4 3 2 1 - ebook
Cztery losy. Jeden człowiek. Jedna miłość.
Dzieło życia Paula Austera.
3 marca 1947 roku na świat przychodzi Archibald Isaac Ferguson. Człowiek, który może przeżyć swoje życie cztery razy. Za każdym razem los prowadzi go zupełnie inaczej. Tylko jedno się nie zmienia: uczucie do niesamowitej Amy Schneiderman.
Precyzyjnie skonstruowana i pełna pasji monumentalna powieść mistrza literatury amerykańskiej znalazła się na wszystkich listach najważniejszych książek 2017 roku i osiągnęła status bestsellera. Nazwano ją epopeją XX wieku.
„Zdumiewająca, ambitna powieść, prawdziwa przyjemność. Jest jak odmieniająca życie podróż”.
National Public Radio
Paul Auster – jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy, wielokrotnie nagradzany autor bestsellerowych książek, . „Sunset Park”, „Trylogii nowojorskiej”, „Człowieka w ciemności”, oraz twórca takich filmów, jak „Dym”, „Brooklyn Boogie” i „Lulu na moście”. Jego książki zostały przetłumaczone na 35 języków. Nowojorczyk.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-240-5404-6 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jego matka miała na imię Rose i kiedy wyrósł na tyle, by samodzielnie zawiązywać sobie buty i nie moczyć łóżka, postanowił, że się z nią ożeni. Ferguson wiedział, że Rose jest już żoną jego ojca, ale ten był staruszkiem i na pewno w najbliższym czasie będzie musiał umrzeć. Kiedy to się stanie, Ferguson ożeni się ze swoją mamą i odtąd jej mąż nie będzie się nazywał Stanley, tylko Archie. Będzie mu smutno, gdy ojciec umrze, ale nie bardzo smutno, nie aż tak smutno, żeby miał się rozpłakać. Płaczą małe dzieci, a on nie jest już dzieckiem. Naturalnie czasem płakał, ale tylko wtedy, gdy się przewrócił i potłukł, a to się przecież nie liczy.
Najlepszą rzeczą na świecie były waniliowe lody i skakanie po łóżku rodziców. Najgorszą ból brzucha i gorączka.
Teraz dowiedział się jeszcze, jak niebezpieczne są landrynki. Bez względu na to, jak bardzo za nimi przepadał, zrozumiał, że już nigdy nie może ich brać do ust. Były zbyt śliskie i nic nie dało się zrobić, żeby ich nie połykać, a ponieważ były za duże, by gładko przejść do brzucha, potrafiły utkwić w tchawicy i utrudnić oddychanie. Nigdy nie zapomni, jak okropnie się poczuł, kiedy zaczął się dusić, na co matka wpadła do pokoju, podniosła go, obróciła do góry nogami i jedną ręką trzymając za nogi, drugą waliła go w plecy, aż landrynka wypadła mu z ust i stuknęła o podłogę. Matka powiedziała: _Koniec z landrynkami, Archie. Są zbyt niebezpieczne._ Po tym wszystkim poprosiła, żeby pomógł jej przenieść słój z landrynkami do kuchni i na zmianę, jedno po drugim, wrzucali czerwone, żółte i zielone cukierki do kosza na śmieci. Potem matka powiedziała jeszcze: _Adios, landrynki_. Takie śmieszne słowo: _adios._
To stało się w Newarku, dawno temu, kiedy zajmowali mieszkanie na trzecim piętrze. Teraz mieli dom w miejscowości o nazwie Montclair. Dom był większy niż poprzednie lokum, ale tak naprawdę Ferguson nie pamiętał już tamtego mieszkania. Oprócz landrynek. Oprócz żaluzji w swoim pokoju, które trzaskały, gdy okno było otwarte. Oprócz dnia, kiedy matka złożyła jego łóżeczko dziecinne i po raz pierwszy sam spał w normalnym łóżku.
Ojciec wychodził z domu wcześnie rano, często zanim Ferguson się obudził. Czasem ojciec przychodził na kolację, a czasem wracał, gdy Ferguson był już w łóżku. Jego ojciec pracował. Tak postępowali dorośli mężczyźni. Codziennie wychodzili z domu i pracowali, a ponieważ pracowali, zarabiali pieniądze, a ponieważ zarabiali, mogli swoim żonom i dzieciom kupować różne rzeczy. Tak pewnego ranka wyjaśniła mu to matka, gdy patrzył, jak niebieski samochód ojca odjeżdża spod ich domu. To był raczej dobry układ, uważał Ferguson, ale sprawa pieniędzy wydawała się odrobinę skomplikowana. Pieniądze były takie małe i w dodatku brudne, więc jak za te małe, brudne skrawki papieru można było mieć coś tak dużego jak samochód albo dom?
Jego rodzice mieli dwa samochody, ojciec niebieskiego desoto, matka zielonego chevroleta, a Ferguson miał trzydzieści sześć samochodów i w ponure dni, kiedy padał deszcz i nie dało się wyjść na zewnątrz, wyciągał je wszystkie z pudła i ustawiał swój miniaturowy park w rządku na podłodze w salonie. Były tam auta dwudrzwiowe i czterodrzwiowe, kabriolety i wywrotki, radiowozy i karetki, taksówki i autobusy, wozy strażackie i betoniarki, furgonetki dostawcze i samochody kombi, fordy i chryslery, pontiaki i studebakery, buicki i nash ramblery, każdy inny od pozostałych, nie było dwóch w najmniejszym stopniu podobnych do siebie, i kiedy Ferguson puszczał któryś z modeli po podłodze, pochylał się nad nim i patrzył na puste miejsce kierowcy, a ponieważ każde auto, żeby jechać, musi mieć kierowcę, wyobrażał sobie, że to on jest tą osobą siedzącą za kierownicą, małym człowiekiem, takim malutkim człowieczkiem, nie większym niż czubek jego palca.
