- W empik go
38 obrazów - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
14 sierpnia 2019
Ebook
40,01 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
38 obrazów - ebook
Artur, świeżo upieczony student kulturoznawstwa, właśnie rozpoczyna nowy rozdział w swoim życiu. Przeprowadzka z rodzinnej wsi do wielkiego miasta sprawiła, że nareszcie czuje się wolny i zamierza z tej wolności bez zahamowań korzystać. Nowi znajomi, nowe fascynacje, nowe miejsca... Studencka codzienność zdaje się pochłaniać Artura bez reszty. A jednak chłopak nie podejrzewa nawet, jak niewiele tak naprawdę wie o sobie i jak bardzo zmieni go spotkanie z Krystianem, właścicielem gejowskiego klubu...
Już wkrótce obaj będą musieli zweryfikować wszystko, co do tej pory stanowiło cel ich życia, i na nowo przyjrzeć się sobie. Może się okazać, że emocjonalne tornado, w jakie przypadkiem wpadli, jest początkiem czegoś, na co nieświadomie czekali przez wiele lat...
Już wkrótce obaj będą musieli zweryfikować wszystko, co do tej pory stanowiło cel ich życia, i na nowo przyjrzeć się sobie. Może się okazać, że emocjonalne tornado, w jakie przypadkiem wpadli, jest początkiem czegoś, na co nieświadomie czekali przez wiele lat...
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-491-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. Wolność wiodąca lud na barykady
OK. Przybyłem, zobaczyłem, ale wracać nie zamierzam! Choć gdybym wiedział, że tak to się wszystko potoczy, że kolejne kroki zmienią mnie i moje życie, że są prologiem do jakiegoś kuriozalnego planu zapisanego w kosmosie szyderczą literą losu, zastanowiłbym się z milion razy, czy aby na pewno wracać nie zamierzam.
Ale zacznijmy od początku. Poznański dworzec, rok pański dwa tysiące szesnasty. Mam w sobie pokłady energii, która mogłaby zasilać miasto przez millenium, gdyby tylko znalazł się geniusz potrafiący przekształcić ją w takie dobro narodowe. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Jestem wolny. Nareszcie! Koniec nadopiekuńczości matki, zgryźliwości ojca i dokuczania młodszej siostry. Oczywiście koniec też wiejskiej małostkowości, śledzenia sąsiadów i obgadywania po porannych zakupach – ktoś, kto nigdy nie mieszkał na wiosce, może nie być zorientowany, ale sklep i kościół to główne atrakcje towarzyskie i miejsca spotkań gospodyń zaciekawionych życiem innych. Nareszcie moja matka, czcigodna Krystyna, nie będzie musiała odpowiadać na setki podszywanych ironią pytań i uwag dotyczących oczywiście mojej osoby: A ten wasz Artur pali? Widziałam go wczoraj z papierosem. A ten wasz Artur ciągle chodzi w trampkach, to jakaś nowa moda? A ten wasz Artur mógłby obciąć włosy, myślę, że powinnaś go bardziej rygorystycznie wychowywać, Krysiu. I tak ciągle „a ten wasz Artur”… Teraz z pewnością zacznie się: A gdzie się ten wasz Artur podziewa? A studiuje? A co? Kulturoznawstwo? A co to za kierunek? Pożyteczny? Pewnie chleba mu nie da. Ach, ten wasz Artur… Już widziałem moją matkę Krysię z osławioną anielską cierpliwością i opanowaniem godnym dyplomaty, jak odpowiada na te wszystkie pytania, a w domu wzdycha ciężko, przeklinając mnie – tego naszego Artura.
Odetchnąłem głęboko – pierwszy oddech wolności zaczerpnięty śmierdzącym moczem i stęchlizną powietrzem dworca. Różnica pomiędzy atmosferą poznańskiego dworca a moją małą wioską jest przytłaczająca. Jest zgiełk, jest gwar, jest tłum ludzi przepychających się to do wyjść, to do peronów. Ktoś tam w pośpiechu kupuje bułki z szynką i serem i je, aż mu majonez kapie po brodzie. Kto inny czyta poranną gazetę. Nastolatek nieśmiało przegląda prasę porno na kioskowych półkach. Starsza pani ciągnie walizkę na kółkach i mruczy pod nosem, jakby wnuka za rękę prowadziła albo psa na smyczy, a nie zwykłą torbę. Ktoś z pewnością spieszy się do pracy, a kto inny znużony wraca z nocnej zmiany. Ktoś się spieszy do żony i dzieci, a kto inny do kochanki lub dziewczyny. Jest barwnie i nikt nie zwraca uwagi, że nie ma czym oddychać, że płuca wypełniają się mieszaniną dymów i rakotwórczych pierwiastków, że można to powietrze nożem ciąć, że przybiera stały stan skupienia, zachodzi w nim szereg reakcji chemicznych. Nikt się takim błahostkami nie przejmuje, każdy ma swoją podróż, jest na jej starcie lub mecie.
Ja jestem i na tym, i na tym. Zaczynam nowe życie, kolejny rozdział na własną rękę, bez niczyjej ingerencji, podpowiedzi i presji. Nie będzie mi już matka do ucha marudziła, że to źle, że tamto niedobrze, że coś mógłbym zrobić lepiej. Nie będzie już siostra głowy suszyć, że mam tyle czasu łazienki nie zajmować, nie przynosić za dobrych ocen, bo jej poprzeczkę podnoszę, a ona ma dość porównań do mojej osoby, które fundowała jej matka.
Stopa porusza się samoistnie do pierwszego kroku. Nawet lęku nie odczuwam, zatapiam się w tłum i mam wrażenie, że jestem w domu, że urodziłem się dla tej chwili, w której sterana podeszwa starego trampka dumnie przykleja się do miejskiego chodnika upstrzonego cętkami z gum do żucia.
Właśnie dziś, dwudziestego dziewiątego września roku pańskiego dwa tysiące szesnastego, Artur, chłopiec, który z płaczliwego przedszkolaka wyrósł na zbuntowanego nastolatka, przyrzeka sobie, że będzie prowadził bujne życie studenckie, pełne imprez, alkoholu, będzie wierny swoim ideałom, przez które był wiecznie nierozumiany i traktowany jak dziwak, no… i będzie też się trochę uczyć, żeby jednak tuż po pierwszym semestrze nie skończyć na wycieraczce przed drzwiami rodzinnego domu i ojcem, który w razie wystąpienia takiej ewentualności już zabezpieczył moją przyszłość i trzyma etat w rodzinnym warsztacie samochodowym.
Dobra… nowe życie nowym życiem, ale musiałem się dostać na stancję, której poszukałem tydzień wcześniej – czyli ogólnie cud, że udało mi się znaleźć wolny pokój. Oczywiście, że wolałbym akademik, ale akurat na tę uczelnię przyjęli mnie z listy rezerwowej i w akademiku wolnego miejsca ze świecą szukać. Esz, akademik! Legendy krążyły, co się w takich przybytkach wyprawia, i aż żołądek ściskało, że nie będę naocznym świadkiem lub uczestnikiem takich baletów, choć miałem nadzieję, że na mojej stancji wcale nie będzie gorzej. Niestety ta lista rezerwowa pokrzyżowała mi plany, ale na szczęście finał taki, że mam gdzie mieszkać.
Miałem w zanadrzu inne uczelnie, ale kryteriów wyboru było kilka, między innymi musiała być publiczna, musiało to być kulturoznawstwo lub coś w ten deseń, no i musiała być oddalona od domu w przedziale od dwustu do dwustu pięćdziesięciu kilometrów – daleko na tyle, by moja rodzinka poskąpiła na paliwo do starego forda ojca (kto wie, czy by nawet tyle przejechał), ale blisko na tyle, bym nie wydał majątku na bilet PKP i nie jechał do domu kilka dni (choć przy naszych rodzimych Polskich Kolejach Państwowych, czyli Poczekasz Kurwa Poczekasz, było to całkiem możliwe).
Oczywiście Poznania również nie znałem, byłem tu tylko raz, tydzień wcześniej, gdy kupiłem gazetę z lokalnymi ogłoszeniami i dzwoniąc i chodząc, szukałem pokoju. Nie był to może cud, ale tanio. Wprawdzie za pierwszy miesiąc zapłacił za niego ojciec i dostałem jeszcze pięćset złotych kieszonkowego, ale do grudnia musiałem już mieć pracę, by opłacać pokój samemu. Wiedziałem, że jeśli mi się to nie uda, dostanę pieniądze od rodziców, ale chciałem się wreszcie uniezależnić. No i uniknąć narzekania Krystyny: „A nie mówiłam? Wiedziałam! Widzisz, Kazik, cały czas ci powtarzałam, że on się do roboty nie nadaje, teraz będziesz płacił za te jego studia, nie wiadomo w sumie jakie”. Cała Krysia – anioł, nie kobieta.
Pierwsze trzy złote ze skromnego miesięcznego budżetu wydałem na plan miasta. Zważając na to, że zapewne jeszcze przez jakiś czas będę poruszał się po mieście jak po omacku, uważałem, że to trafiona inwestycja.
Rozłożyłem go na chodniku i szybko prześledziłem pobliskie ulice – jak się spodziewałem żadna z nich nie była tą, którą miałem zapisaną na kartce jako nowy adres zamieszkania. Zajęło mi to dwadzieścia minut, ale w końcu ją znalazłem. Zapomniałem jednak, że na mapach wszystko wygląda bliżej, i w tym wypadku nie było inaczej. Jedna przecznica, dwie, trzy, wszystkie miały po kilka centymetrów, więc ile mogło mi zająć przejście ich i dotarcie do celu? No i miało to swój aspekt naukowy – nauczę się nazw kilku ulic i poznam trochę miasto.
Jak ograniczony jest umysł humanisty pojąłem dopiero po dwóch godzinach marszu po tych kilkucentymetrowych ulicach. „Palcem po mapie” nabrało dla mnie nowego znaczenia. Torba ciążyła mi na ramieniu, odcinała prawidłowy obieg krwi w ręce, aż mi palce zbielały. Zbyt zmęczony, by cieszyć się dotarciem do celu, rzuciłem tylko okiem na obskurną, kiedyś prawdopodobnie szarą kamienicę z odpadającym tynkiem i napisem wysmarowanym na ryzalicie czarnym sprayem „huj w dupę policji”. Widok zdecydowanie nie zachęcał, by wejść do środka, tak samo jak drzwi wejściowe, zapewne niegdyś piękne, przedwojenne, dziś z kilkuwarstwową farbą olejną, w wielu miejscach odpadającą, ukazującą kolorowe oblicza z przeszłości. Próbowałem sobie przypomnieć, dlaczego wcześniej nie zwróciłem uwagi na ten, łagodnie mówiąc, mało atrakcyjny widok… No tak, znaleźć coś tydzień przed rozpoczęciem semestru, i w dodatku za trzysta pięćdziesiąt złotych, graniczyło z cudem. Może z zewnątrz odstraszało, ale pamiętam, że pokój był w miarę przytulny.
Nacisnąłem przycisk na domofonie oznaczony nazwiskiem właścicielki i chwilę odczekałem, nim odezwał się kobiecy głos.
– Artur Wasilewski, mieszkam tu od…
– Tak, tak, wiem. Wchodź. – Kobieta ponagliła mnie zniecierpliwiona, jakbym przeszkodził jej w ważnej sprawie.
Popędziłem na drugie piętro, a drzwi czekały już na mnie otwarte. Tuż za nimi kryła się moja rozmówczyni i zdecydowanie nie była to pani Zofia – wyrafinowana kobieta po sześćdziesiątce, na swój wiek jeszcze atrakcyjna, szczupła, choć z fryzurą i makijażem rodem z futurystycznych filmów z lat osiemdziesiątych.
