6 najpiękniejszych powieści historycznych - ebook
6 najpiękniejszych powieści historycznych - ebook
Zbiór sześciu najpopularniejszych powieści historycznych Wacława Gąsiorowskiego, polskiego powieściopisarza, dziennikarza i publicysty, a także scenarzysty. Utwory te nawiązują przede wszystkim do epopei napoleońskiej i powstania listopadowego. Autor opisuje w nich wiele autentycznych postaci z tamtych czasów.
Multibook zawiera następujące powieści:
"Pigularz"
"Huragan"
"Rok 1809 Powieść historyczna z epoki napoleońskiej"
"Pani Walewska Powieść historyczna z epoki napoleońskiej"
"Księżna Łowicka Powieść historyczna z XIX wieku"
"Szwoleżerowie gwardii"
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-443-4 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pigularz
Buda
Puer
Kolega
Pod cmentarzem
Szpital
Farmaceuta skończony
Huragan
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rok 1809. Powieść historyczna z epoki napoleońskiej
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Pani Walewska. Powieść historyczna z epoki napoleońskiej
Tom I
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Tom II
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Przypisek
Księżna Łowicka. Powieść historyczna z XIX wieku
Tom pierwszy
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Tom drugi
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Szwoleżerowie gwardii
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVIIPigularz
Buda
Warszawa udawała się na spoczynek. Wielki zegar kolejowy ponurym basem obwieścił godzinę dziesiątą. Ulice wyludniały się stopniowo, sklepy zamykano z łoskotem, dokoła zalegała pustka i cisza przerywana dalekim echem turkotu nieuchwytnego szmeru.
Na rozległym placu śródmieścia, w trzypiętrowej, narożnej kamienicy czuwała jeszcze pierwszorzędna apteka, bijąc potokami białego światła rozpływającego się w cieniach ponurej nocy marcowej.
W aptece kończono dzienne obrachunki. Pan Edward Gędźba, współwłaściciel firmy „Gędźba i Miłecki”, stał pochylony nad szufladą kasową i sapiąc przeraźliwie, rachował pieniądze; starszy pomocnik, Werda, dodawał książkę odręcznej sprzedaży, z materialni dochodził szept prowadzonej rozmowy; służący Józef, zamiatał podłogę.
– Proszę! – zaczął po chwili pan Gędźba, typując do szuflady drobne pieniądze do zmiany i odkładając na bok sporą paczkę banknotów.
– Receptura ośmnaście kopiejek dziesięć, odręczna dwadzieścia czterdzieści, wody pięć – dyktował Werda – razem czterdzieści trzy pięćdziesiąt.
– Hm! – mruknął pryncypał – mało, panowie, zapisujecie... z groszówek blisko piętnaście rubli!...
Pomocnik wzruszył ramionami i wyszedł w głąb aptecznych pokoi.
Gędźba pieniądze do sąsiedniego gabinetu odniósł, do kasy schował i obejrzawszy nie wykupione lekarstwa, zakomenderował w stronę laboratorium: – Zamykać!
Dwu zaspanych służących zaczęło powoli opuszczać karbowane żaluzje, w materialni rozległy się głębokie westchnienia.
Pryncypał atoli miał jeszcze zamiar dłuższą chwilę zabawić, bo rozsiadł się na czerwonej, aksamitnej kanapce pod oknem i zawołał cichym, przeciągłym głosem:
– Panie Władysławie!
Z głębi lokalu apteki wybiegł siedemnastoletni młodzieniec i rumieniąc się z lekka, obrzucił pytającym spojrzeniem swego chlebodawcę.
– Panie Władysławie! – powtórzył cicho Gędźba, wpadając w ton słodkiej przyjaźni. – Co pan robi?...
– Ja... panie?! – odpowiedział z cicha młodzieniec. – Doprawdy nie wiem!...
