- W empik go
30 lat Ligi Mistrzów. Tom 2 - ebook
30 lat Ligi Mistrzów. Tom 2 - ebook
Oto druga część opowieści o najbardziej prestiżowych rozgrywkach piłkarskich na świecie.
Leszek Orłowski z sentymentem wraca do przeszłości i sprawia, że legendarne boje znów toczą się na naszych oczach. Znany dziennikarz i ceniony autor zagląda za kulisy największej futbolowej sceny globu, by odmalować zmagania, które toczyły się nie tylko na murawie, ale i w gabinetach trenerów oraz prezesów.
Daj się porwać wartkiej opowieści o kultowych piłkarzach, wybitnych szkoleniowcach, a nade wszystko – o wielkich drużynach, które na trwałe zapisały się w pamięci kibiców: niesamowitej Barcelonie Pepa Guardioli, prowadzonym przez José Mourinho Interze, wspaniałym Bayernie Juppa Heynckesa czy wreszcie klubie największym z największych, czyli Realu Madryt.
Sezony 2007/08–2021/22 to także opowieść o polskich piłkarzach, którzy rozdawali karty w wielu meczach Ligi Mistrzów. Cztery gole Roberta Lewandowskiego strzelone Realowi, świetne występy Łukasza Piszczka i Jakuba Błaszczykowskiego w barwach Borussii Dortmund, efektowne parady Artura Boruca czy Wojciecha Szczęsnego. Ta książka to nie encyklopedia, lecz pełna zwrotów akcji historia, w której nie brak emocji, dramatów i łez szczęścia.
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-942-9 |
Rozmiar pliku: | 8,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
FC BARCELONA, CZYLI WEJŚCIE PEPA
Szósty lutego 2010 roku był od samego rana gorącym dniem we wszystkich szpitalach położniczych Barcelony i okolic. Brakowało miejsc na salach, pacjentki z wielkimi brzuchami i silnymi bólami zjawiały się jedna po drugiej. Lekarze i położne uwijali się jak w ukropie; ledwie rozbrzmiał płacz jednego noworodka, pędzili, by pomóc przyjść na świat drugiemu. „Co to się dziś dzieje?” – zagadywali do siebie na korytarzach. „Chwila, a co było dziewięć miesięcy temu?” – zapytał ktoś w końcu przytomnie. „No, 6 maja 2009 roku… No tak, Stamford Bridge, gol Iniesty!” Wszyscy się roześmiali i już w lepszych nastrojach pobiegli mierzyć się ze skutkami tamtej nocy, kiedy Barcelona długo nie położyła się spać.
Na początku lutego 2010 roku, dziewięć miesięcy po awansie Barcelony do finału Ligi Mistrzów dzięki trafieniu Andrésa Iniesty w ostatniej minucie meczu z Chelsea, statystyki odnotowały znaczny wzrost urodzeń w Katalonii. Córka fortunnego strzelca i jego żony Any przyszła natomiast na świat 4 kwietnia 2011 roku – dziewięć miesięcy po tym, jak zawodnik strzelił dla Hiszpanii zwycięskiego gola w finale mistrzostw świata. Najwidoczniej 6 maja 2009 roku przeczuwał, że to wciąż nie była najważniejsza bramka jego życia.
Mistrz Polski Wisła Kraków przystąpił do rywalizacji w drugiej rundzie eliminacji. Pierwszym rywalem był Beitar Jerozolima, który u siebie pokonał ekipę Macieja Skorży 2:1. Media pisały o braku entuzjazmu w grze wiślaków, o kiszeniu się zespołu we własnym sosie, braku odpowiednich transferów. Wygrany 5:0 rewanż uspokoił nastroje w Polsce i wzbudził nawet pewne nadzieje przed rywalizacją z Barceloną, która stanęła na drodze krakowian w ostatniej rundzie. Opierały się one na tym, że o rok starszy od Skorży nowy szkoleniowiec Katalończyków, Pep Guardiola, nie miał żadnego trenerskiego doświadczenia, że z Barçy odszedł Ronaldinho, a Leo Messi był na igrzyskach olimpijskich i nie mógł wystąpić w pierwszym meczu, że bohaterowie zwycięskiego dla Hiszpanii Euro, czyli Carles Puyol, Andrés Iniesta oraz Xavi, będą zmęczeni, bo w zasadzie nie mieli wakacji. Prezydent Joan Laporta zabiegał zresztą o to, by zmienić kolejność spotkań, czyli by pierwsze odbyło się na wyjeździe (bo pragnął połączyć rewanż ze zgromadzeniem członków klubu), w Krakowie bądź Jerozolimie, ale ani Beitar, ani Wisła nie wyraziły na to zgody, co dowodzi, że nad Wisłą liczono na przywiezienie dobrego wyniku z Camp Nou i entuzjazm trybun w rewanżu. „Musimy wyjść na boisko, zapomnieć, że to Barcelona, i być sobą. Widzę w zespole ogromną chęć sprawienia niespodzianki” – mówił już w Barcelonie Skorża.
Nic z tego nie wyszło. Jak się okazało, rację miał Carles Puyol, który kilka dni przed starciem z Wisłą stwierdził: „Jesteśmy gotowi na grę o Ligę Mistrzów, jeśli chodzi o formę, to niczego nam nie brakuje”. Zresztą także Leo Messi wysłał z Pekinu komunikat: „Na eliminacje nie jestem drużynie potrzebny”. Skorża zaś chyba nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów przepaści dzielącej trzecią drużynę La Liga od mistrza Polski. W pierwszym meczu na boisku rządzili Xavi z Iniestą w środku oraz Samuel Eto’o i Thierry Henry, zupełnie nieuchwytni z przodu dla defensorów Białej Gwiazdy. Barça bez wysiłku wygrała 4:0, po dwóch golach Eto’o (17. i 83. minuta) i po jednym Xaviego (24.) oraz Henry’ego (49.). Napastnicy wykorzystali sytuacje sam na sam z Mariuszem Pawełkiem, a pomocnik huknął z dystansu. Wisła nie oddała ani jednego celnego strzału na bramkę Víctora Valdésa, obserwatorom meczu zaimponowało zaś to, jak znakomicie Pep Guardiola rozpoznał silne i słabe strony pierwszego pucharowego rywala. Zdając sobie sprawę z miernej klasy ofensywnego pomocnika Tomáša Jirsáka, Katalończyk ustawił swego defensywnego pomocnika Seydou Keitę z lewej strony, by zatrzymywał najlepszego w pojedynkach jeden na jednego w zespole mistrza Polski Wojciecha Łobodzińskiego. Ponadto nastawił obronę na łapanie wiślaków na spalone, co zdarzało się raz za razem, gdyż Paweł Brożek i koledzy zupełnie nie umieli ich unikać. Taka dbałość o szczegóły przed każdym spotkaniem miała stać się szybko znakiem firmowym Pepa. Jednym z wielu zresztą.
Tak po raz kolejny prysł mit o potędze Wisły, a rozpoczęła się droga Barcelony po triumf w Lidze Mistrzów. Wygrany przez Polaków 1:0 rewanż był tylko łyżką miodu w beczce dziegciu – słodką, bo Barça wystawiła podstawowy skład, ale bez znaczenia.
