5 najpiękniejszych powieści - ebook
5 najpiękniejszych powieści - ebook
Aleksander Dumas ojciec (1802–1870) – francuski pisarz i dramaturg – pozostawił po sobie ponad dwieście utworów. Największą sławę przyniosły mu napisane w latach 40. XIX stulecia powieści historyczne i przygodowe. W swojej prozie zręcznie dozował efekty zaskoczenia, grozy i komizmu. Jego postaci – strojne, barwne, czasami nieco karykaturalne – dawały złudzenie życia. Postaci historyczne przedstawiał w sposób stronniczy: kochał swych bohaterów bądź nienawidził. W multibooku znalazło się 5 najpoczytniejszych powieści autora, takich jak:
„Hrabia Monte Christo”
„Trzej muszkieterowie”
„Naszyjnik królowej”
„Królowa Margot”
„Karol Szalony”
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-407-6 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hrabia Monte Christo
1. Powrót do Marsylii
2. Ojciec i syn
3. Katalończycy
4. Zmowa
5. Przyjęcie zaręczynowe
6. Zastępca prokuratora królewskiego
7. Przesłuchanie
8. Zamek If
9. Wieczór zaręczyn
10. Gabinecik w Tuileriach
11. Potwór korsykański
12. Ojciec i syn
13. Sto dni
14. Więzień oszalały i więzień obłąkany
15. Numer 34 i numer 27
16. Uczony Włoch
17. Cela księdza
18. Skarb
19. Trzeci atak
20. Cmentarz zamku If
21. Wyspa Tiboulen
22. Kontrabandziści
23. Wyspa Monte Christo
24. Olśnienie
25. Nieznajomy
26. Oberża
27. Opowiadanie
28. Wykazy więzienne
29. Dom Morrela
30. Piąty września
31. Włochy – Sindbad Żeglarz
32. Przebudzenie
33. Bandyci rzymscy
34. Nieznajomy
35. Mazzolata
36. Karnawał rzymski
37. Katakumby Świętego Sebastiana
38. Odwiedziny
39. Śniadanie
40. Prezentacja
41. Bertuccio
42. Dom w Auteuil
43. Vendetta
44. Krwawy deszcz
45. Kredyt nieograniczony
46. Zaprzęg siwojabłkowity
47. Ideologia
48. Hayde
49. Rodzina Morrelów
50. Pyram i Tysbe
51. Toksykologia
52. Robert diabeł
53. Hossa i bessa
54. Major Cavalcanti
55. Andrea Cavalcanti
56. Pole lucerny
57. Pan Noirtier
58. Testament
59. Telegraf
60. Jak uwolnić ogrodnika od koszatek, które wyjadają mu brzoskwinie
61. Widma
62. Obiad
63. Żebrak
64. Scena małżeńska
65. Plany matrymonialne
66. Gabinet prokuratora królewskiego
67. Bal letni
68. Informacje
69. Bal
70. Chleb i sól
71. Pani de Saint-Méran
72. Obietnica
73. Grób familijny
74. Protokół
75. Postępy młodego pana Cavalcantiego
76. Hayde
77. Doniesienia z Janiny
78. Lemoniada
79. Oskarżenie
80. Pokój byłego piekarza
81. Włamanie
82. Palec boży
83. Beauchamp
84. Podróż
85. Sąd
86. Wyzwanie
87. Zniewaga
88. Noc
89. Pojedynek
90. Matka i syn
91. Samobójstwo
92. Valentine
93. Wyznanie
94. Ojciec i córka
95. Intercyza
96. Droga do Belgii
97. Oberża pod Dzwonem i Flaszką
98. Prawo
99. Zjawa
100. Lokusta
101. Valentine
102. Maksymilian
103. Podpis Danglarsa
104. Cmentarz Père-Lachaise
105. Podział
106. Jama Lwów
107. Sędzia
108. Posiedzenie sądu
109. Akt oskarżenia
110. Pokuta
111. Odjazd
112. Przeszłość
113. Peppino
114. Menu Luigiego Vampy
115. Przebaczenie
116. Piąty października
Trzej muszkieterowie
Przedmowa
Rozdział 1. Trzy dary pana d’Artagnana ojca
Rozdział 2. Przedpokój pana de Tréville’a
Rozdział 3. Posłuchanie
Rozdział 4. Ramię Atosa, szarfa Portosa i chusteczka Aramisa
Rozdział 5. Muszkieterowie króla i gwardziści pana kardynała
Rozdział 6. Jego Królewska Mość Ludwik XIII
Rozdział 7. Muszkieterowie u siebie
Rozdział 8. Intryga dworska
Rozdział 9. D’Artagnan działa
Rozdział 10. Pułapka XVII wieku
Rozdział 11. Intryga się wiąże
Rozdział 12. Jerzy Villiers, książę Buckingham
Rozdział 13. Pani Bonacieux
Rozdział 14. Nieznajomy z Meung
Rozdział 15. Toga i miecz
Rozdział 16. Pan kanclerz Seguier szuka kilkakrotnie dzwonka, aby zadzwonić, jak to czynił niegdyś
Rozdział 17. Dom państwa Bonacieux
Rozdział 18. Kochanek i mąż
Rozdział 19. Plan wyprawy
Rozdział 20. Podróż
Rozdział 21. Hrabina de Winter
Rozdział 22. Taniec Merlaison
Rozdział 23. Schadzka
Rozdział 24. Pawilon
Rozdział 25. Portos
Rozdział 26. Rozprawa Aramisa
Rozdział 27. Żona Atosa
Rozdział 28. Powrót
Rozdział 29. W pogoni za wyekwipowaniem
Rozdział 30. Milady
Rozdział 31. Anglicy i Francuzi
Rozdział 32. Obiad u prokuratora
Rozdział 33. Pokojówka i pani
Rozdział 34. O umundurowaniu Aramisa i Portosa
Rozdział 35. W nocy wszystkie koty są szare
Rozdział 36. Marzenie o zemście
Rozdział 37. Tajemnica milady
Rozdział 38. Jak Atos bez trudu zdobył umundurowanie
Rozdział 39. Zjawisko
Rozdział 40. Straszna zjawa
Rozdział 41. Oblężenie Rochelli
Rozdział 42. Wino andegaweńskie
Rozdział 43. Gospoda Pod Czerwonym Gołębnikiem
Rozdział 44. O pożytku z rur kominowych
Rozdział 45. Małżeństwo
Rozdział 46. Bastion Świętego Gerwazego
Rozdział 47. Narada muszkieterów
Rozdział 48. Sprawa rodzinna
Rozdział 49. Zrządzenie losu
Rozdział 50. Rozmowa brata z siostrą
Rozdział 51. Oficer
Rozdział 52. Pierwszy dzień niewoli
Rozdział 53. Drugi dzień niewoli
Rozdział 54. Trzeci dzień niewoli
Rozdział 55. Czwarty dzień niewoli
Rozdział 56. Piąty dzień niewoli
Rozdział 57. Scena z tragedii klasycznej
Rozdział 58. Ucieczka
Rozdział 59. Co się wydarzyło w Portsmouth dnia 23 sierpnia 1628 roku
Rozdział 60. We Francji
Rozdział 61. Klasztor karmelitanek w Béthune
Rozdział 62. Dwie odmiany szatanów
Rozdział 63. Kropla wody
Rozdział 64. Człowiek w czerwonym płaszczu
Rozdział 65. Sąd
Rozdział 66. Wykonanie wyroku
Zakończenie
Epilog
Naszyjnik królowej
Prolog
Stary pan i stary sługa
La Pérouse
Tom I
Rozdział I. Dwie nieznajome
Rozdział II. Wnętrze
Rozdział III. Joanna de la Motte Valois
Rozdział IV. Bélus
Rozdział V. Droga do Wersalu
Rozdział VI. Rozkaz królewski
Rozdział VII. Sypialnia królowej
Rozdział VIII. Audiencje poranne
Rozdział IX. Na stawie szwajcarskim
Rozdział X. Zły duch
Rozdział XI. Suffren
Rozdział XII. Pan de Charny
Rozdział XIII. Sto luidorów królowej
Rozdział XIV. Mistrz Fingret
Rozdział XV. Kardynał de Rohan
Rozdział XVI. Mesmer i Saint-Martin
Rozdział XVII. Cebrzyk Mesmera
Rozdział XVIII. Panna Oliwia
Rozdział XIX. Pan Beausire
Rozdział XX. Złoto
Rozdział XXI. Domek na uboczu
Rozdział XXII. Kilka słów o operze
Rozdział XXIII. Bal w Operze
Tom II
Rozdział XXIV. Bal w Operze (cd.)
