- W empik go
5 miesięcy - ebook
5 miesięcy - ebook
Biedny student — Marcus — nie widzi powodów, aby dłużej żyć. Przygnębienie i obowiązek dbania o niewydolną rodzinę w kraju, gdzie wszystkiego brakuje, odbierają mu chęć do działania. Kiedy los stawia na jego drodze Nathana, chłopaka z sąsiedztwa, Marcus podejmuje najważniejszą decyzję. Ma tylko 5 miesięcy, aby nauczyć się żyć, nim będzie za późno. Czy w świecie, gdzie przetrwanie jest najważniejsze, ktoś potrafi zachować jeszcze ludzką twarz?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-468-6 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zagrzebani w świeżej pościeli mogli zapomnieć o otaczającym ich piekle. Delikatnie dotykali swoich ciał, spijając z ust tysiące pocałunków. Tworzyli idealny duet, dopasowany pod każdym względem. Ona — zadziorna, ale delikatna. On — odważny, choć skromny. Mogliby nigdy nie kończyć, gdyby choć w części ich los zależał od nich.
— Naprawdę musisz dzisiaj wychodzić? — zapytała, przekręcając się na bok, żeby spojrzeć mu głębiej w oczy.
Chłopak wyciągnął rękę i wplótł palce w jej długie włosy. To nie pierwszy raz, kiedy nie mogła zostać na noc. Przyjrzał się jej dokładnie, nadal nie mogąc uwierzyć, że ta piękna dziewczyna wybrała akurat jego. Powinien coś powiedzieć, może przeprosić, ale nie umiał. Zamiast tego zbliżył się i musnął ustami jej wargi.
— Przestań — rzuciła przekornie, klepiąc go w ramię.
Lubił te przekomarzania. Była taka niewinna. Chciał się nią opiekować do końca życia. Znosić jej humory i towarzyszyć w sukcesach. Doczekać się dzieci, a potem wnuków. Wiedział, jak bardzo nie cierpiała tego, co robił po nocach. Jak jednak mógł odpuścić? Nie chciał wybierać pomiędzy nią, a ludźmi, którzy potrzebowali pomocy.
— Zobaczymy się jutro, obiecuję — szepnął.
Nie protestowała, a on był jej za to tak wdzięczny. Znalazł miłość swojego życia w najmniej oczekiwanym momencie i każdego dnia chciał kochać ją coraz mocniej. Z ciężkim sercem wyszedł z łóżka i włożył na siebie rozrzucone po podłodze ciuchy.
— Powinnaś już pójść, dochodzi dwudziesta pierwsza — przypomniał.
— Jonah — westchnęła, przeciągając się po raz kolejny pod wciąż ciepłą kołdrą. — Wiesz, kiedy ostatnio widziałam w tej okolicy jakiegoś Stróża?
— I lepiej, żebyś nie spotkała go akurat w nocy — wyjaśnił, próbując dać jej do zrozumienia, że ostrożności nigdy za wiele.
Zbyt często słyszał, jak Stróże, głównie w centrum, pojawiali się coraz liczniej na ulicach, żeby po ustawowej godzinie łapać co bardziej niesubordynowanych obywateli. Wcześniej, kiedy najcięższą karą był kilkuletni areszt, nikt nie trzymał się sztywno zasad. Jednak od czasu, kiedy złapani ludzie zaczynali być wywożeni za miasto i znikali, nieraz na zawsze, większość postanowiła ulec władzy.
— Kto to mówi? — żachnęła się, słysząc jak po raz kolejny Jonah próbuje dawać jej moralizatorskie wykłady. Mimo to lubiła czuć, że się o nią troszczy. Tylko kto zaopiekuje się nim, skoro ona nie mogła mu towarzyszyć?
— Nie bój się, wiem co robię — odparł z przekonaniem i podszedł, żeby skraść jej ostatniego całusa. – Do jutra — szepnął, wychodząc z domu.
Wieczorny chłód przeszył go tak dogłębnie, że zastanawiał się, czy nie wrócić po kurtkę. Szybko jednak uzmysłowił sobie, że i tak niedługo praca skutecznie go rozgrzeje.
Ruszył w dół znanej drogi, nie mogąc przestać myśleć o pozostawionej dziewczynie. Miał nadzieję, że weźmie sobie do serca jego słowa i wróci do domu zanim na zewnątrz zrobi się niebezpiecznie. W idealnej rzeczywistości zostałaby u niego. Nie narażałaby się niemal każdej nocy. Niestety, póki co musieli utrzymywać ten związek w tajemnicy. Oboje kończyli dwadzieścia pięć lat dopiero za rok, więc nie było mowy o ujawnieniu się. Dom, w którym organizowali spotkania należał do babci Jonah’a i tylko ona wiedziała, że coś jest na rzeczy.
W oddali dostrzegł dwa cienie, czekające przy uchylonej bramie. Rozejrzał się konspiracyjnie. Uliczka była całkiem ciemna, nie miał więc wątpliwości, że jest bezpieczny. Mimo wszystko w dalszym ciągu postanowił zachowywać czujność.
— Ostatnio coraz częściej się spotykamy – zagadnął jeden z chłopaków, opierając się niezobowiązująco o słupek.
Jonah podszedł i przywitał się z przyjaciółmi cichym uściskiem dłoni, po czym wyciągnął klucz i otworzył mosiężne drzwi, znajdującego się za bramą magazynu.
— Będzie jeszcze gorzej — zauważył Jonah, gdy już znaleźli się w środku. Starał się z całej siły nie snuć najgorszych scenariuszy, ale ostatnie wydarzenia mówiły same za siebie. Drastyczny wzrost liczby zgonów nie był przypadkowy.
— Myślałem, że już dawno osiągnęliśmy dno, ale w tym tygodniu nawet w moim domu było krucho. Mama ciągle narzeka, że nie ma co włożyć do garnka, a racje co chwilę się zmniejszają. Przecież tak nie da się funkcjonować — stwierdził drugi z chłopaków, do tej pory tylko przysłuchujący się spekulacjom.