Jego matka paliła papierosy, ojciec w ogóle nie palił, ani fajki, ani cygar. Old goldy. Tak ładnie brzmi ta nazwa, myślał Ferguson i tak głośno się śmiał, gdy matka puszczała dla niego kółka z dymu papierosowego. Czasem ojciec mówił do niej: _Rose, za dużo palisz_, i matka wtedy mu przytakiwała, ale dalej paliła tyle samo, co zawsze. Za każdym razem, gdy zielonym samochodem zabierali się z matką, by coś załatwić, wpadali na lunch do małej restauracji pod nazwą Al’s Diner i jak tylko wypił mleko czekoladowe i zjadł kanapkę z grillowanym serem, matka wręczała mu ćwierćdolarówkę i prosiła, żeby poszedł do automatu i kupił jej paczkę old goldów. Mając tę ćwierćdolarówkę w ręce, czuł się jak dorosły, co cieszyło go najbardziej ze wszystkiego, i dzielnie maszerował na tyły restauracji, gdzie przy ścianie między dwoma toaletami był ustawiony automat. Gdy znalazł się przed nim, stawał na palcach, by wrzucić do otworu monetę, pociągał dźwignię pod całą pionową kolumną old goldów i słyszał, jak paczka wypada z przepastnej maszyny i ląduje w srebrnym korytku poniżej dźwigni. W tamtych czasach papierosy nie kosztowały dwadzieścia pięć, ale dwadzieścia trzy centy, i z każdą paczką wylatywały jeszcze dwie świeżo wybite miedziane jednocentówki owinięte w celofan. Matka Fergusona zawsze pozwalała mu zatrzymać te dwa centy i kiedy po lunchu wypalała swojego papierosa i dopijała kawę, on trzymał monety na otwartej dłoni i wpatrywał się w widniejący na nich wypukły profil mężczyzny. Abraham Lincoln. Albo, jak matka czasem mówiła, Uczciwy Abe.
Poza małą rodziną Fergusona składającą się z jego rodziców były jeszcze dwie inne, rodzina ojca i rodzina matki, Fergusonowie z New Jersey i Adlerowie z Nowego Jorku, wielka rodzina z dwoma ciotkami, dwoma stryjami i pięciorgiem kuzynów i mała rodzina z dziadkami i ciotką Mildred, czasem też należała do niej jego cioteczna babka Pearl i dorosłe kuzynki bliźniaczki Betty i Charlotte. Stryj Lew miał cienkie wąsy i nosił okulary w drucianych oprawkach, stryj Arnold palił camele i miał rudawe włosy, ciotka Joan była okrągła i niska, ciotka Millie za to trochę wyższa, ale bardzo chuda, a kuzyni z reguły go ignorowali, ponieważ był o wiele od nich młodszy, wyjątek stanowiła Francie, która czasem się nim zajmowała, gdy rodzice wychodzili do kina albo do kogoś na przyjęcie. Z całej rodziny z New Jersey najbardziej lubił Francie. Rysowała mu piękne, wymyślne zamki i rycerzy na koniach, pozwalała jeść tyle lodów waniliowych, ile chciał, opowiadała śmieszne historie i była tak śliczna, że zawsze uwielbiał na nią patrzeć, na jej długie włosy, brązowe i rude zarazem. Ciotka Mildred też była ładna, ale miała jasne włosy, inne niż jego matka, której włosy były ciemnobrązowe, i chociaż matka ciągle mu powtarzała, że Mildred jest jej siostrą, czasami o tym zapominał, ponieważ obie tak bardzo się różniły. Na dziadka mówił Papa, a na babkę Nana. Papa palił chesterfieldy i był prawie całkiem łysy. Nana była gruba i śmiała się w dziwny sposób, jakby w gardle uwięzło jej stado ptaszków. Lepiej było jeździć w odwiedziny do mieszkania Adlerów w Nowym Jorku niż do dwóch domów Fergusonów w Union i Maplewood, zwłaszcza z powodu podróży podwodnym tunelem wyłożonym milionem identycznych kwadratowych płytek, zawsze, kiedy odbywał tę podróż głębinową, zachwycał się tym, jak starannie są ułożone, i myślał, jak wiele ludzi musiało pracować, by ukończyć tak potężne przedsięwzięcie. Mieszkanie było mniejsze niż domy w New Jersey, ale miało tę przewagę, że mieściło się wysoko, na szóstym piętrze, i Ferguson nigdy się nie nudził wyglądaniem przez okno w salonie i obserwowaniem ruchu wokół Columbus Circle, a poza tym na Święto Dziękczynienia było jeszcze lepiej, bo pod tym właśnie oknem przechodziła doroczna parada z ogromnym balonem z Myszką Miki, który niemal dotykał jego twarzy. I dobrze było wybrać się do Nowego Jorku, bo zawsze kiedy tam przyjeżdżał, czekały na niego prezenty, całe pudełka cukierków od babki, książki i płyty od ciotki Mildred i różne wyjątkowe rzeczy od dziadka: modele samolotów z drewna balsa, gra parcheesi (następne niezwykłe słowo), talie kart, magiczne sztuczki, czerwony kapelusz kowbojski, parę sześciostrzałowych rewolwerów w prawdziwych skórzanych kaburach. W domach w New Jersey nie było takich wspaniałości i dlatego Ferguson zdecydował, że chce być w Nowym Jorku. Kiedy zapytał matkę, dlaczego nie mogą zamieszkać tam na stałe, na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech i powiedziała: _Zapytaj swojego ojca._ Najwyraźniej istniały pytania, na które nie było odpowiedzi.
Chciał mieć brata, najlepiej starszego, ale ponieważ było to niemożliwe, zadowoliłby się młodszym bratem, a skoro nie może mieć brata, niech będzie siostra, nawet młodsza. Czasem czuł się samotny, nie mając nikogo do zabawy, a wiedział z doświadczenia, że każde dziecko ma brata lub siostrę, i jak mógł stwierdzić na razie, jest jedynym wyjątkiem na świecie, który potwierdza tę regułę. Francie miała Jacka i Ruth, Andrew i Alice mieli siebie, jego kolega Bobby z tej samej ulicy miał brata i dwie siostry, i nawet jego rodzice dzieciństwo spędzili w towarzystwie innych dzieci, było dwóch braci ojca i jedna siostra matki i chyba nie jest to sprawiedliwe, że spośród miliardów ludzi na ziemi jest jedyną osobą, która musi żyć samotnie. Nie miał jasności co do tego, skąd się biorą dzieci, ale dowiedział się, że wszystko zaczyna się w ciele matki i dlatego w całej operacji to ona jest najważniejsza, co oznaczało, że będzie musiał porozmawiać z własną matką o tym, by jego status jedynaka zmienił się w status brata. Następnego ranka poruszył temat, pytając ją wprost, czy mogłaby się potrudzić i zrobić dla niego nowe dziecko. Jego matka przez moment stała w ciszy, potem uklękła obok niego, spojrzała mu w oczy i zaczęła go głaskać po głowie. To dziwne, myślał, zupełnie nie tego się spodziewał, a matka przez jakąś chwilę wyglądała na smutną, tak smutną, że Ferguson od razu pożałował, że zadał jej to pytanie. Och, Archie, powiedziała. To jasne, że chcesz mieć brata lub siostrę, bardzo chciałabym, żebyś ich miał, ale u mnie chyba koniec z rodzeniem dzieci, nie mogę już mieć ich więcej. Było mi przykro ze względu na ciebie, gdy usłyszałam to od lekarza, ale wtedy pomyślałam: Może w końcu to nie jest aż takie złe. A wiesz dlaczego? (_Ferguson potrząsnął głową_). Bo bardzo kocham mojego małego Archiego, jak mogłabym kochać inne dziecko, jeśli cała miłość, jaką mam w sobie, jest przeznaczona właśnie dla ciebie?