– Szybciej, spieszę się – ponagliła mnie, gdy stałem w progu i ostentacyjnie gapiłem się na nią, hm… półnagą, bo w pośpiechu wciągała na siebie mieniącą się granatową sukienkę. – Zapnij suwak – poleciła, odwracając się do mnie plecami, odgarniając długie blond włosy na jedno ramię.
Przez moment mocowałem się z zamkiem, aż w końcu mi się udało, ale chwilę potem zmusiła mnie, by zapiąć jej na szyi drobny, srebrny łańcuszek.
– Tu masz klucze, tu listę mieszkańców; jakby znowu ktoś zapomniał klucza, masz wiedzieć, kogo wpuszczać. Tu łazienka, tu toaleta, tu kuchnia – pokazywała w pośpiechu każde pomieszczenie, gdy szliśmy korytarzem. – Weź w lodówce wolną półkę i sobie ją podpisz. Nie kradniemy jedzenia, rozumiesz? – Spojrzała na mnie wymownie, przeszywając na wskroś niebieskimi oczyma. Pokiwałem tylko głową i poszliśmy dalej. – To twój pokój. Zofia będzie jutro rano po pieniądze. Jakby ciebie nie było, zostaw w kopercie na lodówce. Uprzedzam pytanie: nie, nie zginie.
Staliśmy już przy drzwiach jednego z pokoi, a ja nadal patrzyłem na nią oniemiały.
– Artur – wydusiłem w końcu, podając jej dłoń.
– Hanka. – Pokazała na różowe serduszko przylepione na drzwiach pokoju, przy którym staliśmy. Tak, mogłem się tego domyślić, jeśli jej imię było w nim napisane. – A, i jeszcze jedno: na drzwiach w kiblu masz regulamin, przeczytaj sobie i przestrzegaj. I uprzedzam pytanie: kibel to jedyne miejsce, gdzie wszyscy mają czas na czytanie, dlatego właśnie tam.
– Dobra – odrzekłem, ale moja odpowiedź dotarła jedynie do zamkniętych drzwi, bo ona już za nimi zniknęła.
Wzruszyłem ramionami. OK, nie musimy się teraz poznawać, siadać przy herbatce i gawędzić o rzeczach całkiem niezobowiązujących.
Krzątała się jeszcze chwilkę, stroiła, dopieszczała makijaż, aż zniknęła otulona czarnym płaszczykiem, zakrywającym jej kreację.
Mój pokój nie był apartamentem w Hiltonie. Ot co, stara szafa na ubrania, jednoosobowe łóżko okryte kocem w szkocką kratę, biurko i krzesło. Ściany w pastelowym pomarańczu, nieupstrzone żadnym obrazkiem, ale świeżo malowane, aż żal było je szpecić plakatami, jeszcze by farba odpadła wraz z klejem taśmy, a niepotrzebnych kosztów nie było mi teraz trzeba.
Wypakowałem skromną torbę, poukładałem ubrania w szafie i tak, jak przykazała Hanka, zająłem jedną półkę w lodówce, akurat środkową. Pierwsza była Hanki i jak zdążyłem zauważyć, pełna była jedzenia, które dziewczyna sama gotowała. Kolejna należała do niejakiego Arka i oprócz topionego serka nie znajdowało się na niej nic innego. Pod moją umiejscowił się Konrad i same butelki piwa, a w szufladach Kasia i Krzyś – i alkohol, i jedzenie. No cóż, na mojej na razie ustawiłem to, co mi matka przygotowała, a i tak była to tylko połowa tego, co miałem zabrać. Moja matka, typ zamartwiającej się kwoki, wolała zabezpieczyć mnie na każdy apetyt, jaki mnie najdzie – na przykład bigos lub schabowe.
– A co ty w tym Poznaniu będziesz jadł, co? Weź jeszcze to, o i to, i to też.
A ja jak kilkulatek miałem ochotę powiedzieć „no weź się, mamo”. Zabrałem ze sobą tylko to, co uznałem za niezbędne. Laptop, kilka ubrań, przybory toaletowe, zeszyt, długopis i jedzenie – bo tego akurat nie mogłem mamie odmówić. Torba i tak była wielka, ciężka i wypchana po brzegi, aż się zamek rozszedł, więcej nie dałbym rady unieść.
Do wieczora nie widziałem nikogo z moich współlokatorów. Kręciłem się to tu, to tam, wyglądałem za okno, wgapiałem się w puste ściany. Zrobiłem dokładne oględziny łazienki, toalety i kuchni. Chciałem zaparzyć sobie kawę, ale stwierdziłem, że własnej nie posiadam, a cudzej brać nie wypadało już pierwszego dnia.
Udałem się na spacer po okolicy. Kilkaset metrów dalej, na tej samej ulicy, znalazłem supersam. Kupiłem kawę, herbatę, wodę mineralną i chleb i bardzo pożałowałem, że jednak nie zabrałem tego z domu, gdy mama proponowała.
Po powrocie próbowałem połączyć laptopa z wifi, ale nigdzie nie mogłem znaleźć hasła do sieci, z kubkiem gorącej kawy tłukłem się więc po pokoju jak bezpański pies. Ciekawe, co teraz robiła mama? Zerknąłem na zegarek. Pewnie szykowała kolację, Agata odrabiała lekcje, tata za piętnaście minut wróci z warsztatu. Będą siedzieć przy stole, mleć w ciszy, aż w końcu matka nie wytrzyma, zacznie wzdychać i chrząkać: „A co ten Artur robi? Myślisz, Kazik, że przyrządzi sobie coś do jedzenia?”. Już słyszę, jak się mamuśka zamartwia, jak ojciec serwuje jej „przestań, Krystyna, dorosły jest”. I pierwszy raz od pożegnania na dworcu PKP zaczynam się bać. Nie. Pierwszy raz odkąd otworzyłem list z uczelni, a w nim drukowanymi literami błyszczało „PRZYJĘLIŚMY PANA”. Bo czy faktycznie sobie poradzę? Już nawet nie chodziło tu o naukę, o te książki i skrypty, ale o całokształt mojej egzystencji. Wyfrunąłem z gniazda, jestem sam, wkraczam w dorosłość, a dorosłość nie jest wybitnie zachwycająca. Odpowiedzialność, rachunki… Powoli dociera do mnie, że od dziś sam jestem sobie panem i od moich decyzji podjętych teraz, na studiach, będzie zależna moja przyszłość. Zaczynam się bać tak na poważnie, może praca w warsztacie ojca to nie taki zły wybór? Ale po chwili nabieram haust poznańskiego powietrza, liczę do dziesięciu i się uspokajam. Przecież czekałem na tę chwilę. Pewnie popełnię milion błędów, ale do PIT-ów, ZUS-ów i innych MUSÓW mam jeszcze kilka lat, które muszę dobrze wykorzystać. Nie ma się czego bać, bo choć mama zawsze powtarza, że jestem taki niegramotny, nieżyciowy, wierzę, że sobie poradzę.
Po południu jak chmura gradowa przeszła po korytarzu Hanka i od razu popędziła do własnego pokoju. Wieczorem usłyszałem dziewczęcy chichot i szept chłopaka cicho skradających się do pokoju tuż obok mojego, więc zapewne byli to Kasia i Krzyś.
Nawet kolacji nie zjadłem, taki byłem przejęty swoim pierwszym noclegiem poza domem. Tarzałem się we flanelowej pościeli pachnącej wybielaczem. Próbowałem zasnąć, układać myśli, oswajałem się z nowymi zapachami, odgłosami, aż w końcu zasnąłem, przytłoczony nadmiarem bodźców.
W środku nocy obudził nas wszystkich dzwonek do drzwi, na który jednak nikt nie zareagował. Wył przeraźliwie kilka minut, po czym z pokoju obok rozległo się wołanie: „Hania, otwórz!”, i dobitna odpowiedź: „Spierdalaj!”.
– Niech nowy otworzy! Mamy nowego? – odpowiedział ten sam męski głos. – No to niech, kurwa, otworzy! – dodał po chwili.
Nie miałem ochoty się sprzeciwiać, w końcu prawda, byłem nowy. Podpadanie już pierwszego dnia to słaby pomysł. Nie było też sensu udawać, że śpię, bo te wrzaski zmarłego by obudziły. Zwlokłem się z łóżka i podążyłem do domofonu. Zanim przybyły – jak się potem okazało, dwoje przybyłych – wszedł na górę, zniknąłem już w swoim pokoju, próbując nie zwracać uwagi na pijacki bełkot.
– Zamknij drzwi! – zawołała Hania.
– Gdzie klucz?!
– Tam, gdzie zawsze, zakuty głąbie!
Po chwili rozległ się zgrzyt zamka i głośny tupot stóp.
Rano nikt nie komentował tego nocnego wybryku – widać zdarzały się one na tyle często, że wszyscy zdołali do nich przywyknąć.
Lokatorów tego wesołego przybytku spotkałem o poranku, w kuchni, gdy zaspany, przecierając oczy, wszedłem do niej w samych spodniach od dresu. Akurat trafiłem w środek przekomarzań. Łamało mnie w karku – zanim to łóżko zechce przyjąć mnie jak swojego, minie jeszcze wiele nocy nieprzespanych, przeplatanych bólem nadwyrężonych mięśni.
– No, Hania, nie bądź żyła i daj kanapkę. – Brunet z wyraźnie widocznym na twarzy kacem patrzył na dziewczynę zajadającą ze smakiem śniadanie.
– Spierdalaj, Arek, mówiłam, nie chlej tyle. – Usiadła bokiem na krześle i chwyciła talerz w rękę.
Zawtórował jej śmiech niewysokiej szatynki z krótko przystrzyżonymi włosami, siedzącej na kolanach postawnego blondyna.
– Hej wszystkim – powiedziałem. – Jestem Artur.
– Wiemy. Już oglądaliśmy twoje domowe żarcie. Słuchaj, dam ci puszkę piwa za dwa schabowe, wchodzisz w to?
To z pewnością Konrad, bo tylko on był bogaty w walutę zwaną piwem. Wyjąłem talerz ze schabowymi własnoręcznie przygotowanymi przez Krystynę i poczęstowałem Konrada, po czym zwinnie przestawiłem puszkę piwa na swoją półkę. Uradowany Konrad podzielił się z Arkiem, a od Krzysztofa dostał chleb.
– Widzisz, Hania, są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie – skwitował z obrażoną miną.
– Beach, please. – Zerknęła na niego niechętnie.
Jak się zorientowałem na wspólnym śniadaniu, nieprzebierająca w słowach Hanna była z nas najstarsza, robiąc drugi rok magisterki ze skandynawistyki. Mieszkała tu już szósty rok, mając do czynienia z różnego rodzaju lokatorami. Z tego też powodu stała się prawą ręką pani Zofii, i z tego też powodu pani Zofia rzadko przychodziła, by doglądać mieszkania. Kaśka i ja byliśmy najmłodsi i dopiero co wprowadziliśmy się do tego domu. Kasiowy Krzyś studiował na drugim roku wychowanie fizyczne, ona sama zaś socjologię. Konrad i Arek razem chodzili już wcześniej do liceum, teraz będąc na drugim roku – Konrad na filmoznawstwie, Arek na filologii hiszpańskiej. Dziwna mieszanina ludzi, w którą musiałem się bezkonfliktowo wtopić, w końcu planowałem mieszkać tu przynajmniej przez rok, no chyba, że mi się jednak nie powiedzie, choć takiego scenariusza nie brałem pod uwagę… warsztat w końcu, co nie…
– Siadaj, Artur – zreflektował się Konrad, mówiąc do mnie z pełną buzią i przy okazji plując na obłożony ceratą stół.