Jonah zdawał sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znajdują. Sam musiał codziennie kombinować, żeby włożyć cokolwiek do ust. Wprowadzenie zakazu wolnych upraw całkowicie odebrało nadzieję mieszkańcom Obrzeży, dla których plony były głównym źródłem pożywienia.
Nienawidził polityków, którzy zbierali się w swoim wąskim gronie, oderwani od rzeczywistości i kontrolowali życie zwykłych obywateli. Bez mrugnięcia okiem podpisywali nowe ustawy, skutecznie zaburzające zwyczajną codzienność. Dokładał wszelkich starań, aby jak najlepiej zwalczać skutki tych nieludzkich decyzji. Nikt jednak nie był w stanie tak naprawdę zlikwidować wykreowanego po wojnie reżimu. Każdy starał się przeżyć. Bez planów, długodystansowych perspektyw, czy ambicji. Po prostu dożyć kolejnego dnia, tygodnia i miesiąca.
— Idą — zawołał cicho chłopak wyglądający przez uchylone drzwi, wyrywając Jonah z zamyślenia.
Zerwał się na równe nogi i zerknął zza pleców kolegi. Jego wzrok coraz bardziej przyzwyczajał się do ciemności i w końcu dojrzał przybyszy. Jeden z nich, lekko zgarbiony mężczyzna, ciągnął za sobą coś, co do złudzenia przypominało kosz na śmieci. I ostatecznie okazało się nim być.
– Kai, otwórz. To oni — polecił Jonah.
Kółka śmietnika przetoczyły się ciężko przez próg. Obaj mężczyźni ściągnęli czapki i stanęli nieruchomo, wpatrując się w ziemię. Atmosfera, która zapanowała w pomieszczeniu nie sprzyjała rozmowie, jednak Jonah musiał coś powiedzieć.
— Wszystko w porządku? Nikt za wami nie szedł? — zapytał kontrolnie. Zgodnie zaprzeczyli, nadal nie wydając z siebie żadnego dźwięku. W ułamku sekundy, kiedy podnieśli głowy wyżej, Jonah zdążył przyjrzeć się ich twarzom. Były pociągłe i wychudzone. Małe, podpuchnięte oczy świadczyły o tym, że dopiero niedawno przestali płakać.
Chłopak nie musiał o nic więcej pytać. I tak prawie nigdy nie rozmawiał z ludźmi, którzy do niego przychodzili i nie miał zamiaru tego zmieniać. Niewiedza pozwalała mu nie myśleć. Każdy człowiek miał swoją własną historię, której wysłuchanie było dla niego ryzykowne. Nie potrzebował takiego obciążenia. I tak zbyt wiele z siebie dawał, nie żądając nic w zamian.
— Chodźcie za mną najciszej, jak się da — zaczął rzeczowo, nie pozostawiając miejsca na emocje. — Jeśli usłyszycie jakiś dźwięk, od razu zatrzymujecie się bez słowa. Jasne?
Obaj mężczyźni skinęli głowami. _“Dobrze”_ pomyślał. Przynajmniej nie musiał się bać, że w drodze zdradzą ich rozmową.
Ruszył w ciemniejsze części hali, starając się z każdym krokiem jeszcze mocniej wytężać wzrok. Gdy dotarł do mniejszych, tylnych drzwi, pchnął je, a te bez problemu ustąpiły. Używali tej drogi tak często, że niegdyś zastałe zawiasy zdążyły się już porządnie rozruszać. Gdy tylko wyszli na zewnątrz, mężczyźni podnieśli przyniesiony ze sobą kontener, nie chcąc powodować większego hałasu. Poruszali się wolno między krzakami, których gałęzie przysłaniały wydeptaną ścieżkę. Utrudniało to marsz, ale zapewniało zdecydowanie większe bezpieczeństwo. Choć Jonah nie podejrzewał, żeby ktoś miał zamiar sprawdzać te tereny, to ostrożności nigdy nie było dość. Nie w sytuacji, gdy ryzykowali życiem.
— Stop — oznajmił chłopak, gdy zobaczył wbity w ziemię palik. Odsunął ręką gałęzie i wszedł w gąszcz, licząc uważnie kroki. Stojący z tyłu Kai wskazał zdezorientowanym mężczyznom, aby również zboczyli ze ścieżki. Zatrzymali się dopiero przed głębokim dołem, obok którego usypane były dwie hałdy ziemi.
— Możecie — szepnął Jonah i bez zbędnych słów wskazał ręką na przygotowane miejsce.
Cała uwaga skupiła się teraz na mężczyznach. Jonah wiedział, co będzie dalej. To zawsze wyglądało podobnie. Jednak tym razem coś mu się nie zgadzało. Obserwował, jak mężczyźni otwierają powoli wieko i wyciągają z kontenera ciało, owinięte szczelnie białym, przybrudzonym materiałem. Złożyli je delikatnie w dole i ponownie zaczęli wpatrywać się tępo w ziemię. Jonah i Kai wymienili zdziwione spojrzenia. Nie byli pewni co się dzieje. Czekali na okazanie choćby cienia emocji, uronienie łzy, jednak nic takiego nie nastąpiło. Mężczyźni wyglądali, jakby chcieli jedynie oddalić się z tego miejsca. W głowie Jonah’a zaświtała myśl, że to najdziwniejszy sposób przeżywania żałoby jaki kiedykolwiek widział. Ale nie mógł mierzyć wszystkich jedną miarą. Upewniwszy się, że żałobnicy nie mają nic więcej do zrobienia, chwycił leżącą w krzakach łopatę i razem z kolegami zaczął zasypywać mogiłę. Robili to w całkowitej ciszy, bez dobiegającego zza pleców szlochu i pociągania nosem. Z zadowoleniem stwierdził, że dawało mu to więcej spokoju. Na pewno była mniejsza szansa, że ktoś przypadkowo nakryje ich na tym niecnym procederze.
