36 forteli. Chińska sztuka podstępu, układania planów i skutecznego działania - ebook
36 forteli. Chińska sztuka podstępu, układania planów i skutecznego działania - ebook
Bodaj najlepsze momenty sienkiewiczowskiej trylogii to opisy forteli obmyślanych przez imć Zagłobę. Dzięki znajomości ludzkiej psychiki z łatwością zwodził przeciwnika i realizował swoje cele, a także zdobywał szacunek swoich towarzyszy.
W tej książce znajdują się opowieści o czynach ludzi takich jak Zagłoba, o wybitnych dowódcach formatu Lawrence’a z Arabii i mężach stanu jak słynny chiński strateg Zhuge Liang, ale też postaciach fikcyjnych, takich jak dowódca „Czerwonego Października”.
Książkę 36 forteli polecam w szczególności żołnierzom sił i służb specjalnych, które z założenia realizują swoje misje w nieprzewidywalnym środowisku wysokiego ryzyka. Taktykom i strategom odpowiedzialnym za odnajdywanie dróg wyjścia z beznadziejnych sytuacji, ale i ku przestrodze w obliczu pozornie słabego i przez to lekceważonego przeciwnika.
— generał Roman Polko, były dowódca jednostki GROM, autor m.in. książki RozGROMić konkurencję
Geopolityka to gra o władzę, a tym samym o przyszłość świata. Plan, rachuby i podstęp decydują o życiu i śmierci, o sukcesie lub klęsce. Tradycje prowadzenia zmagań, definiowania wojny są często zasadniczo różne w kręgu oddziaływania cywilizacji zachodniej i chińskiej. 36 forteli i traktat Sztuka wojny słynnego stratega chińskiej starożytności są dla Chińczyków równorzędnym przejawem tego, co my określamy mądrością Wschodu. A opracowanie Piotra Plebaniaka to znakomity międzykulturowy, okraszony dziesiątkami anegdot podręcznik psychologii konfliktu, w którym chiński dorobek opisany jest językiem współczesnej psychologii. Gorąco polecam.
— dr Jacek Bartosiak, ekspert geopolityk, autor książki Pacyfik o Eurazja. O wojnie
Kategoria: | Politologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-126-8 |
Rozmiar pliku: | 19 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do zwiększenia użyteczności tej książki i samego jej powstania przyczyniła się życzliwa pomoc wielu osób. Przede wszystkim muszę jednak podziękować tym, z którymi byłem w przeszłości w konflikcie. To ich „pomoc” stała się impulsem do powstania wyciągu z dziennika bojowego, który czytelnik raczy trzymać w ręku.
Nie przyjaciel czy osoba życzliwa, ale właśnie przeciwnik i konieczność walki z nim hojnie obdarzają nas odpornością psychiczną i doświadczeniem życiowym. To spostrzeżenie szczególnie dobrze pasuje do książki, która jest niczym innym jak zbiorem praktycznych porad dotyczących wygrywania konfliktów. Podziękowanie oczywiście udzielane jest wyłącznie w zakresie zdobycia umiejętności, które zwykle można opanować w mniej przykrych okolicznościach, a na dodatek najpewniej nie byłyby wcale potrzebne.
Już zupełnie tradycyjne podziękowania należą się tym, którzy z wymierzoną bądź przygodną życzliwością dostarczyli mi inspiracji, sugestii i pomocy, przez co pomogli mi ukierunkować początkowo chaotyczne wysiłki i zmaterializować ich efekt w postaci książki. Moją szczególną wdzięczność zaskarbili sobie: pan Zbigniew Bogusz, prof. Jerzy Bralczyk, prof. Krzysztof Gawlikowski, prof. Jacek Hołówka, pan Marcin Krzyżanowski, red. Stanisław Michalkiewicz, prof. Jerzy Pelc, pani Joanna Skrzypkowska.
Osobne słowo wdzięczności należy się tym, którzy zechcieli zapoznać się z rękopisem i podzielić się cennymi uwagami. Byli to: płk Leszek Baran, pan Piotr Adam Chlebowicz, prof. Dariusz Doliński, pan Paweł Łyziński, mec. Marcin Pawełek, płk Mirosław Plata, gen. Roman Polko, dr Tomasz Witkowski oraz mjr dr Maciej Zimny. Pomocy na poziomie wybitnym udzielili dr Bogdan Burliga z Uniwersytetu Gdańskiego oraz dr Maciej Gaca z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, za co niech przyjmą osobne podziękowania. Zdarzało się, że sugestie i porady na własną odpowiedzialność odrzucałem, dlatego wina za wszystkie uchybienia, błędy i niedostatki leży tylko po mojej stronie.
W końcu wyrazy wdzięczności kieruję ku tym, którzy bez stawiania oporu, a wręcz przeciwnie, pozwolili użyć się w charakterze „pożyczonego noża” (fortel trzeci) i użyczyli książce swojego imienia, a poniekąd — mam nadzieję, że zasłużonego — błogosławieństwa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiFortele, podstępy, wybiegi…
Wprowadzenie Andrzeja Sapkowskiego
Fortele, podstępy, wybiegi, pułapki, sprytne manewry. Wyprowadzanie w pole za pomocą sztuczek, trików, blefów i mniej lub bardziej śmiesznych figli. Lubimy o tym czytać i słuchać. Znajdujemy szczególną radość w tym, że w konflikcie czy w konfrontacji silniejszy został wykiwany przez słabszego, że ktoś będący w sytuacji rozpaczliwej, gdy śmierć zagląda mu w oczy i wszystko wydaje się stracone, ratuje się, używszy sprytu, wyłgiwa się i robi z adwersarza durnia. Jak ów schwytany przez Lisa Br’er Rabbit, Brat Królik. Zjedz mnie, Lisie, jęczał biedak, przedtem nabij na rożen i upiecz, ale, błagam, proszę, nie wrzucaj mnie, ach, nie wrzucaj w kolczaste krzaki. Lis oczywiście wrzucił Królika w kolczaste krzaki, a ten uciekł, śmiejąc się, bo wśród kolców był jak w domu. Królik wystawił Lisa na pośmiewisko, pokonał go, choć był słabszy i w beznadziejnej, zdałoby się, sytuacji. Podobnych sztuk dokonywali i inni spryciarze — tricksterzy — z baśni i legend: Loki, Lis Reynart, Dyl Sowizdrzał, pająk Anansi, Kojot.
