i zaraz zrozumiała, co się stało. Sznur pękł, jednak nie wytrzymał jej ciężaru. Niewiarygodne, ale żyła. Jakimś cudem nie skręciła sobie karku, skacząc z taboretu. Możliwe, iż lina była po prostu za krótka i zabrakło wystarczającego impetu, siła bezwładności nie zadziałała, toteż skończyło się tylko na utracie przytomności. Jednak gdyby nie pękła, zginęłaby na skutek odcięcia dopływu natlenionej krwi z płuc do mózgu.
Czując w równym stopniu rozczarowanie co tęsknotę za ciepłym światłem, dźwignęła się na nogi, niepewna, czy zdołają ją utrzymać. Miała wrażenie, że zmieniły się w watę, praktycznie ich nie czuła, jednak nie upadła. Zrobiła jeden chwiejny krok, potem kolejny, odwróciła się… i zamarła.
W następnej chwili zaczęła przeraźliwie wrzeszczeć.
Patrzyła na wiszącą pod sufitem ciemnowłosą dziewczynę w białej sukience z naddartym rękawem, na jej wybałuszone oczy, wywalony język, nieczystości pod nią, krzycząc coraz głośniej i orając sobie policzki paznokciami. Z przerażającą klarownością rejestrowała też pozostałe szczegóły: przewrócony taboret, nieruchomy śnieg za oknem oraz zegar, który zatrzymał się, wskazując trzecią szesnaście; białe wskazówki stanęły tak jak jej serce i miały już nigdy nie ruszyć. Jej żołądek wykonał karkołomne salto i podjechał w okolice przełyku. Poczuła krew spływającą po twarzy, skóra pękała pod naporem paznokci, a ona nie przestawała drapać, tak jak nie przestawała wrzeszczeć:
– To niemożliwe, przecież ja żyję! Ja żyję! ŻYJĘ!
– Nie wydaje mi się, kochanie. – Usłyszała gdzieś z lewej.
Spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła mężczyznę w eleganckim czarnym garniturze. Stał ze skrzyżowanymi na piersi rękoma, nonszalancko opierając się o ścianę. Był przystojny w jakiś złowrogi, surowy sposób. Miał ciemne, zaczesane do tyłu włosy, twarz bladą, gładko ogoloną i raczej młodą, a jednocześnie dziwnie pozbawioną wieku. No i oczy. Czarne i błyszczące. Takie oczy nie mogły należeć do człowieka. Było w nich coś takiego…
– Kim jesteś? – spytała swoim nowym, skrzypliwym głosem wisielca.
Mężczyzna się zaśmiał. Zabrzmiało to tak, jak gdyby ktoś deptał tłuczone szkło.
– Właściwe pytanie brzmi: kim ty jesteś? – odparł, materializując się tuż obok jej ramienia. – A raczej… kim możesz się stać?
– Martwa. Jestem… martwa. – Dziewczyna prześlizgnęła się spojrzeniem po wiszącej w rogu postaci i pośpiesznie je cofnęła.
Boże, znajdą ją taką – z siniejącą twarzą i napuchniętym językiem, obsraną, odartą z resztek godności. Matka ją taką znajdzie. Jej biedna matka. Mogła wybrać tabletki albo podciąć sobie żyły. Dlaczego, do kurwy nędzy, postanowiła się akurat powiesić?! Przecież to tak parszywie wygląda.
– Wyborny zapach, cudowny – powiedział mężczyzna, ujmując kosmyk jej włosów i przysuwając go sobie do nosa. Następnie nachylił się, by powąchać jej ramię, sunąc nosem ku zagłębieniu szyi. – Zaiste, wyborny – powtórzył i zaczął ją całować. Czuła jego język pieszczący skórę, schodzący coraz niżej, kreślący wymyślne wzory. Dotarł do piersi i zaczął ją lizać, drugą zajęła się jego dłoń.
– Cc-co? – Tylko tyle zdołała wybąkać. Dotyk mężczyzny, co zaskakujące, okazał się przyjemny, a nawet więcej, pożądany. Złapała się na tym, iż chce, by trwał w nieskończoność, chce być przez niego dotykana, całowana, lizana i zerżnięta. Jego dotyk był lepszy niż światło.
Zgoda, to nie były normalne myśli i pragnienia, na pewno nie w takich okolicznościach. Tylko czy miała jakieś porównanie? Czy kiedykolwiek wcześniej była w „takich okolicznościach”? Oczywiście, że nie. Właśnie się, o dobry Jezu, zabiła. Nic tu już nie było normalne. Ani ten mroczny facet, ani ona – nic, zupełnie nic. Logika wisiała na sznurze razem z jej sztywniejącym ciałem.
– Nienawiść, to ona tak pachnie – wyjaśnił mężczyzna, wwiercając w nią te nieludzkie oczy. – Cała nią przesiąkłaś.
– Ja…
– Zabiłaś się, kochanie. Dla takich jak ty przewidziana jest wycieczka do jednego miejsca. Bardzo gorącego miejsca. – Mężczyzna uśmiechnął się wymownie i wskazał palcem podłogę. – Jednak ja mam dla ciebie lepszą ofertę. Można powiedzieć, że chcę ci zaproponować pracę.