Za każdym razem się bał, ale sumienie nie pozwalało mu odmówić. Myślał, że zgodzi się tylko tamten jeden raz, ale z czasem coraz więcej osób prosiło go o pomoc, a on nie mógł zachować się asertywnie w obliczu cierpienia i ostatecznie przepadł na dłużej. Automatycznie nabierał kolejne porcje ziemi i wysypywał do dziury. Nie zastanawiał się, co robi. Nie myślał o tym, kim była osoba, którą na zawsze grzebał w miejscu, którego nikt już niedługo nie znajdzie.
Tylko raz zapytał i nie miał zamiaru powtarzać tego błędu. Nie mógł nie zwrócić uwagi na zawiniątko wielkości co najwyżej worka ziemniaków. Zrozpaczony ojciec przez długi czas nie miał siły pożegnać się z niespełna dwuletnim synem. Matka nie dała rady się pojawić, sama była w równie nieciekawym stanie, starając się codziennie oddawać dziecku całe jedzenie, jakie udało się zdobyć. Wyobrażał sobie, jak musiała się czuć ta kobieta. Czy uważała, że zawiodła jako matka? Czy nadal potrafiła żyć po takiej tragedii? Może niedługo po tym również zmarła? Jednego Jonah był pewien. Nigdy więcej nie pozwoli sobie na takie zainteresowanie, choćby nie wiadomo co.
Przyklepali ziemię na płasko i położyli na niej naręcze gałęzi. Jonah złapał kontakt wzrokowy ze starszym mężczyzną, chcąc niemo przekazać mu, że to konieczne i nikt nie może się dowiedzieć, choć tak naprawdę już to wiedział. Chłopcy jednocześnie złożyli narzędzia pracy w krzakach i równie ostrożnie ruszyli w drogę powrotną, biorąc mężczyzn w środek kolumny. Tym razem droga minęła im zdecydowanie szybciej. Jonah myślał już tylko o pójściu spać. Wyobraził sobie, jak wchodzi do ciepłego łóżka, w którym ona nadal na niego czeka. Budzi się, powoli przeciera oczy i na wpół śpiąca uśmiecha się zalotnie, zachęcając, żeby się pospieszył. Rozkoszował się tym uczuciem, choć wiedział, że nic takiego się nie stanie.
Ukojony błogimi myślami przeszedł po omacku przez magazyn i gdy tylko otworzył drzwi oślepiły go ostre światła ciężarówki. Poderwał ramię, zakrywając nim oczy. I wtedy usłyszał głos, który ku jego zdziwieniu dochodził zza pleców.
— Ręce do góry — powiedział starszy z mężczyzn, tonem nieznoszącym sprzeciwu. Jonah zawahał się przez chwilę. Jaką miał szansę na ucieczkę? W Kiru Stróże nie mogli nosić broni. Jeśli pobiegłby w bok, na pewno zdołałby gdzieś się schować. Był szybki, wiedział, że żaden z nich by go nie dogonił. Gdyby tylko był sam… Kai i Michael nie dali by rady uzyskać tak dużej przewagi, choć obaj byli od niego kilka centymetrów wyżsi. Nie mógł ich zostawić. Podniósł poddańczo ręce i po raz pierwszy przyjrzał się temu, co znajdowało się przed nim.
— Nie ruszaj się — rozkazał stojący nieopodal chłopak, na oko niewiele od niego starszy. Uwagę Jonah przykuł pewien szczegół. Czarny uniform nie wyglądał jak znajome z ulic granatowe mundurki Stróżów. _“To niemożliwe”_ pomyślał, dodając powoli dwa do dwóch. Czy naprawdę było aż tak źle? Starał się wyłapać szczegóły, szukając rozpaczliwie czegoś, co zaprzeczy jego teorii. Niestety, czarny uniform, surowy wygląd, dobra budowa ciała, metalowe kastety do wzmocnienia ciosów i ta ciężarówka wskazywały na to, że ci mężczyźni przybyli skądś indziej.
*
Jonah obudził się zlany potem. Przecierając nerwowo oczy, starał się uspokoić przyspieszony oddech. W pokoju nadal było ciemno, a na wszystkich pryczach spali więźniowie.
— Znowu o tym śniłeś? — Usłyszał głos przebudzającego się Michael’a. Spojrzał na przyjaciela nie do końca przytomnie, próbując uświadomić sobie, gdzie się właściwie znajduje. Minął prawie rok, odkąd trafili do Domeny, a jego nadal regularnie prześladował ten sam koszmar.
— Przepraszam — rzucił po chwili. Nie po raz pierwszy budził go w ten sposób w środku nocy. Dziwił się, że chłopak nie zasugerował jeszcze zmiany łóżkowego lokatora.
— Na pewno w końcu stąd wyjdziemy. Nie martw się — powiedział Michael, kładąc mu rękę na ramieniu. — Wiesz jaki dzisiaj dzień? — Zapytał z uśmiechem. Jonah spojrzał na wydrążone w tynku dziurki i policzył pełne tygodnie.
— Już osiemnasty — odparł z nutą ulgi. Ostatni miesiąc dłużył mu się bardziej niż poprzednie. Czuł się fatalnie, a nadchodząca zima na pewno nie poprawiała mu nastroju.
— Masz szczęście, że nadal na ciebie czeka — westchnął Michael.
Jonah odnosił wrażenie, że przyjaciel jest jedyną osobą, która zachowała tu optymizm. Każdego dnia Strażnicy starali się z całych sił ich złamać. Zmuszali do ciężkiej pracy, tłukli do głów zasady kraju i opiewali wielkość Wodza, który zdawał się być dla wielu tylko mityczną postacią.
Ranek nastał zbyt wcześnie i Jonah wiedział, że musi przeczekać jeszcze cały dzień. Bolące żebra przypomniały o sobie, gdy tylko spróbował wstać. Strażnicy ewidentnie się na niego uwzięli. Nie ulegało wątpliwości, że w grupie był osobą do przyjmowania razów. Regularnie zmagał się z siniakami i obiciami, czy nawet przypadkiem złamanej kości.
