Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

3174 filmy mojego życia. Juliusz Machulski w rozmowie z Krzysztofem Vargą - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
21 maja 2025
58,50
5850 pkt
punktów Virtualo

3174 filmy mojego życia. Juliusz Machulski w rozmowie z Krzysztofem Vargą - ebook

3174 filmy mojego życia to fascynująca podróż przez historię polskiego i światowego kina z perspektywy Juliusza Machulskiego, jednego z najważniejszych reżyserów współczesnej Polski. W rozmowie z Krzysztofem Vargą twórca takich kultowych produkcji jak Seksmisja, Kingsajz, Vabank czy Kiler opowiada o swoim życiu z kinem w tle: o początkach kariery, sukcesach i porażkach, codzienności pracy reżysera, o pisaniu scenariuszy i współpracy z aktorami. To jednak coś więcej niż garść wspomnień – to rozważania o sensie tworzenia, potrzebie opowiadania historii i o tym, jak kino potrafi kształtować nie tylko rzeczywistość, lecz także tożsamość widzów. Machulski i Varga z pasją dzielą się swoimi filmowymi fascynacjami, nie brakuje zachwytów, śmiechu, ale i gorzkich ocen. Rozmawiają o reżyserach, którzy ich inspirują, oraz tych, którzy zawiedli. Przywołują zapomnianych mistrzów i przeceniane gwiazdy, a zarazem pokazują, jak kino i literatura nadają głębię naszej codzienności.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8230-996-6

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I:
ZAWSZE CHCIAŁEM WYMYŚLAĆ HISTORIE

KRZYSZTOF VARGA: Nakręciłeś właśnie swój osiemnasty film kinowy – Vinci 2. Skończyłeś przed chwilą 70 lat i dajesz do zrozumienia, że z branżą filmową nie jest już ci po drodze. Nie masz ochoty reżyserować, chcesz zająć się wyłącznie pisaniem książek. Wszak wydałeś w ostatnich latach dwie powieści: Wiszącą małpę oraz Nikczemnego narratora, łączące wątki kryminalne, sensacyjne z obyczajowością opisanych epok i środowisk.

I to, że będziesz nadal pisał powieści, jest pewne, ale może się okazać, że Vinci 2 jest twoim ostatnim filmem. Czujesz ulgę? Szczęście? Spełnienie?

JULIUSZ MACHULSKI: Każdy film należy kręcić jako ostatni, w tym sensie, żeby nie odpuszczać i starać się ze wszystkich sił, bo nigdy nic nie wiadomo. Na pewno czuję ulgę, że skończyłem TEN film! I radość, że mogę zająć się pisaniem. Ale nie mam zamiaru się zarzekać, że już nigdy nic! Na pewno przez jakiś czas nie będę myślał o reżyserowaniu, ale jeśli tak się zdarzy, że zjawi się jakiś producent, z pełnym finansowaniem projektu, który bardzo zapragnie, bym jeszcze nakręcił jakiś film, a ja będę miał scenariusz, który bardzo zapragnę nakręcić, to nigdy nic nie wiadomo. Oczywiście bez proszenia się o łaskę dofinansowania ekspertów z PISF czy kogokolwiek. Ale na razie mam dość. Nie zapominaj, że oprócz tego, że (łącznie z moim telewizyjnym debiutem) nakręciłem dziewiętnaście filmów fabularnych i trzy seriale, to w ciągu 31 lat prowadzenia studia „Zebra” wyprodukowałem jeszcze ponad czterdzieści filmów. Przez tyle lat można się nasycić byciem filmowcem .

A w dodatku, co może zabrzmieć niewiarygodnie, zawód reżysera nie jest moim żywiołem! Daleko jest mi do bycia dyktatorem, jakim powinien być reżyser. Ja sobie takie umiejętności wyrobiłem przez lata pracy na planie, ale nigdy nie miałem predyspozycji do kierowania ludźmi. Niektórzy wyżywają się na planie filmowym, uwielbiają wojskową atmosferę tego miejsca, bo podnieca ich poczucie władzy, często nieznośne dla innych. Mnie jednak zawsze pociągało wymyślanie historii. Choć oczywiście czasem muszę wymagać i nawet być bezwzględny, bo praca na planie to nieraz pole bitwy.

Zaczynałem od pisania scenariuszy, bo wiedziałem, że jak sam sobie nie napiszę, to nikt mi nie da dobrego cudzego scenariusza do realizacji. Byłem tak młody, naiwny i nieskażony uprzedzeniami, że uznałem, że wolę być reżyserem. Co do tego potrzeba? Zdać do szkoły filmowej, i jak zdam do szkoły filmowej, to mnie nauczą, jak być reżyserem. Prawda jest taka, że musisz się sam nauczyć: na swoich etiudach, ale przede wszystkim na swoich błędach.