– Konrad. Kurwa. – Hanka przewróciła oczyma, wyraźnie zdegustowana. – Czy ty się w oborze wychowałeś?
– Weź ty tak przy nowym nie bluzgaj, co? – Zerknął na nią wymownie.
– Nie, no spoko – powiedziałem. – Nie musicie dla mnie zmieniać swoich przyzwyczajeń. – Usiadłem na wolnym miejscu.
– Przestań. Trzeba go w końcu wychować. Jego przyszła żona będzie nam za to wdzięczna do końca życia.
– Jak w ogóle jakaś go zechce. – Krzysztof roześmiał się, a Konrad zerknął na nich złowrogo, a potem otaksował wzrokiem Arka, który również podśmiewał się pod nosem.
– A, słuchaj, Artur, bo mi się wczoraj spieszyło – zaczęła Hania – ale mamy taki zwyczaj, że co tydzień wrzucamy do świnki po dziesięć złotych. – Wskazała na słoik po ogórkach stojący na kredensie. – Co poniedziałek – dodała. – Kasa idzie na dobro wspólne: papier toaletowy, płyn do mycia naczyń, worki na śmieci, środki czystości, kawę, herbatę i takie tam.
Kiwnąłem tylko na zgodę. Niezły pomysł w sumie. Widać trafiłem na całkiem już zgraną grupę. Na szczęście nigdy nie miałem problemów z aklimatyzacją i kontaktami międzyludzkimi, więc powinienem sobie poradzić.
Radziłem sobie całkiem nieźle, tak przynajmniej myślę. Czekałem w końcu na ten wyjazd do Poznania całe wakacje… co ja mówię, całe życie czekałem, choć mama chciała mnie zatrzymać w domu. „A czy ty sobie poradzisz na tych studiach, w mieście? A co ty będziesz jadł?”. Chodziła za mną jak zmora, aż ojciec, poczciwy Kazik, musiał ją doprowadzić do porządku. „A co ty, Kazik, wiesz o życiu!” – huknęła wtedy i zaczęło się od nowa. Szczęśliwie nie padło na mnie. „Poszedłby do zawodówki w mieście, niedaleko do domu i praca gwarantowana, a jemu się wielkie miasto zamarzyło”. Ściskając matkę na dworcu, wymieniając z ojcem przyjacielski uścisk i czochrając młodszą siostrę po włosach, odetchnąłem z ulgą. Nareszcie będę mógł żyć, jak chciałem.
Za oknem tylko głośniej. Raz po raz jakieś pijackie krzyki, chichoty małolat, ryk silnika szpanerskiej beemki, co niby taka wspaniała jak wozy ze Szybkich i wściekłych. No i ta przeklęta latarnia, co ciekawsko w samo okno zaglądała. Kroki na korytarzu wprawiające starą, drewnianą podłogę w drżenie. Wszystko nowe, to łóżko też, wąskie, nie moje i niepachnące domem.
Katedra kulturoznawstwa okazała się przyjemnym dla oka, nowoczesnym gmachem, a moja grupa zbiorem mniej lub bardziej przypadkowych ludzi, którzy mniej lub bardziej wiedzieli, po jaki czort się tutaj znaleźli. Czy ja wiedziałem? Szczerze? Ni cholery. Chciałem się kształcić, poszerzać horyzonty, światopogląd, a co dalej? Jeśli przyniesie mi to chleb, będę najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem.
Pierwsze zajęcia typowo zapoznawcze – kim jesteśmy, skąd pochodzimy, co lubimy, coś jak wybory Miss Polski. Jestem Kasia, mam dwadzieścia lat, a moim marzeniem jest pokój na świecie. Uśmiech, błysk śnieżnobiałymi zębami oślepiający publiczność. Potem szkolenie BHP i szkolenie biblioteczne. Po tych kilku godzinach już wiedziałem, kto jest kujonem, kto duszą towarzystwa, a kto outsiderem. Pierwsza nić porozumienia również złapana – Adrian i Maciek, dwóch poznaniaków, nadawaliśmy na tych samych falach.
W domu, bo tak zacząłem nazywać skromny pokój i mieszkanie z wystrojem późnego Gierka na ostatnim piętrze szarej kamienicy, też wiodło mi się nie najgorzej. Przywykłem do kategorycznego tonu Hani, bluzgów rzucanych na każdym kroku. Do Arka i Konrada, lekkoduchów i hedonistów, i do Kasi i Krzysia, ich odgłosów miłości, stęków starego, sprężynowego materaca. Nie będzie źle. Ja, Artur Wasilewski, lat dwadzieścia, zaczynam nowy rozdział, nową przygodę, a moim marzeniem – oprócz pokoju na świecie oczywiście – jest pokazanie wszystkim, mojej matce w szczególności, że sobie poradzę.2. Wenus i Mars
Artur próbował skupić się nad notatkami. Czy on je pisał pod wpływem, a może na prochach był? Połowy z tego nie potrafił rozczytać, druga połowa brzmiała jak tajemne zaklęcia napisane w dawno wymarłym języku. Jeśli studiowałby medycynę, nie byłoby problemu, świetny zadatek na lekarskie pismo, ale teraz? Potrzebował tych notatek, a tu, jak na złość, nie dość, że do ich rozszyfrowania potrzebna była enigma, to jeszcze nie mógł się skupić.
Arek i Konrad szykowali się do wyjścia. Omawiali strategię wieczoru, wybór klubu, ilość alkoholu, po chwili zaczęły dźwięczeć drobne, a chłopcy namiętnie przeliczali, na ile piw to starczy. W końcu trzasnęły drzwi, jednak błoga cisza nie potrwała długo. Hanka klęła do własnego odbicia w lustrze.
– Artur! – rozległo się wołanie z korytarza. – Artur, noż kurwa!
Wywołany westchnął przeciągle, przewrócił teatralnie oczyma i wreszcie wstał z krzesła, wsunął je pod biurko i wyległ do przedpokoju, ziewając szeroko.
– Boże, zasłaniaj paszczę – jęknęła Hanka, krzywiąc się, jakby zobaczyła coś obrzydliwego.
Artur już przyzwyczaił się do tego matczynego tonu. Po tygodniu mieszkania z Hanią stwierdził, że kogoś mu ona przypomina i… nie, nie była to żadna aktorka czy piosenkarka. Nawet przez chwilę rozważał, czy nie jest podobna do jakiejś gwiazdy porno, ale nie widział podobnej dziewczyny na PornHubie, a ze wstydem musiał przyznać, że doświadczenie w tej dziedzinie ma niemałe. Po kilku tygodniach rozmyślań doszedł do wniosku, że nie chodzi tu o aparycję, rysy twarzy czy fryzurę. Chodziło o ton jej głosu, o władczość, z jaką się wyrażała i przypominała o wszystkich zasadach savoir-vivre’u, nawet tych średniowiecznych, zapomnianych od wieków. Dla Artura to była czysta Krystyna, jej młodsze wcielenie, cofnięta w czasie siostra bliźniaczka.
Myślał, że wyprowadzka z domu uwolni go od wiecznego Artur to, Artur tamto. „Artur, zasłaniaj buzię przy kichaniu”, „Artur, jedz nożem i widelcem”, „Artur, opuszczaj deskę klozetową”, a tu – jak na złość – trafił na młodsze wcielenie upierdliwej matki, tylko jeszcze bardziej wymagające i milion razy dosadniejsze, używające „kurwa” jak przecinka.
Stała na korytarzu, przeglądając się w dużym lustrze, odbijającym jej całą posturę – zgrabną, odzianą w obcisłą fioletową sukienkę mieniącą się pierdylionem małych cekinów.
– No nareszcie. Ile można cię wołać – żachnęła się, próbując upiąć włosy. – Jak lepiej? – spytała. – Tak? – Chwyciła pęk blond loków i zwinęła je w kok. – Czy tak? – Rozpuściła je, roztrzepała, żeby pozostawały w artystycznym nieładzie.
– Zawracasz mi dupę włosami? – zdziwił się.
Przyzwyczaił się już do funkcji jej nadwornego sługi. A to zapnij suwak, a to łańcuszek. Czekał, kiedy przyjdzie, by zapiął jej stanik. Zrób mi herbaty, zrób kawy. Pozmywaj naczynia, pluj ogniem, żongluj piłeczkami. Prawdziwy totalitarny wódz.
– Pytam tylko. – Uśmiechnęła się niewinnie, a uśmiech miała piękny, wargi pełne, teraz pomalowane łososiową szminką.
– Rozpuszczone – westchnął. – Wyglądasz wtedy jak nastolatka. Jakby na złość upięła włosy na czubku głowy, wypuściła kilka frywolnych kosmyków i uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. Palcem przetarła zęby, ścierając z nich ślady szminki.
– No co? – Zerknęła na niego. – Nie chcę wyglądać jak nastolatka. – Wzruszyła ramionami. Założyła jeszcze wysokie szpilki, takie, na których tylko zawodowa modelka dałaby radę przejść kilka kroków. Ubrała czarny płaszczyk i wyszła.
Artur ponownie westchnął. Zdał sobie sprawę, że Hania osiemdziesiąt procent wolnego czasu spędza na imprezach i widział ją już w setkach wyjściowych wydań. Najbardziej lubił te retro, w których wyglądała subtelnie, a zarazem seksownie, jak gwiazda kina przedwojennego. Nawet chwilę rozważał, skąd brała na to wszystko pieniądze. Czasem pracowała jako tłumacz szwedzkiego, ale były to zlecenia sporadyczne. Co drugi weekend spędzała na wykładach, a w tygodniu potrafiła wyjść wieczorem i wrócić rano. Zdarzało się, że nie było jej kilka dni. Czasami też się pakowała i – jak myślał Artur – wyjeżdżała do domu.
Odłożył na bok zaszyfrowane notatki. Odłożył na bok kserowaną z podręcznika rozprawkę Schopenhauera. Nawet jeśli by chciał, i tak tego dziś nie ogarnie. Świat jest moim wyobrażeniem – tylko tyle zdołał zapamiętać z piętnastu przeczytanych stron. Nigdy nie miał natury filozofa. Był raczej realistą, i to realistą naiwnym, jakby powiedział jego wykładowca filozofii, profesor Machorski. Artur nigdy nie wdawał się z nim w dysputy. Słuchał, notował i próbował systematyzować wiedzę, żeby nie polec na pierwszym egzaminie. A zważając na jego podejście do filozofii, i tak czarno to wszystko widział. Fatalista – może tak nazwałby go profesor Machorski.
Czwartek wieczór, a on jako jedyny został w mieszkaniu. Kasia i Krzysztof wyszli do kina. Arek i Konrad też już zatrzasnęli za sobą drzwi. No i Hania podbijała kolejny poznański klub, a może ciągle ten sam, bo nigdy nikomu nie powiedziała, z kim i gdzie wychodzi. Tylko on, jak ten ostatni melepeta, siedział za biurkiem i rozprawiał o Schopenhauerze. Chyba się wreszcie skusi na zaproszenia kolegów, którzy – jeszcze w amoku, podnieceni wolnością, zostawiwszy rodziców, plany lekcji i sprawdzanie obecności – oddawali się hedonistycznym rozkoszom studenckiego życia.
Zerknął na zegarek. Dwudziesta druga trzydzieści trzy. Hedonizm będzie zmuszony odłożyć na później, jeśli jutro nie chce się spóźnić na poranny wykład z historii sztuki.