Każda kolejna minuta dłużyła się w nieskończoność. Marzył tylko o tym, aby położyć się spać i przeczekać te kilka godzin w błogiej nieświadomości upływającego czasu. Zamiast tego, dzień minął mu na noszeniu ciężkich cegieł i dostarczaniu ich budowniczym rozbudowującym Domenę. W ostatnich miesiącach stało się to ich głównym zajęciem. A wszystko z powodu zwiększającej się diametralnie liczby więźniów. Pracy jak zwykle towarzyszył nieciekawy głos Strażnika, recytującego z pamięci Generalny Zbiór Zasad, zawierający nieskończenie wiele idiotyzmów, które rzekomo miały utrzymać na wyspie pokój i dobrobyt.
W końcu nadszedł ten moment, w którym późnojesienne słońce zrównało się z widnokręgiem i deklamujący Strażnik zarządził koniec pracy. Jonah poczuł w żołądku skurcz podniecenia. Czym prędzej zajął miejsce na końcu sznurka mężczyzn zmierzających do magazynu. Ta procedura była mu aż zbyt dobrze znana. Wchodząc do środka, zauważył stojącego przy drzwiach Strażnika, który od razu wcisnął mu do ręki kopertę. Tym razem nie była zaklejona, co tym bardziej go ucieszyło. Wiedział, czego może spodziewać się w środku. Poszedł odłożyć na półkę sprzęt i czym prędzej wetknął papier w kieszeń, po czym, jak gdyby nigdy nic, wrócił do szeregu.
— Widzisz? — zagadnął go od razu Michael. — Tym razem obyło się bez kary. Mówiłem ci, że to będzie dobry dzień — posłał mu ukradkiem uśmiech, starając się nie zostać zauważonym przez czujne oko Strażnika.
Jonah skinął niezauważalnie głową, dając znak, że usłyszał komentarz. Ostatecznie nie miał ochoty pociągnąć rozmowy, a już tym bardziej nie w tym miejscu. Czuł, jak przez cienką podszewkę papier przyjemnie drażni mu skórę, domagając się, by go wyjąć. Nie mógł się doczekać. Fale emocji zalewały go jedna po drugiej. Ze świadomością, co znajdzie w środku czuł się nieporównywalnie lepiej, niż przez ostatnie tygodnie. Nie był pewien, jak minęła mu druga połowa dnia. Był w transie. Nie wchodząc nawet do pokoju, bez namysłu zamknął się w toalecie i drżącymi rękami otworzył kopertę. Spojrzał przelotnie na napisany pochyłym pismem list i odłożył go na bok, bardziej zaciekawiony pozostałą zawartością. Wyjął ostrożnie drobne zawiniątko i z należytą ostrożnością odgiął różki. _“Bez względu na to, co zrobisz, zawsze będę Cię kochać”_ przeczytał. _“Nareszcie”_ pomyślał z ulgą i schował opakowanie do kieszeni, upewniwszy się, że ma wszystko, czego potrzebował. Sięgnął z powrotem po list. Tylko pobieżnie prześledził tekst. Nie spodziewał się ujrzeć dużo więcej poza tymi samymi frazesami w stylu _“tęsknię za tobą”_ czy _“kocham i czekam”_, albo najmniej adekwatne do sytuacji _“trzymaj się”_. Ostatecznie, zapoznawszy się z treścią, podarł kartkę na drobne fragmenty i spuścił z wodą w odmęty kanalizacji.
— Widzę, że humor od razu ci się poprawił — zauważył Michael, nie mogąc powstrzymać się od tradycyjnego komentarza na wejście. Jonah przywołał na twarz uśmiech, uświadamiając sobie, że jakaś część tego stwierdzenia była prawdą. Siadając na łóżku niemal zapomniał ściągnąć butów.
— Zakochany — skomentował kąśliwie Michael, doprowadzając kilku innych mężczyzn do śmiechu. Jonah musiał przyznać, że chłopakowi całkiem nieźle wychodziło podnoszenie morale. Szkoda tylko, że w jego przypadku umiejętności przyjaciela nie mogły wiele pomóc.
— Mike — szepnął Jonah, gdy chłopak w końcu zdecydował się położyć.
— Hmm? — bąknął zaciekawiony.
— Dziękuję, że akurat ty ze mną przez to przechodzisz — szepnął i czym prędzej odwrócił się twarzą do ściany, nie dając chłopakowi szansy na odpowiedź.
Łzy, które tak długo powstrzymywał, w końcu znalazły ujście. W tym momencie nie był jednak pewien, dlaczego płacze. Z jednej strony czuł tę samą, obezwładniającą niemoc i poczucie bezsensu. Z drugiej powoli docierało do niego, że to koniec. Czekał na ten moment zbyt długo. Wyciągnął zawiniątko i ścisnął w pięści, chcąc jeszcze przez chwilę podelektować się zapomnianym uczuciem ulgi. Chwycił drobną tabletkę między palce i przyjrzał się jej dokładnie. Trzymał tak blisko antidotum na całe zło tego beznadziejnego świata, pełnego cierpienia i mroku. Tylko ta mała pigułka świeciła przed nim w ciemności niczym wyjście z długiego tunelu. Po raz ostatni zaczerpnął powietrza i przełknął specyfik. Niemal czuł, jak powoli dociera coraz niżej i po chwili miał pewność. Świat zaczął się oddalać. Bodźce przestały do niego docierać, aż w końcu z wyzionięciem ostatniego tchu, stał się jedynie nieistotnym wspomnieniem.Dla rodziny
Starannie zaostrzony rysik kreślił na pożółkłej kartce kolejne wyrazy: 2 ziemniaki, 100 gram ryżu, 2 kromki chleba. Ręka zatrzymała się nagle przed zapisaniem ostatniej pozycji. Nie był pewien, czy wypadało prosić o tak wiele. Jakiekolwiek warzywa bogate w witaminy były teraz towarem deficytowym. Zdecydowana większość mieszkańców rozpaczliwie ich pragnęła, ale ostatecznie dostępne były tylko najbogatszym. Marcus wiedział, że jeśli tylko poprosi… Przycisnął rysik do papieru i niezgrabnym ruchem dopisał cebulę do listy.