Rozdział XXV. Safo
Rozdział XXVI. Akademia Pana Beausire’a
Rozdział XXVII. Ambasador
Rozdział XXVIII. Panowie Boehmer i Bossange
Rozdział XXIX. W ambasadzie
Rozdział XXX. Targi
Rozdział XXXI. Dom dziennikarza
Rozdział XXXII. Dwaj przyjaciele stają się nieprzyjaciółmi
Rozdział XXXIII. Dom przy ulicy Neuve-Saint-Gilles
Rozdział XXXIV. Głowa rodziny Taverneyów
Rozdział XXXV. Czterowiersz hrabiego Prowansji
Rozdział XXXVI. Księżna de Lamballe
Rozdział XXXVII. U królowej
Rozdział XXXVIII. Alibi
Rozdział XXXIX. Pan de Crosne
Rozdział XL. Kusicielka
Rozdział XLI. Ambicja pod maską miłości
Rozdział XLII. Prawda ukazuje się spod maski
Rozdział XLIII. Pan Ducorneau nie rozumie, co się dzieje
Rozdział XLIV. Złudzenia a rzeczywistość
Rozdział XLV. Oliwia zaczyna pytać, co z nią będzie
Rozdział XLVI. Opustoszały dom
Rozdział XLVII. Joanna protektorka
Rozdział XLVIII. Joanna protegowana
Rozdział XLIX. Pugilares królowej
Rozdział L. Spotykamy się znowu z doktorem Louis
Rozdział LI. Aegri somnia
Rozdział LII. Łatwiej zbadać chorobę ciała niż serca
Rozdział LIII. Maligna
Rozdział LIV. Powrót do zdrowia
Rozdział LV. Dwa serca zbroczone
Rozdział LVI. Minister skarbu
Rozdział LVII. Odzyskane złudzenia – stracona tajemnica
Tom III
Rozdział LVIII. Dłużnik i wierzyciel
Rozdział LIX. Rachunki gospodarskie
Rozdział LX. Maria Antonina – Królowa Joanna de la Motte – Kobieta
Rozdział LXI. Kwit Boehmera i rewers królowej
Rozdział LXII. Uwięziona
Rozdział LXIII. Obserwatorium
Rozdział LXIV. Dwie sąsiadki
Rozdział LXV. Schadzka
Rozdział LXVI. Ręka królowej
Rozdział LXVII. Kobieta i królowa
Rozdział LXVIII. Kobieta i szatan
Rozdział LXIX. Noc
Rozdział LXX. Pożegnanie
Rozdział LXXI. Zazdrość
Rozdział LXXII. Ucieczka
Rozdział LXXIII. List i pokwitowanie
Rozdział LXXIV. Król nie raczy, książę nie może... Rohan jestem
Rozdział LXXV. Szermierka i dyplomacja
Rozdział LXXVI. Szlachcic, kardynał i królowa
Rozdział LXXVII. Wyjaśnienia
Rozdział LXXVIII. Aresztowanie
Rozdział LXXIX. Raporty
Rozdział LXXX. Ostatnie oskarżenie
Rozdział LXXXI. Oświadczyny
Rozdział LXXXII. Saint-Denis
Rozdział LXXXIII. Obumarłe serce
Rozdział LXXXIV. Dlaczego baron nabierał tuszy
Rozdział LXXXV. Ojciec i narzeczona
Rozdział LXXXVI. Po smoku żmija
Rozdział LXXXVII. Jak pan de Beausire polując na zająca sam został upolowany
Rozdział LXXXVIII. Turkawki w potrzasku
Rozdział LXXXIX. Biblioteka królowej
Rozdział XC. W biurze ministra policji
Rozdział XCI. Indagacje
Rozdział XCII. Upadek ostatniej nadziei
Rozdział XCIII. Chrzest małego Beausire’a
Rozdział XCIV. Ława oskarżonych
Rozdział XCV. Czy to zasadzka?
Rozdział XCVI. Wyrok
Rozdział XCVII. Egzekucja
Rozdział XCVIII. Ślub
Królowa Margot
Rozdział I. Łacina księcia Gwizjusza
Rozdział II. Sypialnia królowej Nawarry
Rozdział III. Król poeta
Rozdział IV. Wieczór 24 sierpnia 1572 roku
Rozdział V. O Luwrze w szczególności i o cnocie w ogóle
Rozdział VI. Dług uiszczony
Rozdział VII. Noc 24 sierpnia 1572 roku
Rozdział VIII. Zamordowani
Rozdział IX. Mordercy
Rozdział X. Śmierć, msza lub Bastylia
Rozdział XI. Cmentarz Niewiniątek
Rozdział XII. Zwierzenia
Rozdział XIII. Bywa nieraz, że klucze otwierają drzwi, do których nie są przeznaczone
Rozdział XIV. Druga noc po ślubie
Rozdział XV. Wola kobiety jest wolą Boga
Rozdział XVI. Trup nieprzyjaciela zawsze pięknie pachnie
Rozdział XVII. Zastępca Ambrożego Pare
Rozdział XVIII. Powracający z tamtego świata
Rozdział XIX. Mieszkanie pana Rene, perfumiarza królowej matki
Rozdział XX. Czarne kury
Rozdział XXI. Mieszkanie pani de Sauve
Rozdział XXII. Najjaśniejszy Panie, będziesz królem!