Szczególną rolę odgrywa fortel na wojnie. Tu, gdzie, jak powszechnie wiadomo, wszystkie chwyty są dozwolone, spryt również pozwala słabszym pokonywać silniejszych i liczniejszych, odnosić zwycięstwo tam, gdzie z pozoru brak na nie szans. Ratować się z sytuacji beznadziejnych, gdy z pozoru nie ma już ratunku. To też — niezależnie od tego, po czyjej stronie są akurat nasze sympatie — wywołuje w nas emocje pozytywne. Cieszy nas, gdy zwycięża słabszy, ale sprytniejszy, gdy rozum i inteligencja triumfują nad brutalną siłą. Tysięczne są przykłady z historii świata, gdy użyto forteli, podstępów, wybiegów, dezinformacji. A wszystkie one, jak jeden mąż, zostały nazwane, opisane i skatalogowane przez Chińczyków. Przez słynnych strategów Państwa Środka.
Każdy wie, że sztuka wojenna Państwa Środka kwitła już w czasach wręcz prehistorycznych. Każde dziecko wie, kim był Sun Zi, zwany „ojcem wojen”. Każde inteligentniejsze dziecko wie, że traktat Sztuka wojny to wybitne dzieło militarne, studiowane do dziś i do dziś zaskakująco młode i aktualne.
Niewątpliwy wkład Chińczyków w rozwój myśli militarnej zrodził pewien stereotyp. Człowieka Wschodu uważa się oto i przedstawia jako łagodnego mędrca, uśmiechniętego filozofa, który ze stoickim spokojem patrzy na świat zmrużonymi oczyma. Taki jest też azjatycki strateg: to mądry i spokojny generał, wygrywający bitwy wiedzą i rozwagą, sprytem i chytrością, fortelem i taktyką, manewrem i fintą. Takowemu przeciwstawia się stratega Zachodu stosującego brutalną i chamską przemoc i tylko w nią wierzącego, wszelki zaś fortel lub podstęp uważającego za godny wyłącznie pogan, dla chrześcijańskiego rycerza będący grzechem i sromotną plamą na honorze. Fakt, tak było — lub mogło być — przez długie wieki, dowodem na to choćby militarna historia krucjat, momentu, w którym po raz pierwszy Okcydent starł się zbrojnie z Orientem na prawdziwie dużą skalę. Ale stereotyp, jak każdy stereotyp, niesie nieprawdę i fałsz. Wojenna historia Zachodu to nie same tylko ślepe szarże i walenie się wzajem po łbach. Naszych strategów, jak mawiają Rosjanie, też kura z piasku nie wydrapała. Wiedzą i nasi, co to fortel.
Achajom nie udało się zdobyć Troi pomimo trwającego dziesięć lat oblężenia. Które zapewne potrwałoby drugie tyle, gdyby nie chytry pomysł Greków — przysłowiowy drewniany koń. Coś tu śmierdzi, psiakrew, krzyczał kapłan Laokoon, zostawcie tego konia, to jakaś ściema, Timeo Danaos et dona ferentes! Nikt go nie posłuchał. Troja padła. Grecy — nie wiedząc o tym — zastosowali chiński fortel wojenny. Głoszący: uśmiechaj się, ale trzymaj nóż za pazuchą.
Gedeon, sędzia Izraela, ocalił Galileę przed najazdem Madianitów, których wojska były, jak chce Biblia, liczniejsze niż szarańcza. Gedeon, choć dysponował garstką żołnierzy, przypuścił nocny atak psychologiczny, trąbiąc w rogi, wrzeszcząc i wyjąc: „Miecz Pana i Gedeona!”, czyniąc harmider jak ogromna armia. Madianici dali się oszukać, spanikowali, rzucili się do ucieczki, a wtedy Gedeon — zgodnie z literą Pisma — poraził ich na pośladkach.
Teraz literatura światowa. Tyran i morderca Makbet oblężony jest w zamku dunzynańskim przez Malkolma i sojuszników. Malkolm rozkazuje, by żołnierze wycięli w Lesie Birnamskim gałęzie i z nimi maszerowali, by zmylić wroga co do ich liczby. Fortel odnosi niezamierzony podwójny skutek: pomny przepowiedni o „nadejściu lasu” Makbet wpada w panikę.
Teraz literatura polska. Uciekającego z Heleną Kurcewiczówną pana Zagłobę semeni Bohuna dościgają na przeprawie promowej, rzucają się wpław, by go dopaść. To ludzie Jaremy — krzyczy pan Zagłoba do Kozaków na promie — hej, ditki, do piszczeli! Pościg zostaje wystrzelany, semeni giną od friendly fire.
Pisze Sun Zi: wojna to oszustwo.
Pisze Niccolò Machiavelli: jakkolwiek w innych dziedzinach życia godne wzgardy i potępienia, w prowadzeniu wojny oszustwo i podstęp są chwalebne. Zwyciężający nad wrogiem z pomocą podstępu godzien jest takich samych laurów jak triumfujący z pomocą siły.
Pradawne czasy. Morawskie miasteczko Frydek jest oblężone przez zagon najeźdźców węgierskich, zdecydowanych brać miasto głodem. Głodujący oblężeni zabijają ostatniego w mieście kozła, oprawiają go i oblepiają charakterystyczną sierścią sarny, wyszarpaną z jakiegoś starego myśliwskiego trofeum. Pozorują w mieście huczną „ucztę”, grają, śpiewają, śmieją się. Po czym zrzucają sfałszowaną „sarnę” z murów. Madziarzy nabierają przekonania, że Frydek ma tajne podziemne przejścia, którymi oblężeni chodzą na polowania, dzięki czemu dziczyzny mają dość, by się weselić, nawet ją wyrzucają. Oblężenie nie ma sensu. Trzeba odstąpić…
Pradawna Morawa, a mądrość iście chińska: oszukaj wroga; jeśli głodujesz, niechaj sądzi, że jadła ci nie brak i jesz do przesytu.