***
Kasia mocnej wgarnęła się pod ramię Krzysia. Szczupła, drobna, niewysoka prędzej przywodziła na myśl, że jest jego młodszą siostrą niż dziewczyną. Noc otulała ich postury ciemnością, skrywała okrągłą twarz Kasi, krótkie do ramion kasztanowe włosy, kwiecistą sukienkę, tęskniącą już za latem. Skrywała Krzysia, rosłego, młodego mężczyznę, który skradł serce Kasi, przenicował jej wybory, decyzje, priorytety. Bo tak to jest z pierwszą miłością – przychodzi nagle, niespodziewanie, zabiera to, co do tej pory było ważne, każe tęsknić, łkać, wpatrywać się w gwiazdy, wschody i zachody słońca, wzdychać i jęczeć, jak to źle i niedobrze, gdy drugiej połówki brak.
Kasia dość tęskniła za drugą połówką, rok cały wypatrywała tylko tego dnia, gdy pociąg powiezie ją w ramiona Krzysia, gdy wysiądzie na dworcu, a jego silne ręce porwą ją do tańca, uniosą w górę i już nigdy nie wypuszczą. Nareszcie. Nareszcie należy tylko do niej. Już nie musi zaprzątać sobie głowy, czy pod jej nieobecność znajdzie nową dziewczynę. A Krzyś był typem chłopaka, który mógł się dziewczynom podobać. Wysoki, o sylwetce rzeźbionej godzinami pracy na siłowni. Spojrzenie bystrych, niebieskich oczu sprawiało, że kobietom miękły nogi, a śnieżnobiały uśmiech mógł te nogi zapraszająco rozchylać, jak magiczne hasło do otwierania sezamu.
Kasię też ten uśmiech powalił, uderzył jak grom, gdy kilka lat wcześniej wpadła na niego przypadkiem, odbiła się od twardej klatki piersiowej i padła jak kłoda, gubiąc stertę ciężkich tomów, które taszczyła do biblioteki. Wpadła w te oczy jak w dwa przepastne jeziora, utonęłaby, gdyby się do niej nie odezwał, wybąkując przeprosiny. Następnie pozbierał tomiszcza i uczynnie zaniósł na miejsce przeznaczenia, a ona przy jego boku wiedziała już, że to ten jedyny, że za kilka lat stanie przy nim w białej sukni, urodzi mu trójkę uroczych różowych bobasków, będą szczęśliwymi posiadaczami psa i domku na przedmieściach Łodzi.
Tak ją ten Krzyś porwał, że świata poza nim nie widziała. Kółko szachowe przestało pasjonować, bo co może być porywającego w przestawianiu gońców i skoczków, kiedy można było spotykać się z chłopakiem marzeń. Już nawet plotki z przyjaciółkami zeszły na dalszy plan, a wszystkie rozmowy z nimi zaczynały się od westchnięcia, a potem już szła epopeja, jaki ten mój Krzyś cudowny.
Tylko Jadwiga, matka Kasi, mało optymistycznie podchodziła do zauroczenia córki. Oceny w dzienniku uległy drastycznemu pogorszeniu, a wizja studiów pierworodnej oddalała się z każdą kolejną niezaliczoną kartkówką. Aż nadszedł ten dzień, na który Jadwiga czekała – Krzysztof Górski wyjechał do Poznania. Zapłakana Kasia trzasnęła drzwiami tak, że prawie wyleciały z futryną. Popłacze sobie i przestanie, dzień, dwa, tydzień i minie – myślała Jadwiga. Pierwsze miłości takie są, burzliwe, wydają się wyjątkowe, a gdy się kończą, świat wali się w posadach, a potem czas mija. Za kilka lat Kasia zapomni, będzie się śmiała z tych wylanych łez, znajdzie porządnego mężczyznę, zakocha się i czasem tylko z rozrzewnieniem wspomni Krzysia Górskiego. Jadwiga chciała pocieszyć córkę. Przysiadła na łóżku, pogładziła ją po włosach i kojącym szeptem zapewniła, że nie ma co płakać, że będą następni, że trzeba żyć dalej.
Nie pomogło; wręcz przeciwnie. Jak na nią córka nie huknie, jak nie wykrzyczy, że co ona tam wie o miłości, skoro z byłym mężem nawet kontaktu nie utrzymuje, skoro ją dla młodszej zostawił. Ona nic o miłości nie wie! Krzyś to ten jedyny, jej przeznaczony i ona jeszcze matce pokaże, że tak właśnie jest.
Dwa dni się do siebie nie odzywały, aż w końcu Kasia matkę przeprosiła, ale też stanowczym tonem oświadczyła, że również postanowiła studiować w Poznaniu, a do tego czasu będzie do Krzysia jeździła. Jadwigę prawie krew zalała; niech nawet małolata nie myśli, że dostanie pieniądze na bilet, i tak już Jadwiga pracowała na dwa etaty, by córce niczego w życiu nie zabrakło, na trzeci na pewno nie pójdzie. Od słowa do słowa i znowu cisza podzieliła je na kolejne dwa dni, a Jadwiga przeklinała Krzysztofa Górskiego jeszcze bardziej niż dotychczas. Nie dość, że córce w głowie namieszał, to teraz jeszcze ją z matką poróżnił.
Jadzia bacznie obserwowała poczynania pierworodnej. Tymczasem ta i do nauki się bardziej przyłożyła, i w wolnych chwilach chwytała się dorywczych zajęć, by zarobić na wyjazd do Poznania. A to ulotki roznosiła, a to dawała korepetycje z angielskiego. I pierwszy raz od wieków Jadwiga pomyślała, że Krzysztof wreszcie się na coś przydał. Z duszą na ramieniu odprowadzała córkę na dworzec, przestrzegła, by nie rozmawiała z obcymi, by nie siedziała sama w przedziale, że ma zadzwonić, gdy tylko dotrze na miejsce. Kasia tylko oczy wznosiła ku niebu, a myślami i tak była w ramionach ukochanego.
Minął rok. Wbrew wszystkim prawom, w które wierzyła Jadwiga, związek na odległość się nie rozpadł. Mało tego, Kasię przyjęli na Uniwersytet Adama Mickiewicza. Chyba jednak Krzysztof Górski nie był aż taki zły. Matka ze łzami w oczach żegnała córkę na peronie, lecz Kasia szepnęła tylko:
– Nie becz, mamo, przecież nie wyjeżdżam na koniec świata.
Ach, co ta Kaśka może wiedzieć, sama jedzie w wielki świat! Jej mała Kasieńka, co jeszcze niedawno gaworzyła wesoło, na kota mówiła „ot”, a na babcię „baba”. Kiedy ona tak szybko urosła? Gdzie się podziały dwa warkocze i koronkowe sukienki? Co ona teraz bez córki pocznie? Do pustego domu będzie wracać, telefonów wyczekiwać…
I tak oto Kasia idzie teraz obok swej jedynej miłości, o którą tak dzielnie walczyła, dla której zrobiła wszystko, co mogła. Co mogło się teraz nie udać? Oczywiście, że nic!
– Nie jest ci zimno? – spytał Krzyś opiekuńczo i nie czekając na odpowiedź, zdjął z ramion szeroką bluzę z logo amerykańskiej drużyny koszykarskiej.
Wtuliła się w nią. Zakryła pół jej postury, uczyniła wyjątkową, jak magiczna peleryna dająca bezpieczeństwo i nietykalność.
Ach, jaka ta miłość była wspaniała, nawet jeśli droga do niej wyboista.
***
Senator Zawitkowski przewracał tony papierzysk. Jedna kartka, kolejna, następna i tak już setna, a może i milionowa. Nawet już nie wiedział, co czyta, literki się mieszały, gubiły, tworzyły irracjonalne słowa, a myśli senatora zaprzątała tylko dziewczyna z munsztuczkiem, którą widział poprzedniego wieczora.
Cudna blondwłosa kokietka, jakby żywcem wyjęta z innej epoki. Takich kobiet się już nie widywało, może na kartach książek, zdjęciach z lat dwudziestych i trzydziestych minionego wieku. Że też jeszcze wczoraj zapierał się, że nie ma ochoty wychodzić do klubów, że jest już za stary na takie eskapady, że w sumie to woli szklaneczkę whisky z lodem wypitą za blatem starego hebanowego biurka. Ale ten Antek tak się uwziął, że klub niezły, tylko dla VIP-ów, bez wejściówek ani rusz, a on właśnie dostał takie od kolegi z partyjnej ławy. Nie trzeba uważać na media, żadnych afer podsłuchowych i tym podobnych, niczego, co by mogło zszargać opinię.
– No chodź, Sławek, nie daj się prosić – nalegał i senator w końcu uległ.
Klub faktycznie zapewniał dyskrecję. Już przy samych drzwiach ochrona niewpuszczająca nieproszonych gości. Senator rozpoznał kilku polityków z przeróżnych partii, dziś przy wspólnych stolikach z lubością sączących drinki, poklepujących po pupach młode dziewczyny. Jutro w medialnych potyczkach będą udawać, że się nie znają, że są z wrogich obozów, obrzucać się na potrzeby wyborców błotem i frazesami, ale dziś jak jeden organizm zapominali, który z nich jest lewakiem, który liberałem, a który nacjonalistą. Nie liczyły się poglądy i programy wyborcze, tylko te młode ciała w zasięgu dłoni i dobra zabawa. Nic, co działo się w tych ścianach, nie miało prawa wyjść poza nie.
Senator Zawitkowski od zawsze rozkoszował się widokiem pięknego, młodego kobiecego ciała. Lubił otaczać się ładnymi rzeczami; posiadać ładny dom, drogie samochody, dzieła sztuki. Był koneserem wszystkiego, co wykwintne. Nawet żonę senator miał piękną, elegancką, damę o nienagannych manierach. No właśnie, jego Maria czekała teraz w domu, leżąc pod kocem na starej otomanie, i zapewne czytała prozę Kinga lub Chmielewskiej, od czasu do czasu zsuwając okulary z nosa, pocierając kąciki oczu i sięgając po kieliszek białego wina. Jego Maria… Więc dlaczego teraz siedział za biurkiem, przeglądał dokumenty, ale myślami był przy dziewczynie z munsztuczkiem?
Jej sukienka mieniła się fioletowymi cekinami. Włosy miała spięte w niesforny kok. Jej towarzysz, mężczyzna po pięćdziesiątce, śmiał się grubiańsko, od czasu do czasu palcami muskając jej dłoń. Uśmiechała się półgębkiem, nie zdradzając, czy to zachowanie jej odpowiada, czy nie. Już się senator Zawitkowski nie mógł skupić tego wieczoru, potok słów Antka przeistaczał się w bełkot, a on widział siebie na miejscu mężczyzny po pięćdziesiątce. Już on by zmusił dziewczynę z munsztuczkiem do zainteresowania, przy nim uśmiechałaby się prawdziwie, z zaangażowaniem. Przecież potrafił jeszcze przyprawiać kobiety o drżenie serca.
Jego Maria też kiedyś była tajemnicza, nonszalancka, jak księga z milionem stron, w przypadku której z przeczytaniem każdej kolejnej pragnęło się jej coraz więcej i więcej. Miała jędrny biust, twarde pośladki i nogi po samą szyję, burzę kasztanowych włosów i wielkie zielone oczy. On też był szczuplejszy, nieszpakowaty, jak młody bóg, ale lata lecą, dzieci rosną, namiętności wygasają, przeistaczają się w rutynowe stabilności, które – jak do tej pory Sławomir myślał – są tym, do czego dążył.