– Rozumiem. Jest pan pierwszy dzień w aptece! Otóż muszę pana objaśnić. W aptece jest robota zawsze: gdy jej nie ma, trzeba umieć ją znaleźć. Jeszcze pan nic nie umie, należy więc ciągle przyglądać się i uważać. Tymczasem trzeba być posłusznym chłopaczkiem, grzecznym. Trzeba wstawać rano, nie tak bardzo, o siódmej, i przede wszystkim zetrzeć kurze w aptece, stoły, szuflady, loże i trzy dolne półki dokoła. W sobotę, raz na tydzień, przychodzi kobieta, która obciera całą aptekę. Panu Władysławowi może się to nie podoba... ale jest to zwyczaj przyjęty od dawna. Papierosów palić nie wolno. Raz w tygodniu, od południa, we środy, będzie miał pan wychodnię. Pomocnicy dostają pieniądze na życie, pan jednak będzie miał obiady i śniadania; na bułki otrzyma pan sześćdziesiąt kopiejek miesięcznie. Mam nadzieję, że pan...
– Będę się starał zasłużyć sobie na względy – przerwał rezolutnie Władysław.
– Tak sądzę. Niech pan przy tym pamięta, że dawniej inną trzeba było przechodzić szkołę!...
Za drzwiami materialni rozległ się stłumiony chichot. Gędźba brwi zmarszczył i ciągnął dalej:
– Kiedy ja byłem uczniem u Wankego, mówiono mi „ty”! Pan Władysław zrozumiał?
„Ty” mnie mówiono! Musiałem nadto czyścić wszystkie naczynia, szpadle, menzurki, a nawet chodzić w piątki z panią Wanke do miasta. Czy pan Władysław rozumie? Twarda była szkoła, ale dobra! Dziś czasy się zmieniły... byle smarkacz rolę pana odgrywa! Będąc uczniem, wstawałem o szóstej, dyżurowałem przez całe trzy lata, w nocy biegałem po piwnicach i górach, parobek był wobec mnie osobą! Rygor zawsze ogromny... za uszy się nieraz oberwało! Czy pan Władysław rozumie?...
Zapytany kiwnął machinalnie głową.
– To bardzo dobrze! Proszę to, co mówiłem dobrze sobie zapamiętać!
Gędźba wstał z kanapki, odwrócił się plecami do młodzieńca, skinął na służącego, palto wdział i trzaskając drzwiami apteki, wrzasnął przeraźliwie:
– Dobranoc panom!
– Dobranoc! – odpowiedziały chórem głosy z materialni.
Apteka była zamknięta.
Pan Władysław spojrzał dziwnie za wychodzącym, pryncypałem, skłonił się jego plecom i ocierając pot z czoła, wszedł do materialni.
Na jego widok gwar i hałas powstał nie do opisania.
– Patrzcie, jaki puer czerwony! – wołał drugi pomocnik, Stefan Werbel, targając z lekka rękaw Władysława.
– To ci mu Gędziuś wypalił! – chichotał starszy uczeń, Smaczyński.
– No; no! Dajcie pokój! Małemu to dobrze zrobi, nosa mu utarli, nie nie szkodzi! – mitygował Werda.
– Jakby młodego pana nie trzeba było nakręcić! – mruczał Józef, służący, rozstawiając na środku materialni żelazne łóżko dla dyżurnego. Władysław, milcząc, usiadł przy małym stoliczku obok szafy z flaszkami.
– Mieliśmy puera warchoła, teraz będziemy mieli melancholika – zaczął Werbel.
– Niech go starzy wezmą w obroty, to się w mig melancholia ulotni – dorzucił Smaczyński.
– Przepraszam panów – spytał nieśmiało Władysław – czy w aptece nie ma jakiej dzisiejszej gazety?...
– Gazety! Cha! Cha! – wybuchnęli zebrani.
– Panowie! Puer ma fioła!... Proponuję aqua sedativa na głowę!
– Daj pokój, Michałku! Komuś się zdaje, że będzie się zabawiał lekturą!... – cedził pogardliwie Werbel.
– Sądzę, że od jutra rana zaprenumeruje się kilka pism dla łaskawego użytku!... Naturalnie!
Taki pan Władysław! – drażnił Smaczyński. – Boli pana główka? Pewno boli?...
Do rozmowy znów wtrącił się Józef:
– Et, proszę panów, to nic, ale z tym panem to nie tylko łóżko, pościel i rzeczy przyjechały, ale jeszcze szafa i całe dwie skrzynie książek; Aż niepodobna! Gdzie się to podzieje?... Stoją na środku pokoju u panów!...