Rok 1645, maj. Wyniszczająca Europę wojna trzydziestoletnia ma się ku końcowi. Ale działa nie milkną. Dwudziestoośmiotysięczna armia szwedzka pod dowództwem wsławionego w bojach generała Lennarta Torstenssona oblega Brno. Obroną miasta dowodzi Jean Louis Raduit de Souches, mający pod komendą zaledwie półtora tysiąca żołnierzy i miejskiej milicji. Torstensson chełpi się, że zdobędzie Brno z marszu. Ale po ponad trzech miesiącach ciężkiego oblężenia Brno trzyma się, a dzielny de Souches ani myśli o poddaniu. Armia szwedzka jest wyczerpana na równi z obrońcami. Piętnastego sierpnia Torstensson nakazuje rozstrzygający szturm. Klnie się, że miasto będzie jego, nim oddzwonią południe — albo odstąpi od oblężenia. Ktoś musiał generała podsłuchać. Podczas zajadłej walki na murach nagle rozlega się dzwon, obwieszczający południe. Wściekły Torstensson rozkazuje przerwać atak. Pamięta, co obiecał. Odstępuje od oblężenia. Nie wie, że obrońcy Brna przechytrzyli go i oszukali — oddzwonili południe… o jedenastej. I do dzisiaj, by uczcić tradycję, tak się w Brnie dzwoni.
Se non è vero, è ben trovato…
Uczy Sun Zi: dobry wojownik staje tam, gdzie nie będzie można go pokonać, i nie przeoczy żadnej słabości przeciwnika.
Marzec roku 1420. W Czechach rozpala się konflikt zbrojny pomiędzy zbuntowanymi zwolennikami nauk Jana Husa a poplecznikami króla Zygmunta Luksemburskiego. Do pana Bohuslava ze Szwamberku, zajadłego nieprzyjaciela husytów, dociera wieść, że jego śmiertelny wróg, jednooki, liczący sobie lat bez mała sześćdziesiąt Jan Żiżka, osławiony wódz heretyków, maszeruje z Pilzna ku Taborowi, i to w małej sile! Husytów jest raptem cztery setki, w tym baby i dzieci, do tego mają jedynie dwanaście wozów bojowych. Jest okazja, by ich zniszczyć, okazja, jakiej nie wolno przegapić. Pan ze Szwamberku skrzykuje posiłki w postaci joannitów z komturii w Strakonicach. Rusza w pościg za Żiżką, mając do dyspozycji siedmiuset zakutych w stal rycerzy. Rycerz w bitwie staje za dziesięciu pieszych. W starciu, jakie ma nastąpić, Żiżka nie ma szans.
Pod wsią Sudomierz pan ze Szwamberku dopędza husytów. I co widzi? Żiżka zajął pozycję na grobli, ustawił na niej zaporę ze swych dwunastu wozów. Jedno skrzydło i tyły chronią mu stawy rybne. Ale na drugim skrzydle… Pan Bohuslav oczom nie wierzy. Wróg popełnił kardynalny błąd! Husytów można łatwo oskrzydlić, atakując poprzez osuszony staw! Rusza natarcie. Pierwsi, od czoła, atakują joannici, ale na wąskiej grobli nie mają szans, padają pod gradem bełtów, cofają się w nieładzie spod najeżonej ostrzami vozovej hradby. Tymczasem pan ze Szwamberku galopuje zadać śmiertelny cios, jego rycerstwo szarżuje przez osuszony staw wprost na odsłonięte husyckie skrzydło…
Ale dno stawu tylko wyglądało na suche, w rzeczywistości pod wyschniętą skorupą jest ponad metr rzadkiego mułu. Pod ciężarem „żelaznych panów” skorupa pęka, konie grzęzną w szlamie, więzną w bagnie rycerze w ciężkich zbrojach. Husyci strzelają do nich jak do kaczek. Piesi i lekkozbrojni nie zapadają się, w pień wyrzynają ugrzęźniętych w błocie rycerzy. Sudomierz, pierwsza większa bitwa mających nastąpić wojen husyckich, przejdzie do historii jako triumf Żiżki i przykład jego militarnego geniuszu. Żiżka wiedział, co robi. Choć nie czytał Sztuki wojny, postąpił zgodnie z radami Sun Zi. Symulując własny błąd, wprowadził w błąd wroga. Odsłonięte skrzydło wabiło do szarży w zgubne bagno. Było przynętą, na którą wróg się złapał.
Ukradkiem przepraw się przez powiat Chencang. Cóż mogłoby lepiej zilustrować tę wojenną mądrość chińską niż słynne „kanonierki z Cherbourga”?
Pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, w ramach rozbudowywania i modernizacji swej floty wojennej, Izrael złożył we Francji zamówienie na dwanaście kutrów rakietowych, uzbrojonych w rakiety woda–woda i działka Boforsa, do wykonania przez stocznię Félix Amiot w Cherbourgu. Produkcja ruszyła, pod nadzorem misji morskiej Izraela wkrótce większość kutrów była gotowa, a kontrakt w pełni opłacony. Wojna sześciodniowa zepsuła jednak stosunki francusko-izraelskie na tyle, że wprowadzono embargo na dostawy broni. Izraelczycy niezbyt się tym przejęli. Siedem gotowych kutrów zwyczajnie uprowadzili, pod pretekstem prób na pełnym morzu. Wybuchł straszny skandal. Pozostałe w Cherbourgu pięć kutrów wzięto pod ścisły dozór. Wtedy do akcji wkroczył Mosad.
Niedostarczone do Izraela kutry — na których wciąż przebywała szkieletowa załoga izraelska — zostały odsprzedane cywilnej firmie norweskiej. Rzecz jasna kontrakt był tylko papierem, a firma norweska przykrywką dla Mosadu. „Norwegowie” przybyli do Cherbourga i zaczęli przygotowywać kutry — polegało to między innymi na tym, że co i rusz uruchamiali silniki. Nawet nocą. Okoliczni mieszkańcy skarżyli się na hałasy, policja interweniowała, ale w końcu wszyscy przywykli i po pewnym czasie nikt nie zwracał już na hałas uwagi. Ot, kutry, normalka.
W tym czasie, małymi grupkami, różnymi trasami, udając turystów, do Cherbourga dotarli i rozproszyli się po mieście izraelscy marynarze. Kutry potajemnie zatankowano — ćwierć miliona litrów paliwa przemycono na nie… w kanistrach.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia roku 1969. Szkieletowa załoga kutrów zamierzała świętować — z wyprzedzeniem zarezerwowała stoliki w najlepszej restauracji Cherbourga. Francuski wywiad pilnie ten fakt odnotował.