Antek oderwał go od nużących papierzysk. Za oknem mrok. Ile on czasu tu spędził? Kolega był podekscytowany, chyba się czegoś dowiedział, tak jak obiecał. Dziewczyna z munsztuczkiem to studentka szwedzkiego, niejaka Hania. Zaufany znajomy obiecał zdobyć jej numer telefonu. Ale nie o to chodziło Sławomirowi, nie w ten sposób chciał ją zdobyć. Gdzieś mu przed chwilą mignęły jakieś papiery z GDDKiA. Szwedzi wygrali przetarg na nową nitkę obwodnicy, można by było stworzyć etat tłumacza czy coś w ten deseń. Pokręci się trochę obok dziekana, w końcu czasem grywał z nim w golfa. Zaproponuje staż dla studentek, oby tylko ona się zgłosiła, wtedy będzie miał dziewczynę z munsztuczkiem w zasięgu ręki.
OK. Przybyłem, zobaczyłem, ale wracać nie zamierzam! Choć gdybym wiedział, że tak to się wszystko potoczy, że kolejne kroki zmienią mnie i moje życie, że są prologiem do jakiegoś kuriozalnego planu zapisanego w kosmosie szyderczą literą losu, zastanowiłbym się z milion razy, czy aby na pewno wracać nie zamierzam.
Ale zacznijmy od początku. Poznański dworzec, rok pański dwa tysiące szesnasty. Mam w sobie pokłady energii, która mogłaby zasilać miasto przez millenium, gdyby tylko znalazł się geniusz potrafiący przekształcić ją w takie dobro narodowe. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Jestem wolny. Nareszcie! Koniec nadopiekuńczości matki, zgryźliwości ojca i dokuczania młodszej siostry. Oczywiście koniec też wiejskiej małostkowości, śledzenia sąsiadów i obgadywania po porannych zakupach – ktoś, kto nigdy nie mieszkał na wiosce, może nie być zorientowany, ale sklep i kościół to główne atrakcje towarzyskie i miejsca spotkań gospodyń zaciekawionych życiem innych. Nareszcie moja matka, czcigodna Krystyna, nie będzie musiała odpowiadać na setki podszywanych ironią pytań i uwag dotyczących oczywiście mojej osoby: A ten wasz Artur pali? Widziałam go wczoraj z papierosem. A ten wasz Artur ciągle chodzi w trampkach, to jakaś nowa moda? A ten wasz Artur mógłby obciąć włosy, myślę, że powinnaś go bardziej rygorystycznie wychowywać, Krysiu. I tak ciągle „a ten wasz Artur”… Teraz z pewnością zacznie się: A gdzie się ten wasz Artur podziewa? A studiuje? A co? Kulturoznawstwo? A co to za kierunek? Pożyteczny? Pewnie chleba mu nie da. Ach, ten wasz Artur… Już widziałem moją matkę Krysię z osławioną anielską cierpliwością i opanowaniem godnym dyplomaty, jak odpowiada na te wszystkie pytania, a w domu wzdycha ciężko, przeklinając mnie – tego naszego Artura.
Odetchnąłem głęboko – pierwszy oddech wolności zaczerpnięty śmierdzącym moczem i stęchlizną powietrzem dworca. Różnica pomiędzy atmosferą poznańskiego dworca a moją małą wioską jest przytłaczająca. Jest zgiełk, jest gwar, jest tłum ludzi przepychających się to do wyjść, to do peronów. Ktoś tam w pośpiechu kupuje bułki z szynką i serem i je, aż mu majonez kapie po brodzie. Kto inny czyta poranną gazetę. Nastolatek nieśmiało przegląda prasę porno na kioskowych półkach. Starsza pani ciągnie walizkę na kółkach i mruczy pod nosem, jakby wnuka za rękę prowadziła albo psa na smyczy, a nie zwykłą torbę. Ktoś z pewnością spieszy się do pracy, a kto inny znużony wraca z nocnej zmiany. Ktoś się spieszy do żony i dzieci, a kto inny do kochanki lub dziewczyny. Jest barwnie i nikt nie zwraca uwagi, że nie ma czym oddychać, że płuca wypełniają się mieszaniną dymów i rakotwórczych pierwiastków, że można to powietrze nożem ciąć, że przybiera stały stan skupienia, zachodzi w nim szereg reakcji chemicznych. Nikt się takim błahostkami nie przejmuje, każdy ma swoją podróż, jest na jej starcie lub mecie.
Ja jestem i na tym, i na tym. Zaczynam nowe życie, kolejny rozdział na własną rękę, bez niczyjej ingerencji, podpowiedzi i presji. Nie będzie mi już matka do ucha marudziła, że to źle, że tamto niedobrze, że coś mógłbym zrobić lepiej. Nie będzie już siostra głowy suszyć, że mam tyle czasu łazienki nie zajmować, nie przynosić za dobrych ocen, bo jej poprzeczkę podnoszę, a ona ma dość porównań do mojej osoby, które fundowała jej matka.
Stopa porusza się samoistnie do pierwszego kroku. Nawet lęku nie odczuwam, zatapiam się w tłum i mam wrażenie, że jestem w domu, że urodziłem się dla tej chwili, w której sterana podeszwa starego trampka dumnie przykleja się do miejskiego chodnika upstrzonego cętkami z gum do żucia.
Właśnie dziś, dwudziestego dziewiątego września roku pańskiego dwa tysiące szesnastego, Artur, chłopiec, który z płaczliwego przedszkolaka wyrósł na zbuntowanego nastolatka, przyrzeka sobie, że będzie prowadził bujne życie studenckie, pełne imprez, alkoholu, będzie wierny swoim ideałom, przez które był wiecznie nierozumiany i traktowany jak dziwak, no… i będzie też się trochę uczyć, żeby jednak tuż po pierwszym semestrze nie skończyć na wycieraczce przed drzwiami rodzinnego domu i ojcem, który w razie wystąpienia takiej ewentualności już zabezpieczył moją przyszłość i trzyma etat w rodzinnym warsztacie samochodowym.
Dobra… nowe życie nowym życiem, ale musiałem się dostać na stancję, której poszukałem tydzień wcześniej – czyli ogólnie cud, że udało mi się znaleźć wolny pokój. Oczywiście, że wolałbym akademik, ale akurat na tę uczelnię przyjęli mnie z listy rezerwowej i w akademiku wolnego miejsca ze świecą szukać. Esz, akademik! Legendy krążyły, co się w takich przybytkach wyprawia, i aż żołądek ściskało, że nie będę naocznym świadkiem lub uczestnikiem takich baletów, choć miałem nadzieję, że na mojej stancji wcale nie będzie gorzej. Niestety ta lista rezerwowa pokrzyżowała mi plany, ale na szczęście finał taki, że mam gdzie mieszkać.
Miałem w zanadrzu inne uczelnie, ale kryteriów wyboru było kilka, między innymi musiała być publiczna, musiało to być kulturoznawstwo lub coś w ten deseń, no i musiała być oddalona od domu w przedziale od dwustu do dwustu pięćdziesięciu kilometrów – daleko na tyle, by moja rodzinka poskąpiła na paliwo do starego forda ojca (kto wie, czy by nawet tyle przejechał), ale blisko na tyle, bym nie wydał majątku na bilet PKP i nie jechał do domu kilka dni (choć przy naszych rodzimych Polskich Kolejach Państwowych, czyli Poczekasz Kurwa Poczekasz, było to całkiem możliwe).
Oczywiście Poznania również nie znałem, byłem tu tylko raz, tydzień wcześniej, gdy kupiłem gazetę z lokalnymi ogłoszeniami i dzwoniąc i chodząc, szukałem pokoju. Nie był to może cud, ale tanio. Wprawdzie za pierwszy miesiąc zapłacił za niego ojciec i dostałem jeszcze pięćset złotych kieszonkowego, ale do grudnia musiałem już mieć pracę, by opłacać pokój samemu. Wiedziałem, że jeśli mi się to nie uda, dostanę pieniądze od rodziców, ale chciałem się wreszcie uniezależnić. No i uniknąć narzekania Krystyny: „A nie mówiłam? Wiedziałam! Widzisz, Kazik, cały czas ci powtarzałam, że on się do roboty nie nadaje, teraz będziesz płacił za te jego studia, nie wiadomo w sumie jakie”. Cała Krysia – anioł, nie kobieta.
Pierwsze trzy złote ze skromnego miesięcznego budżetu wydałem na plan miasta. Zważając na to, że zapewne jeszcze przez jakiś czas będę poruszał się po mieście jak po omacku, uważałem, że to trafiona inwestycja.
Rozłożyłem go na chodniku i szybko prześledziłem pobliskie ulice – jak się spodziewałem żadna z nich nie była tą, którą miałem zapisaną na kartce jako nowy adres zamieszkania. Zajęło mi to dwadzieścia minut, ale w końcu ją znalazłem. Zapomniałem jednak, że na mapach wszystko wygląda bliżej, i w tym wypadku nie było inaczej. Jedna przecznica, dwie, trzy, wszystkie miały po kilka centymetrów, więc ile mogło mi zająć przejście ich i dotarcie do celu? No i miało to swój aspekt naukowy – nauczę się nazw kilku ulic i poznam trochę miasto.
Jak ograniczony jest umysł humanisty pojąłem dopiero po dwóch godzinach marszu po tych kilkucentymetrowych ulicach. „Palcem po mapie” nabrało dla mnie nowego znaczenia. Torba ciążyła mi na ramieniu, odcinała prawidłowy obieg krwi w ręce, aż mi palce zbielały. Zbyt zmęczony, by cieszyć się dotarciem do celu, rzuciłem tylko okiem na obskurną, kiedyś prawdopodobnie szarą kamienicę z odpadającym tynkiem i napisem wysmarowanym na ryzalicie czarnym sprayem „huj w dupę policji”. Widok zdecydowanie nie zachęcał, by wejść do środka, tak samo jak drzwi wejściowe, zapewne niegdyś piękne, przedwojenne, dziś z kilkuwarstwową farbą olejną, w wielu miejscach odpadającą, ukazującą kolorowe oblicza z przeszłości. Próbowałem sobie przypomnieć, dlaczego wcześniej nie zwróciłem uwagi na ten, łagodnie mówiąc, mało atrakcyjny widok… No tak, znaleźć coś tydzień przed rozpoczęciem semestru, i w dodatku za trzysta pięćdziesiąt złotych, graniczyło z cudem. Może z zewnątrz odstraszało, ale pamiętam, że pokój był w miarę przytulny.
Nacisnąłem przycisk na domofonie oznaczony nazwiskiem właścicielki i chwilę odczekałem, nim odezwał się kobiecy głos.
– Artur Wasilewski, mieszkam tu od…
– Tak, tak, wiem. Wchodź. – Kobieta ponagliła mnie zniecierpliwiona, jakbym przeszkodził jej w ważnej sprawie.
Popędziłem na drugie piętro, a drzwi czekały już na mnie otwarte. Tuż za nimi kryła się moja rozmówczyni i zdecydowanie nie była to pani Zofia – wyrafinowana kobieta po sześćdziesiątce, na swój wiek jeszcze atrakcyjna, szczupła, choć z fryzurą i makijażem rodem z futurystycznych filmów z lat osiemdziesiątych.
– Szybciej, spieszę się – ponagliła mnie, gdy stałem w progu i ostentacyjnie gapiłem się na nią, hm… półnagą, bo w pośpiechu wciągała na siebie mieniącą się granatową sukienkę. – Zapnij suwak – poleciła, odwracając się do mnie plecami, odgarniając długie blond włosy na jedno ramię.
Przez moment mocowałem się z zamkiem, aż w końcu mi się udało, ale chwilę potem zmusiła mnie, by zapiąć jej na szyi drobny, srebrny łańcuszek.