Brwi dziewczyny uniosły się wysoko.
– Pracę?
– Powinnaś czuć się wyróżniona, nie proponuję takich rzeczy byle komu. – Mężczyzna ponownie się nachylił, wciągając w nozdrza jej zapach. – Twoja nienawiść… jest piękna. Zupełnie tak jak ty.
– Co właściwie miałabym robić? – zainteresowała się dziewczyna. Była jak w lekkim transie, to on tak na nią działał, ten mężczyzna. I jego dotyk.
– To, na co przyjdzie ci ochota. Bardzo sobie cenię kreatywność u moich pracowników, a ty wyglądasz na szalenie kreatywną osobę. – Smukłe palce mężczyzny pogładziły ją po policzku. – Nie będziesz żałować. Ci, którzy dla mnie pracują, wiodą życie, o jakim marzą.
– Czyli mam rozumieć, że ja… Będę żywa?
Mężczyzna odchylił głowę i znów zaśmiał się tym upiornym śmiechem.
– Niezupełnie.
Wtem na wysokości drzwi pojawiła się kula białego światła, która zaczęła puchnąć, rozrastając się niczym małe słońce, porażając swą jasnością. Na ten widok nieznajomy zmarszczył brwi. Przez jego pociągłą twarz przemknął wściekły grymas.
– Czas – rzucił ostro. – Jeżeli przyjmujesz moją propozycję, zrób to teraz.
Dziewczyna przez chwilę wpatrywała się w jego obsydianowe oczy, dokonując błyskawicznej kalkulacji. Następnie ujęła go za rękę, na jej wargi wypłynął lekki uśmiech.
– Przyjmuję – powiedziała.
– Mądra dziewczynka. – Mężczyzna pokiwał z uznaniem głową i objął ją ramieniem.
W następnej sekundzie pochłonęła ich ciemność.1.
– Jak to… rak? – zapytała głucho Linda.
Spoglądała na lekarza wielkimi, pustymi oczami, patrząc przez niego, nad niego, wokół niego.
Już sama wizyta u onkologa wydała jej się nieporozumieniem, a teraz jeszcze to. Boże drogi, miała po prostu powikłania po grypie, kaszel, który utrzymywał się zdecydowanie za długo. To na pewno nic, jakiś drobiazg spowodowany tym, że leki osłabiły jej układ odpornościowy, może reakcja alergiczna, więc dlaczego gość wyjeżdża z czymś takim? To się nie trzymało kupy.
– Nie możemy już nic zrobić. – Doktor Powell odłożył płytę z wynikami rezonansu magnetycznego płuc Lindy na pękaty plik jej innych dokumentów i splótł dłonie. – Bardzo mi przykro, pani Hill.
Linda poczuła, że jej złudzenia ulatują, obnażając okrutną prawdę. Przez sposób, w jaki Powell mówił oraz to, jak na nią patrzył.
– Ale przecież… – Jej ręka uniosła się i opadła. – Chemioterapia… Nie możecie po prostu tego ze mnie wyciąć?
– Guz jest nieoperacyjny, pani Hill. Cokolwiek zrobimy, będzie jedynie doraźnym środkiem, który pozwoli zredukować ból. Tylko tyle możemy. Gdyby przyszła pani wcześniej…
Słoneczny gabinet nagle stał się zbyt jasny. Ukośne promienie słońca odbijające się od oprawionych w szkło dyplomów, które zajmowały całą wschodnią ścianę, raziły oczy, kolory były nieznośnie jaskrawe, jakby przepalone. Świat błysnął ostrą mozaiką szczegółów. Linda z porażającą klarownością widziała maleńką plamę po sosie musztardowym na kitlu doktora Powella, dwa czarne włoski wystające z jego lewego nozdrza, wygiętą zszywkę leżącą pod oknem, gruboziarnisty druk na teczce z aktami, drobną skazę na przekręconym w bok rodzinnym zdjęciu.
– Ile? – wychrypiała. – Ile mam czasu?
Brandon Powell przyjrzał się jej z uwagą. Jego piwne oczy pozostawały poważne.
– Trudno powiedzieć z całą pewnością. Przy tego rodzaju złośliwym nowotworze, który w dodatku zaczął już dawać przerzuty… Półtora miesiąca, może dwa.
Linda wbiła w niego ciężkie spojrzenie. Chciała wrzeszczeć, rzucić się na lekarza, pobić go, zdemolować gabinet, zemścić się za to, że właśnie zniszczył jej życie, rozbił je, jak gdyby było kawałkiem taniej glazury… Zamiast tego po prostu siedziała, owinięta grubym płaszczem wywołanego przez szok spokoju. W następnej chwili ów płaszcz zsunął się z jej ramion i wpadła w histerię.