W domu Knightów długo udawało się unikać głodu. Za sprawą gromadzonych co roku przetworów możliwe było odrzucenie, chociaż na jakiś czas, myśli o nadciągającej katastrofie. Póki starczało zapasów, mogli cieszyć się względnie normalnym życiem, podobnym do tego sprzed wojny. Wiedział jednak, że taki stan nie będzie trwał wiecznie. Każdego tygodnia widział, jak kolejna rodzina mieszkająca po sąsiedzku zdąża powolnym krokiem w żałobnym korowodzie, obierając kierunek na pobliskie wzgórze.
Głód, po objęciu władzy przez Wodza, pozostawał powszechnym problemem. Duże państwa miały więcej zasobów, które w przeszłości z zyskiem eksportowały na wyspę. Teraz nic nie wyglądało jak kiedyś. Ustawowa samowystarczalność wszystkich krajów spowodowała w Kiru tragedię. Panował głód. Każde oszczędności, jeśli rodzina miała szczęście nimi dysponować, przeznaczano na jedzenie. Dzięki bogatym mieszkańcom centrum kwitł pokątny handel, na który część Stróżów przymykała oko. Wiedzieli, że oni również mogą skorzystać na tym układzie. Często zadowalali się odrobiną mięsa, czy zielonymi warzywami w zamian za dyskrecję. Waluta dająca się skonsumować stała się tą najcenniejszą. Ludzie z Obrzeży nie mieli co liczyć na takie rabaty. Wydawali ostatnie zaskórniaki chcąc zdobyć choćby kolbę kukurydzy.
— Jeszcze jej nie zaniosłeś? — Ciepły, kobiecy głos rozniósł się po niewielkim pomieszczeniu, służącym Marcusowi za pokój. Zadrżał lekko, wyrwany z zamyślenia.
— Już idę — zgiął świstek na pół, wsunął w kieszeń i ściągnął z wieszaka wysłużoną kurtkę. Spojrzał na mały budzik, stojący na szafce. Faktycznie było już późno. Musiał się pospieszyć, jeśli chciał mieć względnie bezpieczną drogę.
— Uważaj na siebie — rzuciła na odchodne jak zwykle zbyt zatroskana matka.
Chłopak machnął na potwierdzenie ręką i uchylił drzwi. Na zewnątrz nie widać było nic niepokojącego. Pojedyncze latarnie mrugały złowieszczo, ale zdążył się już do tego przyzwyczaić. Wyszedł na krótką ścieżkę. Po dwóch jej stronach rosły kiedyś gęsto warzywa uprawiane przez matkę, za które teraz siedzieliby pewnie w Domenie, dlatego ogródek zmienił się w usypisko zeschłej ziemi. Pchnął skrzypiącą furtkę i skierował się przed siebie wzdłuż ginącej w mroku ulicy. Po przebyciu niecałego kilometra, któremu towarzyszyło ciągłe patrolowanie okolicy, znalazł się przed dość dużym, znanym mu dobrze domem. Wszedł na podwórko i bez trudu odnalazł niewielką, drewnianą skrzyneczkę leżącą w norze pod starym drzewem. Wrzucił kartkę i wstając spojrzał odruchowo na budynek. Światło w jednym z okien wciąż się świeciło. Nieczęsto miał okazję dostrzec cień życia w tym domu. Zazwyczaj nieobecny właściciel nie sprawiał wrażenia domatora.
Porastający gdzieniegdzie bluszczem, parterowy budynek zamieszkiwał Nathan. Marcus niewiele o nim wiedział. Chłopak mógł być od niego zaledwie rok lub dwa lata starszy. W zasadzie nie mieli nawet okazji ze sobą porozmawiać poza okazjonalną wymianą uprzejmości. Marcus, który już jakiś czas temu nauczył się nie dopuszczać do siebie ludzi, za każdym razem, gdy tu przychodził, czuł dziwne emocje. Często się nad nimi zastanawiał. Czy oczekiwał rozwoju tej nieistniejącej relacji? Nie, to nie możliwe. Nie mógł pozwolić sobie na przyjaźnie, a jego osobowość skutecznie mu w tym pomagała. Już podczas ich pierwszego spotkania zdążył zachować się jak niewdzięczny dupek.
Przed pół roku, gdy sytuacja jego rodziny po raz pierwszy zrobiła się naprawdę tragiczna, a on sam nie miał nic w ustach od dwóch dni, oddając jedzenie siostrom, zdecydował się wyjść na plac. Poruszał się wolno i nie był do końca świadomy co dzieje się wokoło. Żebranie wydawało mu się najrozpaczliwszym aktem, ale właśnie taka była sytuacja — beznadziejna. Powłóczył nogami, podchodząc do co lepiej wyglądających przechodniów. Nie było ich wielu. Każdy, kto nie musiał akurat się spieszyć wolał obejść plac okrężną drogą.
Marcus starał się jak mógł, żeby wrócić do domu choć z kromką chleba, kiedy zauważył, że stanął przed nim niewysoki brunet. Zaskoczony chłopak prawie potknął się o własne nogi. Zastanawiał się przez chwilę czy to dzieje się naprawdę, czy to niedożywione ciało płata mu figle.
— Mieszkasz w sąsiedztwie? — zapytał brunet, podając chłopakowi suchy, pszenny placek. Marcus czym prędzej włożył go do ust, mierząc przy tym nieznajomego. Nie był wychudzony i brzmiał wyjątkowo pogodnie. A może to tylko wysoki, prawie dziecięcy głos sprawiał, że poczuł bijące od niego ciepło? Chłopak uśmiechał się promiennie, czekając cierpliwie, aż Marcus skończy posiłek.
— Tak — burknął, gdy tylko przełknął łapczywie ostatni kęs. Nie mógł się zmusić do okazania jakichkolwiek emocji. Wiedział, że jakaś część jego umysłu nadal krąży nieświadomie poza tym światem, co nakazywało mu zachować ostrożność w stosunku do rozmówcy.