– Co?! – wykrzyknął Werda, marszcząc brwi, i skierował się przez laboratorium do sypialni pomocników. Za Werdą poszli Werbel i Smaczyński, za nimi Władysław i Józef.
Na środku niewielkiej izdebki, zastawionej trzema łóżkami i kilku kuframi, piętrzyły się rzeczy Władysława z niewielka szafką na przedzie.
– Któż był taki mądry? – irytował się Werda. – Wynieść mi zaraz stąd! W naszym mieszkaniu nie ma miejsca na takie graty! Szafę i skrzynię zabrać na strych, a łóżko także!...
– Za pozwoleniem! – protestował poruszony Władysław. – Łóżko będzie mi potrzebne!...
– Na co? Przecież pan będzie spał w pudle!...
– Cha! Cha! Do pudła... do pudła... – skrzeczał Smaczyński.
– Ależ, panowie! Mnie pan Miłecki właśnie... mówił!...
– Co pan Miłecki! Ja panu pokażę. Słuchać! – wrzasnął zaperzony Werda, wymachując rękoma.
– Józef, Wojciech! Wyrzucić mi w tej chwili!...
– Panie – prosił Władysław – szkoda! Przecież książki wiele miejsca nie zabiorą, przydać się mogą i panom! Jest tam biblioteka po ojcu... chętnie pożyczę...
– Macie! Smarkacz pan jesteś! Będziesz starszych rozumu uczył!...
– Zostawcie! – wtrącił się Werbel: – Nie irytujcie się! Puer ma przewrócone w głowie!
Wyniesie się to wszystko do suszarni, i po hałasie!...
Ze stołu w laboratorium zwlókł się drugi służący, Wojciech, i klnąc, jął razem z Józefem wynosić szafę i skrzynie na strych, Panowie farmaceuci powrócili wzburzeni do materialni i zaczęli raczyć się piwem. Władysław blady, drżący stał wsparty pod ścianą w sypialni. W głowie mu się mąciło, nie mógł zebrać myśli. Za cóż go sponiewierano? Czym zasłużył sobie na takie obejście? Wszak dopiero dwie godziny jest w aptece...
Mała, kopcąca lampka rzucała niepewne światło. Stos rzeczy Władysława zmniejszał się stopniowo; została w końcu pościel i podłużny kuferek.
– To weź do materialni – dyrygował Józef, potrącając nogą tłumok – a kuferek stanie w laboratorium pod stołem!
– Gdzie więc będę spał? – zapytał Władysław niepewnym głosem.
– Gdzie? Jak przyjdzie czas, to się pan dowie! – odparł hardo Józef.
– Tylko bardzo proszę grzeczniej odpowiadać! – zaczął ostro Władysław, hamując wybuch gniewu.
– O! Patrzcie!... – odrzekł pogardliwie służący. – Jeszcze pana tu nie było, a ja już byłem!
Grzeczniej! Pójdziesz pan do pudła, i już!...
– Słuchaj ty... bo...
– Ja się tam gróźb pańskich nie boję! Jeszcze! Powiedział panu pan Werda, że pan do pudła pójdzie!
– Chodź, głupi – przerwał Wojciech – co będziesz słuchać!
Władysław w bezsilnym uniesieniu zagryzł do krwi wargi.
Ładnie go tu przyjmowano! Gdybyż choć jedno dobre słowo usłyszał! Więc całe trzy lata praktyki?!... Nie! On nie zniesie – rzuci wszystko i pójdzie sobie! Pójdzie? Gdzie? Zabrzmiało w uszach pytanie i otrzeźwiło go. Tak, on tu zostać musi, bo inaczej być nie może...
Potok nasuwających się Władysławowi myśli przerwało wejście Smaczyńskiego i Werdy.
– Puer, do pudła – zaskrzeczał pierwszy.
– Proszę stąd! – potwierdził Werda. – Tu nie miejsce dla pana!...
– Panowie – próbował perswadować Władysław – pójdę, ale cóż ja wam...
– No, no! Bez romansów... i spać – przerwał starszy pomocnik – a o siódmej proszę być na nogach.
Władysław poszedł w milczeniu do materialni, ścigany śmiechem Smaczyńskiego. Werbel, wpółrozebrany, leżał na łóżku dyżurnego, paląc papierosa. Wojciech znosił pościel Władysława. Wreszcie zbliżył się do stojącej pod oknem wielkiej, czworokątnej komody i rzekł, spoglądając na nowicjusza:
– To jest pańskie pudło...
Władysław po raz pierwssy w życiu zapoznawał się z dziwacznej konstrukcji łóżkiem.
Była to wielka, czworotątna skrzynia, której przednia ściana wysuwała się i łącznie z pustym wnętrzem komody stanowiła rodzaj szlabana na ziemi, deski rozłożonej na podłodze.
Chcąc się położyć w tym zaimprowizowanym łóżku, należało najpierw stanąć na poduszkach, a następnie uchwyciwszy się krawędzi skrzyni, nogi powoli posuwać w kierunku pudła.
Wstawanie było mniej skomplikowane, bo polegało tylko na umiejętności chodzenia na czworakach.
Władysław obojętnie patrzył na swoje pudło. Zaciął się w sobie i postanowił przemóc wszystko. Było już późno. Czas by się było położyć. Nowicjusz próżno szukał, gdzie by ubranie ulokować.
Dwa krzesełka zajął Werbel na swoją garderobę. Wierzch zaś pudła był zastawiony pustymi słojami i naczyniami aptecznymi.
Wtem z materialni rozległ się krótki, nerwowy odgłos dzwonka elektrycznego.
– Tyran! – zawołał Werbel. – Otwieraj!
Zaspany Józef po małej chwili wysunął się spoza szaf ze szkłem i poszedł otworzyć.
We drzwiach, prowadzących do apteki, ukazał się młody człowiek, w kapeluszu na bakier, z twarzą rozpromienioną.
– Jak się masz, Kulasie! – zaczął przybyły krzykliwie.
– Jak się masz! Wyczekiwałem z niecierpliwością. Spać mi się chce, a ty marudzisz!...
Przecież miałeś mnie zastąpić?...
– Więc co? – odparł zagadnięty. – Dziś moja wychodnia, mogłem i wcale na noc nie wrócić!...
Złaź z łóżka, niech cię... podyżuruję!... Ale!... To macie nowego puera!... Dzień dobry panu! Moje uszanowanie panu puerowi!...
Władysław się skłonił z daleka.
Werbel zbierał ubranie.
– Cóżeś dziś porabiał? – zapytał.
– Co?! Fiu! Używałem jak pies w studni. Najpierw spotkałem się z Jankiem Kręckim w cukierni, później byłem na „Nitouche”. Powiadam ci, Kirszenmanka śpiewa! No, paradne!
Słowo honoru! Znakomita!... Zaraz, czekaj!... Aha!... „Był sobie dragon, tęgi żołnierz!” Floridor jest niezrównany! Po teatrze poszliśmy na piwo do Czarnej Rózi! Janek mnie namawiał, żebym jeszcze z nim szedł... lecz dałem pokój... floty braknie... koniec miesiąca!... Wstawiliśmy po cztery przepalanki, trzy szkła piwa... kawałek chabaniny w buzię i... jestem!... Tylko... na „Nitouche” idź, idź koniecznie!
– Pójdę, pójdę... naturalnie!
– A cóż Zimorodek i Grzebała?... Śpią?...
– Pewnie!... Czas i na mnie! Dobranoc ci!... Jutro idę do babki...
– A idź... do dziadka! Żebyś pan zdrów był...
Werbel, utykając z lekka na lewą nogę, powlókł się do sypialni.
Przybyły mierzył jakiś czas krokami wąską materialnie, wreszcie, spojrzawszy na stojącego nieruchomie Władysława, stanął przed nim i zapytał z komicznym uśmiechem:
– Pan puer? Z kimże mam rozkosz?
– Władysław Turkowski – odrzekł nowicjusz.
– Kazimierz Pracki!... Do usług! Bardzo mi przyjemnie.
Władysław patrzył apatycznie na wielki, podłużny napis na porcelanowej tabliczce.
– No? – począł znów Pracki. – Jesteśmy skwaszeni? Bajki, kolego! Nie podoba się oficyna?
Czy pan puer mówi, czy nie mówi? Może papierosika?... Palicie?
Zasypany pytaniami młodzieniec zrazu zmarszczył się, lecz spojrzawszy na otwartą, wesołą twarz Prackiego, odpowiedział z cicha:
– Ano palę!...
– Więc brać. Proszę! Siadaj no pan! Możeś śpiący?...
– Nie, nie bardzo...
– Widział pan Kirszenmankę?
– Nie widziałem!
– To pan żałuj! Cukierek, nie dziewczyna! Ciarki aż przechodzą!... W gardle mi zaschło...
Napiłbym się czego! A pan?...
– Z ochotą – odrzekł Władysław, czując budzącą się w nim sympatię do Prackiego. A Pracki wstał, przyniósł z podręcznej lodowni syfon wody sodowej, naczynie porcelanowe z apteki i wysuwając szufladkę z górnej kondygnacji szaf materialni, zapraszał Władysława:
– Teraz jazda, panie! Szukasz szklanki? Nauczże się: przyzwoity farmak pije ze słoika...
O! W naczyniu jest syrupus rubi idei... czyli „malinowy sos”, a tu, w szufladce, są migdały do fabrykowania emulsji i odżywiania pigularzy! Pan byś chciał może skórki panieńskiej!... Niestety, starzy pasta altheae zamykają na klucz w szafce, w gabinecie... Z rzeczy jadalnych... pozostają tylko rotuale menthae piperitae, czyli miętowe pastylki... zresztą, jeżeli kto lubi suszone maliny, pasta pectoralis, rzecz nie tylko dobra do kaszlu... no i... cukier.
Władysław z dziecinną ochotą raczył się wodą z sokiem, ćmił papierosy i z zachwytem spoglądał na Prackiego. Ten ostatni nie okazywał mu niechęci ani swej wyższości – przeciwnie, w jego szorstkim obejściu było coś przyjaznego, życzliwego. Nowicjusz przy tym czuł potrzebę wygadania się, podzielenia z kimkolwiek wrażeń. Pracki zaś, z natury rozmowny, był dziś w wyśmienitym humorze.
– Więc, kochany panie Władysławie... chcesz zostać aptekarzem... Idea głupia... myśl marna!
– Dlaczegoż to?...
– Dlaczego? Bo ojciec miał trzech synów: dwóch było mądrych, a trzeci... farmak! Bo ani chleba, ani swobody, ani niezależności mieć nie będziesz, bo cię buda zje... Chyba, że masz grosze, oficynę sobie kupisz albo ożenisz się z jaką bogatą szewcówną...
– Za pozwoleniem! – zaoponował Władysław. – Farmacja nie jest gorszą od innych...
– Taak! Hm! A coś pan dotąd porabiał?...
– Byłem w gimnazjum. Sześć klas prawie przebrnąłem, w końcu sprzykrzyła mi się ta walka. Książki nie było za co kupić, na ubranie, na wpis nigdy nie starczyło... pozostawały korepetycje. Ale sztubakom płacą marnie! Miałem trzy godziny dziennie po trzy ruble miesięcznie.
Zwariować chyba. Śnieg, deszcz... wal na piechotę z jednego końca miasta na drugi...
Wprawdzie tu mi płacić nie będą, ale zawsze życie jest, dach jest... wuj coś dołoży i przynajmniej nie ma tej gorączki! Rzuciłem szóstą klasę, i koniec. Trzy lata to nie wiek.
– Opowiadanie! Przede wszystkim zrobiłeś pan wielkie głupstwo, żeś do szóstej klasy dosiedział.
– A to dlaczego?! – pyta zdziwiony Władysław.
– Bo zmarnowałeś dwa lata czasu na próżno. Gdybyś wyszedł z czwartej, już byś kończył praktykę, a tak...
– Być może. Jednak wiadomości zdobyte mogą się przydać...
– Na co? Kto tu będzie cenił... pańską szóstą klasę! Pan się naucz infusa nastawiać, dekokty gotować, pigułki kręcić, proszki ważyć... To zgoda. Ale w aptece!... Szkoda dwu lat!
Byłbyś młodszym i potulniejszym...
– Stało się! Cofnąć się już nie mogę... Chociaż, powiem szczerze, przyjęcie, jakiego doznałem dzisiaj ze strony kolegów pańskich... No, bo że Gędźba w rezultacie paternoster mi wypalił, pewno taki zwyczaj, lecz ci panowie nie wiem...
– Cha! Cha! Rozumiem!...
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.