– Tu masz klucze, tu listę mieszkańców; jakby znowu ktoś zapomniał klucza, masz wiedzieć, kogo wpuszczać. Tu łazienka, tu toaleta, tu kuchnia – pokazywała w pośpiechu każde pomieszczenie, gdy szliśmy korytarzem. – Weź w lodówce wolną półkę i sobie ją podpisz. Nie kradniemy jedzenia, rozumiesz? – Spojrzała na mnie wymownie, przeszywając na wskroś niebieskimi oczyma. Pokiwałem tylko głową i poszliśmy dalej. – To twój pokój. Zofia będzie jutro rano po pieniądze. Jakby ciebie nie było, zostaw w kopercie na lodówce. Uprzedzam pytanie: nie, nie zginie.
Staliśmy już przy drzwiach jednego z pokoi, a ja nadal patrzyłem na nią oniemiały.
– Artur – wydusiłem w końcu, podając jej dłoń.
– Hanka. – Pokazała na różowe serduszko przylepione na drzwiach pokoju, przy którym staliśmy. Tak, mogłem się tego domyślić, jeśli jej imię było w nim napisane. – A, i jeszcze jedno: na drzwiach w kiblu masz regulamin, przeczytaj sobie i przestrzegaj. I uprzedzam pytanie: kibel to jedyne miejsce, gdzie wszyscy mają czas na czytanie, dlatego właśnie tam.
– Dobra – odrzekłem, ale moja odpowiedź dotarła jedynie do zamkniętych drzwi, bo ona już za nimi zniknęła.
Wzruszyłem ramionami. OK, nie musimy się teraz poznawać, siadać przy herbatce i gawędzić o rzeczach całkiem niezobowiązujących.
Krzątała się jeszcze chwilkę, stroiła, dopieszczała makijaż, aż zniknęła otulona czarnym płaszczykiem, zakrywającym jej kreację.
Mój pokój nie był apartamentem w Hiltonie. Ot co, stara szafa na ubrania, jednoosobowe łóżko okryte kocem w szkocką kratę, biurko i krzesło. Ściany w pastelowym pomarańczu, nieupstrzone żadnym obrazkiem, ale świeżo malowane, aż żal było je szpecić plakatami, jeszcze by farba odpadła wraz z klejem taśmy, a niepotrzebnych kosztów nie było mi teraz trzeba.
Wypakowałem skromną torbę, poukładałem ubrania w szafie i tak, jak przykazała Hanka, zająłem jedną półkę w lodówce, akurat środkową. Pierwsza była Hanki i jak zdążyłem zauważyć, pełna była jedzenia, które dziewczyna sama gotowała. Kolejna należała do niejakiego Arka i oprócz topionego serka nie znajdowało się na niej nic innego. Pod moją umiejscowił się Konrad i same butelki piwa, a w szufladach Kasia i Krzyś – i alkohol, i jedzenie. No cóż, na mojej na razie ustawiłem to, co mi matka przygotowała, a i tak była to tylko połowa tego, co miałem zabrać. Moja matka, typ zamartwiającej się kwoki, wolała zabezpieczyć mnie na każdy apetyt, jaki mnie najdzie – na przykład bigos lub schabowe.
– A co ty w tym Poznaniu będziesz jadł, co? Weź jeszcze to, o i to, i to też.
A ja jak kilkulatek miałem ochotę powiedzieć „no weź się, mamo”. Zabrałem ze sobą tylko to, co uznałem za niezbędne. Laptop, kilka ubrań, przybory toaletowe, zeszyt, długopis i jedzenie – bo tego akurat nie mogłem mamie odmówić. Torba i tak była wielka, ciężka i wypchana po brzegi, aż się zamek rozszedł, więcej nie dałbym rady unieść.
Do wieczora nie widziałem nikogo z moich współlokatorów. Kręciłem się to tu, to tam, wyglądałem za okno, wgapiałem się w puste ściany. Zrobiłem dokładne oględziny łazienki, toalety i kuchni. Chciałem zaparzyć sobie kawę, ale stwierdziłem, że własnej nie posiadam, a cudzej brać nie wypadało już pierwszego dnia.
Udałem się na spacer po okolicy. Kilkaset metrów dalej, na tej samej ulicy, znalazłem supersam. Kupiłem kawę, herbatę, wodę mineralną i chleb i bardzo pożałowałem, że jednak nie zabrałem tego z domu, gdy mama proponowała.
Po powrocie próbowałem połączyć laptopa z wifi, ale nigdzie nie mogłem znaleźć hasła do sieci, z kubkiem gorącej kawy tłukłem się więc po pokoju jak bezpański pies. Ciekawe, co teraz robiła mama? Zerknąłem na zegarek. Pewnie szykowała kolację, Agata odrabiała lekcje, tata za piętnaście minut wróci z warsztatu. Będą siedzieć przy stole, mleć w ciszy, aż w końcu matka nie wytrzyma, zacznie wzdychać i chrząkać: „A co ten Artur robi? Myślisz, Kazik, że przyrządzi sobie coś do jedzenia?”. Już słyszę, jak się mamuśka zamartwia, jak ojciec serwuje jej „przestań, Krystyna, dorosły jest”. I pierwszy raz od pożegnania na dworcu PKP zaczynam się bać. Nie. Pierwszy raz odkąd otworzyłem list z uczelni, a w nim drukowanymi literami błyszczało „PRZYJĘLIŚMY PANA”. Bo czy faktycznie sobie poradzę? Już nawet nie chodziło tu o naukę, o te książki i skrypty, ale o całokształt mojej egzystencji. Wyfrunąłem z gniazda, jestem sam, wkraczam w dorosłość, a dorosłość nie jest wybitnie zachwycająca. Odpowiedzialność, rachunki… Powoli dociera do mnie, że od dziś sam jestem sobie panem i od moich decyzji podjętych teraz, na studiach, będzie zależna moja przyszłość. Zaczynam się bać tak na poważnie, może praca w warsztacie ojca to nie taki zły wybór? Ale po chwili nabieram haust poznańskiego powietrza, liczę do dziesięciu i się uspokajam. Przecież czekałem na tę chwilę. Pewnie popełnię milion błędów, ale do PIT-ów, ZUS-ów i innych MUSÓW mam jeszcze kilka lat, które muszę dobrze wykorzystać. Nie ma się czego bać, bo choć mama zawsze powtarza, że jestem taki niegramotny, nieżyciowy, wierzę, że sobie poradzę.
Po południu jak chmura gradowa przeszła po korytarzu Hanka i od razu popędziła do własnego pokoju. Wieczorem usłyszałem dziewczęcy chichot i szept chłopaka cicho skradających się do pokoju tuż obok mojego, więc zapewne byli to Kasia i Krzyś.
Nawet kolacji nie zjadłem, taki byłem przejęty swoim pierwszym noclegiem poza domem. Tarzałem się we flanelowej pościeli pachnącej wybielaczem. Próbowałem zasnąć, układać myśli, oswajałem się z nowymi zapachami, odgłosami, aż w końcu zasnąłem, przytłoczony nadmiarem bodźców.
W środku nocy obudził nas wszystkich dzwonek do drzwi, na który jednak nikt nie zareagował. Wył przeraźliwie kilka minut, po czym z pokoju obok rozległo się wołanie: „Hania, otwórz!”, i dobitna odpowiedź: „Spierdalaj!”.
– Niech nowy otworzy! Mamy nowego? – odpowiedział ten sam męski głos. – No to niech, kurwa, otworzy! – dodał po chwili.
Nie miałem ochoty się sprzeciwiać, w końcu prawda, byłem nowy. Podpadanie już pierwszego dnia to słaby pomysł. Nie było też sensu udawać, że śpię, bo te wrzaski zmarłego by obudziły. Zwlokłem się z łóżka i podążyłem do domofonu. Zanim przybyły – jak się potem okazało, dwoje przybyłych – wszedł na górę, zniknąłem już w swoim pokoju, próbując nie zwracać uwagi na pijacki bełkot.
– Zamknij drzwi! – zawołała Hania.
– Gdzie klucz?!
– Tam, gdzie zawsze, zakuty głąbie!
Po chwili rozległ się zgrzyt zamka i głośny tupot stóp.
Rano nikt nie komentował tego nocnego wybryku – widać zdarzały się one na tyle często, że wszyscy zdołali do nich przywyknąć.
Lokatorów tego wesołego przybytku spotkałem o poranku, w kuchni, gdy zaspany, przecierając oczy, wszedłem do niej w samych spodniach od dresu. Akurat trafiłem w środek przekomarzań. Łamało mnie w karku – zanim to łóżko zechce przyjąć mnie jak swojego, minie jeszcze wiele nocy nieprzespanych, przeplatanych bólem nadwyrężonych mięśni.
– No, Hania, nie bądź żyła i daj kanapkę. – Brunet z wyraźnie widocznym na twarzy kacem patrzył na dziewczynę zajadającą ze smakiem śniadanie.
– Spierdalaj, Arek, mówiłam, nie chlej tyle. – Usiadła bokiem na krześle i chwyciła talerz w rękę.
Zawtórował jej śmiech niewysokiej szatynki z krótko przystrzyżonymi włosami, siedzącej na kolanach postawnego blondyna.
– Hej wszystkim – powiedziałem. – Jestem Artur.
– Wiemy. Już oglądaliśmy twoje domowe żarcie. Słuchaj, dam ci puszkę piwa za dwa schabowe, wchodzisz w to?
To z pewnością Konrad, bo tylko on był bogaty w walutę zwaną piwem. Wyjąłem talerz ze schabowymi własnoręcznie przygotowanymi przez Krystynę i poczęstowałem Konrada, po czym zwinnie przestawiłem puszkę piwa na swoją półkę. Uradowany Konrad podzielił się z Arkiem, a od Krzysztofa dostał chleb.
– Widzisz, Hania, są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie – skwitował z obrażoną miną.
– Beach, please. – Zerknęła na niego niechętnie.
Jak się zorientowałem na wspólnym śniadaniu, nieprzebierająca w słowach Hanna była z nas najstarsza, robiąc drugi rok magisterki ze skandynawistyki. Mieszkała tu już szósty rok, mając do czynienia z różnego rodzaju lokatorami. Z tego też powodu stała się prawą ręką pani Zofii, i z tego też powodu pani Zofia rzadko przychodziła, by doglądać mieszkania. Kaśka i ja byliśmy najmłodsi i dopiero co wprowadziliśmy się do tego domu. Kasiowy Krzyś studiował na drugim roku wychowanie fizyczne, ona sama zaś socjologię. Konrad i Arek razem chodzili już wcześniej do liceum, teraz będąc na drugim roku – Konrad na filmoznawstwie, Arek na filologii hiszpańskiej. Dziwna mieszanina ludzi, w którą musiałem się bezkonfliktowo wtopić, w końcu planowałem mieszkać tu przynajmniej przez rok, no chyba, że mi się jednak nie powiedzie, choć takiego scenariusza nie brałem pod uwagę… warsztat w końcu, co nie…
– Siadaj, Artur – zreflektował się Konrad, mówiąc do mnie z pełną buzią i przy okazji plując na obłożony ceratą stół.
– Konrad. Kurwa. – Hanka przewróciła oczyma, wyraźnie zdegustowana. – Czy ty się w oborze wychowałeś?
– Weź ty tak przy nowym nie bluzgaj, co? – Zerknął na nią wymownie.
– Nie, no spoko – powiedziałem. – Nie musicie dla mnie zmieniać swoich przyzwyczajeń. – Usiadłem na wolnym miejscu.
– Przestań. Trzeba go w końcu wychować. Jego przyszła żona będzie nam za to wdzięczna do końca życia.