Rozdział XXIII. Nowo nawrócony
Rozdział XXIV. Ulica Tizon i ulica Cloche-Percée
Rozdział XXV. Czerwony płaszcz
Rozdział XXVI. Małgorzata
Rozdział XXVII. Ręka Boga
Rozdział XXVIII. List z Rzymu
Rozdział XXIX. Odjazd
Rozdział XXX. Maurevel
Rozdział XXXI. Polowanie na dzika
Rozdział XXXII. Przyjaźń braterska
Rozdział XXXIII. Wdzięczność Karola IX
Rozdział XXXIV. Bóg rządzi
Rozdział XXXV. Noc królów
Rozdział XXXVI. Anagram
Rozdział XXXVII. Powrót do Luwru
Rozdział XXXVIII. Jedwabny sznurek królowej matki
Rozdział XXXIX. Plan zemsty
Rozdział XL. Atrydzi
Rozdział XLI. Horoskop
Rozdział XLII. Zwierzenia
Rozdział XLIII. Posłowie polscy
Rozdział XLIV. Orestes i Pilades
Rozdział XLV. Orthon
Rozdział XLVI. Oberża „Pod Piękną Gwiazdą”
Rozdział XLVII. De Mouy de Saint-Phale
Rozdział XLVIII. Dwie głowy na jedną koronę
Rozdział XLIX. Książka o myślistwie
Rozdział L. Polowanie z sokołami
Rozdział LI. Pawilon Franciszka II
Rozdział LII. Śledztwo
Rozdział LIII. Akteon
Rozdział LIV. Las w Vincennes
Rozdział LV. Woskowa figura
Rozdział LVI. Niewidzialne tarcze
Rozdział LVII. Sędziowie
Rozdział LVIII. Tortury
Rozdział LIX. Kaplica
Rozdział LX. Plac Saint-Jean-en-Greve
Rozdział LXI. Dom kata
Rozdział LXII. Krwawy pot
Rozdział LXIII. Taras na wieży zamku w Vincennes
Rozdział LXIV. Regencja
Rozdział LXV. Król umarł, niech żyje król!
Epilog
Karol Szalony
Słowo wstępne
Tom I
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Tom II
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział XHrabia Monte Christo
1
Powrót do Marsylii
Był dwudziesty czwarty lutego 1815 r., gdy strażnik dał z wieży Notre Dame de la Garde sygnał, zapowiadając przybycie trójmasztowca „Faraon”, powracającego ze Smyrny przez Triest i Neapol.
Jak to zazwyczaj bywa w takich razach, z portu natychmiast wyruszył pilot i opłynąwszy zamek If przybił do burty statku pomiędzy przylądkiem Morgion i wyspą Rion. I jak to się znów z reguły dzieje, tak i tego dnia wały twierdzy Św. Jana zaroiły się od gapiów; przybycie bowiem statku jest w Marsylii zawsze wielkim wydarzeniem, a co dopiero takiego statku jak „Faraon” – zbudowanego, otaklowanego i załadowanego w stoczniach starożytnej Focei, a nade wszystko należącego do jednego z miejscowych armatorów.
A statek zbliżał się tymczasem; przebył już szczęśliwie cieśninę pomiędzy wyspami Calasareigne i Jaros, powstałą na skutek wstrząsów wulkanicznych, minął Pomègue, i choć posuwał się pod rozpiętymi marslami, kliwrem i bezanem, szedł tak wolno i tak posępny nastrój wokół roztaczał, że niektórzy wśród widzów, wiedzeni samym przeczuciem, zastanawiali się, co za nieszczęście mogło ów statek dotknąć. Mimo to ludzie rozumiejący się na nawigacji twierdzili, że jeśli się coś złego przytrafiło, to pewnie nie statkowi. Bo chociaż płynął wolno, ale w najlepszym porządku, jak statek pod znakomitym dowództwem. Kotwica była przygotowana, zluzowano wanty bukszprytu, a obok pilota, który był gotów, aby wprowadzić żaglowiec w wąskie gardło marsylskiego portu, stał młody człowiek, o energicznym zachowaniu i bystrym spojrzeniu; bacznie czuwał nad każdym ruchem statku i powtarzał każdy rozkaz pilota.
Wśród tłumu widzów, na twarzach których malował się ów nieokreślony niepokój, jeden człowiek szczególnie zdawał się niepokoić i niecierpliwić; nie mogąc się doczekać przybycia statku do portu, wskoczył prędko do małej łódki i kazał płynąć naprzeciw „Faraona”; przybił doń na wysokości zatoczki Réserve.
Na widok owego człowieka młody marynarz opuścił swoje stanowisko przy pilocie i z kapeluszem w ręku przystąpił do burty statku.
Był to młodzieniec liczący zaledwie osiemnaście do dwudziestu lat, słusznego wzrostu, smukły, kruczowłosy, o pięknych czarnych oczach. W całej jego postaci malował się spokój i energia, właściwa ludziom, którzy od dzieciństwa przywykli walczyć z niebezpieczeństwami.
– Ach! To pan, panie Edmundzie! – wykrzyknął mężczyzna z łódki. – Cóż się stało? Skąd ten smutek, który panuje na pokładzie?
– Nieszczęście, wielkie nieszczęście na nas spadło, panie Morrel – odrzekł młodzieniec. – Nieszczęście, które srogo mnie dotknęło. Tuż pod Civitavecchia straciliśmy naszego zacnego kapitana Leclère.
– A ładunek? – zawołał niespokojnie właściciel okrętu.
– Nietknięty, przywieźliśmy go w najlepszym porządku; sądzę, że jeśli o to idzie, będziesz pan zupełnie kontent. Ale biedny kapitan Leclère...
– Cóż mu się stało? – spytał właściciel tonem wyraźnie spokojniejszym. – Cóż się stało zacnemu kapitanowi?
– Nie żyje.
– Czyżby utonął?
– O nie, panie Morrel, umarł na zapalenie mózgu wśród najokropniejszych cierpień.
Po czym Edmund zwrócił się do swoich ludzi:
– Hej! – zawołał. – Wszyscy na stanowiska, rzucamy kotwicę!
Załoga spełniła rozkaz i ośmiu czy dziewięciu marynarzy, którzy się na nią składali, rzuciło się w mgnieniu oka do szotów, brasów, fałów, want i sztagów.
Młody marynarz, rzuciwszy okiem na początek manewru i przekonawszy się, że rozkazy są należycie spełniane, powrócił do pana Morrela.
– Jakże doszło do tego nieszczęścia? – spytał armator, nawiązując do przerwanego wątku rozmowy.
– Ach, mój Boże, nigdy byśmy się nie spodziewali. Po długiej rozmowie z komendantem portu w Neapolu kapitan Leclère opuścił miasto bardzo wzruszony: nie minęła doba, a dostał nadzwyczaj mocnej gorączki i w trzy dni później już umierał... Wyprawiliśmy mu pogrzeb, jak należy; przywiązaliśmy mu do stóp i do głowy 26-funtowe kule i spoczywa teraz owinięty w hamak niedaleko wyspy El Giglio. Wdowie po nim wieziemy jego Krzyż Legii Honorowej i szpadę. Smutne to – ciągnął młodzieniec z melancholijnym uśmiechem – walczyć z Anglikami lat dziesięć, żeby potem umrzeć taką śmiercią, jak lada kto umiera – we własnym łóżku.
– Cóż chcesz, do diabła, drogi panie Edmundzie – odpowiedział armator, który wyglądał na niemal zupełnie pocieszonego po tej stracie. – Wszyscy jesteśmy śmiertelni, a trzeba przecież, żeby starzy ustępowali miejsca młodym, inaczej trudno byłoby mówić o postępie; ale skoro powiadasz mi, że ładunek jest...