— Chodź za mną — tajemniczy nieznajomy obrócił się na pięcie i ruszył wolnym krokiem w stronę jednej z ulic. Marcus nadal stał jak wryty, nie wiedząc, co powinien zrobić. W pierwszym momencie pomyślał, że to jeden z tych maniaków, którzy w zamian za kawałek chleba wykorzystują młodych, zdesperowanych ludzi. On sam nie wyróżniał się urodą, ale nie należał również do brzydkich. Przed przyjściem na plac podejrzewał, że może spotkać się z podobną propozycją, lecz nie wymyślił żadnego sensownego postępowania na wypadek takiej sytuacji. Intuicja jednak podpowiadała mu, żeby ruszył się z miejsca. Gdy chłopak zniknął za rogiem, Marcus podążył za nim, powłócząc ociężałymi nogami. Minął kilka przecznic i znalazł się po raz pierwszy przed tym ukrytym w ślepej uliczce, imponującym budynkiem.
— Zaczekaj — zawołał, chcąc powstrzymać chłopaka przed zniknięciem za drzwiami. Poczuł, że musi zostać na neutralny gruncie. Gdzieś, skąd mógłby w razie kłopotów uciec. Nie chciał znaleźć się z nim sam na sam w domu, choć coś mówiło mu, że nie musi się obawiać. — Czego właściwie chcesz? — Brunet zatrzymał się i odwrócił w jego stronę. Rozglądnął się konspiracyjnie i podszedł do furtki, przy której czekał na niego zadyszany po szybkim marszu Marcus.
— Widzisz to drzewo? — Szybkim ruchem oczu wskazał na stary dąb rosnący po jego lewej. Marcus skinął głową i nadstawiając ucho, wyczekiwał dalszej części. — W norze między korzeniami jest drewniana skrzyneczka. Jeśli wrzucisz do niej kartkę z adresem i tym, czego potrzebujesz, dostaniesz to następnego dnia po zachodzie słońca.
— Co chcesz w zamian? Bo jeśli myślisz tylko o _tym_, to zapomnij… — W ostatnim momencie ugryzł się w język, powstrzymując wciąż wibrujące na strunach _“zboku”_.
— Niczego nie chcę — powiedział kojącym głosem, jakby zupełnie nie usłyszał komentarza. W takim samym luźnym stylu jak poprzednio obrócił się do niego plecami i po chwili zniknął za drzwiami, pozostawiając Marcusa samego, stojącego w osłupieniu przed furtką.
Nie wiedział czy może zaufać tej bezinteresowności, ale sytuacja jego rodziny z dnia na dzień stawała się coraz gorsza. Ta nieoczekiwana pomoc, jakkolwiek nie była podejrzana, wydawała się lepszym wyjściem niż bezowocne stanie cały dzień na placu. Kilka godzin później, zaraz po zmroku, po raz pierwszy zdecydował się zostawić kartkę. Nie mógł pozwolić sobie na podanie prawdziwego adresu, ale musiał przekonać się, czy nieznajomy mówił prawdę.
Cały następny dzień siedział jak na szpilkach, oczekując co stanie się, gdy na ulicach znowu zaczną mrugać latarnie. Każda minuta dłużyła się w godzinę, a czasu nie przyspieszało nawet zapadanie w przerywany sen. Postanowił nie mówić o niczym rodzinie, dopóki nie będzie pewien intencji nieznajomego.
Wyszedł wieczorem, udając się do jednego z sąsiednich domków. Wiedział, że cała rodzina zmarła kilka dni temu, więc nie spodziewał się tam nikogo zastać. Niedługi czas po tym, jak nad Kiru zapadły ciemności, usłyszał pukanie do drzwi. Wystrzelił przed siebie i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Ze strachu serce biło mu jak szalone. Wychylił lekko głowę, spodziewając się najgorszego, ale ku swojemu zdziwieniu stał przed nim ten sam chłopak, ubrany niezmiennie w pożółkłą białą koszulę z kołnierzykiem i czarno-biały sweter.
— Proszę — uśmiechnął się promiennie, ukazując rząd zadbanych zębów. Gdy tylko chłopak się odezwał, Marcus poczuł dziwne uczucie w żołądku. _“Co to było?”_ pomyślał od razu. Powinien mieć się na baczności? Nadal wątpił w jego intencje? Czy to intuicja próbowała dobić się od niestandardowej strony? Ostatecznie zrzucił wszystko na karb głodu, nie chcąc dochodzić do innych wniosków. Odebrał zawiniątko i miętosił przez chwilę w ręce, starając się wyczuć zawartość.
— Zaczekaj! — zawołał Marcus, zorientowawszy się, że nieznajomy zmierza do wyjścia. — Powiedz chociaż, jak masz na imię — poprosił, czując się winny, że wcześniej na niego naskoczył.
— Nathan — powiedział formalnie i jakby demonstrując, że nie ma czasu, zniknął za płotem.
Domownicy nie posiadali się ze szczęścia, gdy po powrocie Marcus położył na stole trzy ugotowane ziemniaki i dwie kromki razowego chleba. Nie zachowując krzty zdrowego rozsądku, błyskawicznie podzielili się jedzeniem, urządzając przy tym niemal królewską ucztę. Od tej pory regularnie, dwa razy w tygodniu, Marcus maszerował, aby zostawić zapisaną podstawowymi produktami kartkę w norce pod drzewem, nie wahając się już więcej podać prawdziwego adresu.
Nigdy wcześniej nie ośmielił się jednak prosić o cebulę ani żadne inne wartościowe warzywo czy owoc. Zarówno on jak i jego rodzice uważali to za zbyt ekstrawaganckie i nie mogli wymagać tak dużo od kogoś, kto bez domagania się zapłaty niemal dzierży w dłoni ich być albo nie być. Mama Marcusa za każdym razem, gdy Nathan zjawiał się w drzwiach z dostawą próbowała zaprosić go na chwilę do środka, aby porozmawiać, ale ten zawsze musiał ją rozczarować identyczną wymówką.
— Przepraszam, mam jeszcze kilka domów do odwiedzenia — mówił, po czym odchodził bez większego pożegnania i ruszał w dalszą drogę.