W noc wigilijną w Cherbourgu rozbrzmiały syreny wszystkich stojących w porcie i na redzie statków. Wśród tego harmidru rozległ się ryk silników kutrów, którym nikt się nie przejął — ot, kutry, normalka. W tym czasie kutry mało uczęszczanym i niekontrolowanym farwaterem opuściły port i wyszły w morze. Ich brak Francuzi odkryli dopiero po świętach — a dowiedzieli się o ich ucieczce z BBC. Wtedy kutry były już daleko. W drodze do Hajfy.
A za rezerwację stolików w restauracji Mosad zapłatę uiścił co do centyma.
*
Pisze Sun Zi: uderzaj, gdy wróg nie jest przygotowany.
Mało kto w historii wojen zastosował tę zasadę tak chytrze i z takim sukcesem jak dowództwa wojsk egipskich i syryjskich w październiku 1973. Po długotrwałej akcji dezinformacyjnej, skutkiem której było przekonanie wywiadu izraelskiego o tym, że wojska arabskie są „kompletnie nieprzygotowane” do ataku, atak nastąpił. W precyzyjnie wyznaczonym terminie. Szóstego października. W dzień Jom Kippur, największego święta w żydowskim kalendarzu. Cały Izrael świętował, armia izraelska także. Żołnierze i oficerowie w większości dostali przepustki, by mogli w tym dniu być w gronie bliskich, przez co doszło do praktycznej demobilizacji. Atak był kompletnym zaskoczeniem i miał skutek morderczy. Siły Obronne Państwa Izrael, które wbrew nazwie dotąd zwykle bywały napastnikiem i agresorem, teraz po raz pierwszy faktycznie musiały się bronić. I to rozpaczliwie. A wojna Jom Kippur, choć w finale zakończona militarnym zwycięstwem Izraela, była dla społeczeństwa szokiem, z którego kraj długo nie mógł się otrząsnąć. A dla wielu żydowskich polityków i wojskowych — w tym słynnego Mosze Dajana — była to osobista klęska i odejście w polityczny niebyt.
Chińska mądrość i fortel wojenny mówi: zrób coś z niczego. Zasadą tą umiał posłużyć się Henry Morgan, osławiony — a prawdziwy — pirat z Karaibów.
Październik roku 1668. Port Royal na Jamajce, osławiona baza piracka. Sławny kapitan Henry Morgan mustruje Braci Wybrzeża na kolejny łupieski rajd na posiadłości hiszpańskie. Po Puerto Principe, Porto Bello i Cartagenie tym razem celem pirackiej flotylli będzie bogate Maracaibo, miasto w dzisiejszej Wenezueli.
Miasto Maracaibo leży nad zatoką, a raczej płytkim jeziorem, połączonym z oceanem wąskim przesmykiem. Przesmyku strzeże fort Fuerte de La Barra. Bukanierzy opanowują go śmiałym atakiem. Morgan popełnia błąd, który może go drogo kosztować: nie obsadza placówki. Jego flotylla wpływa na jezioro, piraci plądrują miasto.
Na odsiecz spieszy hiszpańska eskadra, którą dowodzi admirał Alonzo de Campos y Espinosa. Są to trzy fregaty: Magdalena, San Luis i Nuestra Señora de Soledad. Don Alonzo ponownie obsadza fort La Barra — i nagle piraci są w potrzasku. Jezioro Maracaibo jest jak butelka z wąską szyjką. Szyjkę korkuje fort i trzy fregaty, górujące siłą ognia.
Hiszpański admirał wzywa Morgana do poddania, zwrotu łupów i uwolnienia wziętych dla okupu jeńców, w przeciwnym razie pardonu nie będzie. Morgan kpiąco odrzuca ultimatum. Miast kapitulować, naciera. Trzy pirackie okręty atakują Magdalenę, flagowy okręt admirała. Mimo straszliwego ostrzału jednej z pirackich jednostek udaje się stanąć z Magdaleną burta w burtę i zarzucić haki abordażowe. Hiszpanie wdzierają się na pokład pirackiego okrętu… który okazuje się zupełnie pusty. Zamiast stłoczonych przy burcie piratów, Hiszpanie widzą… pomalowane pniaki. I umykających czółnem kilkunastu bukanierów z prowizorycznej załogi. A wyładowany beczkami prochu okręt, będący jedną wielką bombą, eksploduje, staje w ogniu i idzie na dno wraz ze spiętą z nim Magdaleną.
Na widok zagłady flagowej jednostki Hiszpanie panikują. Załoga fregaty San Luis sama podpala i porzuca okręt, kryjąc się w forcie La Barra. To samo chce uczynić Nuestra Señora de Soledad, ale utyka na mieliźnie. Załoga ucieka wpław, a bukanierzy opanowują okręt i włączają go do własnej flotylli.
Don Alonzo de Campos jest wściekły i upokorzony stratą eskadry, ale wciąż ma się za pana sytuacji. Morgan wszak nadal jest w pułapce, nie zdoła uciec na pełne morze, przesmyk jest pod ostrzałem dział fortu. A z Caracas płyną już hiszpańskie okręty. Wnet, zaciera ręce admirał, perros ingleses poznają, co to stryczek i garota.
Tymczasem na jeziorze Maracaibo coś się dzieje. Od pirackich okrętów jedna po drugiej odbijają pełne ludzi łodzie. Wiezieni na brzeg piraci są uzbrojeni po zęby, taszczą nawet falkonety. Łodzie powracają puste, tylko po to, by zaraz zabrać z okrętów kolejnych zbrojnych. Operacja desantowa trwa cały dzień.
Hiszpanie wpadają w popłoch. Na brzeg, jak policzono, wysiadły setki ludzi, kto mógł przypuścić, że piraci są tak liczni! Na domiar złego Morgan ewidentnie szykuje atak od strony lądu! Wykrył, że wszystkie co do jednego działa fortu skierowane są na przesmyk! Zaczyna się przenoszenie dział, wkrótce wszystkie wycelowane są w dżunglę. Skąd ma nastąpić piracki szturm.
W nocy okręty Morgana cichcem podnoszą kotwice i na fali odpływu dryfują przez przesmyk. Bez świateł. Z żagli postawiono tylko kliwry, które w dodatku uczerniono. Hiszpanie nie widzą nic. Do momentu, w którym piraci częstują fort salwami ze wszystkich dział. Po czym spokojnie wychodzą na pełne morze.