– W doskonałym stanie, ręczę za to, panie Morrel. Ten rejs przyniesie panu zapewne 25 000 franków zysku.
Statek mijał właśnie Basztę Okrągłą.
– Gotować się do zwijania marsli, kliwra i bezanżagla! – zawołał młody żeglarz. – Żywo!
Rozkaz spełniono z taką szybkością, jak na okręcie wojennym.
– Luzuj i zwijaj!
Na tę komendę wszystkie żagle opadły nagle, a statek jął posuwać się do przodu z wolna, popychany samą już tylko siłą rozpędu.
– Teraz, panie Morrel, racz wejść na pokład – rzekł Dantès, widząc niecierpliwość właściciela. – Oto wychodzi z kajuty pański buchalter, pan Danglars. Udzieli panu wszelkich objaśnień, jakich byś pan nie zażądał. Co do mnie, muszę dopilnować kotwiczenia i wywiesić znaki żałoby.
Armator nie kazał sobie powtarzać dwa razy, uchwycił linę okrętową, którą mu rzucił Dantès i z nadzwyczajną zręcznością, która nie przyniosłaby wstydu najwytrawniejszemu majtkowi, wspiął się na pokład po szczeblach umocowanych na zewnętrznej ścianie pękatego kadłuba. Dantès tymczasem wrócił na swoje dawne miejsce, aby nie przeszkadzać rozmowie armatora i pana Danglarsa, owego człeka, który wyszedł z kajuty na spotkanie pana Morrela.
Nowo przybyły wyglądał na dwadzieścia pięć do dwudziestu sześciu lat. Obłudna jego fizys zdradzała, że płaszczył się w obejściu ze zwierzchnikami, zaś cierpko traktował podwładnych. Piastował stanowisko agenta kasowego, a że sama ta funkcja budzi wstręt wśród marynarzy, dlatego zapewne cała załoga okazywała mu tyleż niechęci, co sympatii wobec Edmunda Dantèsa.
– I cóż, wie pan już zapewne – rozpoczął Danglars – o nieszczęściu?
– Wiem już, wiem. Biedny kapitan Leclère, dzielny to był i zacny człowiek.
– A nade wszystko doskonały marynarz, zestarzał się, patrząc tylko na niebo i morze, jak przystoi człowiekowi, w którego ręce złożone były interesy tak znakomitej firmy, jak Dom Handlowy Morrel i Syn – odrzekł Danglars.
– Zdaje mi się jednak – rzekł armator, śledząc wzrokiem Dantèsa – że niekoniecznie trzeba być starym wilkiem morskim, jak pan twierdzisz, aby znać dobrze swoje rzemiosło. Oto na przykład nasz drogi Edmund, bierze się za dowodzenie tak, jakby nie potrzebował niczyjej pomocy.
– Zapewne – rzekł Danglars, spoglądając na Dantèsa z ukosa, a w oku błysnęła mu nienawiść. – Tak, nie podlega to żadnej wątpliwości, młode to i pewne siebie... Ledwie kapitan zamknął oczy, on natychmiast objął dowództwo bez niczyjej rady, i zamiast udać się prostą drogą do Marsylii, półtora dnia stał ze statkiem na Elbie.
– Miał prawo i obowiązek objąć dowództwo statku jako drugi co do stopnia po zmarłym; że zaś stracił półtora dnia na Elbie, to źle, chyba że statek potrzebował jakiejś naprawy.
– „Faraon” miał się tak dobrze jak ja, a życzę panu z całego serca takiego zdrowia jak moje, panie Morrel; straciliśmy półtora dnia, bo po prostu zachciało mu się pobyć trochę na lądzie i nic więcej.
– Dantès, pozwól pan tu do nas na chwilę! – zawołał do młodzieńca armator.
– Proszę wybaczyć – odpowiedział Dantès – za chwilę będę mógł panu służyć.
Po czym zwrócił się do załogi:
– Rzucaj!
Kotwica spadła, łańcuch osunął się z brzękiem. Chociaż pilot był nadal obecny, Dantès pozostał na stanowisku, póki ten ostatni manewr nie został ukończony, po czym krzyknął:
– Proporczyk do połowy masztu, spuścić flagę! Skrzyżować reje!
– Uważasz pan – rzekł Danglars. – Słowo daję, on ma się już za kapitana.
– Bo i jest nim – odpowiedział właściciel.
– Tak, brak tylko podpisu pana, panie Morrel, i pańskiego wspólnika.
– Do diabła, dlaczegóż nie mielibyśmy go zatrzymać na tym stanowisku? Prawda, że młody, ale to chłopak na swoim miejscu i widzę, że doświadczony z niego żeglarz.
Danglars spochmurniał na moment.
– Przepraszam, panie Morrel – rzekł Dantès, podchodząc do nich. – Racz mi wybaczyć; kiedy statek jest już na kotwicy, jestem na pańskie rozkazy. Zdawało mi się, żeś mnie pan wzywał.
Danglars cofnął się o krok.
– Chciałem cię zapytać, dlaczego zatrzymałeś się na Elbie.
– Właściwie nie wiem. Chciałem tylko wypełnić ostatnią wolę kapitana Leclère, który umierając, wręczył mi pakunek dla marszałka Bertrand.
– I cóż? Widziałeś go, Edmundzie?
– Kogo?
– Marszałka.
– Widziałem.
Rozejrzawszy się niespokojnie wkoło, Morrel odprowadził Dantèsa na stronę.
– Jakże się ma cesarz? – zapytał z ożywieniem.
– Dobrze, jeśli mogę sądzić z tego, co sam widziałem.
– Widziałeś więc i cesarza?
– Wszedł, kiedym był u marszałka.
– Mówiłeś z nim?
– On raczej ze mną rozmawiał – uśmiechnął się Dantès.
– I cóż ci rzekł?
– Zapytał, kiedy nasz statek wyruszył z Marsylii, jaką płynął drogą, jaki ma ładunek. Wywnioskowałem, że gdyby był bez ładunku i należał do mnie, cesarz chętnie by go kupił. Ale powiedziałem, że jestem tylko zastępcą kapitana, statek zaś jest własnością Domu Morrel i Syn. „Aha – zawołał natychmiast – znam tę firmę. Morrelowie to z dziada pradziada właściciele statków; jakiś Morrel służył w tym samym pułku co i ja w garnizonie w Walencji”.
– To prawda, jak Boga kocham – wykrzyknął uradowany armator. – Wszak to Polikarp Morrel, mój rodzony wuj, który dochrapał się stopnia kapitana. Edmundzie, jeśli tylko powiesz pan wujowi, że cesarz go sobie przypomniał, poczciwy stary zrzęda rozpłacze się z radości, zobaczysz. Dobrze – ciągnął dalej, klepiąc młodzieńca po ramieniu – słusznie zrobiłeś, żeś spełnił rozkazy kapitana Leclère i zatrzymał się na Elbie, chociaż gdyby wiedziano, że zanosiłeś jakąś paczuszkę do marszałka i mówiłeś z cesarzem, mogłoby cię to narazić na podejrzenia.