– To żart, prawda? – spytała, chichocząc w bardzo niepokojący sposób. – Taki cholernie zabawny żart, który później opowiadacie sobie na lekarskim cocktail party i sprawdzacie, czyj pacjent wpadł w większy popłoch. Do diabła z etyką, liczy się dobra zabawa! Tak to idzie, prawda? „Powiedziałem tej głupiej cipie, że umrze na zabawnego raka płuc, to dopiero był numer! Tak się wystraszyła, że prawie wyskoczyła z gaci! Żałujcie, chłopaki, żeście nie widzieli, jaką miała minę!” – Przy ostatnich słowach jej głos przeszedł w piskliwy, zmieszany z chichotem krzyk, i załamał się dramatycznie.
Powell popatrzył na Lindę tak, jakby dopiero teraz naprawdę zdał sobie sprawę z jej obecności, jakby zobaczył w niej żywą osobę posiadającą swoją historię, swoje marzenia, pragnienia, bagaż doświadczeń, a nie tylko kolejnego wypranego z tożsamości pacjenta.
– Pani Hill, tak bardzo mi przykro. – Tylko tyle był w stanie jej powiedzieć, pieprzony sukinsyn. Ale, oczywiście, to nie on umierał na raka, nie jego popchnięto nad grób w absurdalnym wieku trzydziestu lat.
– Takiego wała! – Linda dźwignęła się z krzesła, wciąż chichocząc w ten zdradzający zaburzenia psychiczne sposób. – Mam gdzieś twoją diagnozę, słyszysz?! Mam ją gdzieś!
Powell poderwał się na równe nogi, ale zaraz zastygł w bezruchu, widząc nieprzejednaną, naznaczoną szaleństwem twarz kobiety. Pobladł nieznacznie, jak gdyby obawiał się, że pacjentka dobędzie broni i odstrzeli go za tę potworną diagnozę, może podejrzewając – w swych chorych rojeniach, rzecz jasna – iż celowo kazał ją zarazić rakiem podczas pobierania krwi.
– Pani Hill, proszę się nie denerwować – wydukał nieporadnie, wykonując jakiś bliżej nieokreślony gest ręką. Zrobił krok w jej stronę, jednak przemyślał to i się zatrzymał. Pewnie mógłby cytować z pamięci Rozmowy o śmierci i umieraniu, ale teraz jakoś nie bardzo wiedział, jak przełożyć tę wiedzę na praktykę. – Niech pani usiądzie. Poproszę pielęgniarkę, żeby dała pani…
– Coś na uspokojenie? – prychnęła zadziornie Linda. Chichot jeszcze wstrząsał jej klatką piersiową, ale już coraz słabiej. – Jestem spokojna, nie widać? W życiu nie czułam się równie spokojna. Po prostu nie mam zamiaru dłużej słuchać tych bredni! Wychodzę! Znajdę innego, bardziej kompetentnego lekarza i poproszę o drugą diagnozę.
Doktor Powell ruszył za nią, ale Linda zatrzasnęła mu drzwi przed samiuśką twarzą. Miała cichą nadzieję, że znajdował się na tyle blisko, by uderzyły go w nos, może nawet mu go złamała, jednak nie ośmieliła się wrócić do gabinetu, aby to sprawdzić.
Idąc z opuszczoną głową, jak winowajca bądź poszukiwany przez policję zbieg, przecięła korytarz, wyszła tylnym wyjściem i pomknęła na parking. Usta miała wykrzywione jak do krzyku, jednak nie krzyczała.
Przynajmniej nie na głos.2.
Obute w trampki stopy Nayhiji1 wystukiwały równomierny rytm na spękanym asfalcie. Wąska ścieżka, którą szła, prowadziła przez las bardzo podobny do tego, jaki znała z innego miejsca i czasu. Tyle że tamten był większy, bardziej dziki, miał słodszy zapach. Tu, zaraz obok, była ruchliwa i głośna droga wcinająca się w gęstwinę wijąca się przez niego niczym czarny wąż. Drzewa ciągnęły się długim szpalerem po obu jej stronach, pochylając się, jakby zasmucone niegodziwością, jaką im wyrządzono.
Spaliny przebijały się przez żywiczny zapach, warkot samochodów nakładał się na ptasie trele i je zagłuszał. To wszystko było jak gwałt, gwałt zadany Matce Naturze. Niedługo ludzie wytną ostatnie drzewa, zaleją betonem pozostałe spłachetki zieleni i zwyczajnie zdechną, poduszą się. Dopiero wtedy zrozumieją, że to własna chciwość ich zabiła. Chciwość i bezmyślność. Ale wtedy będzie już za późno.
Nayhija uśmiechnęła się na tę myśl.
To był bardzo nieprzyjemny uśmiech.
Promienie słońca przeszyły gęste korony drzew, oświetlając ją jak aktorkę na pustej scenie. Dopiero w ich blasku dało się zauważyć, że ciemne włosy Nayhiji żarzą się ognistym blaskiem. Zupełnie jakby płonęły.
W następnej chwili usłyszała narastający szum, który przerodził się w wizg gonionego między szprychami powietrza, i zapłonęły również jej oczy. Nie odwróciła się, nie musiała. Niemal od niechcenia uskoczyła w bok, a wyciągnięta ręka rowerzysty zamiast klepnąć ją w pośladek, zaledwie go musnęła.