To nie był chwilowy problem, zdał sobie teraz sprawę, to był problem wieczny. Nigdy żadnego rodzeństwa, a ponieważ Ferguson postanowił się z tym nie pogodzić, wypracował własną drogę wyjścia z impasu, wynajdując sobie wymyślonego brata. Być może, był to akt rozpaczy, ale na pewno lepsze coś niż nic i choć nawet nie mógł tego czegoś widzieć, dotknąć ani powąchać, jaki miał inny wybór? Swojego nowo narodzonego brata nazwał John. Ponieważ reguły ze świata rzeczywistości już się wyczerpały, John był od niego starszy, starszy o cztery lata, co oznaczało, że był wyższy i silniejszy, i mądrzejszy od Fergusona, i w przeciwieństwie do Bobby’ego George’a z tej samej ulicy, pucołowatego, grubokościstego Bobby’ego, który oddychał przez usta, ponieważ nos miał zawsze zatkany zielonymi smarkami, John umiał czytać i pisać i był mistrzem w futbolu i bejsbolu. Ferguson pilnował się, by przy innych nigdy głośno się do niego nie odezwać, ponieważ John był jego tajemnicą i nikt nie powinien się był o nim dowiedzieć, nawet jego ojciec i matka. Wyrwało mu się tylko raz, ale wszystko dobrze się skończyło, bo wpadka się zdarzyła, gdy przebywał z Francie. Tamtego wieczoru przyszła go popilnować i kiedy weszła do ogródka i usłyszała, jak opowiada Johnowi o koniu, jakiego chciał dostać na następne urodziny, spytała go, z kim rozmawia. Ferguson bardzo lubił Francie i powiedział jej prawdę. Myślał, że się będzie z niego śmiała, ale Francie tylko kiwnęła głową, jakby akceptowała pomysł wymyślonego brata, więc Ferguson jej także pozwolił rozmawiać z Johnem. Przez wiele następnych miesięcy za każdym razem, gdy spotykał się z Francie, najpierw normalnym głosem mówiła mu: Cześć, a potem się pochylała, przykładała usta do jego ucha i szeptała: Cześć, John. Ferguson nie miał jeszcze pięciu lat, ale już wtedy rozumiał, że świat składa się z dwóch sfer, widzialnej i niewidzialnej, i że rzeczy, których nie widzi, często są bardziej realne niż te przez niego widziane.
Były dwa miejsca, w których najbardziej lubił przebywać: biuro dziadka w Nowym Jorku i sklep ojca w Newarku. Biuro mieściło się na Pięćdziesiątej Siódmej Zachodniej, o jedną przecznicę dalej niż mieszkanie dziadków, i co najważniejsze, znajdowało się na jedenastym piętrze, nawet wyżej niż mieszkanie, więc wyglądanie przez okno było jeszcze ciekawsze niż na Pięćdziesiątej Ósmej Zachodniej, bo spojrzenie mogło wędrować w o wiele dalsze okolice i obejmować o wiele więcej budynków, nie mówiąc o Central Parku, a na ulicy bezpośrednio pod nim samochody i taksówki były tak maleńkie, że przypominały modele, którymi bawił się w domu. Druga najważniejsza rzecz dotycząca firmy dziadka polegała na tym, że były tam wielkie biurka z maszynami do pisania i do liczenia. Rytmiczny stukot maszyn do pisania kojarzył mu się z muzyką, szczególnie gdy na końcu każdej linijki rozlegał się dzwonek, ale na myśl przychodził mu także gwałtowny deszcz walący o dach domu w Montclair i dźwięk kamyków uderzających w szyby okienne. Sekretarka dziadka była kościstą kobietą o imieniu Doris, miała czarne włoski na przedramionach i pachniała miętówkami, a jemu podobało się, gdy zwracała się do niego _per_ panicz Ferguson i pozwalała mu pisać na swojej maszynie, którą nazywała Sir Underwood, a ponieważ właśnie zaczynał poznawać litery alfabetu, odczuwał wielką radość, gdy mógł przyłożyć palce do klawiszy ciężkiego urządzenia i wystukać na przykład linijkę samych „a” lub „y” albo poprosić Doris, jeśli nie była zbyt zajęta, by pomogła mu napisać jego imię. Sklep w Newarku był o wiele większy od biura w Nowym Jorku i mieściło się w nim o wiele więcej rzeczy niż maszyna do pisania i trzy maszyny do liczenia na zapleczu, bo ciągnęły się tam nieskończone rzędy małych sprzętów i wielkich urządzeń, a cała przestrzeń na drugim piętrze przeznaczona była dla łóżek, stołów i krzeseł, dla nieprzebranego mnóstwa łóżek, stołów i krzeseł. Ferguson nie powinien ich dotykać, ale kiedy ojciec i stryjowie znikali z jego pola widzenia albo byli odwróceni plecami, czasem ukradkiem otwierał jakąś lodówkę, by poczuć specyficzny zapach jej wnętrza, lub gramolił się na jedno z łóżek, aby wypróbować sprężystość materaca, i nawet jeśli został na tym przyłapany, nikt się na niego specjalnie nie złościł, prócz stryjka Arnolda, który czasem potrafił warknąć: Precz z łapami od towarów, synku. Nie podobało mu się, jak ktoś mówił do niego w ten sposób, a szczególnie nie podobało mu się, kiedy pewnego sobotniego popołudnia stryjek trzepnął go w tył głowy, bo tak go to zabolało, że się rozpłakał, ale na szczęście usłyszał, jak matka mówiła do ojca o stryjku Arnoldzie, że jest palantem, więc przestał się nim przejmować. Tak czy inaczej, łóżka ani lodówki nigdy dłużej nie zaprzątały mu głowy, bo obok miał telewizory, nowe odbiorniki marki Philco i Emerson, które górowały nad wszystkimi wystawionymi towarami: dwanaście czy piętnaście modeli stojących jeden obok drugiego przy ścianie zaraz po lewej stronie od głównego wejścia, wszystkie włączone, ale bez głosu, i nic tak bardzo nie cieszyło Fergusona jak przełączanie kanałów w telewizorach, tak aby pokazywały siedem różnych programów równocześnie, puszczony w ruch jeden deliryczny, zwariowany chaos z filmami rysunkowymi na pierwszym z ekranów, westernem na drugim, operą mydlaną na trzecim, mszą świętą na czwartym, reklamami na piątym, wiadomościami na szóstym i meczem piłki nożnej na siódmym. Ferguson biegał od jednego ekranu do drugiego, potem kręcił się w kółko, aż dostawał zawrotu głowy, stopniowo oddalał się od ekranów, dalej się obracając, a kiedy stawał w miejscu, nagle widział wszystkie siedem równocześnie i możność zobaczenia tylu rzeczy dziejących się naraz nieodmiennie powodowała, że wybuchał śmiechem. To było śmieszne, tak bardzo śmieszne, że ojciec pozwalał mu na to, bo jego także to śmieszyło.