Potem dwukrotnie byłem asystentem reżysera, uczyłem się reżyserii, ale wciąż czułem się niekomfortowo. I do dziś czuję dyskomfort w tym zawodzie, nawet będąc reżyserskim wyjadaczem. Ale to nigdy nie było moim żywiołem – praca na planie. Umiem to robić, wiem, że mi to wychodzi, ale kosztuje mnie to wiele, bo robię to, czego nie chciałbym robić: wymagać i mieć nieludzką cierpliwość, co jest niezgodne z moim charakterem, bo reżyserowanie to walka nie tylko z aktorami i filmową materią, ale także z czasem. Sytuacja czysto wojskowa: zrzuceni spadochroniarze, którzy muszą zdobyć most, nie czekając, aż przyjdzie pomoc.

VARGA: I może to być o jeden most za daleko…

MACHULSKI: Na szczęście jeśli film nie wypali, to nie ma strat w ludziach, tylko w liczbie widzów w kinie. Jednak zawsze dbałem o to, by się zmieścić w budżecie.

VARGA: Może więc pisanie literatury daje ci wolność, jakiej nie masz na planie? Na planie jesteś uzależniony od producenta, pieniędzy, pogody, mnóstwa zaangażowanych w to osób, także pionu technicznego. Pisanie daje ci komfort bycia sterem, okrętem i żeglarzem?

MACHULSKI: Pisząc, nie mam ograniczeń. Jak Słowacki w Kordianie: szatan „Błyska dziesięć razy i dziesięć tysięcy szatanów spada” z nieba.

Zdawałem sobie z tego sprawę, ale jak to wreszcie zrobiłem, czyli napisałem powieść, to autentycznie poczułem tę wolność.

Na początku to było zapełnianie stron. W kinie jest inaczej: masz scenariusz i obsadę. I najważniejsze, żeby aktorzy byli dobrze obsadzeni. Scenariusz i trafna obsada to dwie najważniejsze rzeczy w filmie. I jeśli to się uda, to reżyser jest w zasadzie nadzorcą, który pilnuje, żeby to wszystko się nie wywaliło.

Jeśli się zdarzy, że reżyser się rozchoruje, produkcji nie można zatrzymać. Reżysera wtedy zastępuje drugi reżyser albo operator, a czasem aktor głównej roli, hierarchia jest jak w wojsku. Gdy byłem dwudziestokilkuletnim gówniarzem, to musieli mnie słuchać starzy zawodowcy, bo mianowano mnie generałem.

W komunie zawsze można było zwalić na innych, w przemyśle, w usługach: tamci nawalili, kooperanci nie wywiązali się ze zobowiązań, jedynie w kinematografii wszystko musiało działać jak w szwajcarskim zegarku. Nie było rzeczy niewykonalnych. Scenograf wiedział, że musi przygotować dekoracje na konkretny dzień. Nie było wymówek. To mnie nauczyło dyscypliny, która jest solą tego zawodu. Pisanie powieści też jest dyscypliną, dokładniej samodyscypliną, bo trzeba usiąść i zapełniać strony. I nikt za ciebie tego nie zrobi. W filmie na dobrą sprawę, jak już machina się rozpędzi, to wszystko będzie działać, nawet bez reżysera.

VARGA: Zarazem ty, pisząc książkę, ponosisz pełną odpowiedzialność. Nie możesz powiedzieć: jako reżyser byłem świetny, ale scenariusz okazał się do kitu, aktorzy źle zagrali, producent mi wyciął najlepsze sceny.

MACHULSKI: Rzetelny reżyser bierze to na klatę – jeśli film jest zły, to jego wina i on ponosi odpowiedzialność. Jeśli zaś film odnosi sukces, to jest to sukces wspólny, całego zespołu: scenarzysty, aktorów, pionu operatorskiego, scenografów, kostiumografów, wszystkich, którzy brali w tym udział. Jeśli jednak coś nie wyjdzie, to znaczy, że reżyser – jak generał na froncie – podjął złe decyzje.

A oprócz tego, że pragnąłem zostać reżyserem, to całe życie chciałem pisać książki. I zobaczyć swoją książkę w witrynie księgarni, poczuć jej zapach, przewracać jej strony. To oczywiście grafomańskie, co mówię, ale to nie jest mniejsza emocja, niż zobaczyć, że gdzieś w zagranicznym kinie grają twój film. To porównywalne odczucia.