Marcus otrząsnął się z zamyślenia, gdy zobaczył w oknie poruszający się cień i mimowolnie, czując nagły przypływ adrenaliny, podążył czym prędzej do wyjścia. W ostatnim czasie coraz więcej sytuacji wzbudzało w nim to poczucie lęku. Można by pomyśleć, że życie w kraju z setkami zasad jest wystarczająco uporządkowane, aby czuć się bezpiecznie. Dla niego i wielu mu podobnych wcale nie było to tak oczywiste. Jedynie za sprawą wyblakłych, dziecięcych wspomnień pamiętał, jak wyglądało życie przed wojną, kiedy to Kiru cieszyło się wolnością. Władzę sprawowali wtedy wybrani demokratycznie prezydenci, żyjący blisko ludzi i znający ich potrzeby. Każdy miał prawo do swojej odmienności. Teraz dla indywidualistów nie było już miejsca. Jeśli człowiek nie mieścił się w starannie zaprojektowanych przez Wodza ramach, wyrzucano go na margines lub, co praktykowano częściej, osadzano w jednej z dziesiątek Domen, gdzie więźniów miano resocjalizować i sprowadzać na właściwą drogę. Nikt tak naprawdę nie wiedział co czekało skazanych, ponieważ wyroki były długie, a ci, którzy powracali do swoich rodzin przypominali starych siebie tylko z zewnątrz.
Ta obezwładniająca atmosfera strachu sprawiała, że nawet we własnym domu Marcus nie czuł się bezpiecznie, widząc bezustannie czające się za rogiem tragedie. Gabi już dawno próbowała nakłonić go do znalezienia przyjaciół. Siostra uważała, że poczułby się wtedy o niebo lepiej. Jak miał to jednak zrobić, gdy obezwładniające poczucie niemocy blokowało każdą inicjatywę, która przychodziła mu do głowy i wycofywał się szybko, nie wierząc w jej powodzenie?
— Jestem — gdy tylko drzwi wydały nieprzyjemny dla ucha dźwięk, jego matka wpadła do kuchni, upewnić się, że to na pewno on. Pomieszczenie, do którego wchodziło się bezpośrednio z podwórka, rozświetlała jedynie mała lampka, odkąd energia elektryczna również zaczęła podlegać rządowym regulacjom. — Taty nadal nie ma? — zainteresował się od razu, zauważając, że zajmowane zazwyczaj krzesło stało puste.
— Nie wróci jeszcze przez kilka dni — westchnęła kobieta i odebrała od niego kurtkę. Spróbowała delikatnie poprawić roztrzepane włosy syna, jednak udało mu się zrobić szybki unik, byle tylko nie doświadczyć tej bliskości. — Dostał dłuższe zlecenie. Zostanie w tartaku jeszcze przez kilka dni — dokończyła, krzywiąc z zawodem usta.
— Może dostanie podwyżkę — rzucił, opuszczając kuchnię, jak gdyby nigdy nic. Nie miał ochoty na kontynuację tej rozmowy. Choć niezaprzeczalnie kochał matkę, to starał się spędzać z nią jak najmniej czasu. Permanentnie wymalowane na jej twarzy zatroskanie, manifestowane licznymi zmarszczkami sprawiało, że przebywanie w jej obecności szybko stało się dla Marcusa źródłem dodatkowego przygnębienia.
O niczym nie marzył tak, jak o zamknięciu się w swoim ciemnym pokoiku. Poczucie braku motywacji znów brało górę. Chciał tylko zostać sam, odcięty od ludzi, nie wystawiając się na ryzyko wymiany zdań. Kroczył pewnie przed siebie, starając się nie rozglądać, kiedy usłyszał z boku słaby głos.
— Marcus — zawołała Gabi, ledwo dostrzegalnym szeptem. Przystanął w pół kroku, czując jak wzbierają w nim ambiwalentne emocje. Tak bardzo chciał zniknąć w samotności, poddać się wymaganiom bezlitosnej depresji. Coś jednak kazało mu podążyć w stronę siostry. Jak zwykle czuł, że nie może jej odmówić.
Siedziała na łóżku, z którego w ostatnim czasie prawie wcale nie schodziła. Jej wielki brzuch zdawał się przekraczać wszelkie normy. Wyglądał jak balon, który lada moment pęknie. Gabi podtrzymała go ręką, próbując usiąść. Marcus czym prędzej doskoczył do siostry i pomógł zmienić pozycję.
— Jak się dzisiaj czujesz? — zapytał troskliwie. Siedząca obok Thalia popatrzyła spode łba, słysząc prawie nienaturalnie ciepły głos brata. Kątem oka zauważył jej zniesmaczenie, ale starał się nie zwracać na nie uwagi. Przy Gabi nie musiał się dystansować. Zdawała się być jedyną osobą zdolną go zrozumieć i wesprzeć. Choć teraz role drastycznie się odwróciły i to on musiał zadbać o znajdującą się na skraju wygłodzenia siostrę, nie zamierzał zmieniać swojego zachowania, jakkolwiek nie przyprawiało ono zazdrosnej Thalii o mdłości.
— Ciężka jak słoń — oznajmiła.
Blady uśmiech zagościł na wychudzonej twarzy z mocno wyeksponowanymi kośćmi policzkowymi. Marcus starał się zachować pogodny nastrój. W głębi duszy czuł jednak, jakby ktoś raz za razem wymierzał mu ciosy w brzuch. Nie znosił codziennie patrzeć bezczynnie jak Gabi znika w oczach. Dużo dziewczyn w Kiru mogło tylko pomarzyć o dziecku. Z powodu niedożywienia, prokreacja stała się wręcz niemożliwa. Gabi również żyła tym przekonaniem.
Spotykała się z mężczyzną z dobrą, jak na mieszkańca Obrzeży, pozycją, toteż przez jakiś czas nie mogli aż tak narzekać na niedostatki w pożywieniu. Gdy tylko potwierdziła, iż brak miesiączki nie jest spowodowany niedożywieniem, przestraszony partner nie pozwolił jej wrócić. On wiedział, jak to się skończy. Wolał zabezpieczyć się w czas przed zgubnymi skutkami utraty rodziny.
Marcus zapukał delikatnie w sam środek obrzmiałego brzucha.
— Puk puk. Jest tam kto? — zapytał figlarnie. — Musisz już wyjść, żeby trochę odciążyć Gabi.