Ojciec zazwyczaj nie był śmieszny. Przez sześć dni w tygodniu pracował do późna, najdłużej w środę i piątek, kiedy sklep był czynny do dziewiątej wieczorem, i w niedzielę sypiał do dziesiątej albo wpół do jedenastej, a popołudniami grał w tenisa. Jego ulubione polecenie brzmiało: _Słuchaj mamy._ Jego ulubione pytanie sprowadzało się do: _Czy byłeś grzeczny?_ Ferguson starał się być grzeczny i słuchać mamy, choć czasami zawalał i zapominał, że ma być grzeczny i posłuszny, ale w tych niepowodzeniach zawsze miał szczęście, bo ojciec jakby nigdy ich nie zauważał. Być może, był zbyt zajęty, by zwrócić mu uwagę, i Ferguson był mu za to wdzięczny, natomiast matka rzadko go karała, nawet wtedy, gdy zapominał być grzeczny i jej słuchać, a ponieważ ojciec nigdy nie wrzeszczał na niego w taki sposób, jak ciotka Millie wrzeszczała na swoje dzieci, ani nigdy nie trzepnął go tak, jak stryjek Arnold trzepał czasem kuzyna Jacka, Ferguson doszedł do wniosku, że jego gałąź rodziny Fergusonów jest może nie największa, lecz z całą pewnością najlepsza. Jednak nadchodził i taki moment, kiedy ojciec go rozśmieszał, ale były to przypadki nieliczne, które się rzadko przydarzały, i Ferguson śmiał się wtedy jeszcze mocniej, jakby chciał nadrobić chwile, kiedy nie było śmiesznie. Pierwszą śmieszną rzeczą było podrzucanie w powietrze, a ponieważ jego ojciec był bardzo silny i miał twarde, potężne muskuły, Ferguson wylatywał pod sam sufit, a jeszcze wyżej, gdy byli w ogrodzie, i nigdy nie przyszło mu do głowy, że ojciec mógłby go upuścić, więc czuł się na tyle bezpiecznie, by jak najszerzej otwierać usta i wyrzucać w powietrze głośne salwy śmiechu. Drugą śmieszną rzeczą było patrzenie, jak ojciec żongluje w kuchni pomarańczami, a trzecią, gdy słyszał, jak ojciec puszcza bąka, i śmiał się wtedy nie dlatego, że same bąki są śmieszne, ale dlatego, że ilekroć sam puszczał bąki w jego obecności, tylekroć ojciec powtarzał: Oj, nadchodzi Hoppy, czyli Hopalong Cassidy, kowboj z telewizji, którego Ferguson bardzo lubił.
Zaraz po piątych urodzinach Fergusona ciotka Mildred wyszła za Henry’ego Rossa, wysokiego człowieka o przerzedzonych włosach, profesora college’u tak jak i Mildred, która cztery lata wcześniej skończyła studia z literatury angielskiej i uczyła w college’u o nazwie Vassar. Nowy wujek Fergusona palił pall malle (_Znakomite i w dodatku lekkie_) i robił wrażenie strasznego nerwusa, ponieważ jednego popołudnia potrafił wypalić więcej papierosów niż matka w ciągu całego dnia, ale Fergusona najbardziej intrygował jego szybki sposób mówienia i używanie długich, skomplikowanych słów, co miało taki skutek, że z tego, co z siebie wyrzucał, można było zrozumieć tylko niewielką cząstkę. Mimo to zrobił na Fergusonie wrażenie dobrego faceta o żywym, wesołym głosie, z błyskiem w oku, i było dlań jasne, że matce podoba się wybór Mildred, ponieważ nigdy nie mówiła o wujku Henrym inaczej niż _błyskotliwy_ i wciąż powtarzała, że przypomina jej jakiegoś Rexa Harrisona. Ferguson miał nadzieję, że ciotka i wujek zabiorą się do roboty w zakresie dzieci i szybko wyszykują mu małego kuzynka. Wymyśleni bracia nie byli przecież przyszłościowi, a może kuzyn z rodziny Adlerów okaże się kimś w rodzaju prawie że brata albo, ewentualnie, prawie siostry. Przez kilka miesięcy wyczekiwał na tę wieść, każdego ranka spodziewał się, że matka wejdzie do jego pokoju i oznajmi, że ciotka Mildred spodziewa się dziecka, ale właśnie wtedy wydarzyło się coś, nieprzewidziana katastrofa, która zniweczyła wszystkie starannie opracowane plany. Jego ciotka i wujek przenosili się do Berkeley w Kalifornii. Mieli tam mieszkać i uczyć studentów i już nigdy nie wracać, co oznaczało, że nawet jeśli spłodzą dla niego kuzyna, ten kuzyn nigdy nie będzie prawie bratem, jako że i bracia, i prawie bracia muszą koniecznie mieszkać gdzieś w pobliżu, a najlepiej w tym samym domu. Kiedy matka rozłożyła mapę Stanów Zjednoczonych i pokazała mu, gdzie jest Kalifornia, wpadł w rozpacz i uderzał pięścią kolejno w Ohio, Kansas, Utah i każdy następny stan między New Jersey a Pacyfikiem. Trzy tysiące mil. Odległość nie do przyjęcia, tak daleko, że mogłoby to być w innym kraju, w innym świecie.