Ostatnia runda eliminacji nie przyniosła żadnej sensacji. Najbliżej wyeliminowania faworyta był Standard Liège, który jedynego gola w dwumeczu z Liverpoolem stracił dopiero w 118. minucie rewanżu. Do fazy grupowej przebiła się ekipa BATE Borysów i tym razem to ona wystąpiła w roli egzotycznej przyprawy do dania złożonego z dobrze wszystkim znanych składników.
Przed startem fazy grupowej bukmacherzy najwyżej wyceniali szanse nie triumfatora poprzedniej edycji, czyli Manchesteru United (7:1), lecz objętej przez Luiza Felipe Scolariego, trenera mistrzów świata z 2002 roku, Chelsea Londyn (6:1). Na triumf zasadzał się prowadzony przez Bernda Schustera Real Madryt (6,5:1), którego prezydent Ramón Calderón obiecał zawodnikom po milionie euro na głowę za dublet. Wielką niewiadomą stanowił powracający na salony po dwuletniej banicji Juventus (17:1), ale spodziewano się, że honoru Serie A będzie bronił raczej Inter przejęty przez José Mourinho (7:1). Barcelona miała współczynnik 9:1, a Roma, na której stadionie miał odbyć się wielki finał, tylko 26:1.
Oczywiście kibice Giallorossi marzyli o tym, żeby ich ukochany klub dotarł do decydującego starcia, ale zawyli z bólu już w pierwszej kolejce, w której Roma przegrała u siebie 1:2 z rumuńskim Cluj. Innych sensacji nie było, może poza wcześniejszym, niż się spodziewano, powrotem na boisko po kontuzji Cristiano Ronaldo.
Po drugiej serii, w której Cluj zremisował z Chelsea, zaczęły pojawiać się tezy, że triumf Hiszpanii na Euro 2008 może szybko znaleźć przełożenie także na wyniki zmagań klubowych. Real, Barça i Atlético miały po dwie wygrane (co udało się jeszcze tylko Liverpoolowi), a Villarreal odnotował remis na Old Trafford i zwycięstwo z Celtikiem. Bohaterowie turnieju brylowali na boiskach, za to gorzej wiodło się trenerowi mistrzów, Luisowi Aragonésowi, który niepodziewanie objął Fenerbahçe Stambuł, co nie było chyba przemyślanym wyborem.
Po trzeciej serii komplet zwycięstw miała już tylko Barça, która po nieudanym starcie w Primera División (punkt w dwóch meczach) i tam szła potem jak burza. We wrześniu kibice na świecie przyjmowali jej wyniki z niedowierzaniem, w październiku i rezultaty, i styl gry zespołu wzbudzały już powszechny zachwyt – stało się jasne, że w futbolu pojawiła się nowa jakość. Wygrana 5:0 w Bazylei była wyrównaniem najwyższego wyjazdowego zwycięstwa Barçy w historii jej występów w Lidze Mistrzów. Anglicy jednak postanowili nie oddawać pola Hiszpanom: wygrane Liverpoolu, Chelsea, MU i Arsenalu wyprowadziły te zespoły na pierwsze miejsca w grupach.
Dla nas wydarzeniem okazał się gol Marka Saganowskiego (z minimalnego spalonego) w meczu jego Aalborga z Villarrealem. Było to bowiem pierwsze trafienie Polaka w LM od 9 marca 2005 roku, kiedy to Jacek Krzynówek w barwach Bayeru pokonał Jerzego Dudka strzegącego bramki Liverpoolu. Od tego czasu minęły więc 1323 dni. Ale generalnie znów najmocniej ekscytowaliśmy się występami Artura Boruca w Celticu. Lecz choć Polak dwoił się i troił, wpuszczał sporo goli.
Po czwartej kolejce pewna awansu mimo zaledwie remisu z Basel była Barça, a także Sporting z Lizbony i Juventus, prowadzony do wygranej na Santiago Bernabéu przez dziadka Del Piero, który strzelił Realowi dwa piękne gole.
Wyniki piątej kolejki (w czwartym w historii pucharowym meczu pomiędzy Villarrealem a MU padł czwarty bezbramkowy remis!) ułożyły się w sposób rozczarowujący dla miłośników emocji na finiszu, bo w pięciu grupach sprawa awansu została przesądzona i do zajęcia pozostały już tylko trzy wolne miejsca. W komplecie, mimo turbulencji Realu, w 1/8 finału zameldowali się tylko Hiszpanie, Anglikom do pełni szczęścia brakowało matematycznego awansu Chelsea, która zremisowała z Bordeaux. Scolari zapowiedział, że poda się do dymisji, jeśli jego ekipie powinie się noga w meczu z Cluj i The Blues odpadną z rywalizacji. W grupie A nikt nie mógł być pewny awansu, o dwa miejsce biły się Chelsea, Roma i Bordeaux. W grupie B pewny swego był Inter, a w decydującym boju o awans miały zetrzeć się grecki Panathinaikos i cypryjski Anorthosis.
Ostatecznie w Atenach lepsi okazali się gospodarze. Chelsea i Roma też nie pokpiły sprawy. Faza grupowa nie przyniosła zatem żadnej sensacji; awans Panathinaikosu kosztem Werderu to nawet nie była niespodzianka, już prędzej tym mianem dałoby się ocenić zdobycie zaledwie pięciu punktów w grupie H przez triumfatora Pucharu UEFA w poprzednim sezonie, Zenit Petersburg. Rosjanie szykowali się na sukces w Lidze Mistrzów, ale okazało się, że nie dorastają do pięt Realowi i Juve. W ostatniej kolejce wielu trenerów wystawiło rezerwowe składy. Dla miłośników wyrównanej rywalizacji stawało się jasne, że UEFA zlikwidowała nie tę fazę grupową, którą powinna.
Przed fazą pucharową był już tylko jeden faworyt do zwycięstwa – Barcelona. Grała bowiem futbol kosmiczny, nieosiągalny dla nikogo w Europie, w Primera División niemal zapewniła już sobie tytuł, więc gdyby nie dotarła do finału w Rzymie i go nie wygrała, oznaczałoby to wielką sensację. Wisła Kraków okazała się zaledwie jedną z trzech ekip (obok Numancii i Szachtara Donieck), które zdołały jesienią pokonać maszynę Pepa Guardioli. Ale zanosiło się na wyboistą drogę, bo rywale w LM, w tym już pierwszy – z Lyonu, też sprawiali dobre wrażenie.
Ponieważ kilka potężnych ekip zajęło w swych grupach drugie miejsca, już w 1/8 finału mieliśmy hitowe starcia, zwłaszcza angielsko-włoskie. Na czoło wysuwała się rywalizacja MU z Interem, czyli Alexa Fergusona z José Mourinho. Na San Siro było 0:0, Mou pieklił się na sędziego Luisa Medinę Cantalejo z Hiszpanii, ale przewagę i lepsze sytuacje miał Manchester, zatrzymany wszakże przez bramkarza ekipy z Serie A, Júlio Césara. Rewanż był już popisem Anglików, Mou musiał poczekać jeszcze rok na kolejny sukces w LM.
Chelsea, już z Guusem Hiddinkiem na ławce, pokonała 1:0 Juve prowadzone przez byłego trenera The Blues Claudio Ranieriego. W pierwszym meczu zwycięskiego gola strzelił Didier Drogba, którego Scolari przetrzymywał na ławce rezerwowych. W rewanżu londyńczycy kontrolowali wydarzenia. Warto pamiętać, że obejmując Chelsea, Hiddink nie zrzekł się bynajmniej stanowiska selekcjonera reprezentacji Rosji i niebawem po wyeliminowaniu Juve udał się do Moskwy, by przygotowywać zespół do eliminacyjnych bojów z Azerbejdżanem i Liechtensteinem. Holender oczywiście awansował ze Sborną do turnieju w RPA i zaliczył czwarty kolejny mundial z czwartą kolejną reprezentacją.
Arsenal rywalizował z Romą i potrzebne były karne, by zakończyć marzenia ekipy z Rzymu o grze w wielkim finale na swoim stadionie.
W kolejnej parze tańczyły Real i Liverpool. W zespole z Madrytu w trakcie sezonu zdążyło dojść i do zmiany prezydenta (odszedł Ramón Calderón, a powrócił Florentino Pérez), i do zmiany trenera – miejsce Schustera, który powiedział przed El Clásico, że z Barceloną w tej chwili nie da się wygrać, zajął Juande Ramos. A na ławce rywala z Liverpoolu zasiadał pochodzący z Madrytu Rafa Benítez, który marzył o poprowadzeniu Realu – co na jego nieszczęście miało się za kilka lat ziścić. Przetrzebieni kontuzjami madrytczycy nie mieli większych szans. U siebie przegrali 0:1, a na Anfield The Reds zmietli ich z boiska, wygrywając 4:0. Los Blancos po raz piąty z rzędu pożegnali się z Ligą Mistrzów na szczeblu 1/8 finału.
W Atlético Javier Aguirre też nie doczekał fazy pucharowej LM, jego miejsce zajął Abel Resino. Nie miał autorytetu u zawodników – gdy w pierwszym meczu z Porto Kun Agüero, świeżo upieczony ojciec wnuka Diego Maradony, został zdjęty z boiska, zamiast usiąść na ławce, od razu udał się domu. Ostatecznie Atlético odpadło w tej fazie, ale mogło się pochwalić tym, że w Lidze Mistrzów 2008/09 nie przegrało ani jednego meczu!
W parze Villarreal – Panathinaikos kibicowaliśmy w Polsce Koniczynkom, a to ze względu na to, że zimą do tego zespołu przeniósł się z Legii Jakub Wawrzyniak. W pierwszym meczu padł remis 1:1, a Polak popełnił faul skutkujący rzutem karnym. W Grecji Submarinos byli zaś lepsi i wygrali 2:1.
Jedynym zespołem pewnym awansu po pierwszym meczu był Bayern, który, wiedziony do boju przez zjawiskowego Francka Ribéry’ego, zmiótł w Lizbonie z boiska Sporting. Łącznie kiepsko spisująca się w Bundeslidze ekipa Jürgena Klinsmanna wbiła lizbończykom 12 goli, choć w rewanżu grała bez asa ataku, Luki Toniego.
Barcelona wywiozła z Lyonu cenny remis 1:1, ale nieco rozczarowała. Rewanż natomiast był meczem spektakularnym, a dla Thierry’ego Henry’ego, który strzelił dwa gole i zaliczył dwie asysty w wygranym 5:2 spotkaniu, bodaj najlepszym w katalońskim okresie jego kariery. Prasa pisała po spotkaniu, że Barça jest jedyną ekipą, która w tym sezonie może stawić czoła angielskiej dominacji na kontynencie. Sylvinho powiedział zaś w rozmowie ze stroną klubową: „Naszym celem jest potrójna korona. Nie będzie mowy o oszczędzaniu sił. Chcemy wygrać wszystko”. Kości zostały rzucone.
Na Anglików z Old Trafford w ćwierćfinale zaczaiło się jednak niespodziewanie Porto. Po remisie 2:2 w Manchesterze zaczęto szukać analogii między ekipą Jesualdo Ferreiry a zespołem José Mourinho sprzed pięciu lat, który pierwszy wielki triumf odniósł przecież właśnie w rywalizacji z Diabłami. Ale w Porto MU okazał się minimalnie lepszy (gola uderzeniem z ponad 30 metrów strzelił Cristiano Ronaldo) i głośno artykułowane przez Alexa Fergusona plany – zdobycie pięciu trofeów i bezprecedensowe wygranie dwa razy z rzędu Ligi Mistrzów – nadal pozostawały realne. Warto wspomnieć, że Manchester United jako pierwszy klub z Wysp Brytyjskich wygrał w Porto, a była to już 13. taka wizyta! MU był też pierwszym triumfatorem Ligi Mistrzów od sześciu lat, który dotarł do półfinału kolejnej edycji.
Kłopoty w pierwszym spotkaniu miał także Arsenal. Szybko stracił gola, a potem kontuzjowanego bramkarza Manuela Almunię. Tego jednak od 28. minuty świetnie zastąpił Łukasz Fabiański, który obronił kilka groźnych uderzeń zawodników Villarrealu, i ostatecznie skończyło się na 1:1. Na Emirates (3:0 dla Kanonierów) Fabiański też oczywiście bronił, ale my byliśmy rozczarowani, bo na ławce rezerwowych zamiast 19-letniego Wojciecha Szczęsnego zasiadł Vito Mannone.
Starcia Liverpoolu z Chelsea urosły już do miana klasyków Ligi Mistrzów. I tym razem emocji było mnóstwo, w dodatku niespodziewanych, bo na widzów spadł grad bramek. Rafa Benítez dobrze radził sobie z rozpracowywaniem taktyki José Mourinho, z jego następcami jednak szło mu znacznie gorzej. Tym razem w pierwszym meczu został bezlitośnie ograny przez Guusa Hiddinka i po porażce 1:3 The Reds w zasadzie już skreślono z listy kandydatów do gry w półfinałach. Chelsea dwa gole strzeliła po staranie zaplanowanych akcjach i uderzeniach głową Didiera Drogby oraz Branislava Ivanovicia, czyli zawodników, na których Scolari postawił krzyżyk, a przywróconych do życia przez Hiddinka. Rewanż to było prawdziwe szaleństwo, jeden z najlepszych meczów w historii Ligi Mistrzów. Gdy w 83. minucie Liverpool wyszedł na prowadzenie 4:3 i od awansu dzieliła go tylko jedna bramka, świat wstrzymał oddech. Gol ostatecznie padł, tyle że dla Chelsea.
A Barça śpiewająco poradziła sobie z Bayernem. Zwycięstwo 4:0 było potężne, ale gdyby skończyło się na 8:0, nikt nie mówiłby o niesprawiedliwości, gdyż Katalończycy dominowali na boisku całkowicie. „Wysublimowanie techniczne zawodników Barcelony sprawiło, że ten mecz był dziełem sztuki. Bayern został upokorzony” – pisał „El País”. Mimo tak wyraźnej przewagi swych zawodników Pep Guardiola szalał przy linii bocznej, wyzywał sędziego i ostatecznie został usunięty na trybuny.