Inscenizacja sprawiła, że dziewczyna ponownie przywołała na twarz cień uśmiechu. Żarty szły mu nie najlepiej, ale był pewien, że musi działać. Przyszedł czas, aby odwdzięczyć się za wszystkie dni, które przeżył tylko dzięki siostrze. Zwłaszcza te ostatnie.
— Widziałeś się z Nathanem? — zagadnęła po chwili. Spojrzał na nią i zauważył, jak dokładnie lustruje jego twarz w poszukiwaniu choćby cienia kłamstwa. Nic nie mogło się przed nią ukryć. Za to kochał swoją siostrę, tylko jej nie mógł zwieść prostymi gierkami.
— Nie — odparł zgodnie z prawdą.
— Może warto? — zasugerowała po raz setny.
— Czy ten temat kiedykolwiek się skończy? — zapytał trochę zbyt szorstko, tonem, którego nie zwykł używać przy Gabi.
— Wiesz, że to dobrze ci zrobi. Jesteście w podobnym wieku. Może warto by było…
— Nie — przerwał jej nagle, zaskakując tą gwałtownością nie tylko siostrę. — Naprawdę nie mogę. Zrozum, że nie potrzebuję przyjaciół. Mam mnóstwo znajomych na uczelni — skłamał, wiedząc, że nie może mówić szczerze, gdy nie są sami. _“Rozmawialiśmy już o tym, nie pamiętasz?”_ powiedział w myślach, mając nadzieję, że Gabi je usłyszy. Ona jednak wyglądała, jakby w jej głowie układały się już kolejne bezsensowne argumenty. Poczuł, jak kumuluje się w nim rozdrażnienie, chcące wyrwać się na wolność. Ścisnął mocno kołdrę, mając nadzieję, że w ten sposób da radę się pohamować. Ostatnim, czego chciał w tym momencie, był wybuch złości. Próbował budować wewnętrzny pancerz, zdolny chronić go przed kolejnym drażliwym pytaniem.
— Idź spać Marcus — głos dobiegł go niespodziewanie zza pleców.
Odwrócił się i ujrzał poirytowaną Thalię. Odłożyła na bok materiał, z którego starała się uszyć dla nienarodzonego berbecia śpiochy. Zazwyczaj nie odzywał się do siostry. Odkąd pamiętał, ich relacja nie była najlepsza. Sądził, że to przez faworyzujące podejście Gabi. Do czasu jego narodzin to Thalia zajmowała miejsce najmłodszej, a co za tym idzie, maskotki całej rodziny. Faktycznie, mogła być zazdrosna o czarującego, bystrego chłopca, który tak bezbłędnie potrafił używać swojego figlarnego uroku.
— Zamknij się — burknął. Czuł, jak ochronny pancerz powoli pęka. Nie miał na niego wpływu. _“Przestań, uspokój się”_ powtarzał w myślach, ale nie czuł, żeby choć zbliżał się do zamierzonego efektu.
Poczuł, jak wychudzona dłoń Gabi zaciska mu się na udzie. Przyjemne ciepło rozlewało się pomiędzy okolicznymi tkankami, docierając coraz głębiej. Próbował skupić się na tym uczuciu. Ona go rozumiała, słyszała, pamięta.
— Porozmawiamy jutro? — zagadnęła aksamitnym głosem. _“Nie traktuje mnie jak dziecko”_ pomyślał, zadowolony z takiego obrotu spraw. Poczuł dziwną satysfakcję, widząc jak w tym samym momencie Thalia przewróciła ze zniecierpliwieniem oczami. Mógłby zostać, zrobić jej na złość samą swoją obecnością, ale perspektywa pokazania, że tylko Gabi ma na niego jakiś wpływ była równie kusząca. W dodatku zbliżająca się sposobność odizolowania sprawiała, że czuł wręcz ekstazę.
— Dobranoc — rzucił po chwili namysłu, czym prędzej chcąc opuścić pomieszczenie.
Tak jak myślał, ciemność panująca w jego małym pokoju zadziałała kojąco. Usiadł na łóżku i usłyszał niewyraźny ton wyrzutu w głosie Thalii, dobiegającym zza ściany. _“Nie reaguj”_ nakazał sobie szybko, choć po chwili okazało się, że wcale nie musiał. Kumulujący się od kilku minut gniew zniknął bez śladu tak nagle, jak się pojawił. Siedział samotnie, wyprany z energii, wpatrując się w podłogę. Nie czuł właściwie żadnej potrzeby. Położył się na boku, ignorując pozostawione na nogach trzewiki. Wiedział, że to potrwa. Na początku często zastanawiał się, czy możliwe jest zmuszenie się do wykonania choćby najmniejszej czynności. _“Możliwe”_ doszedł w końcu do wniosku _“ale po co?”._
Jedynie perspektywa przyjścia nieprzygotowanym na uczelnię wzbudzała w nim wcześniej poczucie winy. Z czasem jednak i to straciło na wartości. Gdyby nie Gabi, zupełnie rzuciłby studia. Ba, pewnie nawet by ich nie zaczął. Kochał pisać i robił to z wrodzoną łatwością. Po co było mu wykształcenie, skoro znalazł już własny styl? Od czasu pamiętnej rozmowy z siostrą chodził tam tylko z jednego powodu. Dla Gabi. To ona go poprosiła, aby wykorzystał szansę, której ona sama nigdy nie dostała. Nie rozumiała, że on tego nie potrzebuje? Nie cierpiał ludzi, których spotykał na uczelni. Patrzył na nich i czuł zazdrość. Widział ich zapał, masę pomysłów i siłę, aby je zrealizować. A on? Wiedział już, że nic nie osiągnie. Zostanie ze swoimi kilkoma wierszami, spoczywającymi w skrzynce pod łóżkiem.
_“Czy rozmyślanie o tym ma jakikolwiek sens?”_ prawie usłyszał zdanie, które przemknęło z kolejnym impulsem. _“Nie ma”_ stwierdził bez zastanowienia i odpłynął. Tylko we śnie nie musiał świadomie znosić każdej zbyt długiej minuty życia.