To jedno z najgłębiej zapamiętanych przeżyć z dzieciństwa: jazda na lotnisko zielonym chevroletem z matką i ciotką Mildred w dniu, w którym ciotka wyjeżdżała do Kalifornii. Wujek Henry poleciał tam dwa tygodnie wcześniej, więc tamtego upalnego, parnego dnia w połowie sierpnia była z nimi tylko ciotka Mildred, Ferguson jechał z tyłu ubrany w krótkie spodnie, włosy miał mokre od potu, a nogi przyklejone do siedzenia z imitacji skóry, i choć wówczas po raz pierwszy zobaczył lotnisko, po raz pierwszy widział samoloty z tak bliskiej odległości, mógł się rozkoszować pięknem i ogromem powietrznych maszyn, ranek zapadł mu głęboko w pamięć z powodu tych dwóch kobiet, matki i jej siostry, pierwszej ciemnowłosej, drugiej blondynki, tej z długimi włosami i tej krótko obciętej, obie tak różne, że należało przez chwilę zgłębiać ich twarze, by pojąć, że obie mają tych samych rodziców, matka serdeczna i czuła, zawsze bliska, zawsze go przytulająca, i Mildred, powściągliwa i pełna rezerwy, rzadko zdolna do fizycznego kontaktu, a jednak obydwie stały teraz przy wyjściu do samolotu linii PanAm do San Francisco i kiedy przez głośnik wyczytano numer lotu i nadszedł moment, by się pożegnać, nagle, jakby na jakiś tajny, wcześniej ustalony znak, obie zaczęły płakać, łzy leciały im ciurkiem z oczu na podłogę, padły sobie w ramiona, to ściskały się nawzajem, to płakały, to znowu ściskały. Matka nigdy dotąd nie płakała w jego obecności, a dopóki nie zobaczył tego na własne oczy, nie miał najmniejszego pojęcia, że Mildred w ogóle potrafi płakać, ale oto razem przed nim płakały, żegnając się ze sobą, obie świadome, że mogą upłynąć całe miesiące i lata, nim znów się zobaczą, Ferguson uchwycił to wzrokiem, stojąc znacznie niżej od nich w swoim pięcioletnim ciele, patrząc w górę na matkę i ciotkę, zszokowany ich przesadnym wybuchem uczuć, i obraz ten trafił do tak głębokich pokładów jego psychiki, że zapamiętał go na całe życie.
W październiku następnego roku, dwa miesiące po tym jak Ferguson poszedł do pierwszej klasy, matka otworzyła studio fotograficzne w centrum Montclair. Szyld nad wejściem głosił: Roseland Photo, i w życie Fergusonów nagle wtargnął nowy, przyśpieszony rytm dnia z codzienną poranną przepychanką, by jedno z nich na czas dotarło do szkoły, a dwoje pozostałych swoimi samochodami wyjechało do pracy, a skoro matki nie było teraz przez pięć dni w tygodniu (od wtorku do soboty), domem zajmowała się kobieta o imieniu Cassie, która sprzątała i ścieliła łóżka, robiła zakupy i czasami, gdy rodzice pracowali do późna, nawet gotowała Fergusonowi obiad. Teraz rzadziej widywał matkę i tak naprawdę mniej jej potrzebował. W końcu potrafił już zawiązać sobie buty i gdy myślał o osobie, z którą chciał się ożenić, rozważał dwie potencjalne kandydatki: Cathy Gold, małą dziewczynkę o niebieskich oczach z długim jasnym końskim ogonem, i górującą nad wszystkimi rudowłosą Margie Fitzpatrick, tak silną i nieustraszoną, że mogłaby podnieść dwóch chłopców naraz.
Pierwszą osobą, która pozowała do portretu w Roseland Photo, był syn właścicielki. Ferguson już od dawna stanowił cel obiektywu swojej matki, ale te pierwsze zdjęcia były zwykłymi fotkami i aparat, jakiego wtedy używała, należał do małych, lekkich i przenośnych, podczas gdy sprzęt w studiu był znacznie większy i musiał być osadzony na stojaku zwanym trójnogiem. Podobało mu się słowo _trójnóg_, bo kojarzyło się z jakąś odmianą stonogi, i Ferguson był pod wrażeniem, gdy matka, zanim przystąpiła do robienia zdjęć, nadzwyczaj starannie dobierała oświetlenie, co dowodziło, że doskonale wie, co robi, więc obserwowanie jej przy pracy wykonywanej z taką wprawą i pewnością wyzwalało w nim dobre uczucia do matki, która nagle przestała być tylko jego matką i stała się kimś, kto w świecie dokonuje czegoś ważnego. Do fotografii kazała mu się ładnie ubrać, więc wkładał sportową tweedową marynarkę i rozpiętą pod szyją białą koszulę z kołnierzykiem, uwielbiał przebywać w studiu, gdy matka usadzała go w odpowiedniej pozie, dlatego nie protestował, ilekroć prosiła, by się uśmiechał. Tamtego dnia towarzyszyła im jej przyjaciółka Nancy Solomon, która kiedyś nazywała się Nancy Fein, a teraz mieszkała w West Orange, zabawna Nancy z wystającymi zębami i z dwójką chłopców, odwieczna przyjaciółka matki, osoba, którą znał od zawsze. Matka objaśniła mu, że po wywołaniu zdjęć jedno zostanie powiększone do bardzo dużych rozmiarów i przeniesione na płótno, które Nancy pomaluje, zmieniając tym samym fotografię w kolorowy portret. Była to jedna z usług, jakie Roseland Photos zamierzało zaoferować swoim klientom: nie tylko portrety czarno-białe, ale również kolorowe portrety olejne. Fergusonowi trudno było sobie wyobrazić, jak można to zrobić, ale wywnioskował, że aby dokonać takiej trudnej przemiany, Nancy musi być okropnie zdolną malarką. Dwa tygodnie później wyszli z domu z matką o ósmej rano i pojechali do centrum Montclair. Ulica była niemal pusta i można było zaparkować tuż pod Roseland Photo, ale gdy dojeżdżali na miejsce, matka zatrzymała się i kazała Fergusonowi zamknąć oczy. Już miał otworzyć usta, by zapytać dlaczego, ale usłyszał od matki: Żadnych pytań, Archie. Więc zamknął oczy i kiedy podjechali pod samo studio, pomogła mu wysiąść i zaprowadziła go za rękę do wyznaczonego celu. Dobrze, powiedziała, teraz możesz otworzyć oczy. Oto Ferguson zobaczył, że stoi przed wystawą firmy matki, a na wprost niego wiszą dwa jego portrety, każdy o wymiarach dwadzieścia cztery na trzydzieści sześć cali, pierwszy jest czarno-białą fotografią, a drugi dokładną repliką pierwszego, tylko że w kolorze, ma swoje rudawe włosy, szarozielone oczy i brązową marynarkę w czerwone prążki i wszystko wygląda jak prawdziwe. Praca Nancy była tak precyzyjna, tak doskonale wykonana, że nie potrafił powiedzieć, czy patrzy na fotografię, czy na obraz. Minęło kilka tygodni, portrety były stale na wystawie, więc obcy przechodnie zaczęli go rozpoznawać, pytając na ulicy, czy to on jest tym gościem na wystawie Roseland Foto. Stał się najsłynniejszym sześciolatkiem w Montclair, chłopcem z wystawy studia fotograficznego swojej matki, legendą w mieście.