Nie było żadnego desantu, nie planowano żadnego ataku od lądu. Na ląd nikt nie wysiadł. Piraci wracali na statki, leżąc na dnie łodzi. Morgan zastosował fortel rodem wprost z dzieł chińskich strategów. Zrobił coś z niczego. Stworzył pozór. I sprawił, że wróg weń uwierzył. By wziął za „ewidentną” prawdę to, co było iluzją.
Z fortelu Morgana i wystrychniętych na dudków Hiszpanów długo jeszcze śmiano się przy rumie w tawernach Port Royal. A pisarz Rafael Sabatini, jak wiedzą miłośnicy powieści awanturniczych, przypisał wyczyn Morgana własnemu fikcyjnemu bohaterowi — kapitanowi Bloodowi.
Siedem lat po wyczynie Morgana coś z niczego robi król polski Jan III Sobieski.
Jest sierpień roku 1675. Od trzech lat trwa wojna polsko-turecka. W ramach kolejnej operacji Turcy forsują Dniestr, wraz ze sprzymierzonymi z nimi Tatarami idą na Lwów. Król Jan obsadza zamki Podola, resztę sił koncentruje pod Lwowem, w okolicy wsi Lesienice. Ma pod komendą sześć tysięcy żołnierzy, w tym połowę jazdy. Przeciwko nim rusza zagon tatarski: dziesięć tysięcy ordyńców. Król Jan wydaje im bitwę w dolinie rzeki Pełtwi. Wcześniej zaś każe zebrać pachołków, stajennych i wszelkie ciury obozowe. Uzbraja tałatajstwo w husarskie kopie i ustawia na wzgórzu opodal. Tatarzy atakują, ale ich morale skutecznie podgryza i łamie widok „lasu kopii” i strach przed grożącą w każdej chwili szarżą „tysięcznego hufca” strasznej polskiej husarii. Wreszcie uciekają w panice. Na wieść o tej klęsce Turcy rezygnują z kontynuowania ofensywy. Król Jan wywiódł pohańców w pole. Lwów został ocalony.
Dla „robienia czegoś z niczego”, tworzenia iluzji i oszustwa historia najnowsza znalazła szumniej i nowocześniej brzmiącą nazwę: dezinformacja.
Największa w historii wojen akcja dezinformacyjna poprzedziła operację „Overlord”, czyli lądowanie aliantów w Normandii w czerwcu 1944. Celem było przekonanie Niemców, że atak na Festung Europa ma nastąpić nie w Normandii, lecz w rejonie Pas-de-Calais. Aby oszukać szpiegów i zwiad lotniczy, w hrabstwie Kent i opodal Dover zbudowano fałszywe lotniska, na których ustawiono dziesiątki samolotów… zmajstrowanych z dykty. Powstały bazy pełne czołgów… nadmuchiwanych, wykonanych z gumy. W eterze krzyżowały się mylące meldunki i komunikaty fałszywych radiostacji, pozorujące ruchy i formowanie dużych jednostek. W lokalnych gazetach pojawiały się przecieki o stacjonujących w okolicy oddziałach — w rzeczywistości „przecieki” te dyktował dziennikarzom kontrwywiad. Aby zaś definitywnie uwierzytelnić dezinformację, dowódcą nieistniejącej, wymyślonej przez kontrwywiad „Pierwszej Grupy Armii USA” uczyniono absolutnie autentycznego generała George’a Pattona, którego tylko w tym celu — i ku jego wściekłości — odwołano z frontu włoskiego i kazano grać komedię. Znający reputację Pattona Niemcy uwierzyli, że to on pokieruje wojskami desantowymi — częstą obecność Pattona w Dover i okolicach uznali za ostateczny dowód, że stamtąd właśnie dokona się inwazja. Popełniono błąd, który przesądził o wyniku wojny. A być może i o losach świata.
Swoistym signum temporis, nowoczesnym „robieniem czegoś z niczego”, fortelem wojennym nowych czasów stało się mylenie przeciwnika za pomocą fałszywych desantów i zrzutów spadochronowych. Najbardziej znaną i największą tego typu akcją była operacja „Titanic” w ramach dopiero co opisanej operacji „Overlord”. D-Day rozpoczął się przed świtem, gdy czterdzieści samolotów transportowych zrzuciło na tyły Niemców pięciuset spadochroniarzy… wykonanych z jutowych worków wypchanych słomą i piaskiem. Spowodowało to znaczne zamieszanie i odciągnęło uwagę Niemców od rejonów, gdzie zrzucano spadochroniarzy prawdziwych. Niemcy odpłacili aliantom pięknym za nadobne już pół roku później, podczas niespodziewanej kontrofensywy w Ardenach, zrzucając własnych sztucznych Fallschirmjägerów i pogłębiając panujący wśród wroga chaos.
Resztę jutowych manekinów, które zostały w demobilu, Amerykanie zużyli w Wietnamie, pozorując zrzuty celem przyciągnięcia w rejon partyzantów Wietkongu lub żołnierzy Północy, których następnie likwidowano nalotami lub ogniem artylerii. Chytrym trikiem było też zrzucanie na spadochronach… bloków lodu. W tropikalnej temperaturze lód szybko topniał, na ziemi zostawały spadochrony i uprząż. Wietnamczycy byli pewni, że zrzucono im na tyły grupy dywersyjne i tracili czas i środki na ich tropienie.
Podobny fortel zastosował w Afganistanie generał porucznik Borys Wsiewołodowicz Gromow, w ramach słynnej operacji „Magistrala”, w grudniu 1987, podczas walk o drogę Gardez–Chost i strategiczną przełęcz Sataw Kandaw. Symulując desant, na domniemane a dobrze ukryte pozycje mudżahedinów zrzucono na spadochronach worki z piaskiem. Na widok „skoczków” mudżahedini otworzyli ogień, demaskując swe stanowiska. Na które natychmiast spadło niszczące uderzenie szturmowych Su-25, a lądujący prawdziwi spadochroniarze opanowali przełęcz.
Sun Zi: wojna jest sztuką wprowadzania wroga w błąd.
Tytułem zakończenia przykład dobrze ilustrujący tę chińską mądrość wojenną. Przy czym nieco — za co przepraszam — cuchnący.
Wracamy do korzeni. Do Azji. Nie do Chin wprawdzie, lecz blisko. Nad Morze Południowochińskie.