Nieznajomy przejechał jeszcze kawałek, zezując na nią, i zaraz przednie koło roweru zahaczyło o kamień… którego sekundę wcześniej tam nie było. Mężczyznę wyrzuciło z siodełka, przeleciał przez kierownicę i wpadł w pobliskie krzaki. Źle zapięty kask zleciał mu z głowy i zawisł na wygiętej gałęzi niczym wielkanocne jajko. Wiśniowy lakier, którym był pociągnięty, odcinał się ostro na tle wszechobecnej zieleni. Rower upadł w poprzek drogi z chrzęstem ramy szorującej o asfalt. Koła kręciły się leniwie z sennym szuuu, szuuu, szuuu.
Nayhija wyminęła rower, przeszła obok miejsca, z którego gramolił się jego właściciel, nie zaszczycając go spojrzeniem. Minęła go tak, jak mija się przejechane truchło.
– Hej! – zawołał za nią mężczyzna. – Hej, przepraszam!
Nayhija przeszła jeszcze parę kroków, zastanawiając się, czy zawoła ją po raz kolejny. Zawołał.
– Słucham? – Okręciła się na pięcie, stając z nim twarzą w twarz.
Widziała, jak pożera ją oczami, jak prześlizguje się wzrokiem po jej długich, opiętych dżinsami nogach, łakomie zerka na krągłość bioder i piersi, podziwia urodę, zastanawia się, czy w dotyku jej włosy są tak jedwabiste, jak na to wyglądają. Miał to wypisane na twarzy, każdą najgłębiej skrywaną żądzę. Zaś sama twarz, choć niebrzydka, była przebiegła. Nie spodobała się jej. Zresztą te rozbiegane oczy pod strzechą jasnych włosów też nie.
– Chyba Bóg mnie pokarał – stwierdził, uśmiechając się przepraszająco.
Na te słowa Nayhija wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Jeśli tak właśnie uważasz – powiedziała. Zabrzmiało to dziwnie złowrogo, niemal jak groźba, a już na pewno jak obelga.
Mężczyzna posłał jej spłoszone spojrzenie, odchrząknął i podjął na nowo:
– Przepraszam, chciałem cię klepnąć w tyłek, zresztą chyba sama wiesz. – Nie wyglądał jak ktoś, komu jest przykro z tego powodu, mimo iż bardzo się starał. – No i wywaliłem się. To na pewno kara za to, co chciałem zrobić.
Nayhija zdmuchnęła z czoła pasmo włosów. Nie odzywała się, rozumiejąc, że jej milczenie wprawia rowerzystę w coraz większą konsternację. W gruncie rzeczy to było całkiem zabawne. Patrzyła, jak walczy sam ze sobą, próbuje odepchnąć to jedno najsilniejsze pragnienie, na które i tak był skazany, którego był niewolnikiem.
– Nazywam się Rick. – Mężczyzna wyciągnął dłoń i czym prędzej ją opuścił, widząc zdegustowany wzrok Nayhiji. – Pomyślałem, że moglibyśmy… no wiesz…
– Pójść na kawę? Do łóżka? – Kąciki ust Nayhiji uniosły się w złośliwym uśmiechu.
Rick oblał się pąsem.
– Kawa by wystarczyła – bąknął.
Spomiędzy rozchylonych warg Nayhiji dobył się cichy jęk, taki, jaki rozrywkowy Rick spodziewał się usłyszeć, gdyby jednak dane mu było ją pieprzyć. W jego wyobraźni tak właśnie brzmiał – to również miał wypisane na twarzy.
– Obawiam się, że twoja narzeczona nie podeszłaby entuzjastycznie do tego pomysłu.
Rick nie był już zarumieniony. Teraz był blady jak prześcieradło.
– Skąd… skąd wiesz, że…
– Wiem różne rzeczy. – W oczach Nayhiji pojawił się drapieżny błysk.
– Katy jest w porządku, na pewno by zrozumiała. Wyjście z kimś na kawę to nie zbrodnia. – Rick brzmiał tak, jakby bardziej chciał przekonać siebie niż Nayhiję.
– A wiesz, co nią jest? – spytała Nayhija, robiąc krok w jego kierunku.
– Pomyślałem, że moglibyśmy wymienić się numerami. – Rick pozostawał niezrażony, z rozkoszą brnął coraz głębiej. – Chciałbym się jakoś zrehabilitować za ten wygłup, nie myśl sobie, że jestem jakimś zboczeńcem.
– Och, oczywiście, że nie.
– To jak? Dasz mi swój numer?
Nayhija wolno pokręciła głową.
– Nie wydaje mi się, przystojniaku.
Rick spochmurniał. Popatrzył na Nayhiję jak na główną wygraną, która przeszła mu koło nosa, po czym ruszył po swój kask. Zdjął go z gałęzi, obrzucił krytycznym spojrzeniem i założył na głowę.