Dwudziestego dziewiątego września 1954 Ferguson nie poszedł do szkoły. Miał gorączkę 101,6 stopni Fahrenheita i w nocy wymiotował do aluminiowego garnka, który matka postawiła obok jego łóżka. Wyjeżdżając, powiedziała mu, żeby został w piżamie i jak najdłużej spał. Jeśli nie będzie mógł spać, ma nie wstawać, czytać sobie komiksy i pamiętać o kapciach, gdy będzie szedł do toalety. Około pierwszej po południu gorączka spadła do 99 stopni i poczuł się na tyle dobrze, że zszedł na dół i poprosił Cassie o coś do jedzenia. Zrobiła mu jajecznicę i postnego tosta, które bez przeszkód powędrowały do żołądka, więc zamiast iść na górę z powrotem do łóżka, poczłapał do małego pokoju przy kuchni, nazywanego przez rodziców jaskinią lub małym salonem, i włączył telewizor. Cassie poszła w jego ślady, usiadła obok niego na kanapie i ogłosiła, że za pięć minut zacznie się pierwszy mecz finału ligi. Wiedział, co to jest, ale nigdy nie oglądał żadnego meczu, tylko raz czy dwa widział jakieś sezonowe rozgrywki, co nie oznaczało, że nie lubi bejsbolu, bo tak naprawdę grał w niego z radością, tylko że podczas dziennych transmisji zawsze spędzał czas z kolegami na zewnątrz, a gdy zaczynały się wieczorne, musiał już iść spać. Rozpoznawał nazwiska kilku ważnych graczy, wśród nich Williamsa, Musiala, Fellera, Robinsona, Berrę, ale nie kibicował żadnej szczególnej drużynie, nie czytywał sportowego dodatku w „Newark Star-Ledger” czy „Newark Evening News” i nie miał pojęcia, co to znaczy, że ktoś jest kibicem. W przeciwieństwie do niego trzydziestoośmioletnia Cassie Burton była namiętną fanką Brooklyn Dodgers, głównie dlatego, że grał tam Jackie Robinson, numer 42, drugobazowy, którego nazywała _mój chłopak Jackie_, pierwszy czarnoskóry w stroju Major League, o czym Ferguson dowiedział się zarówno od matki, jak i Cassie, ale to Cassie miała na ten temat więcej do powiedzenia, bo sama była ciemnoskóra, pierwsze osiemnaście lat życia spędziła w Georgii i mówiła z mocnym południowym akcentem, który dla Fergusona brzmiał dziwnie i równocześnie fascynująco, jakby ospale w swojej przeciągłej melodyjności, i słuchanie mowy Cassie nigdy go nie nudziło. W tym roku Dodgers nie grają, powiedziała mu, zostali pokonani przez Giants, ale Giants także byli miejscową drużyną, więc kibicowała im, by zwyciężyli w mistrzostwach. Tam też byli kolorowi gracze, powiedziała (tego słowa użyła, _kolorowi,_ choć matka Fergusona uczyła go, by w odniesieniu do ludzi o czarnej lub brązowej skórze używał słowa _Murzyn,_ jakie to dziwaczne, myślał, że Murzyn nie mówi _Murzyn,_ tylko _kolorowy_, co ponownie dowodzi, jak pomieszany potrafi być ten świat), ale mimo że w drużynie Giants grali Willie Mays i Hank Thompson, i Monte Irvin, nikt nie dawał im szans na zwycięstwo z Cleveland Indians, którzy ustanowili rekord liczby zwycięstw w Lidze Amerykańskiej. Zobaczymy, co będzie, powiedziała Cassie, nie chcąc powoływać się na bukmacherów, i oboje z Fergusonem usadowili się wygodnie, by oglądać transmisję z Polo Grounds, która rozpoczęła się fatalnie, gdy po pierwszym inningu Cleveland Indians zdobyli dwa razy więcej punktów niż przeciwnicy, jednak Giants w trzecim inningu nadrobili straty i gra przeszła w pełną napięcia, wyrównaną walkę (Maglie kontra Lemon), w której nikt nie musi się bardzo wysilać i cała gra skupia się na pojedynczym ataku, dzięki czemu dramaturgia każdego starcia narasta w miarę rozwoju gry. Pięć kolejnych inningów bez wyraźnego zwycięstwa, a potem nagle na końcu ósmego Indians wystawili dwóch biegaczy na bazie i wkroczył Vic Wertz, potężny leworęczny pałkarz, który wyłapał fastballa Dona Liddle’a i posłał go na środek boiska, tak daleko, że Ferguson ocenił to jako pewny home run, ale wciąż jeszcze pozostawał nowicjuszem w tej dziedzinie i nie wiedział, że Polo Grounds to dziwacznie zbudowany stadion z polem środkowym położonym najgłębiej ze wszystkich znanych stadionów, bo bazę domową od parkanu dzielą 483 stopy, co oznacza, że potężne wybicie Wertza, które gdziekolwiek indziej musiałoby zakończyć się jako home run, nie ma prawa dotrzeć na trybuny, ale i tak mimo wszystko był to niesamowity rzut i nie było wątpliwości, że piłka poszybuje ponad głową środkowozapolowego Giants aż do samego parkanu i zapewni inside-the-park home run, dzięki czemu Indians zyskaliby przynajmniej dwa, jeśli nie trzy dodatkowe punkty, i wtedy Ferguson zobaczył coś, co przeczyło wszelkim zasadom prawdopodobieństwa, niesamowity przejaw sportowej sprawności przyćmiewający każde ludzkie dokonanie, jakie dane było mu poznać w jego krótkim życiu, bo oto pojawia się młodziutki Willie Mays pędzący za piłką w kierunku zapola, pędzi tak szybko, że Ferguson jeszcze w życiu nie widział, aby ktoś mógł gnać w takim tempie, startuje w momencie, gdy piłka odrywa się od pałki Wertza, jakby dźwięk piłki uderzającej o drewno od razu precyzyjnie wyznaczał miejsce, w którym wyląduje, ten Willie Mays, który nie patrzy w górę ani za siebie, wykonując sprint do piłki, który wie, gdzie się znajduje piłka w trakcie całej trajektorii lotu, jakby oczy miał z tyłu głowy, potem piłka osiąga maksymalną wysokość i zaczyna spadać do punktu oddalonego o 440 stóp od bazy domowej, a Willie Mays już tam jest, Ferguson widzi, jak rozkłada ramiona, piłka spada do jego lewej ręki i ląduje w rozwartej rękawicy. W chwili gdy Mays chwycił piłkę, Cassie zeskoczyła z kanapy i zaczęła wrzeszczeć: _Jasna cholera! Jasna cholera!