Problemem numer jeden sił amerykańskich w Wietnamie było wykrywanie partyzantów Wietkongu, przeciwnika, który sztukę ukrywania się i kamuflażu doprowadził do perfekcji. Z pomocą miała pospieszyć najnowocześniejsza, iście kosmiczna technika. Na zlecenie Pentagonu firma General Electric opracowała skomplikowane i bajecznie drogie superustrojstwo XM Personnel Detector, popularnie zwane People Sniffer („wywęszacz ludzi”). Podczas przemarszów, biwaków, wychodząc z podziemnych tuneli, partyzanci Wietkongu musieli wszak załatwiać potrzeby naturalne. Montowany na śmigłowcach Sniffer wykrywał amoniak i metan wydzielane przez mocz i kał. Tam, gdzie Sniffer coś wywęszył, natychmiast kierowano uderzenia lotnicze, całą okolicę zalewano napalmem i zasypywano bombami kasetowymi.
Wietnamska odpowiedź na amerykańskie cudo techniki była tania, prosta i bezpretensjonalna niczym… kubeł gówna. Partyzanci wypróżniali się i sikali do plastikowych wiaderek, które następnie wieszali na drzewach w miejscach odległych. I spali spokojnie, słuchając, jak gdzieś hen, hen daleko Amerykanie bombardują dżunglę.
Łódź, wrzesień 2012
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiSystem odnośników i konwencje użyte w książce
«34 — przekartkuj wstecz do analizy fortelu 34
»36.1 — przekartkuj do przodu do pierwszego przykładu historycznego fortelu 36
«3.C — przekartkuj wstecz do porady praktycznej C fortelu 3
Zhuge Liang — imię lub nazwa własna pisana po chińsku zamieszczona w indeksie na końcu książki (w tekście znaki chińskie pozostały jedynie przy nazwach państw)
mapa s. 126 — mapa na stronie 126
Cytaty: pogrubienia czcionki oraz komentarze w nawiasach kwadratowych, jeśli nie zostały oznaczone inaczej, są moje własne.
Zjawiska i mechanizmy znane z psychologii poznawczej wyjaśnione zostały w ramkach informacyjnych, których indeks znajduje się na końcu książki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiCzęść pierwsza: Walka z cieniami
Kultura jako źródło… kiepskiej wyobraźni
Co wpływa na nasz sposób myślenia i działania
Minione doświadczenia i przeżycia emocjonalne kształtują sposób patrzenia na świat nas wszystkich. W trudny, a czasem niemożliwy do zmiany sposób decydują o tym, jak osoba postrzega związki przyczynowo-skutkowe. Zakreślają też granice tego, co aktualnie widzi i jak na to zareaguje. Osobiste doświadczenie, wraz z wartościami wpojonymi przez „bezosobową” kulturę i społeczeństwo, wyznacza pulę działań możliwych do wprowadzenia w życie, a wręcz po prostu do pomyślenia. Jeśli zrozumieć naturę tych oddziaływań, da się przewidzieć, co osoba w danej sytuacji najprawdopodobniej zrobi, a potem na to wpłynąć.
Tematem tej książki jest postrzeganie sytuacji konfliktowych. Ale sprawność postrzegania uwarunkowana jest nie tylko społecznie, ale też fizjologicznie i dziedzicznie. Dla przykładu, kobiety bezwzględnie górują nad mężczyznami w sferze inteligencji emocjonalnej, m.in. przy wyczuwaniu stanów psychicznych ukrywanych przez innych ludzi. Z kolei osoby z nadrozwojem, dysfunkcjami i uszkodzeniami niektórych części mózgu mogą widzieć i reagować na rzeczywistość zupełnie inaczej niż stojący obok „przeciętniak”. Najwięcej odkryć sprzecznych z potocznymi mniemaniami o wolnej woli czy równości płci dostarczają obserwacje aktywności mózgu metodą rezonansu magnetycznego.
Rzeczywistość, w której ludzie funkcjonują, składa się nie tylko z rzeczy materialnych, ale też tworzonych w umyśle wyobrażeń o rzeczywistości. Innymi słowy, oprócz zjawisk fizycznie zachodzących i możliwych do zmierzenia „szkiełkiem i okiem” wpływ na ludzi ma sztucznie ukształtowane środowisko społeczne.
Nasze zachowania są regulowane m.in. przez konstrukty kulturowe, czyli mniej lub bardziej świadomie powtarzane za innymi ludźmi utrwalone sposoby działania i myślenia — „Strzeż nas, Boże, przed poglądami naszych ojców” mówi Kirst. Podział na czynniki naturalne i sztuczne jest mylący, gdyż często coś, co odziedziczymy genetycznie (np. instynkty seksualne), jest przekształcane lub deformowane epigenetycznie i w procesie socjalizacji — przyuczania do życia społecznego. W rezultacie wypadkowa wszystkich sił działających na nieszczęsnego, często bezradnego delikwenta jest równie skomplikowana, co mętlik jego w różnym stopniu uświadamianych reakcji.
Społecznie nabyta nadbudowa działa jak niewidzialne ściany, wokół których w bezwiednym posłuszeństwie się poruszamy i o które rozbijamy sobie (także wzajemnie) nosy. Albo jak niewidzialne pociski, przed którymi uchylamy się, wykonując przedziwny taniec, dla postronnego obserwatora — zwłaszcza pochodzącego z innej kultury — albo niezrozumiały, albo wręcz śmieszny. Do tych uników potrzebna jest inteligencja społeczna albo inteligencja emocjonalna. Jest to umiejętność poruszania się w kontrolowany sposób między przeszkodami wytwarzanymi w świecie społecznym. Jedna z funkcji tej książki to poradnik inteligencji społecznej. Zrozumienie zasad działania niewidzialnego świata sprawi, że — zupełnie jak postać Neo z Matrixa — nie będziesz musiał nawet unikać tych niewidzialnych kul. Odkryjesz, że większość twojego wysiłku okaże się niepotrzebna i nauczysz się osiągać swoje cele minimalnym nakładem kosztów.
Niewidzialną częścią świata są normy etyczne, prawne, poczucie honoru czy przyzwoitości. Od aktualnego stanu środowiska kulturowego i społecznego (tradycje, mentalność) zależy to, czy niektóre działania będą społecznie oczekiwane, tolerowane, pogardzane, piętnowane czy zabronione. Wszystkie te ograniczenia działają na wielu płaszczyznach i dodatkowo wikłają swój wpływ, gdy „wchodzą w reakcję” z osobistym doświadczeniem osoby. Zachowanie takiej osoby może być regulowane lub powstrzymane m.in. przez:
» normy etyczne i moralne,
» wytyczne organizacji (firmy, grupy wyznaniowej), od której zależy jego egzystencja (dopływ pieniędzy) lub utrzymanie statusu społecznego i pozycji w grupie,
» osobowość przełożonego,
» stopień konformizmu wobec grupy, w której chce być akceptowany,
» zdolność kwestionowania i adaptacji utrwalonych wcześniej norm oraz tradycji do nowej sytuacji, a przy tym druga strona medalu:
» otwartość na innowacje i zdolność odrzucenia przestarzałych, choć wcześniej skutecznych rozwiązań,
» mniej lub bardziej traumatyczne wydarzenia z własnego życia, a także wynikające z nich usposobienie i dominujący stan psychiczny (np. potrzeba uznania, wyuczona bezradność »20.1),
» przygodne okoliczności i przypadki.
Niech trzy ilustracje pokażą, jak głęboki może być ten wpływ.
1. Pojedynki rycerzy i bitwy pojedynkowe, praktykowane w średniowiecznej Europie, nie dopuszczały stosowania podstępów. Były formą sądu bożego, który miał wskazać tę stronę, przy której stoi prawda i Bóg. Zwycięstwo odniesione podstępem hańbiło, a przede wszystkim nie rozstrzygało. Takie podejście ukształtowało „ideał” europejskiej sztuki wojennej i m.in. mocno upośledziło działania uczestników krucjat w walkach z niestroniącymi od niehonorowych podstępów niewiernymi.
„Ideał”, gdyż bitwy wygrywał często ten z przeciwników, który miast trzymać się honorowych i zgodnych z tradycją metod walki, nieuprzejmie zniżył się do metod skutecznych. Model ten jest mocno zakotwiczony w dziejach Europy. W Grecji okresu klasycznego wzorem wojownika był hoplita, czyli broniący własnej ziemi właściciel niewielkiego gospodarstwa. Bitwy miały silnie rytualny charakter — zwycięzcy nie ścigali uchodzących wrogów, by ich wybić, ale po prostu wracali do swych domów.
Przykładem bitwy pojedynkowej jest bitwa pod Koronowem, stoczona 10 października 1410 roku. Piotr Derdej, autor opracowania Koronowo 14101, cytuje kronikę Długosza, według którego w bitwie przeciwnicy zarządzali przerwy, nosząc sobie nawzajem wino. Według przytaczanych przez Derdeja historyków, S.M. Kuczyńskiego i Z. Spieralskiego, wynikało to z przekonania, że „rycerscy goście zakonu rodem z Europy Zachodniej wciąż jeszcze zachowywali prastare obyczaje rycerskie, nakazujące szacunek wobec przeciwnika, który walczy uczciwie”.
Wcześniej Derdej pisze: „Rycerstwo po obu stronach przestrzegało zachodnioeuropejskiego kodeksu honorowego i toczyło tę bitwę również na sposób zachodni, na poły turniejowy, gdzie stawali w szranki równi sobie w obyczajach rycerskich przeciwnicy, którzy podziwiali i szanowali się nawzajem, choć — chwilowo — walczyli pod przeciwnymi sobie sztandarami”. Kontrprzykładem jest bitwa pod Crécy stoczona w 1346 roku, w której szlachetnie urodzeni rycerze zostali wystrzelani przez angielskich łuczników. Odległym o całe stulecia echem tego etosu były rycerskie postępki lotników arystokratów walczących w czasie I wojny światowej. Moje podkreślenie frazy „równi sobie” jest szalenie istotne w kontekście analizy chińskich wojen. W zasadzie wszystkie one były toczone przez przeciwników nierównych statusem — były to m.in. rebelie przeciw upadłej moralnie dynastii (która zwykle bezpowrotnie traciła legitymizację) lub ekspedycje karne wymierzone przeciw gwałcącym ustalone rytuałem li 禮 porządki polityczne.
2. Kult ataku zapokutował w przypadku Hitlera, który opóźnił wprowadzenie do walki Me-262. Uparł się on, aby samolot posłużył jako bombowiec (kontratak), a nie myśliwiec do zwalczania alianckich bombowców (obrona). Kosztowne bronie odwetowe V1 i V2, choć były lepszym pomysłem na sprowadzenie aliantów do stołu negocjacyjnego, zostały przez nich w porę zneutralizowane. Gdyby jednak Niemcy odpowiednio wcześnie dopracowali bronie do zwalczania bombowców, doprowadziłoby to do zmasakrowania i zawieszenia alianckich wypraw bombowych. Przekonująco wykazał to choćby wyczyn jednej z eskadr Me-262 w marcu 1945 roku. Choć efektywność maszyn niemieckich była bardzo obiecująca, ze względu na zbyt małą ich liczbę nie mogły zadać strat wymuszających na aliantach zmianę strategii.
3. Przegrana Wielka Wojna 1914–1918 zdjęła z Niemców balast przestarzałych wzorców funkcjonowania sił zbrojnych. Uzyskali szansę stworzenia od podstaw nie tylko całej armii, ale też doktryny wojennej. Budowana od lat dwudziestych XX wieku armia szkieletowa (na 100 000 ludzi 40 000 podoficerów, szykowanych do roli oficerów) składała się wyłącznie z ochotników. Dozwolono na egalitarne relacje oficerów z niższymi rangą, co poprzez wzrost wzajemnego zaufania i poczucia braterstwa broni zwiększyło ogólną wartość bojową (»35.D; o takim rozwiązaniu wspominał też Platon). Każdy żołnierz był szkolony do zadań przełamujących, zgodnych z koncepcją oddziałów szturmowych z końca Wielkiej Wojny.
Wzorując się właśnie na taktyce oddziałów szturmowych, Niemcy wyzyskali potencjał nowej broni — czołgów. Ale ta nowatorska doktryna wojny błyskawicznej, opartej na głębokich uderzeniach pancernych, powstała w Anglii, gdzie — podobnie jak we Francji — została zignorowana. Ta wypracowana przez Niemcy przewaga i tak poszłaby na marne, gdyby nie… przypadek. Szykowany do realizacji plan ataku na Francję był adaptacją planu Schlieffena z poprzedniej wojny — został jedynie poszerzony o doktrynę wojny błyskawicznej. Alianci w większości go odgadli. Dopiero gdy kopia niemieckich planów wpadła w ich ręce, Hitler awaryjnie zaakceptował lekceważony wcześniej plan Mansteina uderzenia przez Ardeny, co — jak wiemy — skończyło się spektakularnym sukcesem »7.6.