– Ale z jakiej przyczyny, panie Morrel? – spytał Dantès. – Czyż ja wiem, co było w tym pakunku? Cesarz zaś mógł zadać takie same pytania pierwszemu lepszemu marynarzowi. Ale przepraszam pana raz jeszcze – rzekł nagle Dantès – zbliżają się do nas służba sanitarna i celnicy, pan pozwoli?...
– Dobrze, mój drogi Edmundzie, rób, co trzeba.
Młodzieniec oddalił się, a na jego miejsce przybliżył się Danglars.
– I cóż? – zapytał. – Zdaje się, że musiał się dobrze tłumaczyć z postoju w Portoferraio?
– Owszem, podał najistotniejsze powody, kochany panie Danglars.
– O, tym lepiej. Nie uwierzy pan, jak przykro myśleć, że kolega nie spełnia swych obowiązków.
– Dantès wykonał to, co do niego należało – odpowiedział armator – nie mam mu nic do zarzucenia. Postój miał miejsce na polecenie kapitana Leclère.
– Jeśli już mowa o kapitanie, czy Dantès nie oddał ci od niego żadnego listu?
– Mnie? Nie. Miał więc jakiś list?
– Zdawało mi się, że prócz paczki kapitan wręczył mu list.
– O jakiejże to paczuszce mówisz, panie Danglars?
– Ależ o tej, którą Dantès oddał w Portoferraio.
– Skąd pan wiesz, że miał tam oddać jakąś paczkę?
Danglars zarumienił się.
– Przechodziłem właśnie obok kajuty kapitana i przez półuchylone drzwi zauważyłem, jak oddawał Dantèsowi pakunek i list.
– O liście nic mi nie mówił – odrzekł właściciel. – A jeśli ma dla mnie jakąś wiadomość, z pewnością mi ją doręczy.
Danglars zamyślił się na chwilę.
– Panie Morrel, bardzo pana proszę, abyś mu o tym nie wspominał; przecież mogłem się pomylić.
W tejże chwili nadszedł Dantès, a Danglars znowu się oddalił.
– Cóż, Dantèsie, wszystko już załatwione? – zapytał Morrel.
– Tak, panie Morrel.
– Jakoś niedługo trwały te formalności.
– A nie. Oddałem celnikom spis naszych towarów, a z komory celnej przysłano do nas człowieka, który przyjechał razem z pilotem. Wręczyłem mu nasze dokumenty.
– Więc jesteś już pan wolny?
Dantès obejrzał się wokół.
– Tak, wszystko jest w porządku.
– No, to może zjesz pan z nami dziś obiad?
– Proszę mi darować, panie Morrel, ale choć to dla mnie ogromny zaszczyt, muszę najpierw powitać ojca.
– Słusznie, moje dziecko. Znałem cię zawsze jako dobrego syna.
– A mój ojciec... – zapytał Dantès z pewnym wahaniem – nie wie pan, jak on się miewa?
– Myślę, że dobrze, chociaż przyznam ci się, mój Edmundzie, żem go dawno nie widział.
– A tak, on nie wychodzi prawie ze swego pokoiku.
– To dowodzi, że mu nic nie brakowało w czasie twojej nieobecności.
Dantès uśmiechnął się.
– Mój ojciec jest tak dumny, że gdyby nawet nic już nie miał, nikogo by w świecie nie poprosił o pomoc, chyba Boga jednego.
– Dobrze, ale potem, możemy się spodziewać, że przyjdziesz?
– Och, znów proszę pana o wybaczenie. Po tych odwiedzinach muszę jeszcze do kogoś pójść, i tam również serce mi się wyrywa.
– Ach, prawda! Prawda. Zapomniałem na śmierć, że w wiosce katalońskiej pewna osoba oczekuje na pana z taką jak pański ojciec niecierpliwością, śliczna Mercedes...
Dantès uśmiechnął się.
– Ach, nie dziwię się teraz – rzekł pan Morrel – dlaczego tu przychodziła pytać ze trzy razy, czy nie ma wiadomości o „Faraonie”. Tam do diabła! Powodzi się panu, drogi Edmundzie, piękną masz kochankę!
– To nie moja kochanka – odpowiedział z powagą Dantès – ale narzeczona.
– Wszystko to jedno, kochanka, narzeczona – uśmiechnął się właściciel statku.
– Dla nas nie, panie Morrel.
– Dobrze, idź już, idź, kochany Edmundzie, nie zatrzymuję cię dłużej. Dosyć się napilnowałeś moich interesów, załatwiajże teraz swoje sprawy. Może ci trzeba pieniędzy?
– Nie, dziękuję, oszczędziłem sobie dosyć w czasie podróży, mam całą trzymiesięczną gażę.
– Jesteś porządnym chłopcem, Edmundzie.
– Pan wie, że mój ojciec jest ubogi – odpowiedział Dantès.
– O, wiem, wiem, żeś dobry syn jak rzadko, spieszże więc do ojca. Ja także mam syna i nie byłbym bardzo zobowiązany temu, kto by go chciał zatrzymać z dala ode mnie po trzymiesięcznej podróży.
– Żegnam więc pana – odrzekł młodzieniec, kłaniając się.
– Bywaj zdrów – jeśli mi nic więcej nie masz do powiedzenia.
– Nie.
– Kapitan Leclère nie poruczył ci przed śmiercią żadnego listu do mnie?
– Nie był już w stanie nic pisać, ale... Ach, dobrze, że nie zapomniałem. Chciałem prosić pana o dwa tygodnie urlopu.
– Chcesz się zapewne żenić?
– Tak... a potem muszę wyjechać do Paryża.
– Dobrze, dobrze! Jedź pan na tyle, na ile zechcesz! Wyładowanie statku zabierze najmniej sześć tygodni, więc dopiero za trzy miesiące będzie mógł wyjść w morze... Ale trzeba, żebyś pan był z powrotem przed upływem tego czasu. „Faraon” – dodał, kładąc dłoń na ramieniu młodego żeglarza – nie może wypłynąć bez kapitana.
– Bez kapitana! – zawołał Dantès i oczy zaiskrzyły mu się radością. – Na Boga, zważ pan dobrze na to, coś wyrzekł, bo zdaje mi się, że odgadujesz moje najskrytsze marzenia. Czyżby miał pan rzeczywiście zamiar mianować mnie kapitanem „Faraona”?
– Gdyby to ode mnie samego zależało, podałbym ci rękę, mój drogi Edmundzie i powiedział: „Jesteś kapitanem”. Ale mam wspólnika, a znasz włoskie przysłowie: „kto ma wspólnika, ma naczelnika”. Ale połowa drogi już za nami, albowiem z dwóch potrzebnych głosów jeden już masz. Spuść się zresztą na mnie, jeżeli chodzi o drugi postaram się zrobić wszystko, abyś go uzyskał.
– O! Panie Morrel! – zawołał młody marynarz, ze łzami w oczach ściskając ręce armatora. – Dziękuję panu w imieniu mojego ojca i Mercedes.
– Spokojnie, drogi Edmundzie! Dobry Bóg na niebie od tego jest, do diabła, aby trzymać w swej opiece zacnych ludzi! Biegnij już do ojca, do swojej Mercedes, a potem zajdź i do mnie.
– Pozwoli pan, bym go odwiózł na ląd?
– Nie potrzeba, dziękuję; zostanę tutaj, żeby rozliczyć się z Danglarsem. Czy byłeś pan z niego kontent w czasie podróży?
– Zależy, co pan przez to pytanie pojmuje. Jako towarzysz... hm... nie byłem zadowolony, wiem, że mnie nie lubi, szczególnie od chwili, kiedy po jakiejś małej sprzeczce popełniłem wielką niedorzeczność i zaproponowałem krótki postój na wyspie Monte Christo, aby tam w ciągu dziesięciu minut zakończyć w sposób ostateczny nasz spór. Głupstwo zrobiłem, żem go wyzwał, on zaś postąpił jak najsłuszniej, sprzeciwiając się temu. Jeśli natomiast pytasz pan, co sądzę o nim jako o buchalterze, myślę, że będziesz pan kontent z jego pracy, pełni swoje obowiązki nadzwyczaj gorliwie.
– Ale powiedz mi – pytał dalej armator – gdybyś został kapitanem statku, zatrzymałbyś chętnie Danglarsa?
– Zarówno jako kapitan, jak i jego zastępca, umiałbym szanować każdego, kto posiada zaufanie moich przełożonych.
– Doskonale, Edmundzie, widzę, żeś pod każdym względem prawy człowiek. Nie zatrzymuję cię dłużej, idź, bo widzę, że stoisz jak na rozżarzonych węglach.
– Jak więc będzie z moim urlopem?
– Ależ jedź sobie, powtarzam.
– Czy pożyczy mi pan łódki?
– Bierz.
– Do widzenia, panie Morrel, tysiąckroć dziękuję.
– Do widzenia, drogi Edmundzie, wszystkiego dobrego!
Marynarz wskoczył do łodzi, siadł na rufie i rozkazał płynąć do Cannebière. Dwaj majtkowie rzucili się natychmiast do wioseł i łódź pomknęła tak prędko, jak to tylko było możliwe w wąskiej uliczce, którą tworzyły dwa szeregi statków, prowadzącej od wejścia do portu aż do nabrzeża orleańskiego, a zapchanej gęsto niezliczoną ilością barek.
Morrel z uśmiechem na ustach odprowadził Dantèsa oczyma aż do brzegu; widział go jeszcze, jak przybił do brzegu, wyskoczył na kamienne płyty nabrzeża i znikł natychmiast w barwnym tłumie. Od piątej rano do dziewiątej wieczór mrowi się na tej słynnej ulicy Cannebière, z której tak są dumni dzisiejsi Focejczycy, że powiadają o niej z najzimniejszą krwią i owym specyficznym akcentem, nadającym tak wyjątkowy charakter ich mowie, że „gdyby Paryż miał swoją Cannebière, mógłby się zwać małą Marsylią”.
Odwróciwszy się, armator spostrzegł stojącego obok Danglarsa, który z pozoru zdawał się oczekiwać na jego rozkazy, a w rzeczywistości sam śledził wzrokiem młodego marynarza.
Jakże wielka była różnica w wyrazie oczu tych dwóch ludzi, spoglądających na tego samego człowieka.2
Ojciec i syn
Niechaj Danglars wysila swój geniusz zawiści; nie będziemy słuchali jego złośliwych podszeptów, których jedynym celem jest oczernić towarzysza przed armatorem, i udajmy się za Dantèsem. Przebiegł już całą Cannebière i skręciwszy w ulicę Noailles wpadł do niepozornego domu po prawej stronie Alei Meilhańskich, przebiegł szybko cztery piętra po ciemnych schodach i trzymając się jedną ręką poręczy, a drugą przyciskając do piersi, aby stłumić uderzenia serca, stanął przed drzwiami uchylonymi tak, że można było zajrzeć w głąb małej izdebki.
W tym pokoiku mieszkał ojciec Dantèsa.
Wiadomość o przybyciu „Faraona” nie doszła jeszcze do starca, który stojąc na krześle, drżącą ręką podpierał właśnie patyczkami pędy nasturcji i powoju, wijące się pomiędzy kratami.
Wtem uczuł, że ktoś go ujął w pół i z tyłu ozwał się znajomy głos:
– Ojcze, ojcze kochany!
Starzec krzyknął i odwrócił się nagle, a zobaczywszy syna, osunął się w jego objęcia drżący i blady.
– Co ci, ojcze? – zawołał młodzieniec zatrwożony. – Czyś chory?
– Nie, nie, mój kochany Edmundzie, mój synu, moje dziecię, ale nie spodziewałem się ciebie... To radość, wzruszenie, żem cię zobaczył tak niespodziewanie. Ach! Boże wielki, zdaje mi się, że umrę...
– Ale uspokój się, ojcze, przyjdź do siebie, to ja, naprawdę ja! Mówi się, że radość nikomu nie może zaszkodzić, to dlatego tu wszedłem bez uprzedzenia. No, ojcze kochany, uśmiechnij się i nie patrz takim obłąkanym wzrokiem. Wróciłem i od tej pory będziemy żyć razem szczęśliwi.
– Ach, cudownie, mój chłopcze – odrzekł starzec. – Ale jakoż to będziemy żyć w szczęściu? Nie opuścisz mnie już więcej? Powiedz, jakież to szczęście?
– Oby mi przebaczył Bóg Wszechmocny, że cieszę się szczęściem okupionym żałobą innej rodziny, ale ten sam Bóg mi świadkiem, że nie pragnąłem tego. Ot, samo przyszło i nie mogę go odtrącić. Umarł dzielny kapitan Leclère, ojcze, a ja, za wstawiennictwem pana Morrela obejmę najprawdopodobniej jego miejsce... Ojcze, rozumiesz? Być kapitanem w dwudziestym roku życia! Mieć sto ludwików pensji i udział w dochodach! Czyż marynarz tak biedny jak ja mógł kiedykolwiek spodziewać się takiego losu?
– Prawda to, syneczku, prawda – rzekł starzec. – To rzeczywiście wspaniała odmiana.
– Chciałbym za pierwsze pieniądze, które odbiorę, urządzić ci mały domek z ogródkiem, żebyś sobie sadził swoje powoje, nasturcje i kapryfolium... Ale cóż ci jest, mój ojcze? Wyglądasz, jakby ci słabo było?
– Bądź spokojny, to przejdzie.
Starcowi zabrakło jednak sił i zachwiał się.
– Dalibóg – zawołał młodzieniec. – Wypij szklankę wina, to cię pokrzepi. Gdzie chowasz wino?
– Dziękuję ci, nie szukaj, nie chcę – odrzekł starzec, usiłując powstrzymać syna.
– Ależ tak, pozwól mi, pokaż tylko, gdzie jest.
I jął otwierać szafy.
– Próżno szukasz – wyszeptał starzec – wina nie ma.
– Jak to? Nie masz wina? – zawołał Edmund, blednąc i wpatrując się to w zapadłe i blade niczym wosk policzki ojca, to w puste szafy. – Jak to, nie ma ani kropli? Czy ci zabrakło pieniędzy?
– Nic, nic mi już nie brakuje, mam wszystko, bo mam ciebie, mój synu.
– Przecież trzy miesiące temu, przed wyjazdem, zostawiłem ci 200 franków – wyjąkał młodzieniec, ocierając pot z czoła.
– Tak, to prawda, Edmundzie. Zapomniałeś jednak, odjeżdżając, zapłacić małego długu sąsiadowi Caderousse. Upomniał się o niego, dodając, że jeśli nie zapłacę, uda się do pana Morrela. Pojmujesz więc, że z obawy, aby ci to nie zaszkodziło, zapłaciłem, cóżem miał zrobić?
– Ach, mój Boże, byłem mu winien 140 franków – zawołał Dantès – i mając wszystkiego 200 franków, które ci zostawiłem, oddałeś 140?
Starzec skinął głową.
– Tym sposobem, mając tylko 60 franków, żyłeś przez trzy miesiące – wyszeptał Dantès.
– Wszak wiesz, jak mało potrzebuję – odrzekł starzec.
– Ach, Boże, Boże! Ojcze, daruj mi, przebacz – rzucając się do nóg ojca, zawołał Dantès.
– Cóż ty wyprawiasz?
– Ach! Rozdarłeś mi serce.
– Nic to, przecie jesteś tu, ze mną – rzekł starzec, uśmiechając się łagodnie. – Teraz możemy o tym zapomnieć, bo wszystko dobrze się skończyło.
– Tak, jestem przy tobie – rzekł młodzieniec. – Jestem przy tobie i mam przed sobą piękną przyszłość, i nawet trochę pieniędzy. Patrz, ojcze, masz, weź je i poślij prędko kogoś po wszystko, czego ci trzeba.
To mówiąc, wysypał na stół z kieszeni ze dwanaście ludwików, sześć złotych pięciofrankówek i trochę drobnych monet.
Twarz starca rozjaśniła się.
– I czyjeż to? – spytał.
– Ależ moje!... twoje!... nasze!... Weź, każ kupić żywności, bądź szczęśliwy, jutro znajdzie się ich więcej.
– Powoli, powoli – rzekł starzec i łagodny uśmiech ukazał mu się na twarzy. – Jeśli pozwolisz, będę się ostrożnie obchodził z twoją kiesą. Gdyby zobaczono, że tak wiele naraz rzeczy kupuję, powiedziano by niezawodnie, że musiałem czekać z kupnem na twój powrót...
– Rób więc, jak chcesz, ojcze. Przede wszystkim jednak przyjmij sobie służącą, nie chcę dłużej, żebyś tu sam tak żył. Mam w skrzyneczce na dnie statku trochę przemyconej kawy i wybornego tytoniu – jutro ci przyniosę. Ale pst! ktoś nadchodzi!
– To Caderousse, musiał się już dowiedzieć, żeś przyjechał i przychodzi zapewne pogratulować ci szczęśliwego powrotu.
– Doskonale! Znowu człowiek, który co innego ma na ustach, a co innego w sercu szepnął Edmund – ale mniejsza o to, wszak to nasz sąsiad, który nam kiedyś pomógł w potrzebie, trzeba go dobrze przyjąć.
Istotnie, kiedy Edmund kończył z cicha mówić te słowa, w drzwiach wiodących na schody ukazała się czarniawa i brodata twarz Caderousse’a. Był to człowiek mniej więcej dwudziestopięcioletni i trudnił się krawiectwem; trzymał właśnie w ręku kawał sukna, który zamierzał skroić na klapę surduta.
– Ejże, wróciłeś więc, Edmundzie? – zawołał z czysto marsylskim akcentem, ukazując w szerokim uśmiechu zęby białe niby kość słoniowa.
– Jak widzisz, sąsiedzie, i gotów jestem ci usłużyć, w czym rozkażesz – rzekł Dantès, niezręcznie ukrywając pod pozorami uprzejmości wyraźną niechęć.
– Dziękuję, dziękuję! Chwała Bogu, nic mi nie trzeba, a za to inni czasem potrzebują czegoś ode mnie.
Dantès drgnął, a Caderousse ciągnął dalej.
– Nie odnoszę tego do ciebie, mój kawalerze; pożyczyłem ci pieniądze, tyś mi oddał; to się zdarza między dobrymi sąsiadami, a my jesteśmy kwita.
– Nigdy nie jesteśmy skwitowani wobec tych, którzy nam wyświadczają przysługę, bo jeśli nawet przestaliśmy być im dłużni pieniądze, należy im się jeszcze wdzięczność.
– Po co tu o tym gadać? Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Ot, pomówmy lepiej o twej podróży. Wybrałem się właśnie do portu, aby zaopatrzyć się w brązowe sukno, wtem spotykam kochanego Danglarsa.
– A ty, co tu robisz w Marsylii?
– Ano, jestem już – odpowiedział mi.
– Myślałem, żeś w Smyrnie?
– Dobrześ myślał, właśnie stamtąd wracam.
– A gdzie nasz młody Edmund?
– Ależ z pewnością u ojca – odpowiedział Danglars.
– Więc przyszedłem natychmiast – kontynuował Caderousse – aby uściskać rękę dobrego przyjaciela.
– Poczciwy Caderousse! – rzekł starzec. – Jakże jest do nas przywiązany!
– Pewnie, że jestem do was przywiązany, a co więcej wielce was szanuję, bo to teraz rzadko można spotkać uczciwych ludzi... Hm! Widzę, żeś nam powrócił bogaty, chłopcze – paplał dalej krawiec, rzucając z ukosa spojrzenie na złote i srebrne monety rozrzucone przez Dantèsa na stole.
Młodzieniec dostrzegł w czarnych oczach sąsiada błysk chciwości.
– Ach, mój Boże – rzekł niedbale – to nie moje pieniądze. Mówiłem właśnie ojcu, że bałem się, czy mu czegoś nie brakło w czasie mojej nieobecności, a on, aby mnie uspokoić, wysypał zawartość swojej sakiewki na stół. Mój ojcze, schowaj to do mieszka, chyba że nasz sąsiad Caderousse potrzebuje pieniędzy, w takim przypadku chętnie mu pomożemy.
– Uchowaj Boże, chłopcze – rzekł Caderousse – nie potrzebuję niczego; Bogu dzięki rzemieślnicza profesja potrafi wyżywić człowieka. Schowaj sobie pieniądze, tego nigdy nie można mieć za wiele. A swoją drogą bardzo ci dziękuję za propozycję, i czuję się tak zobowiązany, jakbym z niej skorzystał.
– To było ze szczerego serca – rzekł Dantès.
– Nie wątpię. I jak tam, jesteś podobno na dobrej stopie z panem Morrelem, filucie?
– Pan Morrel był dla mnie zawsze szczególnie życzliwy.
– W takim razie nie miałeś racji, nie przyjmując zaproszenia na obiad.
– Jak to? Odmówiłeś zaproszenia? – wtrącił stary Dantès. – Zapraszał cię na obiad?
– Zapraszał – odpowiedział Edmund z uśmiechem, ubawiony, że ojca tak mocno zdumiał zaszczyt, jaki go spotkał.
– Synu, i dlaczego odmówiłeś? – zapytał starzec.
– Bo pragnąłem jak najprędzej cię zobaczyć, ojcze – odrzekł młodzieniec. – Do ciebie się spieszyłem.
– Mogło to sprawić przykrość panu Morrelowi, on taki poczciwy – dorzucił Caderousse – a kiedy ktoś pragnie zostać kapitanem, czyni wielkie głupstwo, jeśli się w czymś sprzeciwia armatorowi.
– Wyjaśniłem mu przyczynę odmowy i zrozumiał to, jak sądzę.
– Ale jeśli masz zostać kapitanem, powinieneś czasem pochlebiać swoim przełożonym.
– I bez tego spodziewam się nim zostać – odpowiedział Dantès.
– Tym lepiej, tym lepiej, wszyscy twoi starzy przyjaciele będą się z tego serdecznie cieszyli, a znam też kogoś, kto mieszka za cytadelą Świętego Mikołaja, kto pewnie się tym bardzo nie zmartwi.
– Mercedes – podpowiedział starzec.
– Tak, ojcze – odpowiedział Dantès. – I za twoim pozwoleniem, kiedy cię już zobaczyłem i wiem, żeś zdrów i na niczym ci nie zbywa, chciałbym ją odwiedzić.
– Idź, moje dziecko, idź – rzekł stary Dantès – i niech twoja żona będzie dla ciebie takim błogosławieństwem Bożym, jak ty dla mnie!
– Żona! – rzekł Caderousse. – Ojczulku, ależ ci spieszno! Wydaje mi się przecie, że Mercedes nie jest jeszcze jego żoną!
– Nie, ale wedle wszelkiego prawdopodobieństwa – odrzekł Edmund – wkrótce nią będzie.
– Mniejsza o to, w każdym razie dobrze robisz, że się spieszysz, mój chłopcze!
– A to czemu?
– Bo Mercedes jest ładną dziewczyną, a ładnym dziewczętom nietrudno o amantów, szczególnie jej! Włóczą się za nią tuzinami.
– Doprawdy? – zdziwił się Edmund i lekki niepokój przebił się przez jego uśmiech.
– O, tak – odpowiedział Caderousse. – I trafiały jej się nawet doskonałe partie; ale że ty wkrótce kapitan, nikt ci tak łatwo nie da kosza.
– Co znaczy, że gdybym nie był kapitanem... – rzekł Dantès z uśmiechem, który źle skrywał jego niepokój.
– No, no! – mruknął znacząco Caderousse.
– Ale co tam! – rzekł Edmund. – Dajmy temu spokój; mam lepsze wyobrażenie o kobietach w ogóle, a o Mercedes w szczególności i jestem przekonany, że czy byłbym kapitanem, czy nie, ona dochowałaby mi słowa.
– Tym lepiej – przytaknął Caderousse. – Zaufanie to ważna rzecz, zwłaszcza gdy kto chce się żenić. Co mi zresztą do tego; ale posłuchaj, chłopcze, nie trać czasu, idź do niej natychmiast, zawiadomić o swoim powrocie i nadziejach.
– Już idę – rzekł Edmund.
Uścisnął ojca, kiwnięciem głowy pożegnał Caderousse’a i wyszedł.
Caderousse zatrzymał się jeszcze przez chwilę, a pożegnawszy się ze starym Dantèsem, udał się na spotkanie z Danglarsem, który czekał nań na rogu ulicy Senac.
– I co? Widziałeś go? – zagadnął Danglars.
– Właśnie się rozstaliśmy – odrzekł Caderousse.
– Mówił ci coś o tym, że zamierza zostać kapitanem?
– Mówi o tym, jakby już było po wszystkim.
– Cierpliwości, chłopcze! – rzekł Danglars. – Myślę, że się trochę za szybko wyrywa.
– Diabli go wiedzą, zdaje się, że mu to przyrzekł pan Morrel.
– I pewnie jest bardzo radosny?
– Powiedz raczej: bezczelny. Wyobraź sobie, że mi ofiarował swoją pomoc, jakby był jakąś wielką figurą. I chciał mi pieniędzy pożyczyć, niczym bogaty bankier.
– Nie przyjąłeś, naturalnie.
– Ma się rozumieć, chociaż właściwie mogłem je przyjąć, zważywszy, że ja pierwszy dałem mu parę sztuk srebra, którymi zaczął obracać. Ale teraz imć pan Dantès nie będzie już nikogo potrzebował, zostanie kapitanem.
– Ba! – obruszył się Danglars. – Jeszcze nim nie jest.
– Słowo daję, lepiej by było, żeby nie został – rzekł Caderousse – bo potem to nie da się do niego nawet przystąpić.
– Jeśli tylko zechcemy – szepnął Danglars – zostanie tym, czym jest dzisiaj, a może nawet i to straci.
– Co ty opowiadasz?
– Nic, ot, tak sam do siebie coś mówiłem. A kocha się ciągle w tej swojej Katalonce?
– Szalenie! Właśnie do niej poszedł. Ale, jeśli się nie mylę, napyta sobie przez to biedy.
– Mów jaśniej.
– A po co?
– To ważniejsze, niż myślisz. Wszak nie lubisz Dantèsa, co?
– Nie cierpię zarozumialców!
– Więc właśnie, powiedz mi, co wiesz o tej jego Katalonce.
– Nie znam żadnych szczegółów, ale to, co widziałem, upoważnia mnie do podejrzeń, że naszego przyszłego kapitana może spotkać jakaś przykrość na drodze do Vieilles-Infirmeries.
– Cóżeś widział? Mów prędko.
– Widziałem na przykład, że ile razy Mercedes wychodzi do miasta, towarzyszy jej zawsze jakiś Katalończyk, chłopisko jak byk, czarnooki, ogorzały od słońca, ciemnowłosy i mocno w niej rozkochany, a ona nazywa go kuzynem.
– Ach, doprawdy! I jak sądzisz, umizga się do niej ten kuzynek?
– Tak mi się zdaje. Bo cóż by robił dwudziestojednoletni chłopak, łażąc za dziewczyną siedemnastoletnią i do tego ładną?
– I powiadasz, że Dantès poszedł do Katalończyków?
– Wyszedł z domu tuż przede mną.
– Pójdźmy w tamtą stronę, posiedzimy sobie trochę w karczmie u Pamfila, poczekamy przy szklaneczce malagi i zobaczymy, co się dalej stanie.
– A któż nam o tym powie?
– Dantès będzie tamtędy wracał; zrozumiemy zaraz z jego miny, co się tam dzieje.
– Chodźmy więc – rzekł Caderousse – ale ty stawiasz?
– Oczywiście – odpowiedział Danglars.
I udali się szybko na miejsce, o którym wspominali. Przyszedłszy do karczmy, kazali sobie podać butelkę wina i dwie szklanki. Ojczulek Pamfil widział, jak niespełna 10 minut wcześniej przechodził tamtędy Dantès. Nie ulegało wątpliwości, że Dantès jest u Katalończyków; nasi bohaterowie zasiedli zatem w altanie, pod dachem z rozwijających się listków platanów i sykomorów; wśród gałęzi drzew stado radosnych ptasząt śpiewało hymn na cześć jednego z pierwszych dni nadchodzącej wiosny.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.