_, ale to nie był koniec gry, bo gdy tylko gracze w bazie dostrzegli, jak piłka odbija się od kija Wertza, rzucili się w pościg w przekonaniu, że zdobędą punkty, że uda im się tego dokonać, bo żaden środkowozapolowy nie wyłapie tej piłki, jednak Mays ją złapał, po czym zakręcił się wokół własnej osi i rzucił ją do infieldu, i nastąpił niemożliwie długi wyrzut, tak mocny, że kiedy piłka wyfrunęła z jego dłoni, spadła mu czapka i nie tylko Wertz pozostał na aucie, ale i biegacz nie był stanie zdobyć punktów z fly balla. Wciąż był remis. Wydawało się pewne, że Giants w najgorszym razie wygrają w ósmym lub dziewiątym inningu, ale tak się nie stało. Nastąpiły dodatkowe inningi. Marv Grissom, nowo wprowadzony do gry miotacz drużyny Giants, do końca dziesiątego inningu przytrzymał Indians bez żadnego punktu, potem Giants w drugim półinningu wystawili jeszcze dwóch ludzi, sugerując trenerowi Leo Durocherowi, by jako miotacza wziął Dusty’ego Rhodesa. Całkiem niezłe nazwisko, powiedział do siebie Ferguson, Dusty Rhodes, tak jakby nazwać kogoś Pusty Wóz albo Tłusty Mors, ale Cassie na widok rozgrzewającego się czarnobrewego faceta z Alabamy od razu powiedziała: _Popatrz na tego starego białasa z tym ścierniskiem na gębie. Jak on się nie opił, to ja jestem królową angielską_. Opity czy nie, Rhodes miał tamtego dnia świetny wzrok i w ułamku sekundy po tym, jak zmęczony już Bob Lemon wypuścił wcale nie tak szybkiego fastballa na środek bazy domowej, Rhodes rzucił się i skierował go nad parkan z prawej strony boiska. Koniec gry. Giants 5 punktów, Indians 2. Cassie wrzasnęła. Ferguson wrzasnął. Padli sobie w objęcia, podskakiwali, tańczyli z radości po całym pokoju i tego dnia bejsbol stał się ulubionym sportem Fergusona.
Giants rozgromili Indians w dalszych starciach, wygrywając także drugi, trzeci i czwarty mecz, cudowna przegrana Indians, która bardzo ucieszyła siedmioletniego Fergusona, ale nikt tak się nie ucieszył z wyniku mistrzostw w 1954 jak stryjek Lew. Brat ojca od lat boleśnie odczuwał wzloty i upadki życia hazardzisty, konsekwentnie więcej tracąc, niż wygrywając, a rzadkie wygrane pozwalały mu z trudem utrzymać się na powierzchni, i stawiając teraz wszystko na pewniaka, czyli Cleveland, podążyłby za głosem rozsądku i instynktem stada, ale jego drużyną zawsze byli Giants, od początku lat dwudziestych im kibicował w lepszych i gorszych sezonach, i choć raz postanowił zignorować wszystkie notowania i obstawić zgodnie z odruchem serca, nie bacząc na rozum. Nie tylko postawił na z góry przegranych, ale poszedł też o zakład, że zwyciężą cztery razy z rzędu, co było tak niedorzecznym i złudnym mniemaniem, że jego bukmacher ocenił szanse wygranej jak trzysta do jednego, a to oznaczało, że wyłożywszy skromną kwotę dwustu dolarów, dobrze ubrany Lew Ferguson oddalił się z worem złota, sześćdziesięcioma tysiączkami, ogromną jak na tamte czasy wygraną. To był niesamowity traf, tak zdumiewający w swoich konsekwencjach, że stryjek Lew i ciotka Millie zaprosili wszystkich do domu na wielkie przyjęcie – z szampanem, ostrygami, grubymi stekami z samej polędwicy – tworzące scenerię dla Millie w nowym futrze z norek i Lew, który nowym białym cadillakiem objeżdżał przecznice wokół domu. Tamtego dnia Ferguson był nie w sosie (Francie nie przyszła, bolał go brzuch, a pozostali kuzyni prawie się do niego nie odzywali), ale uznał, że wszyscy inni bawią się dobrze. Niemniej gdy feta się skończyła i wracał już z rodzicami do domu ich niebieskim autem, zaskoczyło go, że matka bardzo źle się wyraża do ojca o stryjku Lew. Nie pojmował wszystkiego, o czym mówiła, ale w jej głosie pobrzmiewał niezwykle ostry ton, surowe kazanie, w którym padało coś o stryju i pieniądzach, jakie był winien ojcu, bo jak Lew śmie wydawać na cadillaki i futra z norek, wcześniej nie spłacając własnego brata. Na początku ojciec przyjmował to spokojnie, ale potem podniósł głos, co wcześniej prawie nigdy się nie zdarzało, i nagle zaczął wywrzaskiwać na matkę Fergusona, żeby przestała, bo Lew nic mu nie jest winien, bo to są pieniądze jego brata i, do cholery, niech sobie z nimi robi, co mu się żywnie podoba. Ferguson wiedział, że rodzice czasem się kłócą (słyszał przez ścianę ich sypialni), ale po raz pierwszy staczali bitwę na jego oczach i ponieważ był to pierwszy raz, miał nieodparte uczucie, że w świecie nastąpił jakiś krach.