– Przepraszam, naprawdę nie chciałem cię urazić – rzekł. – Źle to wszystko wyszło.
Nayhija nie odpowiedziała. Ruszyła w swoją stronę, nie oglądając się. Czuła na sobie spojrzenie Ricka, niemal słyszała jego myśli. Grzeszne. Lepkie. Niespokojne.
Wsiadł na rower i przez chwilę jechał za nią. Właśnie wtedy był o krok od zrobienia czegoś potwornego, jednak nie zdecydował się na to. Ostatkiem sił zdołał okiełznać szalejącą w nim bestię. Wyminął Nayhiję tuż przed tym, nim ścieżka zmieniła się w szerszą drogę, przyspieszył i zatrzymał się przed przejściem dla pieszych, jakieś dwadzieścia metrów dalej. Poczekał na zmianę koloru świateł i już miał odjechać, gdy…
– Hej, przystojniaku – szepnęła Nayhija, a on odwrócił się, zupełnie jakby ten szept rozbrzmiał w epicentrum jego mózgu.
Wpatrzony w Nayhiję mężczyzna nie zauważył ani tego, że jego rower wytacza się wprost na ulicę, ani tego, że zielone światło dla przejścia, przez które przejeżdżał, zmieniło się, a z naprzeciwka pędzi ogniście czerwone maserati.
– Uważaj – dodała wciąż tym samym pieszczotliwym szeptem Nayhija.
Wszystko trwało ułamki sekund, choć dla niej wyglądało niczym poklatkowy film. Katastrofa nastąpiła kadr po kadrze, niespiesznie, majestatycznie. Nayhija widziała, jak samochód uderza w Ricka z impetem tak wielkim, że rower zgiął się niczym harmonijka i zniknął pod kołami, a mężczyzna wyleciał w powietrze, by zaraz spaść na asfalt dobrych siedem metrów dalej. Ktoś krzyknął: „O Jezu!”, ktoś inny zahamował z piskiem opon.
Nayhija zrobiła krok w tył, kryjąc się w cieniu drzew. Patrzyła na rozlewającą się kałużę krwi z krzywym uśmieszkiem. Rick leżał na jezdni nieruchomo, z szeroko otwartymi oczyma i wykrzywioną przerażeniem twarzą. Jego nienaturalnie wykręcone ręce i nogi wyglądały jakoś tak groteskowo. Głowę miał wygiętą pod upiornym kątem w taki sposób, że brodą dotykał pleców. Tym razem nie spadł mu kask, ale nie miało to większego znaczenia. Nic nie mogło ochronić Ricka przed zderzeniem z niemal dwoma tonami stali. Udał się do parku sztywnych, zanim zdążył się w czymkolwiek połapać.
Nayhija odbiła w bok, przemknęła między krzakami dzikiej róży i wyszła na skraj lasu. Zapatrzyła się na oddalony o parę kilometrów budynek szpitala i przyległą do niego przychodnię. Normalnie z tej odległości niewiele można było zobaczyć, jednakże ona dostrzegała każdy najdrobniejszy szczegół. Na przykład blondynkę wybiegającą na tylny parking, wskakującą do chevroleta i odjeżdżającą z piskiem opon.
– Zawsze, kiedy mnie potrzebujecie – mruknęła Nayhija. Na jej twarz ponownie wypłynął krzywy uśmieszek.
------------------------------------------------------------------------
1 Wymowa dla imienia Nayhija: Najhija.3.
Linda omal nie zderzyła się czołowo ze srebrnym kombi, gnając swoim chevroletem praktycznie na oślep. Przez łzy cisnące się do oczu obraz najpierw się jej dwoił, następnie troił. Nie powstrzymało jej to jednak od dociskania pedału gazu, aż odnajdywała nim wyłożoną wykładziną podłogę; przelatywała przez kolejne skrzyżowania bez zawracania sobie głowy takimi drobiazgami jak kolor świateł.
I tak była już martwa, więc jaką to, kurwa, robiło różnicę, czy zginie w wypadku, czy wyrzygując własne wnętrzności, wijąc się z bólu, nawet mimo przyjęcia obscenicznie wielkich dawek morfiny. Fakt, że powodując wypadek, zabiłaby nie tylko siebie, ale i niewinne osoby, gówno ją obchodził. Jak dla niej mogli zginąć wszyscy, cały świat. Cały ten cholerny, parszywy świat razem ze swoim Bogiem, który zsyła na ludzi raka.
– Bóg jest sadystycznym świrem – poinformowała deskę rozdzielczą. – O ile w ogóle istnieje.
Była wściekła, rozżalona, przerażona i zdruzgotana jednocześnie. Policzki jej płonęły i pulsowały do rytmu dudniącej w skroniach krwi, a zaciśnięte na kierownicy ręce miała trupio zimne. Jeżeli etap zaprzeczenia zaczął się u niej w gabinecie doktora Powella, to wyglądało na to, że właśnie się zakończył. Linda miotała się między gniewem, negocjacją a depresją, tworząc z nich osobliwą mieszankę, a tym samym udowadniając Elisabeth Kübler-Ross2, że można przeżywać je wszystkie naraz, zapętlając przy tym jak ulubioną piosenkę w odtwarzaczu.