Pisanie powieści wyniknęło też z tego, że jestem już zmęczony kręceniem filmów. Poprzedni mój film, czyli serial Mały Zgon, kręciliśmy prawie dwa lata. I w różnych lokacjach, od Pszczyny na Śląsku po Bartoszyce pod granicą rosyjską, czyli z obwodem królewieckim, co było fizycznie bardzo wyczerpujące, a ja nie staję się młodszy niestety. I pomyślałem: „Ile można kręcić filmy?”. Oczywiście, że można, do upadłego. Portugalczyk Manoel de Oliveira reżyserował, przekroczywszy 100 lat życia! U nas Jerzy Hoffman kręcił, mając osiemdziesiątkę, zaś Andrzej Wajda ostatni swój film, Powidoki, wyreżyserował w wieku 90 lat. A więc się da, ale ja nie jestem skłonny tego robić.

VARGA: Antonioni reżyserował Po tamtej stronie chmur, mając ponad 80 lat, a pomagał mu Wim Wenders, bo Antonioni był częściowo sparaliżowany po wylewie.

MACHULSKI: Bertolucci przewodniczył jury festiwalu w Wenecji, będąc już na wózku inwalidzkim. Tego właśnie chciałbym uniknąć. Krzysztof Kieślowski, montując we Francji Trzy kolory. Czerwony, podobno spał na łóżku polowym w montażowni, żeby jak najwcześniej brać się do pracy. Mimo że miał słabe płuca, bez przerwy palił, i niestety odszedł w pełni sił twórczych. Kompletnie nie rozumiem tego braku dbania o higienę pracy. Film nie będzie lepszy, jeśli montując go, poświęcisz wygodę i zdrowie. Można wyspać się u siebie, zjeść śniadanie i pojechać do montażowni. Ciało jest w lepszym stanie i mózg sprawniej działa. Jak powiedział guru twórczego biznesu Lee Iacocca: nie umie pracować ten, kto nie umie odpoczywać. A jednocześnie, co może być zaskakujące, Kieślowski miał niesamowite poczucie humoru. Mógłby być stand-uperem, bo potrafił wcielać się w różne postaci, na przykład gdy jechaliśmy kiedyś razem samochodem, to Krzysztof prowadząc, udawał warszawskiego taksówkarza cwaniaka. Płakałem ze śmiechu. Kiedyś pomagałem mu zarzucić na plecy worek ziemniaków – w PRL-u przysługiwały pracownikom zespołów filmowych różne tzw. deputaty, np. przydział węgla, herbaty czy ziemniaków. Nigdy nie odbierałem żadnych ziemniaków i nie korzystałem z tych przydziałów, ale kiedyś spotkałem Kieślowskiego targającego worek kartofli, ważył chyba z 50 kilo. Nie bardzo mógł sobie poradzić z tym workiem i poprosił mnie o pomoc. Gdy udało się go zarzucić na plecy Krzysztofa, ten ruszył ulicą. Zapytałem go, czy da radę donieść te ziemniaki do samochodu, na co odpowiedział: „Jeśli uniosłem ciężar kina moralnego niepokoju, to dam radę z ziemniakami”.

A jednocześnie kręcił filmy pełne, jak to określił Marek Kondrat, „atMOsfery i naMAszczenia”, z akcentowaną drugą sylabą, co brzmi bardzo zabawnie. Kiedyś Krzysztof zaprosił mnie na kolaudację swojego filmu Bez końca o adwokacie, który po swojej śmierci jako duch pomaga żonie. Głupio się czułem, bo uważałem, że nawet naga Grażyna Szapołowska nie uratuje tego filmu. Jedynie Aleksander Bardini wyszedł z tego z godnością. No ale scenariusz reżyser pisał wspólnie z Krzysztofem Piesiewiczem, więc owe „atmosfera i namaszczenie” były gwarantowane. Co ciekawe, Kieślowski podchodził do swoich filmów jak księgowy. Gdy go zapytałem, jak mu się udał ten film, odpowiedział: „Mam cztery role bardzo dobre, trzy role dobre i jedną złą”. Ta zła to była rola Marka Kondrata, który jak mi potem opowiadał, pokpiwał sobie ze śmiertelnej powagi panującej na planie.