W następnym roku tuż po Dniu Dziękczynienia ktoś włamał się do magazynu ojca i w całości go opróżnił. Magazyn był jednopiętrowym budynkiem z pustaków, który stał za sklepem, i w ciągu ostatnich lat Ferguson często tam przychodził, wielkie, wydzielające zapach wilgoci pomieszczenie z całymi rzędami kartonowych pudeł z telewizorami, lodówkami, pralkami i resztą towarów, którymi bracia handlowali. Wystawione w sklepie sprzęty można było tylko obejrzeć i jeśli ktoś decydował się na zakup, wybraną rzecz przynosił z magazynu człowiek o imieniu Ed, duży facet z wytatuowaną na przedramieniu syreną, który w czasie wojny służył na lotniskowcu. Jeżeli było to coś niewielkiego, na przykład toster, lampa czy ekspres do kawy, trafiało z rąk Eda prosto do klienta i klient lub klientka zabierali swój zakup własnym samochodem, ale w przypadku czegoś większego, takiego jak pralka lub lodówka, Ed razem z Philem, drugim dużym weteranem, ładowali towar do samochodu dostawczego i zawozili klientowi do domu. Tak się prowadziło interesy w Twoim Domu u 3 Braci i Ferguson poznał ich zasady, był już na tyle duży, by rozumieć, że magazyn jest sercem wszystkich transakcji, więc kiedy matka obudziła go rano w niedzielę po Dniu Dziękczynienia i powiedziała, że obrabowano magazyn, natychmiast pojął, że skutek tego przestępstwa jest złowrogi. Pusty magazyn, czyli koniec sprzedaży; koniec sprzedaży, czyli koniec pieniędzy; koniec pieniędzy, czyli kłopoty: przytułek, głód i śmierć! Matka wyjaśniła, że sytuacja nie jest aż tak beznadziejna, ponieważ skradzione towary były ubezpieczone, ale tak, cios jest poważny, zwłaszcza że zbliża się sezon kupowania prezentów na Boże Narodzenie, a ponieważ ubezpieczyciel przez tygodnie, a nawet miesiące będzie pewnie zwlekał z wypłatą odszkodowania, sklep nie przetrwa bez zaciągnięcia w banku natychmiastowej pożyczki na poratowanie sytuacji. Ojciec jest właśnie w Newarku na policji, powiedziała, i ponieważ każdy towar miał numer seryjny, istnieje szansa niewielka, ale zawsze, że włamywaczy da się wytropić i złapać.
Czas mijał i nie złapano żadnych włamywaczy, jednak ojcu udało się uzyskać pożyczkę z banku, czyli Fergusonowi z rodziną oszczędzono hańby przymusowej przeprowadzki do przytułku dla ubogich. Życie płynęło więc dalej, mniej więcej podobnie jak przez ostatnie dwanaście lat, ale Ferguson wyczuwał w domu nową atmosferę, w powietrzu pojawiło się coś ponurego, przytłaczającego i nieznanego. Musiało minąć trochę czasu, by poznał źródło tego barometrycznego wahnięcia, ale obserwując matkę i ojca, kiedy z nimi przebywał, obojętne, czy byli we dwójkę, czy osobno, doszedł do wniosku, że matka w zasadzie się nie zmieniła: nadal opowiadała o pracy w studiu, nadal wypuszczała z siebie tę samą porcję wesołości i śmiechu, nadal, mówiąc do niego, patrzyła mu prosto w oczy, nadal na werandzie chętnie grała z nim w ping-ponga, nadal uważnie go wysłuchiwała, gdy przychodził do niej z jakimś problemem. Za to ojciec był inny, jego zazwyczaj i tak małomówny ojciec teraz przy śniadaniu niemal w ogóle się nie odzywał, wydawał się strapiony i prawie nieobecny, jakby jego umysł koncentrował się na jakichś mrocznych i ponurych sprawach, którymi z nikim nie chce się dzielić. Jakoś tuż po Nowym Roku, gdy 1955 przeszedł w 1956, Ferguson zebrał się na odwagę, by podejść do matki i zapytać, co się dzieje, dlaczego ojciec jest taki smutny i obcy. Przez to włamanie, powiedziała, to włamanie _zżera go żywcem_, im bardziej o tym rozmyśla, tym mniej uwagi poświęca czemukolwiek innemu. Ferguson tego nie rozumiał. Włamanie do magazynu było prawie dwa miesiące wcześniej, firma ubezpieczeniowa miała wypłacić odszkodowanie, bank udzielił pożyczki, a sklep wcale nie upadł. Dlaczego ojciec się zamartwia, skoro nie ma powodów do zmartwienia? Spostrzegł, że matka się waha, jakby spierała się z sobą, czy mu coś powierzyć, czy nie jest za mały, by obarczać go szczegółami tej historii, dosłownie na moment w jej oczach zamajaczył widoczny ślad wątpliwości, i wtedy, głaszcząc go po głowie i wpatrując się w jego jeszcze nawet nie dziewięcioletnią twarz, zdobyła się jednak na ten krok i otworzyła się przed nim w sposób, w jaki nigdy przedtem tego nie robiła, i podzieliła się z nim tajemnicą, która niszczyła jego ojca. Policja i firma ubezpieczeniowa wciąż rozpracowują sprawę, powiedziała, i wspólnie doszły do wniosku, że była to _robota od środka_, czyli włamania nie dokonał nikt obcy, ale ktoś, kto pracuje w sklepie. Ferguson, który znał cały personel Twojego Domu u 3 Braci, od magazynierów Eda i Phila począwszy, po księgową Adelle Rosen, konserwatora Charliego Sykesa i dozorcę Boba Dawkinsa, poczuł w żołądku gwałtowny ucisk bólu. To niemożliwe, by któryś z tych dobrych ludzi mógł wyrządzić jego ojcu takie zło, nikt z nich nie byłby zdolny do dopuszczenia się takiej zdrady, więc policja i firma ubezpieczeniowa muszą się mylić. Nie, Archie, powiedziała matka, nie sądzę, by się mylili. Ale osoba, która to zrobiła, jest spoza grona tych, których wymieniłeś.
O co jej chodzi?, zastanawiał się Ferguson. Poza nimi są tylko stryjek Lew i stryjek Arnold i są przecież braćmi ojca, a bracia nie napadają na siebie nawzajem, prawda? Takie rzeczy się po prostu nie zdarzają.
Twój ojciec stanął przed podjęciem strasznej decyzji, powiedziała matka. Albo wycofać zgłoszenie kradzieży i zrezygnować z odszkodowania, albo posłać Arnolda do więzienia. Jak myślisz, co zrobił?
Wycofał zgłoszenie i nie posłał Arnolda do więzienia.
Oczywiście. W najśmielszych snach inaczej by nie zrobił. Ale teraz rozumiesz, dlaczego jest taki przybity.
Tydzień po tej rozmowie matka powiedziała mu, że stryjek Arnold i ciotka Joan wyprowadzają się do Los Angeles. Matka będzie tęsknić za Joan, ale tak chyba jest lepiej, ponieważ nie da się odrobić krzywdy, jaką wyrządził. Dwa miesiące po wyjeździe Arnolda i Joan do Kalifornii stryjek Lew rozwalił swojego cadilllaca na Garden State Parkway i umarł w karetce w drodze do szpitala, i nim ktokolwiek pojął, jak szybcy są bogowie, gdy nic lepszego nie mają do roboty, klan Fergusonów rozpadł się w drobny mak.