Podobnie jak przed rokiem w półfinałach znalazły się więc trzy zespoły angielskie i Barcelona. W zasadzie do tego kwartetu plus Liverpool dało się zawęzić ówczesną elitę europejskiego futbolu klubowego. Przy czym Anglicy stale grali ze sobą i byli przyzwyczajeni do najwyższego poziomu rywalizacji, a Barça stykała się z nim dopiero w Lidze Mistrzów i przeżywała wtedy szok. W lidze po kilku szybko wymienionych podaniach jeden z napastników wychodził sam na sam z bramkarzem, tu nadal stało na drodze kilku obrońców. Zmagania Barçy z Anglikami porównałem na łamach „Piłki Nożnej” do osi dramatycznej genialnego filmu Carlosa Saury Anna i wilki z 1973 roku, co pozwolę sobie tu powtórzyć. Oto młoda guwernantka przybywa nauczać dzieci do domu zamieszkałego przez trzech strasznych braci, José, Fernando i Juana, którzy, każdy na swój sposób, dybią na jej niewinność fizyczną i duchową. Lecz grana przez Geraldine Chaplin dziewczyna dzięki twardemu charakterowi potrafiła wszystkich okiełznać… Czy tak miało to też wyglądać w Lidze Mistrzów w sezonie 2008/09?
Spośród trzech zespołów angielskich dwa reprezentowały Londyn i było bardzo prawdopodobne, że w końcu któraś drużyna z tego miasta wygra Puchar Europy. Po pierwszych meczach londyński finał wydawał się najbardziej prawdopodobną ewentualnością.
Na Camp Nou Hiddink znalazł sposób na sparaliżowanie atutów Barçy, która po groźnym początku, gdy piłkę kopniętą przez Xaviego z linii bramkowej wybił John Terry, z trudnością zbliżała się do bramki świetnie tego dnia dysponowanego Čecha. Pod nieobecność kontuzjowanych Ashleya Cole’a i Paulo Ferreiry na lewej obronie zagrał José Bosingwa i praktycznie wyłączył z działań Messiego. Gdyby nie fenomenalna podwójna parada Víctora Valdésa po strzałach Didiera Drogby w 39. minucie, goście wywieźliby zasłużoną wygraną. Przed rewanżem Pepa Guardiolę musiała też martwić kontuzja Rafy Márqueza i kolejna kartka dla Carlesa Puyola. Oznaczało to, że na Stamford Bridge Barça zagra zaimprowizowaną defensywą.
Arsenal wprawdzie przegrał na Old Trafford, ale tylko 0:1, co zawdzięczał wspaniałemu występowi Almunii, który akurat się wyleczył. Po raz 800. w barwach MU wybiegł na murawę Ryan Giggs, ale jako rezerwowy wiele nie zdziałał. Alex Ferguson był zadowolony, gdyż przed meczem mówił, że kluczem do awansu do finału jest jakiekolwiek zwycięstwo do zera. W rewanżu jego zespół szybko otrzymał prezent od Kierana Gibbsa (wykorzystany przez Park Ji-sunga), chwilę później CR huknął z wolnego nie do obrony i było po sprawie. Arsène Wenger mówił po przegranym 1:3 meczu, że ten wynik to największe rozczarowanie w jego trenerskiej karierze.
Barça przystąpiła do swojego rewanżu kilka dni po epickiej wiktorii 6:2 na Santiago Bernabéu, a więc zarazem rozentuzjazmowana i zmęczona. Tak wysoki wynik w Madrycie wcale nie musiał być dobrym prognostykiem, o czym wiedzieli nawet sami piłkarze. „Wygrana z Realem to już historia. To coś wielkiego, ale nie da nam finału Ligi Mistrzów” – mówił na przedmeczowej konferencji Piqué.
Istotnie, Anna nie wyglądała tego dnia pięknie, nie zdążyła nałożyć makijażu, ale mimo wszystko dała radę. Jeśli chodzi o jakość gry Barçy, być może był to w ogóle najgorszy mecz sezonu, bo podopiecznym Guardioli nie kleiło się dosłownie nic. Cudownego gola dla gospodarzy strzelił Michael Essien, a gdy w 66. minucie, przy stanie 0:1, Éric Abidal z czerwoną kartką wyleciał z boiska, wydawało się, że to już koniec. Valdés jednak znów bronił strzały Drogby, a Barça nacierała – choć bez efektu, to z uporem i wiarą. Gdy niemal wszyscy już pogodzili się z tym, że to Chelsea zagra w finale, nadszedł jeden z dwóch najpiękniejszych momentów w życiu Andrésa Iniesty. „Znalazłem się na skraju pola karnego, ale tak naprawdę niczego się nie spodziewałem. Leo przejął piłkę w polu karnym, ale widząc, że sam nie będzie mógł oddać strzału, podał do mnie. A potem…” – wspomina w książce Andrés Iniesta. Artysta futbolu. A potem, jak z kolei napisał w Roku w raju, nie uderzył piłki żadnym podbiciem: wewnętrznym, zewnętrznym (choć tak właśnie było) czy prostym, tylko sercem. Co by było, gdyby nie trafił do siatki, tylko w poprzeczkę albo gdyby Petr Čech obronił, albo Michael Ballack instynktownie się nie uchylił, przepuszczając piłkę? Otóż cała dalsza historia futbolu potoczyłaby się inaczej. Barça nie wygrałaby Ligi Mistrzów, świat nie zachwyciłby się Pepem Guardiolą, który nie zyskałby statusu czarodzieja, a tiki-taka nie stałaby się obowiązującym wzorcem dla zastępów trenerów na całym świecie.
„Próbowaliśmy przebić się przez ich obronę na wszystkie możliwe sposoby i w końcu się udało. Myślę, że zasłużyliśmy na ten finał” – powiedział Messi. Przed meczem Bojan Krkić obiecał Inieście, że jeśli ten strzeli gola na wagę finału, odda mu swoje bilety na to spotkanie. Jak wspominał sam Krkić, gdy Andrés wygrzebał się spod gratulujących mu kolegów, natychmiast upomniał się o owe wejściówki.
Hiddink po meczu grzmiał na sędziego Toma Øvrebø z Norwegii: „Ukradł nam finał. Zostaliśmy oszukani i nie można się dziwić, że moi piłkarze byli tak zdenerwowani”. Chodziło mu o dwa niepodyktowane rzuty karne za zagrania piłki ręką graczy Barçy we własnym polu karnym: Gerarda Piqué w 83. minucie i Samuela Eto’o w samej końcówce, już po wyrównującym trafieniu Andrésa Iniesty. Po tym drugim wydarzeniu Ballack gonił arbitra z wyraźnym zamiarem mordu, na szczęście został przez kogoś zatrzymany. Niemniej jeszcze w hotelu sędzia odebrał groźby śmierci, na lotnisko jechał zaś w asyście policji. Angielskie media snuły teorię spiskową, głosząc, że UEFA nie życzyła sobie ponownego finału pomiędzy MU i Chelsea, oraz przypominały, że w decydującym starciu LM w 2006 roku inny Norweg, Terje Hauge, na początku meczu Arsenalu z Barçą wyrzucił z boiska bramkarza Kanonierów. Tak czy owak, warto zauważyć, że po wygraniu Pucharu Europy z PSV w 1988 roku Hiddink jako trener klubowy i selekcjoner pięć razy wprowadzał swe zespoły do półfinałów rozmaitych imprez, lecz ani razu nie awansował do finału.
W Manchesterze kibice byli przekonani, że ich zespół obroni trofeum. Ceny biletów na finał drożały z dnia na dzień, by dojść do tysiąca funtów za sztukę. Brak pauzującego za otrzymaną w ostatniej minucie półfinałowego rewanżu czerwoną kartkę Darrena Fletchera nie wydawał się sprawą istotną. Oczekiwano, że MU powieli taktykę Chelsea, tylko nie będzie miał jej pecha. Trochę niepokojono się Messim, ale Patrice Evra uspokajał kibiców w rozmowie z „L’Équipe”. „Jasne: wystarczy jeden błąd i Leo Messi strzeli gola. Konkretnie mój błąd, bo ja gram na lewej obronie. Z pewnością czeka mnie ciężka noc. Mam dla Messiego dużo respektu, ale jestem w dobrej formie i czuję, że go zatrzymam”. Evra nie chciał zawieść zaufania Alexa Fergusona, który powiedział w szatni: „Messi? Pat się nim zajmie”. Francuski zawodnik przypomniał też, z jakimi planami przybywał do MU: „Powiedziałem w pierwszym wywiadzie, że nie przyjechałem tu grać w Lidze Mistrzów, tylko ją wygrać. Teraz, kiedy mam już jedno trofeum w tych rozgrywkach, moim celem jest drugie, a potem trzecie”.
Guardiola też się jednak bał, chociaż Gerard Piqué, znający zespół z Old Trafford, z którym rok temu był na finale Ligi Mistrzów w Moskwie (choć nie zagrał w nim ani przez minutę), uspokajał go, że Anglicy to nic wielkiego. Trener musiał na starcie w Rzymie wynaleźć nowe boki obrony, bo oprócz Abidala z powodu nadmiaru żółtych kartek nie mógł zagrać też Dani Alves. Na prawej stronie Pep umieścił więc Puyola, którego w środku zastępował już od pewnego czasu Yaya Touré, na lewej stronie zaś chciał wystawić Seydou Keitę, ale ten powiedział: „Lepiej by było, żebym tam nie grał, szefie”, więc w jedenastce znalazł się Sylvinho. Dobrze, że wyleczyli się kontuzjowany 17 dni wcześniej Iniesta oraz Henry. „Mamy luki w składzie, ale będziemy odpowiednio przygotowani do meczu” – zapewniał Puyol i miał rację. Iniesta stanął na nogi, choć… nie do końca. „Do pełnego powrotu do formy potrzebowałem jeszcze kilku dni. Nie czułem się na tyle dobrze, by polecieć do Rzymu. Ale i tak tam poleciałem” – stwierdził w książce Rok w raju.
Tyle że wydarzyła się jeszcze inna historia, która mogła pozbawić Barcelonę uszatki. Prawda wygląda tak, że w 2009 roku Katalończycy wygrali finał Ligi Mistrzów nie dzięki Guardioli, ale wbrew temu, co zrobił, mimo kardynalnego błędu popełnionego przez tego szkoleniowca na ostatniej prostej.
Po latach zawodnicy przyznają, że przed finałem trener ich przemotywował. „Wszyscy wiedzieliśmy, jaką odpowiedzialność niesie w sobie gra w finale Ligi Mistrzów, nie trzeba nam było tego tak dobitnie uświadamiać” – napisał Valdés w książce Samotność bramkarza. A Pep puścił im nazbyt pompatyczny film zmontowany przez Santiego Padró z TV3 pod muzykę z Gladiatora. Valdés tak opisał całą sekwencję zdarzeń: „Do meczu pozostało zaledwie kilka minut, a my zeszliśmy z rozgrzewki i zobaczyliśmy, że nasza szatnia jest zamknięta. Spojrzeliśmy na Pepa, a on powiedział: »Nie wchodźcie tam jeszcze, poczekajcie chwilę«. Mieliśmy niewiele czasu, żeby założyć buty i dokończyć przedmeczowe przygotowania. Ta nieprzewidziana sytuacja wywołała w nas pewną nerwowość. Pamiętam, że było bardzo ciepło i pociliśmy się, a wręcz dusiliśmy w upale. Po chwili drzwi się otworzyły, weszliśmy i zobaczyliśmy pomocników trenera montujących ekran i projektor. (…) Przypuszczaliśmy, że przekaże nam ostatnie instrukcje (…) rozpoczęła się projekcja filmu (…) były tam zdjęcia z treningów i spotkań z tego sezonu, fotografie zawodników, którzy odnieśli kontuzje (…) obrazy kibiców (…). Niektórzy z kolegów wzruszyli się do tego stopnia, że z ich oczu pociekły łzy. Potem wyszliśmy na boisko, ale minęło trochę czasu, zanim udało nam się odreagować. Te minuty mogły nas drogo kosztować”.
Wszyscy z zapartym tchem oglądali materiał przygotowany przez trenera. Wyłamywał się jak zwykle jeden – Samuel Eto’o. I to uratowało Barçę. Zespół wyszedł bowiem na boisko jakby przytłoczony, oddał inicjatywę rywalowi, nie potrafił zaatakować, z każdą minutą coraz bardziej rozpaczliwie się bronił. Cristiano Ronaldo oddał trzy groźne strzały obronione przez Valdésa. Na szczęście w dziesiątej minucie Kameruńczyk po otrzymaniu piłki od Iniesty („Tylko Andrés mógł mi ją tak wspaniale podać. Byłem w stanie od razu uciec obrońcy. Minąłem go, właściwie tylko odpowiednio układając ciało” – opowiadał potem) przeprowadził indywidualną akcję, uciekł… Evrze, ograł Vidicia i strzelił gola na 1:0, co obudziło zespół, który potem już bez większych kłopotów dociągnął prowadzenie do końca, nawet je podwyższając. Barcelona powinna dostać karnego za faul na Messim, Xavi strzelił z wolnego w słupek, a na 2:0 trafił Messi, głową, po znakomitym podaniu Xaviego, gubiąc przy tym prawy but. Eto’o nie miał wątpliwości, kto najmocniej zapracował na zwycięstwo. „Wtedy to nie ja grałem w piłkę z Messim, tylko Messi ze mną” – powiedział w 2016 roku. A Jim White w książce o MU tak opisał wrażenia z oglądanego w pubie finału: „Ulotne okazało się wszystko, na co najbardziej liczyli kibice. (…) Największym zaskoczeniem meczu okazali się Xavi i Iniesta. (…). Grali tak, jak gdyby potrafili znaleźć sobie mnóstwo miejsca nawet w tokijskim metrze w godzinach szczytu. (…) Gdy po zakończeniu meczu Katalończycy odbierali medale, zawodnicy Manchesteru mogli ich tylko oklaskiwać”. Ferguson oceniał to podobnie. „Barça była (w 2009 roku) najlepszym zespołem, jaki kiedykolwiek zagrał przeciwko Manchesterowi” – napisał w 2013 roku w autobiografii. Michael Carrick zdradził, co mocno zdenerwowany Szkot wypowiedział po tamtym meczu do swoich zawodników: „Spójrzcie na siebie i zastanówcie się, czy jesteście w stanie zagrać na takim poziomie (jak oni)”. Wayne Rooney wyraził jednak w „Sunday Times” opinię, że w obu przegranych z Barçą finałach, w 2009 i w 2011 roku, najbardziej zawalił właśnie trener. „Oba mecze przegraliśmy, bo chcieliśmy wysoko pressować i biegać za rywalami. To była samobójcza taktyka. Trener mówił: »Jesteśmy Manchesterem United i będziemy atakować, bo taka jest nasza kultura«. Wszyscy piłkarze wiedzieli, że to jest błąd, bo w 2008 roku wygraliśmy z Barçą w półfinale dzięki innym założeniom”.
Największym rozczarowaniem okazał się występ Cristiano Ronaldo, dla którego był to ostatni mecz w barwach MU na ponad dekadę. „Mój czas w United dobiegł końca” – powiedział niebawem i przeniósł się do Realu Madryt.
Podczas fety na ulicach Barcelony, gdzie piłkarze świętowali potrójną koronę razem z kibicami, prym wiódł oczywiście Piqué. „To coś niesamowitego. Potrójna korona! Nikt w tym kraju wcześniej tego nie osiągnął!” – krzyczał. „Mamy trzy puchary, ale to dopiero początek! Teraz idziemy po kolejne!” – wrzeszczał Éric Abidal. „Sen stał się rzeczywistością. Visca el Barça. Visca Catalunya!” – skandował Puyol. Przeczucie ich nie myliło – to był dopiero początek sukcesów ich zespołu.
A jak wyglądał początek wszystkiego?
Był trudny, złote lata Barçy poczynały się w bólach. Lato 2008 roku okazało się na Camp Nou bardzo gorące. Joan Laporta musiał zmierzyć się z wotum nieufności. Ośmiu członków jego junty podało się do dymisji, uważając, że statek tonie i należy go jak najprędzej opuścić. Na domiar złego bank La Caixa zamknął klubowi linię kredytową. W tej sytuacji powierzenie sterów zespołu Pepowi Guardioli – zamiast postawienia na jakiegoś sprawdzonego i doświadczonego trenera – jawi się jako czyn o niespotykanej śmiałości, choć może były w nim też wiele desperacji i chęć przyoszczędzenia. Znana jest opowieść, jak to podczas wspólnej kolacji Pep nagle powiedział Laporcie, że zabraknie mu jaj, by jemu, nowicjuszowi, powierzyć funkcję trenera Barçy. Kto wie, może to był decydujący moment? Warto przypomnieć często pomijany fakt, że głównym kontrkandydatem na stanowisko szkoleniowca pierwszej drużyny był José Mourinho, a Laportę zraziła do niego zapowiedź prowadzenia brzydkich gierek słownych z rywalami, z czego The Special One zasłynął w Chelsea. I tak 8 maja ogłoszono, że następcą Rijkaarda zostanie Guardiola.
Laporta „wygrał” przeprowadzone 6 lipca referendum tylko dlatego, że wzięło w nim udział jedynie 26 procent socios; choć większość z nich chciała jego odwołania, zabrakło kworum. Mandat miał wszak słaby. Dobra atmosfera, która pojawiła się wokół klubu i zespołu po rozpoczęciu sezonu, sprawiła jednak, że 24 sierpnia w kolejnym głosowaniu 55,8 procent zebranych poprało prezydenta. Na górze zapanował spokój.
Mourinho nie miałby kłopotu ze zdobyciem sobie autorytetu u zawodników. A Pep? Guillem Balagué pisze w swej książce o Guardioli, że decyzją o natychmiastowym pozbyciu się Ronaldinho i Deco Pep zdobył władzę w szatni. Tak, od tego się wszystko zaczęło – jak zwykle na początku potrzeba było kozłów ofiarnych. Akurat wspomniana dwójka zasłużyła sobie na banicję, bo w końcówce kadencji Rijkaarda zawodnicy ci prowadzili mało sportowy tryb życia. Żądnym sukcesów młodym piłkarzom to się nie podobało, Carles Puyol prosił nawet Joana Laportę, by wpłynął na Franka, żeby ten surowiej pilnował dyscypliny. Guardiola tą jedną decyzją opowiedział się więc po stronie ambitnych, a nie najbardziej zasłużonych graczy.
Odejście wspomnianej dwójki oczywiście od razu zwiększyło też rolę Leo Messiego w zespole. Szybko stała się ona dominująca. Na pytanie, czy w Barcelonie w pierwszym sezonie Pepa Guardioli ważniejszy był trener czy Leo Messi, wciąż można usłyszeć w Katalonii rozmaite odpowiedzi, dyskusja bynajmniej nie została zamknięta. Punkty styczne między zwolennikami jednej i drugiej tezy można zresztą znaleźć: wielkość Pepa polegała na tym, że dostrzegł wielkość Messiego i nie bał się stawić jej czoła. Pierwszym tego sygnałem było przekazanie Messiemu pozostawionego przez Ronaldinho numeru 10. Ponadto „Pep Guardiola ustawił szatnię pod Messiego i znalazł mu sojuszników” – jak napisał Balagué w biografii argentyńskiego napastnika. To z pewnością dzięki Pepowi i rozmowom z innymi, bardziej doświadczonymi przecież piłkarzami w Barcelonie w sezonie 2008/09 szybko ukształtował się podział na Leo Messiego i resztę. „Musimy go chronić i odciążać od konieczności gry w defensywie, bo to nasz skarb – powiedział już zimą Yaya Touré, dodając: – Mam 191 centymetrów, a on 166, ale czuję się przy nim malusieńki”. To był tylko inny sposób wyrażenia myśli zwerbalizowanej przez Thierry’ego Henry’ego: „Messi jest dla nas tym, kim w 1986 roku był Maradona dla reprezentacji Argentyny”. Nawet wielki Francuz, jeszcze w poprzednim sezonie noszący wysoko głowę i oczekujący, że to koledzy będą dla niego nosić fortepian, w kolejnych rozgrywkach chwytał ochoczo za nogę instrument przeznaczony dla Messiego. Leo właśnie w sezonie 2008/09 z grona gwiazd piłki nożnej awansował do jednoosobowej (góra dwuosobowej) grupy bogów futbolu. Statystyki też nie pozostawiały wątpliwości: w połowie sezonu, gdy Messi był na boisku, Barça strzelała gola co 25,68 minuty gry, a gdy go brakowało – co 65 minut. Jedynie hardy Eto’o się nie poddawał i wręcz wyrywał Messiemu piłkę z rąk, gdy zespół dostawał karnego.
Najważniejszą sprawą był dobry stan zdrowia Argentyńczyka, wcześniej niezwykle podatnego na kontuzje. Od 4 marca 2008 nie doznał jednak już żadnego urazu, bo Pep Guardiola, objąwszy pierwszy zespół, roztoczył nad swoją gwiazdą pieczołowitą opiekę medyczną. I nie tylko. Za dietę od teraz odpowiadał brat Leo, Rodrigo, z wykształcenia kucharz, i hamburgery poszły w odstawkę. Specjalnie wyznaczony do tego zadania człowiek nadzorował każdorazowo rozgrzewkę zawodnika. Do tego po trzech meczach z rzędu w wyjściowym składzie w kolejnym Leo zasiadał na ławce rezerwowych. Kuratelę nad całością sprawował Juanjo Brau, który jeździł z podopiecznym nawet na zgrupowania reprezentacji Argentyny, objętej właśnie przez Diego Maradonę. Ten zresztą w kluczowej kwestii postąpił podobnie jak Guardiola, przekazując Messiemu po Juanie Románie Riquelme koszulkę z numerem 10. Boski zaakceptował Braua w swoim otoczeniu, zaprosił na ławkę rezerwowych, ściskał się z nim po golach i wykrzykiwał: „Błagam cię, zachowaj go dla mnie w zdrowiu!”. Tyle wystarczyło, żeby kruchy wcześniej zawodnik nagle stał się okazem zdrowia. „Podziękujcie Juanjo. To głównie dzięki jego ciężkiej pracy nie odnoszę kontuzji” – powiedział wiosną 2009 roku sam Messi.