Niektóre z nietypowych rozwiązań są łatwe do wprowadzenia w życie i oczywiste. Są one akceptowane i powszechnie stosowane. Ale otwartość na zmiany zależy od mentalności i „ducha czasów” — co zmienia się zależnie od czasów historycznych, reżymu politycznego i innych czynników. Dlatego rozwiązania „nieoczywiste” do wprowadzenia w życie wymagają jednostki upartej i myślącej nieszablonowo, ale może przede wszystkim gotowej na ośli opór otoczenia, jego ostracyzm, a nawet jawną wrogość.
Jednostki wybitne osiągały sukces dzięki temu, że potrafiły wyjść nie tylko poza ramy sytuacji, ale też z zaklętego kręgu gotowych wzorców, w którym poruszali się pozostali uczestnicy zdarzeń. Taką wybitną jednostką był T.E. Lawrence, znany jako Lawrence z Arabii. Dzięki wizji wspartej nabytą wcześniej doskonałą znajomością warunków geograficzno-kulturowych oraz mentalności arabskiej był w stanie osiągnąć znacznie więcej, niż mieściło się w wyobraźni jego przełożonych »19.4.
Tego, że Lawrence jeszcze przed wybuchem wojny spędził w „swojej” Arabii długie lata, w filmie o nim nie zobaczymy. Lawrence przyswoił sobie język, mentalność i wszystkie inne elementy lokalnego środowiska społecznego, realizując zadania powiązane z jego pasją — archeologią. Jego liczne piesze wędrówki zaowocowały przejęciem lokalnych zwyczajów i obyczajów. Choć był obcym, z czasem pustynne życie, które poznał na wskroś, stało się dla niego środowiskiem w pełni oswojonym. Zachował jednocześnie spojrzenie gościa (patrz s. 46), które rozbudowane wszechstronnym wykształceniem dawało mu przewagę nad przełożonymi, podległymi mu arabskimi sojusznikami i nad przeciwnikiem. Tak właśnie osiągnął najwyższy możliwy poziom świadomości sytuacyjnej, co w innych kontekstach określa się osiągnięciem mistrzowskiego panowania nad sytuacją albo dostrojeniem się do środowiska. Rewolta arabska, na której strategię i taktykę wpływał Lawrence, stała się w jego rękach doskonale skutecznym narzędziem walki z imperium osmańskim.
Zdarza się, że wybitny innowator nie ma pełnej swobody działania w ramach organizacji czy społeczności, których jest częścią. Było tak w przypadku mistrza wojny partyzanckiej Orde Wingate’a, słynnego z błyskotliwych sukcesów w walce z Japończykami w birmańskich dżunglach. Mocno niedoceniany i traktowany przez zwierzchników „jak zgniłe jajo” niesforny Wingate był ojcem trzech sukcesów: utworzenia skutecznych milicji żydowskich osadników w Palestynie, kampanii partyzanckiej przeciw Włochom w Sudanie (pod koniec kampanii jego siły liczące 1700 ludzi wzięły do niewoli garnizon liczący 20 000) oraz już bardziej znanej kampanii Chinditów w Birmie.
Działanie jednostek odstających od norm społeczności, z którą są na dobre i na złe związani, jest ściśle reglamentowane. Poucza nas o tym Nietzsche: „Nie dość mieć talent: trzeba mieć także wasze na niego pozwolenie — nieprawdaż, przyjaciele moi?”. Być może miał na myśli los wyprzedzającego swój czas Mozarta, bodaj najgenialniejszego kompozytora wszech czasów. Nierozumiany przez ówczesną, niegotową na jego innowacje, publiczność został odrzucony i wypchnięty poza ramy społeczeństwa, które go wydało, a do którego nie pasował. Na koniec zaszczuty w obłęd nieszczęśnik został przez niewidzialne siły — złowrogo mantrujące „Kto sam, ten nasz największy wróg” — ciśnięty do grobu dla biedoty.
Dla osoby kreatywnej czyny jednostek wybitnych powinny być natchnieniem i wzorcem do naśladowania. Dlatego aby zwiększyć efekt ich oddziaływania na wyobraźnię czytelnika, tak często, jak to jest rozsądne, opisuję wydarzenia z możliwie nietypowej perspektywy.
Postacie opisywane w tej książce często pochodzą z obcych nam kręgów kulturowych — przede wszystkim z Chin. Do pełnego zrozumienia przytaczanych w tej książce wydarzeń, ale przede wszystkim do zrozumienia ujęcia, w którego duchu są opisane, potrzebna jest podstawowa znajomość chińskiego kodu kulturowego — historii, kultury i filozofii. Odpowiedniej orientacji dostarcza niniejszy wstęp i liczne dygresje, rozrzucone w różnych miejscach książki. Część chińskich przykładów historycznych zaopatrzona jest w komentarze, które umożliwiają nieco szersze spojrzenie na czasy i kontekst kulturowy, w którym rodziła się chińska tradycja stosowania forteli. Pomogą czytelnikowi w interpretacji znanych mu wydarzeń z cennego poznawczo chińskiego punktu widzenia »19.3.
Patrzenie na własną kulturę przez pryzmat kultury obcej skutkuje zwykle uzyskaniem inspirującej i użytecznej perspektywy. Mam nadzieję, że czytając niniejsze wprowadzenie (część pierwszą książki), czytelnik znajdzie okazję nie tylko do poznania obcej historii i cywilizacji, ale i lepszego rozumienia swojej własnej.
To spojrzenie gościa przełoży się na praktyczną umiejętność omijania niewidzialnych przeszkód. Zaprezentował ją Aleksander Wielki, radząc sobie z węzłem gordyjskim. Działał on ze specyficznie uprzywilejowanej pozycji. Był władcą, a więc jego pozycja społeczna stawiała go ponad zwykłymi regułami i ograniczeniami. Drugim czynnikiem był wpływ jego mentora i nauczyciela, jednego z najbardziej otwartych umysłów greckiej starożytności — Arystotelesa. Z tego podwójnego fundamentu w sposób naturalny narodziła się umiejętność, a zarazem śmiałość podejmowania działań dla innych niewyobrażalnych i „sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
1 Piotr Derdej, Koronowo 1410, Bellona, Warszawa 2008, s. 144–145.