Wtem gniew wysforował się naprzód i na Lindę opadła czerwona kurtyna. Dlaczego ona?! Jezu Chryste, dlaczego właśnie ona?! Co takiego zrobiła, komu się naraziła, że postanowiono ją tak dotkliwie ukarać? To było niesprawiedliwe, potwornie niesprawiedliwe! Była jeszcze młoda, za młoda! Dwa miesiące temu świętowała trzydzieste urodziny, mąż zabrał ją wtedy na kolację, po której…
To musiała być jakaś pomyłka! Tak, na pewno. Przecież jej dziadek dociągnął do bajecznego wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat, kopcąc jak komin. A ona co? Nigdy nie wypaliła nawet jednego papierosa i nagle zostaje znokautowana rakiem płuc. To absurd. Czysty absurd. Takie rzeczy się nie dzieją, nie mają prawa się dziać. W normalnym świecie to palacze odwalają kitę, a nie ktoś taki jak ona. Nie mogła mieć raka, po prostu nie mogła, nie ona! To koszmar, nic więcej. Koszmarny sen, z którego nie dała rady się obudzić.
Ale to nie był sen.
To była jej nowa rzeczywistość.
– Kurwa mać! – wrzasnęła, niedbale ocierając mokre od łez policzki.
Co powinna teraz zrobić, jak się zachować? Nie wiedziała. W głowie miała nagłą pustkę, cała była, jak to mawiają jej uczniowie, rozmontowana. Dobry Boże, jak w takim stanie miałaby prowadzić letnie kursy? Zrezygnuje z nich! Pewnie że tak. Świat się nie zawali, jeżeli w te wakacje kto inny poprowadzi zajęcia z literatury i podstaw gramatyki. Litości, dzieciaki i tak chodziły tam jak za karę. Jeżeli to rzeczywiście miało być jej ostatnie lato, wolała je spędzić inaczej. Kto przy zdrowych zmysłach miałby ochotę użerać się z licealistami, jeżeli właśnie oznajmiono mu, że wykorkuje na długo przed sylwestrem?
Praca, praca, praca. A Adam?
Linda skwaśniała na myśl o mężu. Zdecydowała, że nic mu nie powie. W każdym razie dopóki nie usłyszy, co na temat jej domniemanego raka ma do powiedzenia inny lekarz. Albo dwóch. Ewentualnie piętnastu. Oczywiście, ta racjonalnie rozumująca część jej Ja zdawała sobie sprawę, że Brandon Powell się nie pomylił, że jego diagnoza była boleśnie trafna, nieodwołalna, ostateczna. Jednak Linda z chwalebną zawziętością tłumiła ten nikły głos rozsądku i dzielnie odpychała od siebie prawdę.
– Nie mam raka, skurwiel się pomylił – rzekła z mocą, biorąc ostry zakręt. Leżącą na fotelu pasażera torebką rzuciło o drzwi, następnie spadła na podłogę. Coś w środku cicho zagrzechotało, kojarząc się z rytmem wygrywanym kośćmi.
Schwyciła się kurczowo myśli o błędnej diagnozie i to przyniosło jej chwilową ulgę. To była ostatnia belka, która chroniła strop przed zawaleniem, nie pozwalając runąć Lindzie na głowę. Gdyby nie to, chybaby zjechała na przeciwległy pas lub może uderzyła z pełną prędkością w jeden z filarów mijanego właśnie mostu. Ot tak, po prostu. Obyłoby się bez rzygania, bólu, agonii.
Zrobiła tylko jeden przystanek, przed sklepem spożywczym położonym dwie przecznice od domu. Potrzebowała czegoś na uspokojenie, czegoś, co stłumi jej nerwy, pozwoli zapanować nad emocjami i wejść w rolę Lindy, Która Nie Ma Raka.
------------------------------------------------------------------------
2 Amerykańska lekarka szwajcarskiego pochodzenia, autorka książki „Rozmowy o śmierci i umieraniu”. Według jej teorii pacjent na wieść o nieuleczalnej chorobie i bliskiej perspektywie śmierci przechodzi pięć etapów psychologicznych. Są to: zaprzeczenie, gniew, negocjacja (targowanie się), depresja, akceptacja.4.
Przez spóźnienie pacjenta z osiemnastej trzydzieści resztę grafiku szlag trafił, w konsekwencji czego Adam Hill wracał do domu o wiele później niż zazwyczaj. Mimo tego nie był zły, może tylko trochę znużony. Nie sposób było się złościć o to, że raz na jakiś czas któryś pacjent się spóźni – choć ten akurat robił to dość często. Poza tym Collins zadzwonił i uprzedził, jak zawsze. Więc w porządku, nic się nie stało.
Niestety, nie można było powiedzieć tego samego o Collinsie. Przychodził do Adama już od ponad roku i nie wyglądało na to, by jego terapia mogła się zakończyć w najbliższej przyszłości. Właściwie to nie byli nawet na półmetku. Ernest Collins z regularnością metronomu odkrywał przed Adamem coraz to nowsze traumy, z których – niewiarygodne – zdawał się być zbudowany. Porastały go, tak jak pleśń porasta trupa – po usunięciu jednej warstwy, ukazywała się następna, jeszcze paskudniejsza.
Adam doszedł do przekonania, że prędzej kupi sobie jacht i odrzutowiec za pieniądze z tej długoterminowej terapii, niż zdoła wyprostować Collinsa. A mimo to się nie poddawał. Nie chodziło o względy finansowe, w każdym razie nie tylko. Hill naprawdę chciał pomóc. Uważał się za dobrego terapeutę, takiego z prawdziwego zdarzenia – był dyplomowanym psychologiem i psychoterapeutą, jak rany, a nie byle baranem, który zdobył papier w jakiejś szemranej szkółce. Czuł do tej pracy autentyczne powołanie, a nie tylko nęcący zapach dolarów. Nie chciał pewnego dnia przeczytać w gazecie, że Collins powiesił się na prześcieradle bądź podciął sobie żyły, biorąc wieczorną kąpiel. Boże, nie. Facet miał ledwie czterdzieści jeden lat i kawał życia przed sobą. A z pomocą Adama to życie mogło się okazać naprawdę klawe. Oby Collins pojął to w odpowiednim momencie.
Adam zostawił auto na podjeździe i wszedł przez drzwi garażowe. W kuchni panował lekki bałagan, co było do Lindy raczej niepodobne. Obrzucił przelotnym spojrzeniem piętrzące się w zlewie kubki, przeciął hol i wszedł do salonu, w którym znalazł żonę. Siedziała w swoim ulubionym fotelu z podkurczonymi nogami, muzyka huczała z głośników, a ona popijała czerwone wino. Którąś z kolei lampkę, sądząc po tym, jak błyszczały jej oczy. Adam opuścił wzrok i zerknął na stojącą na ziemi butelkę. Aha, wytrąbiła już trzy czwarte zawartości.
– Cześć, kochanie – powiedziała jego żona, uśmiechając się figlarnie. Znał ten uśmiech bardzo dobrze, kochał go.
– Coś świętujemy? – Wskazał brodą butelkę.
Linda odstawiła wino na szafkę i podeszła do Adama zmysłowym, kocim krokiem. Usta miała lekko rozchylone, oczy skrzące. Rozczochrane jasne włosy okalały jej głowę niczym aureola, delikatnymi falami spływając za obojczyki. Za duży sweter kusząco zsunął się z ramienia. Poza nim nie miała na sobie niczego. Mężczyzna poczuł przyjemne łaskotanie w podbrzuszu i fale ciepła poniżej. Od ich ślubu minęły już ponad cztery lata, spotykali się od ośmiu, a Linda nadal kręciła go tak, jakby dopiero byli w fazie randkowania. Boże, ależ go kręciła!
– Naszą miłość – powiedziała, zarzucając ręce na szyję Adama. Następnie zamknęła mu usta pocałunkiem.
Mężczyzna oddał go z ochotą i lekkim zaskoczeniem. Pocałunek był mocny, obłędny, taki jaki składamy na wargach ukochanej osoby na moment przed końcem świata. Linda smakowała winem i pachniała brzoskwiniami, była jego niekończącym się latem, jego upojeniem. Adam poczuł, jak jej biodra wysuwają się naprzód, dotykając jego bioder – jak ocierają się o nie, sygnalizując, na co ich właścicielka ma ochotę.
Adam również ją miał. Ogromną.
Nawet jeśli jakaś mała cząstka jego Ja alarmowała, że coś jest nie tak, że jego żona nie zwykła kupować butelki wina bez wyraźnego powodu, że normalnie nie siadywała w salonie z ryczącą na cały regulator muzyką, Adam postanowił jej nie słuchać. Był zbyt podniecony, zbyt głodny rozpalonego ciała Lindy.
Głośna piosenka dobiegła końca i zaczęła się następna. Dało się słyszeć charakterystyczny bit i niedługo potem Trent Reznor oznajmił: Chcę cię pieprzyć jak zwierzę, chcę poczuć cię od środka. Przybliżasz mnie do Boga3.
Adam mocniej pociągnął Lindę za sweter, zdzierając go z niej, po czym ujął jej nagie piersi w dłonie. Zaczął je pieścić, na przemian liżąc, gryząc i skubiąc palcami. Wsłuchiwał się w jęki żony, wdychał jej woń. Przesuwał dłońmi po gładkim ciele, w górę i w dół, w dół i w górę, chłonąc gładkość ciepłej skóry, chłonąc jej bliskość.
Linda wydała z siebie przeciągły pomruk. Przejechała językiem po górnej wardze i spojrzała na męża porozumiewawczo. Jej biodra otarły się o jego nabrzmiałą męskość i zaraz poczuł na niej dłoń żony. Podrażniła go chwilę, następnie schwyciła Adama za nadgarstek i pociągnęła w stronę kanapy. Po drodze zaczęła rozpinać mu koszulę, drugą ręką manipulując przy sprzączce paska.
Adam pozwolił się rozebrać, czując muśnięcia jej miękkich ust. Kiedy został w samych bokserkach, Linda opadła na kanapę. Przejechała stopą po jego nagim torsie i zjechała niżej, zatrzymując się na kroczu. Przez chwilę masowała je okrężnymi ruchami, wprawiając męża w coraz większe podniecenie. Gdy ujął jej nogę, chcąc odsunąć ją na bok, zatrzymała go stanowczym ruchem.
– Najpierw językiem – mruknęła.
Adam gorliwie spełnił jej prośbę.
Piję miód wewnątrz twojego ula,
Jesteś powodem, dla którego wciąż żyję.
Uklęknął, delikatnie rozchylił jej uda i wsunął między nie twarz. Dmuchnął i przejechał językiem po najwrażliwszym miejscu. Znał ciało Lindy, wiedział, na jakich punktach powinien się skupić, by dać żonie jak największą przyjemność. Kiedy drgnęła w spazmie spełnienia, uniósł głowę. Odnalazł wzrokiem jej oczy, uśmiechnął się i wpełzł na nią, a następnie znalazł się w niej.
Kochali się dziko, namiętnie, niecierpliwie. Chłonął ją całą, sycił się nią, jego podniecenie rosło w miarę jak widział rozkosz wykrzywiającą twarz żony. Linda jęczała coraz głośniej, rytmicznie rzucając biodrami. Z każdą chwilą Adam zatracał się bardziej i bardziej, jego ruchy stawały się szybsze, głębsze, a jęki Lindy poczęły przechodzić w krzyk uniesienia.
Krzyczał razem z nią, gdy dochodził. Pociągnął ją za włosy, odchylając głowę do tyłu. Oddech Lindy stał się płytki, przyspieszył, jej palce błądziły po karku męża, który leżał na niej dłuższą chwilę, nie wychodząc, a tylko wpatrując się w jej roziskrzone niebieskie oczy.
– Kocham cię – powiedziała.
Adam pocałował ją w czoło.
– Wiem, skarbie, ja ciebie też.
Może faktycznie nie było żadnego niepokojącego powodu tej nagłej namiętności, tego picia, może starał się doszukiwać problemów na siłę? Właściwie mogło tak być. Praca w końcu zaczęła rzucać mu się na mózg i ani się obejrzy, a zacznie diagnozować własną żonę, jakby była drugim Collinsem.
Później, gdy leżeli już w łóżku, Linda zaniosła się paskudnym kaszlem. Brzmiało to tak, jakby lada chwila miała wypluć na pościel własne płuca.
– Byłaś u lekarza? – zainteresował się Adam.
Odwróciła głowę w jego stronę, szybko jak mały drapieżnik. Jej oczy zalśniły w półmroku.
– Tak, dziś po południu. – Kaszlnięcie, tym razem łagodniejsze. – Już wszystko w porządku. Lekarz powiedział, że kaszel niedługo minie.
Mimo tego zapewnienia z czoła Adama nie znikała pionowa zmarszczka.
– Na pewno? Wiesz, z grypą nie ma żartów, a ty miałaś dość paskudną. – Na samo wspomnienie wyglądającej jak rozpalone polano żony coś w nim ścisnęło się dotkliwie. Opiekował się nią wtedy, niemal odchodził od zmysłów, widząc, jak majaczy w gorączce, która uparcie nie mijała. Jakimś skrawkiem siebie bał się, że nie minie już nigdy, że Linda nie wyzdrowieje.
Dwa lata wcześniej jego żona musiała się czuć bardzo podobnie, żywić te same obawy, ponieważ Adam postanowił zatruć się krewetkami i zamiast na imprezie sylwestrowej wylądowali na ostrym dyżurze. Wyglądało to strasznie, a przy tym nierozgarnięty stażysta nagadał wtedy Lindzie jakichś bredni, czym dodatkowo ją wystraszył. Ale ona nie dała po sobie nic poznać, nie wtedy. Była troskliwa i jednocześnie nieugięta, gotowa wyciągnąć go z uścisku samego diabła.
W zdrowiu i w chorobie – to właśnie sobie przysięgali. Dobrze, że tego zdrowia mieli jednak więcej.
– Miałam. Czas przeszły, drogi Watsonie. – Linda błysnęła uśmiechem. – Może zamiast gadać o nieistniejącej grypie, porozmawiamy językiem Freuda. – Jej dłoń wsunęła się pod kołdrę i ujęła jego penisa. – Co ty na to?
Adam był jak najbardziej na tak.
Tej nocy zasypiał u jej boku z myślą, że wszystko jest w porządku, a on ma wielkie szczęście.
Jednak gdy te incydenty z winem przestały być wyłącznie incydentami, zaczął wyzbywać się takiego myślenia.
------------------------------------------------------------------------
3 Wszystkie cytaty zostały przełożone na język polski przez autorkę. Lista utworów użytych w tekście znajduje się na końcu książki.