Oczywiście nakłonienie podopiecznych do uznania boskości Leo nie było jedyną zasługą Pepa. Xavi powiedział o Guardioli: „To entuzjasta zawodu, który posiada dar przekonywania. Gdy coś wydaje ci się białe, dla niego jest czarne, a po chwili rozmowy zmieniasz zdanie i przyjmujesz jego punkt widzenia”. Jako pierwszy wielkość Pepa dostrzegł Éric Cantona, który powiedział w połowie kampanii: „Jest prawdziwym odkrywcą nowych piłkarskich lądów, genialnym wizjonerem, a zarazem bezbłędnym praktykiem”. Praktyka treningowa wyglądała zaś tak, jak opisał ją Piqué w wypowiedzi zacytowanej przez Balagué w książce Pep Guardiola. Sztuka zwyciężania: „Nie wydaje nam tylko rozkazów, tłumaczy też, dlaczego są takie, a nie inne. Dzięki temu jesteś lepszym piłkarzem, bo znasz powody stojące za konkretnymi poleceniami”.
Prócz zjawiskowego stylu gry Barçę Pepa wyróżniała znakomita atmosfera w szatni. „Nie do pomyślenia jest, by ktokolwiek powiedział o koledze choćby jedno złe słowo” – wyznał Martín Cáceres, który w tamtym sezonie przemknął przez zespół z Camp Nou. Pep znalazł wspólny język z liderami drużyny, a szczególnie z Carlesem Puyolem. To właśnie kapitan pilnował przestrzegania dobrych obyczajów w zespole. Ponadto on i inni przywódcy zostali natchnięci przez trenera swego rodzaju poczuciem misji, wyjątkowości przeżywanego czasu – uwierzyli Guardioli, że Barça może sięgnąć po potrójną koronę, i postanowili nie zaniedbać żadnego szczegółu, tak by nic im nie przeszkodziło w zrealizowaniu marzeń. Oczywiście Pep zadbał o spisanie regulaminu, nakładającego na piłkarzy obowiązek prowadzenia profesjonalnego trybu życia pod groźbą surowych kar za uchybienia.
Nie wolno zapominać też o współpracownikach Pepa, a szczególnie o Paco Seirul·lo, specjaliście od przygotowania fizycznego. Gdy zaczynał się sezon, powszechnie sądzono, że najdalej w listopadzie bohaterów Euro dotknie kryzys fizyczny, tymczasem Seirul·lo odwlekał go tak, że nie ujawnił się do mety, a przecież gdyby do tego doszło i Xavi z Iniestą straciliby nagle parę w nogach, nic by nie wyszło z marzeń o uszatce.
Wspomnieć trzeba jeszcze o Luisie Aragonésie, który latem 2008 roku zdobył z reprezentacją Hiszpanii mistrzostwo Europy. Ten triumf przestawił pewne istotne rzeczy w głowach liderów Barcelony: Xaviego, Iniesty, Puyola. W 2006 roku, w ekipie Franka Rijkaarda, nikt nie uważał ich za szefów drużyny, te role odgrywali obcokrajowcy: Eto’o, Ronaldinho, Deco. Teraz jednak to na nich spoczywała odpowiedzialność za przetrwanie trudnych momentów. Wcześniej całe pokolenia hiszpańskich piłkarzy, a więc i oni, nie radziły sobie z poczuciem niemocy, brakiem wiary w siebie i w zwycięstwo. Po Euro 2008 nie było już o tym mowy. Także Leo Messi zaczynał sezon 2008/09 w świetnym nastroju, zdobył bowiem złoty medal igrzysk olimpijskich. Był tyleż szczęśliwy, co wdzięczny szefom Barçy, a zwłaszcza Pepowi Guardioli, że choć nie mieli takiego obowiązku, zwolnili go na turniej w Pekinie.
Guardiola wraz z asystentem Tito Vilanovą podjęli jeszcze przed sezonem pewną zasadniczą decyzję: zdecydowali się realizować swoją filozofię do końca. Pep wyraził to następująco: „Musimy wdrażać nasze idee, a później zobaczymy, czy będziemy wygrywać, czy przegrywać, ale będziemy to robić na swój sposób”. To było swego rodzaju credo tego duetu – i tylko dzięki jego przyjęciu mogła powstać tiki-taka.
Wszyscy wiedzą, co to takiego, ale jak dokładnie wyglądał ten styl gry w pierwszym sezonie Pepa? Oczywiście nie było to bezsensowne klepanie, tylko wymienianie podań zorientowane na osiągnięcie ściśle zdefiniowanych celów taktycznych. Xavi z Iniestą, Alvesem i Messim tworzyli załogę mogącą w zasadzie bez końca utrzymywać się przy piłce. Gdy atakowało ich wielu rywali, od razu przenosili grę na drugą stronę, gdzie w gotowości czekał Thierry Henry. Wymienianie podań miało uśpić rywali, by nie zdążyli zareagować, gdy zespół wyprowadzi śmiertelny cios. Z każdym meczem coraz lepiej wyglądała współpraca Messiego z Danim Alvesem na prawej stronie. Gdy na prawym skrzydle grał Pedro (w sezonie 2008/09 jednak rzadko pojawiał się na boisku), miał on za zadanie przede wszystkim odciągać rywali, robić miejsce do atakowania Alvesowi. W sytuacjach kryzysowych, kiedy rywale biegali jak opętani między pomocnikami a napastnikami, stery przejmowali Carles Puyol i Yaya Touré. Najbardziej imponowała jednak gra obronna Barçy, czyli agresywny pressing zaraz po stracie piłki, zakładany przez wszystkich graczy.
Rola Barcelony Pepa w rozwoju światowego futbolu jest niepodważalna i może w gronie 30 opisanych tu triumfatorów nie ma drugiego, który wywarłby tak duży wpływ na dzieje dyscypliny. Po wiktoriach Grecji na mistrzostwach Europy w 2004 roku i Włoch na mundialu w 2006 świat miał dosyć defensywnego futbolu. Kolejni zwycięzcy Ligi Mistrzów wprawdzie prezentowali piłkę urozmaiconą, ale jednak w ofensywie była to improwizacja. Jeśli pojawiał się jakiś konkretny, sam w sobie ciekawy pomysł na grę do przodu, to na ogół wydawał się pozbawiony dalekosiężności, brakowało mu czegoś, co mogłoby się stać matrycą dla wszystkich drużyn chcących przede wszystkim strzelać gole, a nie ich nie tracić. Nawet styl reprezentacji Luisa Aragonésa nie doczekał się jakiegoś konkretnego określenia, był po prostu ciekawy. Do gry Barçy Pepa natomiast przylgnęło określenie tiki-taka, które stało się czymś więcej niż zabawną onomatopeją oddającą odgłos lekko, ale celnie kopanej na środku boiska piłki: tiki-tak, tiki-tak. To było coś na miarę catenaccio, szwajcarskiego rygla, tylko à rebours – droga zen, której Guardiola został twórcą, Messi prorokiem, a Xavi, Iniesta, Dani Alves, Sergio Busquets – apostołami.
Víctor Valdés swą karierę u Pepa Guardioli zawdzięczał przede wszystkim odwadze. Podjął wyzwanie, którego bramkarze nie lubią – zaczął myśleć o sobie jako o dodatkowym stoperze, którego zadaniem jest nie tylko bronienie rękami i wykopywanie nogami, ale i rozgrywanie piłki. Obok Manuela Neuera nie było chyba w XXI wieku – a więc i w ogóle – bramkarza pewniejszego w grze na jeden kontakt.
Dani Alves błyskawicznie zaadaptował się w zespole Barcelony. Patrząc na niego już w pierwszym sezonie gry na Camp Nou, odnosiło się wrażenie, że wychował się w La Masii.
Gerard Piqué od powrotu z MU ustawił się w roli naczelnego katalońskiego patrioty w zespole. Przed finałem w Rzymie w rozmowie ze „Sportem” powiedział: „Jestem culé. Kocham ten klub od dzieciństwa. Barça jest całym moim życiem”. Nikt nie wątpił w prawdziwość tych słów, wszak dziadek zawodnika, Amador Bernabeu Piqué, był kiedyś dyrektorem w Barcelonie. W nowych zasadach obowiązujących stoperów, którzy mieli spokojnie rozgrywać piłkę nawet pod presją rywali, dostrzegł dla siebie szansę i ją wykorzystał, co trochę przypomina przypadek Valdésa – obu ich można nazwać tworami Pepa. Podobnie jak trzeci tego typu zawodnik, czyli Sergio Busquets, Geri błyskawicznie awansował do reprezentacji Hiszpanii.
Carles Puyol w 2009 roku był już innym człowiekiem niż w 2006, gdy po raz pierwszy sięgnął po uszatkę. Czwartego listopada 2006 roku w wypadku prowadzonej przez siebie koparki zginął bowiem jego ojciec Josep, co całkowicie zmieniło podejście zawodnika do życia i piłki. Stał się osobą poważniejszą, bardziej odpowiedzialną. Było to widać także na boisku.
Éric Abidal, znakomity jako lewy obrońca, a później stoper, był zawsze człowiekiem niepokornym. Do Pepa Guardioli podchodził z dystansem, jak Eto’o, i potrafił mu się sprzeciwić. Pewnego razu, gdy trener zażądał, by przestali rozmawiać z Thierrym Henrym po francusku, zapytał, dlaczego miejscowi mogą rozmawiać po katalońsku. Wywiązała się kłótnia, w końcu między zwaśnionymi stronami musiał mediować Laporta. Nie było więc z nim łatwo…
Sylvinho. W finale to on ostatecznie obsadził lewą obronę i wbrew obawom Guardioli spisał się nienagannie. Nie pierwszy raz musiał zastępować na tej pozycji Abidala, gdyż Francuz często łapał kontuzje. Finał z MU był jego ostatnim występem w Barcelonie.
W Sergio Busquetsie, wiosną 2008 roku grającym w zespole rezerw, Guardiola dostrzegł samego siebie sprzed lat – zawodnika spokojnie rozdzielającego podania na własnej połowie. Pep śmiało postawił na niego w swojej ekipie. W stylu gry defensywnego pomocnika od początku znalazł upodobanie także Messi, który aż do końca swojego pobytu w Barcelonie życzył sobie, żeby Busi grał za jego plecami. Nie tylko on zresztą. „Mając tak długie nogi, w środku pola jest prawdziwą ośmiornicą, zbierającą wszystko, co przechodzi przez teren jego wpływów. (…) Zapewniam, że zderzyć się z tym chłopakiem to jakby odbić się od ściany” – napisał o koledze Xavi w swej książce Barça moim życiem.
Lista graczy, którzy zagrali w finale z MU, choć nie zawsze było im po drodze z Pepem Guardiolą, nie obejmuje wbrew powszechnej opinii Yayi Touré. Przegrał on rywalizację z Busquetsem o pozycję defensywnego pomocnika, ale nie miał o to pretensji do trenera. „To był kluczowy zawodnik zespołu, wielki piłkarz” – mówił Pep w 2021 roku. W 2010 Touré odszedł do City, będąc w dobrych stosunkach z trenerem. Dopiero w klubie z Manchesteru doszło do jego konfliktu z Guardiolą. Dziś pobyt w Barcelonie Iworyjczyk wspomina jako najpiękniejszy etap swojego życia. „To nieprawdopodobne, że właśnie mi się to przydarzyło” – stwierdził.
Andrés Iniesta grał w sezonie 2008/09 wymiennie na pięciu pozycjach: jako lewy i prawy skrzydłowy, półlewy i półprawy rozgrywający oraz typowa dziesiątka. Tak naprawdę to jego ustawienie oraz rola powierzona w danym dniu Messiemu (prawy napastnik, środkowy napastnik, cofnięty napastnik) były jedynymi taktycznymi zmiennymi w zespole Pepa, zależnymi od planu na dany mecz. W jego książce Andrés Iniesta. Artysta futbolu znajduje się opowieść, jak to po dwóch nieudanych spotkaniach ligowych na starcie sezonu 2008/09 wszedł do piwnicznego gabinetu Guardioli, w którym ten bez końca oglądał mecze drużyny, i powiedział: „Niech się pan nie martwi. Wygramy wszystko. Jest pan na dobrej drodze. Proszę tak trzymać. Gramy wspaniale, cieszymy się treningami. Proszę niczego nie zmieniać”. Jeśli tak było, to na pewno ów incydent wpłynął na losy tego zespołu.
Samuel Eto’o po objęciu stanowiska trenera przez Guardiolę od razu znalazł się na czarnej liście szkoleniowca. Nie udało się go jednak sprzedać ani kupić Emmanuela Adebayora z Arsenalu, więc Pep pogodził się faktem, że jeszcze przez rok będzie musiał się męczyć z niechcianym Kameruńczykiem. Ten zamiast eskalować konflikt, do czego był oczywiście zdolny, wziął się do pracy i podczas przedsezonowego tournée po Stanach Zjednoczonych strzelił najwięcej goli. W Krakowie po rewanżu z Wisłą mówił jednak: „Nie zamierzam niczego zmieniać w swoim stylu gry, bo to dzięki niemu zostałem królem strzelców Primera División i wygrałem Ligę Mistrzów. Poza tym w moim wieku za późno na rewolucje”. Te słowa nie rokowały jego długiej współpracy z Pepem i rzeczywiście – po zakończeniu sezonu Kameruńczyk odszedł do Interu.
Co ciekawe, Thierry Henry też został a priori przeznaczony przez Guardiolę do odstrzału. Francuz również dopiero w meczu z Wisłą ostatecznie i na cały sezon przekonał do siebie Pepa. Po finale w Rzymie jednak całkowicie inaczej przedstawił przebieg wydarzeń: „Dziękuję trenerowi za to, że przekonał mnie do pozostania w Barçy”.
Dla Leo Messiego w końcówce sezonu 2008/09 Pep Guardiola miał już tylko jedną radę, zacytowaną przez Balagué: „Leo, zapominasz, że nie wszyscy są tak dobrzy jak ty”.