– Jak w ogóle jakaś go zechce. – Krzysztof roześmiał się, a Konrad zerknął na nich złowrogo, a potem otaksował wzrokiem Arka, który również podśmiewał się pod nosem.
– A, słuchaj, Artur, bo mi się wczoraj spieszyło – zaczęła Hania – ale mamy taki zwyczaj, że co tydzień wrzucamy do świnki po dziesięć złotych. – Wskazała na słoik po ogórkach stojący na kredensie. – Co poniedziałek – dodała. – Kasa idzie na dobro wspólne: papier toaletowy, płyn do mycia naczyń, worki na śmieci, środki czystości, kawę, herbatę i takie tam.
Kiwnąłem tylko na zgodę. Niezły pomysł w sumie. Widać trafiłem na całkiem już zgraną grupę. Na szczęście nigdy nie miałem problemów z aklimatyzacją i kontaktami międzyludzkimi, więc powinienem sobie poradzić.
Radziłem sobie całkiem nieźle, tak przynajmniej myślę. Czekałem w końcu na ten wyjazd do Poznania całe wakacje… co ja mówię, całe życie czekałem, choć mama chciała mnie zatrzymać w domu. „A czy ty sobie poradzisz na tych studiach, w mieście? A co ty będziesz jadł?”. Chodziła za mną jak zmora, aż ojciec, poczciwy Kazik, musiał ją doprowadzić do porządku. „A co ty, Kazik, wiesz o życiu!” – huknęła wtedy i zaczęło się od nowa. Szczęśliwie nie padło na mnie. „Poszedłby do zawodówki w mieście, niedaleko do domu i praca gwarantowana, a jemu się wielkie miasto zamarzyło”. Ściskając matkę na dworcu, wymieniając z ojcem przyjacielski uścisk i czochrając młodszą siostrę po włosach, odetchnąłem z ulgą. Nareszcie będę mógł żyć, jak chciałem.
Za oknem tylko głośniej. Raz po raz jakieś pijackie krzyki, chichoty małolat, ryk silnika szpanerskiej beemki, co niby taka wspaniała jak wozy ze Szybkich i wściekłych. No i ta przeklęta latarnia, co ciekawsko w samo okno zaglądała. Kroki na korytarzu wprawiające starą, drewnianą podłogę w drżenie. Wszystko nowe, to łóżko też, wąskie, nie moje i niepachnące domem.
Katedra kulturoznawstwa okazała się przyjemnym dla oka, nowoczesnym gmachem, a moja grupa zbiorem mniej lub bardziej przypadkowych ludzi, którzy mniej lub bardziej wiedzieli, po jaki czort się tutaj znaleźli. Czy ja wiedziałem? Szczerze? Ni cholery. Chciałem się kształcić, poszerzać horyzonty, światopogląd, a co dalej? Jeśli przyniesie mi to chleb, będę najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem.
Pierwsze zajęcia typowo zapoznawcze – kim jesteśmy, skąd pochodzimy, co lubimy, coś jak wybory Miss Polski. Jestem Kasia, mam dwadzieścia lat, a moim marzeniem jest pokój na świecie. Uśmiech, błysk śnieżnobiałymi zębami oślepiający publiczność. Potem szkolenie BHP i szkolenie biblioteczne. Po tych kilku godzinach już wiedziałem, kto jest kujonem, kto duszą towarzystwa, a kto outsiderem. Pierwsza nić porozumienia również złapana – Adrian i Maciek, dwóch poznaniaków, nadawaliśmy na tych samych falach.
W domu, bo tak zacząłem nazywać skromny pokój i mieszkanie z wystrojem późnego Gierka na ostatnim piętrze szarej kamienicy, też wiodło mi się nie najgorzej. Przywykłem do kategorycznego tonu Hani, bluzgów rzucanych na każdym kroku. Do Arka i Konrada, lekkoduchów i hedonistów, i do Kasi i Krzysia, ich odgłosów miłości, stęków starego, sprężynowego materaca. Nie będzie źle. Ja, Artur Wasilewski, lat dwadzieścia, zaczynam nowy rozdział, nową przygodę, a moim marzeniem – oprócz pokoju na świecie oczywiście – jest pokazanie wszystkim, mojej matce w szczególności, że sobie poradzę.2. Wenus i Mars
Artur próbował skupić się nad notatkami. Czy on je pisał pod wpływem, a może na prochach był? Połowy z tego nie potrafił rozczytać, druga połowa brzmiała jak tajemne zaklęcia napisane w dawno wymarłym języku. Jeśli studiowałby medycynę, nie byłoby problemu, świetny zadatek na lekarskie pismo, ale teraz? Potrzebował tych notatek, a tu, jak na złość, nie dość, że do ich rozszyfrowania potrzebna była enigma, to jeszcze nie mógł się skupić.
Arek i Konrad szykowali się do wyjścia. Omawiali strategię wieczoru, wybór klubu, ilość alkoholu, po chwili zaczęły dźwięczeć drobne, a chłopcy namiętnie przeliczali, na ile piw to starczy. W końcu trzasnęły drzwi, jednak błoga cisza nie potrwała długo. Hanka klęła do własnego odbicia w lustrze.
– Artur! – rozległo się wołanie z korytarza. – Artur, noż kurwa!
Wywołany westchnął przeciągle, przewrócił teatralnie oczyma i wreszcie wstał z krzesła, wsunął je pod biurko i wyległ do przedpokoju, ziewając szeroko.
– Boże, zasłaniaj paszczę – jęknęła Hanka, krzywiąc się, jakby zobaczyła coś obrzydliwego.
Artur już przyzwyczaił się do tego matczynego tonu. Po tygodniu mieszkania z Hanią stwierdził, że kogoś mu ona przypomina i… nie, nie była to żadna aktorka czy piosenkarka. Nawet przez chwilę rozważał, czy nie jest podobna do jakiejś gwiazdy porno, ale nie widział podobnej dziewczyny na PornHubie, a ze wstydem musiał przyznać, że doświadczenie w tej dziedzinie ma niemałe. Po kilku tygodniach rozmyślań doszedł do wniosku, że nie chodzi tu o aparycję, rysy twarzy czy fryzurę. Chodziło o ton jej głosu, o władczość, z jaką się wyrażała i przypominała o wszystkich zasadach savoir-vivre’u, nawet tych średniowiecznych, zapomnianych od wieków. Dla Artura to była czysta Krystyna, jej młodsze wcielenie, cofnięta w czasie siostra bliźniaczka.
Myślał, że wyprowadzka z domu uwolni go od wiecznego Artur to, Artur tamto. „Artur, zasłaniaj buzię przy kichaniu”, „Artur, jedz nożem i widelcem”, „Artur, opuszczaj deskę klozetową”, a tu – jak na złość – trafił na młodsze wcielenie upierdliwej matki, tylko jeszcze bardziej wymagające i milion razy dosadniejsze, używające „kurwa” jak przecinka.
Stała na korytarzu, przeglądając się w dużym lustrze, odbijającym jej całą posturę – zgrabną, odzianą w obcisłą fioletową sukienkę mieniącą się pierdylionem małych cekinów.
– No nareszcie. Ile można cię wołać – żachnęła się, próbując upiąć włosy. – Jak lepiej? – spytała. – Tak? – Chwyciła pęk blond loków i zwinęła je w kok. – Czy tak? – Rozpuściła je, roztrzepała, żeby pozostawały w artystycznym nieładzie.
– Zawracasz mi dupę włosami? – zdziwił się.
Przyzwyczaił się już do funkcji jej nadwornego sługi. A to zapnij suwak, a to łańcuszek. Czekał, kiedy przyjdzie, by zapiął jej stanik. Zrób mi herbaty, zrób kawy. Pozmywaj naczynia, pluj ogniem, żongluj piłeczkami. Prawdziwy totalitarny wódz.
– Pytam tylko. – Uśmiechnęła się niewinnie, a uśmiech miała piękny, wargi pełne, teraz pomalowane łososiową szminką.
– Rozpuszczone – westchnął. – Wyglądasz wtedy jak nastolatka. Jakby na złość upięła włosy na czubku głowy, wypuściła kilka frywolnych kosmyków i uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. Palcem przetarła zęby, ścierając z nich ślady szminki.
– No co? – Zerknęła na niego. – Nie chcę wyglądać jak nastolatka. – Wzruszyła ramionami. Założyła jeszcze wysokie szpilki, takie, na których tylko zawodowa modelka dałaby radę przejść kilka kroków. Ubrała czarny płaszczyk i wyszła.
Artur ponownie westchnął. Zdał sobie sprawę, że Hania osiemdziesiąt procent wolnego czasu spędza na imprezach i widział ją już w setkach wyjściowych wydań. Najbardziej lubił te retro, w których wyglądała subtelnie, a zarazem seksownie, jak gwiazda kina przedwojennego. Nawet chwilę rozważał, skąd brała na to wszystko pieniądze. Czasem pracowała jako tłumacz szwedzkiego, ale były to zlecenia sporadyczne. Co drugi weekend spędzała na wykładach, a w tygodniu potrafiła wyjść wieczorem i wrócić rano. Zdarzało się, że nie było jej kilka dni. Czasami też się pakowała i – jak myślał Artur – wyjeżdżała do domu.
Odłożył na bok zaszyfrowane notatki. Odłożył na bok kserowaną z podręcznika rozprawkę Schopenhauera. Nawet jeśli by chciał, i tak tego dziś nie ogarnie. Świat jest moim wyobrażeniem – tylko tyle zdołał zapamiętać z piętnastu przeczytanych stron. Nigdy nie miał natury filozofa. Był raczej realistą, i to realistą naiwnym, jakby powiedział jego wykładowca filozofii, profesor Machorski. Artur nigdy nie wdawał się z nim w dysputy. Słuchał, notował i próbował systematyzować wiedzę, żeby nie polec na pierwszym egzaminie. A zważając na jego podejście do filozofii, i tak czarno to wszystko widział. Fatalista – może tak nazwałby go profesor Machorski.
Czwartek wieczór, a on jako jedyny został w mieszkaniu. Kasia i Krzysztof wyszli do kina. Arek i Konrad też już zatrzasnęli za sobą drzwi. No i Hania podbijała kolejny poznański klub, a może ciągle ten sam, bo nigdy nikomu nie powiedziała, z kim i gdzie wychodzi. Tylko on, jak ten ostatni melepeta, siedział za biurkiem i rozprawiał o Schopenhauerze. Chyba się wreszcie skusi na zaproszenia kolegów, którzy – jeszcze w amoku, podnieceni wolnością, zostawiwszy rodziców, plany lekcji i sprawdzanie obecności – oddawali się hedonistycznym rozkoszom studenckiego życia.
Zerknął na zegarek. Dwudziesta druga trzydzieści trzy. Hedonizm będzie zmuszony odłożyć na później, jeśli jutro nie chce się spóźnić na poranny wykład z historii sztuki.
***
Kasia mocnej wgarnęła się pod ramię Krzysia. Szczupła, drobna, niewysoka prędzej przywodziła na myśl, że jest jego młodszą siostrą niż dziewczyną. Noc otulała ich postury ciemnością, skrywała okrągłą twarz Kasi, krótkie do ramion kasztanowe włosy, kwiecistą sukienkę, tęskniącą już za latem. Skrywała Krzysia, rosłego, młodego mężczyznę, który skradł serce Kasi, przenicował jej wybory, decyzje, priorytety. Bo tak to jest z pierwszą miłością – przychodzi nagle, niespodziewanie, zabiera to, co do tej pory było ważne, każe tęsknić, łkać, wpatrywać się w gwiazdy, wschody i zachody słońca, wzdychać i jęczeć, jak to źle i niedobrze, gdy drugiej połówki brak.