Prywatnie od czasu, kiedy wystąpiłem w Personelu, bardzo się z Krzysztofem Kieślowskim zaprzyjaźniłem. Traktowałem go jak starszego filmowego brata. Gdy miałem w szkole filmowej jakieś twórcze rozterki, szczególnie dotyczące filmu dokumentalnego, bo takie też musieliśmy kręcić, zawsze znalazł dla mnie czas. Był pod tym względem niesamowity. Co nie znaczyło, że nie mogłem robić sobie żartów z niektórych jego filmów. Na kolaudacji Bez końca (film nie miał jeszcze tytułu) i w zespole „Tor” zastanawiano się, jak go nazwać. Krzysztof pytał kolejno obecnych. Jerzy Radziwiłowicz grał ducha adwokata, który po śmierci podpowiada żonie, czyli Grażynie Szapołowskiej, jak żyć. Była tam taka scena, że wdowa Szapołowska nie wie, jakiego adwokata wybrać do obrony „solidarnościowca”, którego grał Artur Barciś. I duch Radziwiłowicza stawia w rejestrze adwokatów czerwoną kropkę przy nazwisku adwokata Labradora, w tej roli Aleksander Bardini. Tak mnie to rozbawiło, że zapytany, jak nazwać film, odpowiedziałem bez wahania: Tajemnica rejestru adwokatów. To bardzo skonfundowało szefa „Toru” Krzysztofa Zanussiego, który orzekł, że na kolaudacje tak poważnych filmów nie powinno się zapraszać reżyserów filmów komediowych. Gdy Krzysztof umarł, bardzo to przeżyłem i długo mi go brakowało. Nie jego filmów, ale Krzyśka Kieślowskiego – z jego przenikliwym widzeniem świata i sardonicznym poczuciem humoru – z którym od czasu do czasu mogłem bezinteresownie porozmawiać o kinie i życiu.

VARGA: Zaczynam rozumieć, dlaczego wolisz pisać powieści, niż reżyserować filmy. Choć podejrzewam, że multum pisarzy wolałoby być reżyserami filmowymi.

MACHULSKI: Ja uwielbiam opowiadać historie. Oczywiście robię to w filmach, ale na nie składa się wiele elementów – muzyka, zdjęcia, montaż. Z kolei pisząc książkę, mam wszystko w swoich rękach i mogę opowiedzieć historię samodzielnie, wszystko zależy wyłącznie ode mnie.

VARGA: To znaczy, że Nikczemny narrator nie będzie twoją ostatnią powieścią. A nie kusi cię, żeby stworzyć cykl kryminałów z tym samym bohaterem powracającym w kolejnych książkach? Tak jak Herkules Poirot, komisarz Maigret, Eberhard Mock…

MACHULSKI: Na wrocławskim festiwalu kryminałów Marek Stelar, czyli naprawdę Maciej Biernawski, mówił, że on tworzy cykl trzech powieści i później kolejny cykl trzech powieści – trylogia za trylogią. Ja w Nikczemnym narratorze wstawiam pewne postaci z Wiszącej małpy rozgrywającej się 30 lat wcześniej. Pojawia się Idalia, tam mała dziewczynka, w Narratorze już dorosła kobieta. A także mówi się tylko, co pewnie mało kto zauważy, o Żanecie Bukałównie, jednej z żon reżysera Zadurowicza. Ale nie ma w tym większego zamysłu, robię to dla przyjemności. Tak jak w Kingsajzie w hotelu Victoria pojawia się przez moment czarnoskóry mężczyzna z psem – nawiązanie do podobnego mężczyzny z psem w Vabanku – to tylko mrugnięcie okiem, taki naddatek, choć też próba sprawdzenia, czy widzowie wyłapią.

VARGA: W Kingsajzie są krasnoludkowi komandosi nazywający się Kwintek i Kramerko, których zagrali Jan Machulski i Leonard Pietraszak.

MACHULSKI: W Nikczemnym narratorze interesowała mnie epoka: moment przejściowy między upadkiem komunizmu a narodzeniem się normalnego kapitalizmu, a nie tego dzikiego, jaki wówczas zapanował.

VARGA: Początek lat dziewięćdziesiątych to także narodziny świata gangsterskiego. Pojawiły się tzw. mafie pruszkowska i wołomińska, miały miejsce strzelaniny, było niebezpiecznie.

MACHULSKI: U mnie nie ma gangsterów, a nawet nie ma policji. Śledztwo prowadzi scenarzysta, który przyjeżdża do Polski na przerwę semestralną, bo uczy w Hunter College w Nowym Jorku pisania scenariuszy. Mnie się to przydarzyło, to ja byłem takim narratorem, może nie nikczemnym, ale uczyłem robienia filmów, będąc na stypendium Fundacji Kościuszkowskiej w Stanach Zjednoczonych.

VARGA: Czy to powieść z kluczem? W końcu piszesz o swoim świecie, siłą rzeczy o swoich znajomych i przyjaciołach.

MACHULSKI: Starałem się, żeby tak nie było. Oczywiście to jest łatwe i kuszące, żeby pożartować z wybitnych twórców, ale nie o to mi chodziło. Choć pojawiają się tam prawdziwe nazwiska: Wajda, Zanussi, Kieślowski, Majewski, ale mieszam to z postaciami fikcyjnymi. Muszę rozczarować – ci znani nie są zamieszani w zbrodnię, mimo że byłoby to oczywiście podniecające. Choćby ze względu na procesy sądowe, które by mnie czekały. Staram się pisać historie paradoksalne, nieoczywiste – elita władzy w PRL-u ma problem, bo jednego z nich zamordowano; detektywem amatorem jest scenarzysta, a nie policjant.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij