- promocja
- W empik go
629 kości - ebook
629 kości - ebook
Grupa maturzystów gubi szlak w czasie zamieci śnieżnej w Bieszczadach. Szukając schronienia w stojącej na uboczu chacie, dokonują makabrycznego odkrycia. W jednym z pomieszczeń znajdują trzydzieści drewnianych skrzynek, a w nich setki kości oraz zeszyty, w których opisano ostatnie tygodnie życia każdej z ofiar.
Sprawę prowadzi podkomisarz Robert Lew. Śledztwo okazuje się jednak trudniejsze, niż się tego spodziewał. Wiek niektórych kości oraz substancje chemiczne, którymi zostały potraktowane, utrudniają ich zbadanie. Problemem staje się również ustalenie tożsamości ofiar. Śledczy nie są w stanie powiązać znalezionych szczątków z żadną otwartą sprawą. Wszystko wskazuje na to, że morderca dokonywał przez parędziesiąt lat zbrodni, których nikt nie zauważył…
Sprawa wzbudza powszechne oburzenie społeczne i doprowadza do masowych protestów. Od jej rozwiązania zaczynają zależeć posady wielu ważnych osób, zarówno w Policji jak i w Rządzie oraz Prokuraturze.
Dokąd zaprowadzą ślady? Czy uda się znaleźć sprawcę, gdy presja jest tak duża?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66473-29-4 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziennik 1, A.D.
4 stycznia 1998 roku, godzina 21:27
Mróz jest coraz silniejszy, a A.D. dalej siedzi na schodkach domu oparty o latarnię. Zabawa resorakiem już mu się znudziła, ale drzwi są zamknięte. Matka go nie wpuszcza, bo w środku nadal jest wujek. Jego włosy wystające spod czapki są już całkiem białe od szronu. Zamiast ust ma tylko dwie niebieskie linie. Gdy podchodzę, bez pytania bierze mnie za rękę i ze mną odchodzi, by już nigdy do tego miejsca nie wrócić. Jakby na mnie cały czas czekał.
14 kwietnia 2018 roku
– Panie profesorze! Tam jest jakaś chata! Widzi pan?
Profesor starł śnieg oblepiający okulary. Niewiele to jednak zmieniło. Zamieć ograniczała pole widzenia do paru metrów.
Sytuacja była krytyczna. Profesor Szklarski zawsze dbał przede wszystkim o bezpieczeństwo swoich uczniów. Każdą wycieczkę górską dokładnie planował. Sprawdzał pogodę i stan trasy. Aura w górach bywa zmienna o każdej porze roku – wiedział to. Był jednak środek kwietnia, zapowiadano, że będzie słonecznie, a znaleźli się w samym środku burzy śnieżnej. Zgubili szlak godzinę temu. Surowość, która zazwyczaj malowała się w oczach profesora, ustąpiła miejsca bezradności. Spojrzał ponownie na telefon. Brak zasięgu. Znów przetarł okulary.
– Profesorze! Może nam się uda wejść do środka!
Wiedział, że jego uczniowie nie dostrzegają jeszcze niebezpieczeństwa. Widok ich nauczyciela biegającego od drzewa do drzewa w poszukiwaniu pasków na korze widocznie ich bawił. Do tego pojawiła się przed nimi możliwość niemal legalnego włamania do czyjejś chaty. Ale prawda była taka, że do schroniska, nawet przy ładnej pogodzie, zostało im jeszcze pięć godzin miejscami stromej trasy, a oni mieli na sobie jedynie zwykłe buty górskie bez raków i kurtki przeciwdeszczowe. W dodatku się zgubili. Gdyby przestało padać, profesor na pewno szybko odnalazłby szlak. Organizował wycieczki maturalne już od dwudziestu lat. Zawsze w to samo miejsce o tej samej porze roku. To była tradycja jego szkoły. Tradycja, z której był wyjątkowo dumny. Możliwość sprawdzenia się w trudnych warunkach przed egzaminem dojrzałości. Teraz bał się, że dla niektórych ta wycieczka, która miała być ostatnią przed wkroczeniem w świat dorosłych, będzie ostatnią w życiu.
– Dobrze, dobrze! – krzyknął. – Trzymajcie się za ręce. Sprawdzimy tę chatę.
Stłoczona grupa wolno przemieszczała się w kierunku schronienia. Wiatr chwilami wiał tak mocno, że trudno im było mieć otwarte oczy.
Chata wyglądała na starą i opuszczoną. Drzwi jednak wydawały się solidne, a zamek dobrze trzymał. Okna zasłaniały masywne okiennice zamknięte na kłódkę. Profesor chodził od jednej do drugiej i próbował rozluźnić deski. Bez rezultatu. Czuł, jak wzbiera w nim uczucie bezradności. Z drugiej strony domu usłyszał głośny metaliczny dźwięk i okrzyki radości swoich uczniów.
– Gdzie jesteście?
Osłaniając oczy, zaczął iść w kierunku dochodzących go odgłosów. Dom był w rzeczywistości znacznie większy, niż się wydawał od frontu. Ponieważ stał na stromym zboczu, jego druga część była podpiwniczona. Profesor nie zauważył kamiennych schodków prowadzących na tył budynku i upadł ciężko na twarz, wskutek czego jego okulary się wykrzywiły. Ręka zaczęła go niemiłosiernie boleć. W pobliżu nie było żadnego ucznia, który mógłby mu pomóc. „Co ja tu robię?” – pomyślał. W końcu dotarł do małych drzwiczek do piwnicy otwartych na oścież. Pod progiem leżała zardzewiała rozwalona kłódka. Schylił się i powoli wszedł do środka. Było całkiem ciemno.
– Halo! Jesteście tu? – zawołał.
Mrok rozjaśniło ostre światło dochodzące z góry.
– Musi pan włączyć latarkę w komórce. – Z otworu w drewnianym sklepieniu piwnicy, do którego przystawiona była drabinka, dobiegł go głos jednej z uczennic.
Profesor powoli wszedł na górę po śliskich szczeblach.
– Niech pan uważa na sterczącą zasuwę. Zośka wbiła ją sobie do oka.
– Co zrobiła? – zapytał zachrypłym głosem nauczyciel.
– Nic się jej nie stało, tylko jak zawsze histeryzuje! – krzyknął inny głos z głębi chaty.
Profesor, z trudem unikając podpierania się bolącą ręką, wygramolił się z piwnicy. Chciał zamknąć dla bezpieczeństwa otwór, z którego właśnie wyszedł, ale klapa okazała się całkiem roztrzaskana.
– Uważajcie, by tu nie wpaść.
Ciemność chaty rozświetlały chaotyczne błyski z dwudziestu latarek uczniów.
– Czy ktoś widzi włącznik światła?
– Nie ma prądu, już sprawdzaliśmy.
– Może to korki.
– Nie ma nawet lamp.
– Wszyscy usiądźcie na podłodze i przestańcie świecić mi w oczy tymi latarkami. Musimy się zorganizować! – krzyknął profesor, próbując się przebić przez entuzjastyczne rozmowy uczniów. Czekała go długa noc bez prądu i internetu z grupą nastolatków. Wziął głęboki oddech.
– No dobra, zrobimy tak – zaczął, ocierając szalikiem twarz mokrą od śniegu. – Darek i Maciek – wskazał placem na dwóch tęgich chłopców – sprawdźcie wszystkie pomieszczenia i spróbujcie znaleźć świeczki albo latarki. Reszta niech wyłączy latarki w komórkach, bo nie możemy pozwolić, by się nam rozładowały.
– Panie profesorze – odezwał się po chwili jeden z chłopców przeszukujących dom. – Te drzwi są zamknięte.
– A w innych pomieszczeniach coś znaleźliście?
– Nie – odparli obaj w tym samym czasie.
– Hmm... muszę się zastanowić – powiedział profesor. Zimno i zmęczenie utrudniały mu skupienie się. Potrzebował chwili, by zebrać myśli.
– Już nie są zamknięte! – odkrzyknął zadziornie chłopak. – To chyba jakaś komórka na narzędzia, bo jest dużo szuflad. Zaraz coś znajdziemy, proszę się nie martwić.
Profesor przysiadł na jedynym krześle, jakie znajdowało się w tym pomieszczeniu. Ciemność pozwoliła mu ukryć chwilową słabość. Zamknął oczy i oparł głowę o ręce wsparte na kolanach. Serce boleśnie wybijało szybki rytm w jego klatce piersiowej. Wziął parę głębokich oddechów.
– I co, znaleźliście coś? – zapytał po chwili.
Otworzył oczy. Pokój, w którym siedział, był pusty. Wszyscy uczniowie, z włączonymi ponownie latarkami w telefonach, stłoczyli się przy wejściu do zamkniętego wcześniej pomieszczenia.
– Co ja wam mówiłem o oszczędzaniu baterii? – krzyknął, ale żadna latarka nie została wyłączona. Licealiści bez ruchu wpatrywali się w to, co było za otwartymi drzwiami komórki. Nagle jeden po drugim zaczęli krzyczeć.Rozdział 2
16 kwietnia 2018 roku
– Taatooo! Dzwoni twój telefooooon! – Donośny głos czterolatki zadźwięczał w jego uszach.
Małe mokre rączki zaczęły go klepać po policzku.
– Słyszę... Już wstaję...
W pokoju panowała niemal całkowita jasność, musiało więc być po siódmej rano. Ostre światło raziło go w oczy, więc na oślep próbował wymacać swój telefon. Nigdzie go jednak nie było.
– Lulu, widziałaś gdzieś telefon taty?
– Nie! – odparła dziewczynka.
– Nałóż spodenki, kochanie. Zaziębisz się!
– Nie chcę! – odpowiedziała czterolatka i ze śmiechem wybiegła z pokoju.
– Renia! Ona znowu lata bez spodni! – krzyknął.
Telefon dalej dzwonił. Podkomisarz Robert Lew wstał z łóżka i zaczął go szukać. Niezdarnymi ruchami przewracał kolejne przedmioty leżące na nocnej szafce. Telefonu nigdzie jednak nie było.
– Czy ktoś widział mój telefon? – zawołał raz jeszcze.
– Widziałam go w łazience – odpowiedział kobiecy głos dobiegający z kuchni.
Robert otworzył drzwi łazienki.
– Tato! – krzyknęła siedząca na ubikacji rudowłosa nastolatka i z trzaskiem zamknęła drzwi.
– Bibi, muszę odebrać ten telefon!
Po chwili aparat wypadł przez otwory wentylacyjne w drzwiach. Robert pokiwał głową i schylił się po niego.
– Podkomisarz Lew, słucham – powiedział, przytrzymując aparat przy uchu.
– Ciężki poranek? – zapytał ochrypły głos po drugiej stronie.
– Gerti? To ty? – odparł, pocierając zaspane oczy.
– Spakuj się. Inspektor chce, żebyś pojechał w Bieszczady.
– Nowa sprawa?
– Jeszcze nam jej nie przydzielono, ale miejscowy szef policji twierdzi, że ofiary są z naszego województwa.
– Morderstwa?
– Na razie niewiele wiemy, ale może to być coś dużego. Wycieczka szkolna włamała się do jakiegoś domu i tam znaleźli szczątki ludzkie. Jakieś kości.
– Skąd wiadomo, że to sprawa dla nas?
– Były podpisane. Domniemane ofiary mają pochodzić z różnych miejsc, ale z tego, co wiem, większość z mazowieckiego.
– Ktoś podpisał zwłoki?
– Na to wygląda. Prześlę ci adres komisariatu, do którego masz się zgłosić. W samo miejsce zabierze cię helikopter GOPR-u.
– Ale dlaczego ja? Nie ma nikogo niższego stopniem chętnego na takie wyprawy? Nawet jeżeli się okaże, że miejscowi nie rozróżnili kości zwierzęcych od ludzkich i jadę tylko obejrzeć kolekcję jakiegoś czubka przyrodnika, to i tak będę musiał tam nocować, bo sam dojazd zajmie mi przynajmniej siedem godzin. A jutro jest nasza rocznica...
– O, pan ważny się znalazł. Pomyślałby kto, że jak ma już tyle gwiazdek na ramieniu, to się z krzesła nie musi ruszać.
– Wiesz, że nie o to mi chodziło.
– Niestety, byłeś jedyny, który jeszcze został nam w biurze z rangą pozwalającą na wyjazd terenowy.
– No dobra, dobra. Kiedy mam jechać?
– Jeżeli chcesz się zabrać helikopterem, to teraz. Później będziesz musiał dostać się tam na własną rękę.
– Okej, będę za pół godziny.
Lew odłożył słuchawkę. Łazienka była dalej zajęta, z tym że teraz na drzwiach pojawiła się odręcznie napisana kartka z listą kolejkową. Podkomisarz sięgnął po jedną z kredek leżących na podłodze i dopisał się jako trzeci. Zrezygnowany wrócił do sypialni i wyciągnął spod łóżka spakowaną już walizkę.Rozdział 3
Nic go nigdy do policji szczególnie nie ciągnęło. Nie marzył o tym zawodzie od dziecka. Wprost przeciwnie. Ale to był dobry sposób, by wyrwać się z domu. Kiedy był mały, musiał wstawać o świcie razem z rodzicami, by pomagać w gospodarstwie. Gdy kończył robotę, jego ubrania i włosy przesiąkały smrodem gnoju. Paznokci nigdy nie mógł doszorować. Nie żeby inne dzieci miały lepiej. Tu nikt nie miał lepiej. Na niedzielnej mszy wszystkie ręce mimo starań były tak samo niedomyte. Paznokcie szare, a skóra brunatna lub żółtawa w zależności od sezonu. Pamiętał, jak trzydzieści lat temu (a może to było już czterdzieści lat...) pojechał z ojcem do miasteczka. Tam pierwszy raz zobaczył milicjanta. Przystanek autobusowy, na którym czekali dwie godziny na autobus, stał tuż przy komisariacie. Miał więc szansę w tym czasie obserwować prawdziwych milicjantów przy pracy. Nie wyglądali aż tak dystyngowanie jak wojskowi, których widział już wcześniej w swoim życiu. Nie mieli równo przyciętych włosów ani ogolonych twarzy. Ale ich ręce i buty były czyste. Siedzieli przy biurkach, pisali coś i odbierali telefony. Jakaś pani co chwilę przynosiła któremuś kubek ciepłego napoju. Jeden miał rogaliki na biurku. Nie przyszło mu wtedy do głowy, że bycie milicjantem – czy policjantem, jak to się teraz mówi – może się wiązać również z czymś tak beznadziejnie dołującym i obrzydliwym jak siedzenie przez dwadzieścia godzin w starej, ciemnej, śmierdzącej szopie na odludziu ze szczątkami ludzkimi za ścianą.
Huk obracających się łopat helikoptera przerwał ciąg myśli posterunkowego. Mężczyzna szybko się poderwał z jedynego krzesła stojącego w pomieszczeniu. Zakołysał się i prawie upadł. Udało mu się jednak odzyskać równowagę. Zapiął guziki koszuli pod samą szyję i ruszył w stronę otworu w podłodze.
Chciał podejść i otworzyć drzwi maszyny, ale utrudniał mu to silny podmuch wciąż obracającego się wirnika.
– Posterunkowy Magiera – przedstawił się mężczyźnie wysiadającemu z maszyny.
– Podkomisarz Robert Lew z Warszawy. To ta chata?
– Tak. Wszystko panu pokażę.
– To uczęszczany szlak?
– Ona stoi poza szlakiem. Mała szansa, że ktoś przypadkowy na nią natrafi.
– A jednak tak się stało.
– Wczoraj była śnieżyca. Nauczyciel z gromadą uczniaków pogubili drogę.
– Śnieżyca? Przecież dzisiaj jest chyba z piętnaście stopni.
– Tu tak już jest.
– Gdzie oni teraz są?
– Nie byli w zbyt dobrym stanie, gdy doszli na komendę, więc spisaliśmy ich dane i puściliśmy do domu. To wycieczka z Warszawy, więc i tak ma podkomisarz do nich bliżej u siebie, niż gdybyśmy ich trzymali tutaj.
Ruszyli w kierunku chaty. Drzwi były zamknięte. Jedna z okiennic zwisała wyłamana.
– Tędy weszli?
– Nie, od tyłu, drzwiami do piwnicy. To ja otworzyłem jedną okiennicę, żeby coś było widać, bo tu prądu nie ma, a trudno było tak siedzieć w ciemności przez te wszystkie godziny.
Podkomisarz Lew zmierzył posterunkowego surowym wzrokiem, ale nic nie powiedział. Twarz policjanta była usiana głębokimi zmarszczkami, chociaż nie mógł mieć więcej niż pięćdziesiąt lat. Był nieogolony i w wymiętej koszuli. Na oczy miał nasuniętą włóczkową czapkę w zielono-czerwone paski.
Weszli do pomieszczenia przez piwnicę. Lew rozejrzał się dookoła. Pokój, który wydawał się pełnić funkcję salonu i kuchni, był niemal pusty. Na podłodze leżały wytopione świeczki i papierki po batonikach. Przy oknie na stoliku stała do połowy wypełniona buteleczka alkoholu.
– Długo czekałem – powiedział posterunkowy niepewnym głosem, gdy dostrzegł, na czym zatrzymał się wzrok podkomisarza.
– Widzę – mruknął podkomisarz. – Gdzie te kości?
– Tam, w pokoju z tyłu.
Podkomisarz ruszył w kierunku wskazanych drzwi. Starał się opanować narastający gniew i zachować profesjonalizm, ale widok pijanego posterunkowego, który ewidentnie nie byłby w stanie rozróżnić żebra człowieka od żebra świni, nie napawał go optymizmem. Do pokoju z tyłu nie docierało światło z odsłoniętego okna, więc podkomisarz musiał włączyć swoją latarkę, by coś zobaczyć. Pokój miał nietypowy rozkład. Był niewielki, murowany, a nie drewniany. Największą jego część zajmował ogromny biały piec. Po bokach znajdowały się rzędy półek z kasetkami, które ściśnięte razem wyglądały jak szuflady w bibliotekach szkolnych.
– W skrzynkach. – Posterunkowy wskazał palcem. – Podkomisarz sam zobaczy.
Lew sięgnął do kieszeni po gumowe rękawiczki.
– Te skrzynki to są całe już obdotykane przez te dzieciaki. Gdy tu weszły, to od razu się do nich dobrały. Nie wiedziały, co to jest, i dopiero jak zaczęły czytać, to się połapały, a ten ich nauczyciel kazał im to wszystko odkładać.
– W których skrzynkach coś znalazły?
– We wszystkich.
Podkomisarz wziął do ręki najbliższą kasetkę. Była lekka. Wyglądała na zrobioną ręcznie z sosnowych listewek. Położył ją na ziemi i otworzył. W środku był zeszyt z zieloną wypłowiałą okładką, a na nim czaszka należąca bezspornie do człowieka.
– Dlaczego od razu się nie połapali, że to ludzkie szczątki?
– Co proszę? – powiedział posterunkowy, u którego widok czaszki ludzkiej wzbudzał na przemian chęć ucieczki i nudności.
– Mówił pan, że dzieciaki przeglądały zawartość, bo się nie połapały, że to kości ludzkie. Ale przecież ta czaszka nie mogła należeć do nikogo innego jak do człowieka.
– Nie we wszystkich są czaszki. W niektórych są jakieś kości.
Podkomisarz otworzył kolejną kasetkę. Ta była cięższa, z bukowego drewna. W środku znajdował się kolejny zeszyt. Wyciągnął go i zaczął czytać. Strony wyglądały jak karty osobowe. Zamiast imienia i nazwiska były tylko inicjały i data, dalej wiek, miejscowość, a następnie opis z datami, który wyglądał jak kalendarium.
– Dwudziesty czwarty kwietnia dwa tysiące dziesiątego roku – czytał półszeptem Lew. – Gdy spał na ławce w parku, podeszło do niego pięciu licealistów. Byli dobrze ubrani. Zaczęli grzebać w jego plecaku. Kiedy się obudził, zaczęli go kopać po brzuchu, a później po głowie. Stracił przytomność. Po kolei na niego sikali. Co to ma być?
– Takie opisy są w każdej skrzynce. Takie historyjki o różnych ludziach.
Lew policzył strony. Było ich łącznie cztery, zapisane pismem odręcznym. Spojrzał na dno kasetki. Leżały tam drobne kostki. Wziął jedną do ręki, następnie kolejną.
– Myśli pan, że to też ludzkie?
– To chyba kości ręki.
– Mała ta ręka musiała być.
– To będą musieli ustalić specjaliści.
Podkomisarz wstał i wyszedł z pokoju.
– Nie chce pan już dalej oglądać?
– Tyle mi wystarczy, by wiedzieć, że trzeba wezwać prokuratora i sprowadzić zespół techniczny. Co prawda, jeśli uda się tu znaleźć jeszcze jakieś ślady, to będzie cud, ale zawsze warto próbować.
– Czy to znaczy, że mogę już wracać na komendę?
– Ktoś tu musi zaczekać na zespół techniczny. Poza tym trzeba cały ten teren otoczyć taśmą i pilnować, żeby nikt się tutaj nie pałętał.
– Ale ja tu już jestem drugą noc – powiedział posterunkowy głosem bliskim płaczu. – A ten zespół to pewnie z daleka będzie jechał.
– To proszę zadzwonić po wsparcie.
– Ale u nas w jednostce teraz nikogo nie ma. Poza tym tutaj nie ma zasięgu.
Lew podrapał się po głowie. Siedzenie w potencjalnym miejscu zbrodni i czekanie na zespół techniczny to od dawna już nie był jego zakres obowiązków. Miał od tego podwładnych. Tu jednak był sam. Po chwili podszedł do pilota helikoptera i powiedział mu coś, czego posterunkowy nie dosłyszał.
– Dobrze więc. Ja zostanę i poczekam, a pan niech wraca. Pilot wezwie wsparcie z innej jednostki.
– Dziękuję! – odparł posterunkowy i nie czekając dłużej, odwrócił się i ruszył ochoczo w kierunku helikoptera.
– Niestety musi pan iść piechotą, chyba że chce się pan zabrać do Warszawy.
Posterunkowy Magiera udał, że wcale o helikopterze nie myślał, tylko że tam akurat ma bliżej do wsi, i już mniej rześkim krokiem ruszył dalej w stronę małej dróżki w lesie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Wydawnictwo Prozami poleca
------------------------------------------------------------------------
Magdalena Zimniak
Odezwij się
Zaginięcie dwójki dzieci spada na z pozoru idealne małżeństwo Mielczarków jak grom z jasnego nieba. Ucieczka? Rodzice są pewni, że porwanie. Policja natomiast sugeruje, że Ada, od lat zmagająca się z nerwicą natręctw, mogła zrealizować „fantazje” i skrzywdzić brata.
Autorka serwuje czytelnikom potężny ładunek emocjonalny i zaskakujące zwroty akcji. Trudno oderwać się od tej historii. A potem trudno o niej zapomnieć.
Powieści obyczajowe, kryminały, thrillery
Wciągające i niebanalne
Zaczytaj się!
www.prozami.pl
Księgarnia wysyłkowa
www.literaturainspiruje.pl