Kasia dość tęskniła za drugą połówką, rok cały wypatrywała tylko tego dnia, gdy pociąg powiezie ją w ramiona Krzysia, gdy wysiądzie na dworcu, a jego silne ręce porwą ją do tańca, uniosą w górę i już nigdy nie wypuszczą. Nareszcie. Nareszcie należy tylko do niej. Już nie musi zaprzątać sobie głowy, czy pod jej nieobecność znajdzie nową dziewczynę. A Krzyś był typem chłopaka, który mógł się dziewczynom podobać. Wysoki, o sylwetce rzeźbionej godzinami pracy na siłowni. Spojrzenie bystrych, niebieskich oczu sprawiało, że kobietom miękły nogi, a śnieżnobiały uśmiech mógł te nogi zapraszająco rozchylać, jak magiczne hasło do otwierania sezamu.
Kasię też ten uśmiech powalił, uderzył jak grom, gdy kilka lat wcześniej wpadła na niego przypadkiem, odbiła się od twardej klatki piersiowej i padła jak kłoda, gubiąc stertę ciężkich tomów, które taszczyła do biblioteki. Wpadła w te oczy jak w dwa przepastne jeziora, utonęłaby, gdyby się do niej nie odezwał, wybąkując przeprosiny. Następnie pozbierał tomiszcza i uczynnie zaniósł na miejsce przeznaczenia, a ona przy jego boku wiedziała już, że to ten jedyny, że za kilka lat stanie przy nim w białej sukni, urodzi mu trójkę uroczych różowych bobasków, będą szczęśliwymi posiadaczami psa i domku na przedmieściach Łodzi.
Tak ją ten Krzyś porwał, że świata poza nim nie widziała. Kółko szachowe przestało pasjonować, bo co może być porywającego w przestawianiu gońców i skoczków, kiedy można było spotykać się z chłopakiem marzeń. Już nawet plotki z przyjaciółkami zeszły na dalszy plan, a wszystkie rozmowy z nimi zaczynały się od westchnięcia, a potem już szła epopeja, jaki ten mój Krzyś cudowny.
Tylko Jadwiga, matka Kasi, mało optymistycznie podchodziła do zauroczenia córki. Oceny w dzienniku uległy drastycznemu pogorszeniu, a wizja studiów pierworodnej oddalała się z każdą kolejną niezaliczoną kartkówką. Aż nadszedł ten dzień, na który Jadwiga czekała – Krzysztof Górski wyjechał do Poznania. Zapłakana Kasia trzasnęła drzwiami tak, że prawie wyleciały z futryną. Popłacze sobie i przestanie, dzień, dwa, tydzień i minie – myślała Jadwiga. Pierwsze miłości takie są, burzliwe, wydają się wyjątkowe, a gdy się kończą, świat wali się w posadach, a potem czas mija. Za kilka lat Kasia zapomni, będzie się śmiała z tych wylanych łez, znajdzie porządnego mężczyznę, zakocha się i czasem tylko z rozrzewnieniem wspomni Krzysia Górskiego. Jadwiga chciała pocieszyć córkę. Przysiadła na łóżku, pogładziła ją po włosach i kojącym szeptem zapewniła, że nie ma co płakać, że będą następni, że trzeba żyć dalej.
Nie pomogło; wręcz przeciwnie. Jak na nią córka nie huknie, jak nie wykrzyczy, że co ona tam wie o miłości, skoro z byłym mężem nawet kontaktu nie utrzymuje, skoro ją dla młodszej zostawił. Ona nic o miłości nie wie! Krzyś to ten jedyny, jej przeznaczony i ona jeszcze matce pokaże, że tak właśnie jest.
Dwa dni się do siebie nie odzywały, aż w końcu Kasia matkę przeprosiła, ale też stanowczym tonem oświadczyła, że również postanowiła studiować w Poznaniu, a do tego czasu będzie do Krzysia jeździła. Jadwigę prawie krew zalała; niech nawet małolata nie myśli, że dostanie pieniądze na bilet, i tak już Jadwiga pracowała na dwa etaty, by córce niczego w życiu nie zabrakło, na trzeci na pewno nie pójdzie. Od słowa do słowa i znowu cisza podzieliła je na kolejne dwa dni, a Jadwiga przeklinała Krzysztofa Górskiego jeszcze bardziej niż dotychczas. Nie dość, że córce w głowie namieszał, to teraz jeszcze ją z matką poróżnił.
Jadzia bacznie obserwowała poczynania pierworodnej. Tymczasem ta i do nauki się bardziej przyłożyła, i w wolnych chwilach chwytała się dorywczych zajęć, by zarobić na wyjazd do Poznania. A to ulotki roznosiła, a to dawała korepetycje z angielskiego. I pierwszy raz od wieków Jadwiga pomyślała, że Krzysztof wreszcie się na coś przydał. Z duszą na ramieniu odprowadzała córkę na dworzec, przestrzegła, by nie rozmawiała z obcymi, by nie siedziała sama w przedziale, że ma zadzwonić, gdy tylko dotrze na miejsce. Kasia tylko oczy wznosiła ku niebu, a myślami i tak była w ramionach ukochanego.
Minął rok. Wbrew wszystkim prawom, w które wierzyła Jadwiga, związek na odległość się nie rozpadł. Mało tego, Kasię przyjęli na Uniwersytet Adama Mickiewicza. Chyba jednak Krzysztof Górski nie był aż taki zły. Matka ze łzami w oczach żegnała córkę na peronie, lecz Kasia szepnęła tylko:
– Nie becz, mamo, przecież nie wyjeżdżam na koniec świata.
Ach, co ta Kaśka może wiedzieć, sama jedzie w wielki świat! Jej mała Kasieńka, co jeszcze niedawno gaworzyła wesoło, na kota mówiła „ot”, a na babcię „baba”. Kiedy ona tak szybko urosła? Gdzie się podziały dwa warkocze i koronkowe sukienki? Co ona teraz bez córki pocznie? Do pustego domu będzie wracać, telefonów wyczekiwać…
I tak oto Kasia idzie teraz obok swej jedynej miłości, o którą tak dzielnie walczyła, dla której zrobiła wszystko, co mogła. Co mogło się teraz nie udać? Oczywiście, że nic!
– Nie jest ci zimno? – spytał Krzyś opiekuńczo i nie czekając na odpowiedź, zdjął z ramion szeroką bluzę z logo amerykańskiej drużyny koszykarskiej.
Wtuliła się w nią. Zakryła pół jej postury, uczyniła wyjątkową, jak magiczna peleryna dająca bezpieczeństwo i nietykalność.
Ach, jaka ta miłość była wspaniała, nawet jeśli droga do niej wyboista.
***
Senator Zawitkowski przewracał tony papierzysk. Jedna kartka, kolejna, następna i tak już setna, a może i milionowa. Nawet już nie wiedział, co czyta, literki się mieszały, gubiły, tworzyły irracjonalne słowa, a myśli senatora zaprzątała tylko dziewczyna z munsztuczkiem, którą widział poprzedniego wieczora.
Cudna blondwłosa kokietka, jakby żywcem wyjęta z innej epoki. Takich kobiet się już nie widywało, może na kartach książek, zdjęciach z lat dwudziestych i trzydziestych minionego wieku. Że też jeszcze wczoraj zapierał się, że nie ma ochoty wychodzić do klubów, że jest już za stary na takie eskapady, że w sumie to woli szklaneczkę whisky z lodem wypitą za blatem starego hebanowego biurka. Ale ten Antek tak się uwziął, że klub niezły, tylko dla VIP-ów, bez wejściówek ani rusz, a on właśnie dostał takie od kolegi z partyjnej ławy. Nie trzeba uważać na media, żadnych afer podsłuchowych i tym podobnych, niczego, co by mogło zszargać opinię.
– No chodź, Sławek, nie daj się prosić – nalegał i senator w końcu uległ.
Klub faktycznie zapewniał dyskrecję. Już przy samych drzwiach ochrona niewpuszczająca nieproszonych gości. Senator rozpoznał kilku polityków z przeróżnych partii, dziś przy wspólnych stolikach z lubością sączących drinki, poklepujących po pupach młode dziewczyny. Jutro w medialnych potyczkach będą udawać, że się nie znają, że są z wrogich obozów, obrzucać się na potrzeby wyborców błotem i frazesami, ale dziś jak jeden organizm zapominali, który z nich jest lewakiem, który liberałem, a który nacjonalistą. Nie liczyły się poglądy i programy wyborcze, tylko te młode ciała w zasięgu dłoni i dobra zabawa. Nic, co działo się w tych ścianach, nie miało prawa wyjść poza nie.
Senator Zawitkowski od zawsze rozkoszował się widokiem pięknego, młodego kobiecego ciała. Lubił otaczać się ładnymi rzeczami; posiadać ładny dom, drogie samochody, dzieła sztuki. Był koneserem wszystkiego, co wykwintne. Nawet żonę senator miał piękną, elegancką, damę o nienagannych manierach. No właśnie, jego Maria czekała teraz w domu, leżąc pod kocem na starej otomanie, i zapewne czytała prozę Kinga lub Chmielewskiej, od czasu do czasu zsuwając okulary z nosa, pocierając kąciki oczu i sięgając po kieliszek białego wina. Jego Maria… Więc dlaczego teraz siedział za biurkiem, przeglądał dokumenty, ale myślami był przy dziewczynie z munsztuczkiem?
Jej sukienka mieniła się fioletowymi cekinami. Włosy miała spięte w niesforny kok. Jej towarzysz, mężczyzna po pięćdziesiątce, śmiał się grubiańsko, od czasu do czasu palcami muskając jej dłoń. Uśmiechała się półgębkiem, nie zdradzając, czy to zachowanie jej odpowiada, czy nie. Już się senator Zawitkowski nie mógł skupić tego wieczoru, potok słów Antka przeistaczał się w bełkot, a on widział siebie na miejscu mężczyzny po pięćdziesiątce. Już on by zmusił dziewczynę z munsztuczkiem do zainteresowania, przy nim uśmiechałaby się prawdziwie, z zaangażowaniem. Przecież potrafił jeszcze przyprawiać kobiety o drżenie serca.
Jego Maria też kiedyś była tajemnicza, nonszalancka, jak księga z milionem stron, w przypadku której z przeczytaniem każdej kolejnej pragnęło się jej coraz więcej i więcej. Miała jędrny biust, twarde pośladki i nogi po samą szyję, burzę kasztanowych włosów i wielkie zielone oczy. On też był szczuplejszy, nieszpakowaty, jak młody bóg, ale lata lecą, dzieci rosną, namiętności wygasają, przeistaczają się w rutynowe stabilności, które – jak do tej pory Sławomir myślał – są tym, do czego dążył.
Antek oderwał go od nużących papierzysk. Za oknem mrok. Ile on czasu tu spędził? Kolega był podekscytowany, chyba się czegoś dowiedział, tak jak obiecał. Dziewczyna z munsztuczkiem to studentka szwedzkiego, niejaka Hania. Zaufany znajomy obiecał zdobyć jej numer telefonu. Ale nie o to chodziło Sławomirowi, nie w ten sposób chciał ją zdobyć. Gdzieś mu przed chwilą mignęły jakieś papiery z GDDKiA. Szwedzi wygrali przetarg na nową nitkę obwodnicy, można by było stworzyć etat tłumacza czy coś w ten deseń. Pokręci się trochę obok dziekana, w końcu czasem grywał z nim w golfa. Zaproponuje staż dla studentek, oby tylko ona się zgłosiła, wtedy będzie miał dziewczynę z munsztuczkiem w zasięgu ręki.
więcej..