Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

8 dzień - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 września 2022
Ebook
14,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

8 dzień - ebook

Ósmy dzień zaskakuje czytelnika na każdym kroku! To coś więcej niż kryminał czy powieść sensacyjna. To podróż w czasie i wszechświecie. Jeśli lubisz książki nieoczywiste i cenisz twórczość takich pisarzy jak Umberto Eco czy Dan Brown, czytaj śmiało!

Historia rozpoczyna się niepozornie. W trakcie strzelaniny w Londynie policjant Sean McCoy traci swojego partnera. Jednocześnie ktoś włamuje się do biblioteki, mieszczącej się w starym kościele. McCoy rozpoczyna śledztwo, a jednym ze świadków jest antykwariusz Gilbert Hutchens.

Tymczasem w małej miejscowości za oceanem ginie Sylvia, ukochana Joego Fincha, żołnierza amerykańskiej armii, który wraca do domu z przyjacielem Patrickiem. Dziwne zawirowania losu sprawiają, że ścieżki czwórki bohaterów przecinają się w zaskakujących okolicznościach. A to dopiero początek podróży nie z tego świata...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-284-3990-6
Rozmiar pliku: 482 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEBUDZENIE

I

Światła latarek tańczyły na schodach biblioteki, gdy przejeżdżający nieopodal samochód zwolnił i zatrzymał się za czarnym mini vanem. Blada tarcza księżyca wychynęła zza chmur, oświetlając brudne kałuże na pustej, asfaltowej jezdni. Byłoby zupełnie cicho, gdyby nie wiatr przeganiający po niebie ołowiane cirrusy(ołowiane? noca?). Pitt wyłączył światła, skinął na partnera siedzącego obok, po czym obaj wyszli z samochodu.

– Na co ci to wygląda? – zapytał ironicznie.

– Na kiepski film sensacyjny – burknął Sean. – Oczywiście z typowym dla niego zakończeniem.

– Myślisz, że dopisze nam dzisiaj szczęście?

– Jeśli urwiemy z tego cokolwiek, to na pewno nie szczęście.

– Nie bądź takim pesymistą, w końcu to ty chciałeś wygryźć Burtona ze stołka. Myślisz, że chłopcy staną murem za kapitanem, który nigdy nie nadstawiał tyłka w czasie akcji?

Sean spojrzał tak, jakby Pitty pozbawił go premii, awansu lub przynajmniej kobiety, której, nawiasem mówiąc, dawno już nie miał. Rzucił okiem w stronę Forda z anonimowym kierowcą w środku, a zwoje pod jego twardą czaszką automatycznie wygenerowały grymas na twarzy.

– Czy nie może tego załatwić ktoś, kto ma więcej doświadczenia w eksterminacji miejscowych talentów? Na przykład ten nowy dzielny piąty oddział, do którego ostatnio przeniósł się Rogers?

– Pamiętaj, że to nie są żadne gnoje z East Action, i że to nie monopol, a biblioteka. Ktoś wie, czego szuka, i być może wie także, że tacy jak my tylko czekają na szansę, by odegrać role dzielnych stróżów prawa. To doskonała okazja do nabicia kilku punktów w prefekturze.

– No tak, ale w przeciwieństwie do takich jak ty – burknął Sean – ja wcale nie mam ochoty awansować, przynajmniej nie pośmiertnie.

– O co ci znowu chodzi?

– O nic, zupełnie o nic – mruknął nadąsany.

– W porządku. Chyba rozumiem, w czym rzecz – uspokajająco powiedział Pitt – myślisz o Alice? Nie sądziłem, że kiedyś to powiem, ale…

– Nie chodzi o nią! – warknął Sean.

– Mnie nie oszukasz, przecież widzę. Odkąd cię odstawiła, zupełnie się rozkleiłeś, ale, na miłość boską, dlaczego to ja mam pić piwo, które ty naważyłeś? Spieprzyłeś sprawę? Przykro mi, naprawdę, ale świat nie kręci się wokół ciebie. Mam jeszcze dwie zdrowe ręce i sporo chęci do życia, więc nie psuj mi wieczoru gadką o czułościach, złamanym sercu i problemach z rzeczywistością.

– Znowu zaczynasz pieprzyć od rzeczy – warknął Sean. – O co ci właściwie chodzi?

– O to, że zamiast iść ze mną, będziesz się tu kisił i wył do księżyca. A kiedy będę cię najbardziej potrzebował… – przerwał, próbując wybadać reakcję Seana. – Podejdę do nich, pogadam chwilę, a ty będziesz patrzył, jak strzelają mi w plecy. Potem zostawisz mnie tam, leżącego w kałuży krwi, ładny obrazek dla całego wydziału, żeby mogli podumać trochę i popstrykać fotki. Zapakują mnie w worek i wywiozą do tych wszystkich skostniałych sukinsynów. Sam wrócisz do domu i nie zadzwonisz nawet do mojej żony, bo wiesz, że i tak kto inny zrobi to za ciebie. Kupisz sobie butelkę albo dwie, bo ty przecież zawsze byłeś rozsądny, i whisky zostanie twoją kochanką na najbliższych parę dni, zapomnisz nawet, dlaczego pijesz i dlaczego stoisz na pogrzebie sam jak palec. Wszyscy będą mieli do ciebie o coś żal, ale ty i tak nie będziesz wiedział… – Pitt ciągnął dalej natchniony własną opowieścią.

Tymczasem Sean patrzył gdzieś przed siebie, słuchając półprzytomnie. Słowa odbijały się od jego skroni i upadały na betonowe płyty chodnika. Plastelinowe pociski ciętych uwag – dyskomfort, nic więcej. Zatrzymał wzrok w okolicach czarnej furgonetki przypominającej vana, za którym stali. Pitt kończył już swój wywód, kiedy furgon drgnął lekko i otworzyły się drzwi. Z wnętrza ciemnego pojazdu wyłonił się wielki, łysy typ z tatuażem na karku. Stanął na chodniku, oparł się o maskę i powoli, bez pośpiechu zapalił papierosa. Rozejrzał się badawczo wokół, jakby szukał przyczajonych członków ligi antynikotynowej.

– Wyszli – mruknął Sean. Jego obojętna dotąd twarz przybrała nagle wyraz skupienia.

– Nie wyszli, tylko wyszedł. I wygląda na to, – Pitt wskazał na światła latarek w kościele – że tamtym w środku wcale się nie śpieszy.

Budynek starego kościoła, zaadaptowany na potrzeby biblioteki, znów sprawiał wrażenie tętniącego życiem. Czterech zamaskowanych turystów zwiedzało boczne nawy, balkony i lapidaria, demolując i przekopując zbiory z godnym podziwu profesjonalizmem.

Po kilkunastu minutach łupieżcza turystyka dobiegła końca, a stojący na zewnątrz mężczyzna zgasił papierosa i usiadł ponownie za kierownicą.

– Jednak nie zawsze masz rację – powiedział Sean. – Popatrz, już kończą – dodał i spojrzał tępo w stronę świątyni, po czym obaj równocześnie podnieśli wzrok na witraże. Światła, które do tej pory ożywiały szklanych świętych, zniknęły. Jednocześnie w powietrzu zawisło coś innego. Wiatr ucichł, pozostawiając po sobie nienaturalną pustkę i złowrogą ciszę.

– Może by tak wezwać chłopaków? Na wszelki wypadek. – Sean rzucił pierwszy.

– Jak uważasz, Sean – odpowiedział Pitt, uśmiechając się szeroko. – Ale myślę, że to świetna okazja, by zapracować na twój awans. – Odczekał moment, a kiedy upewnił się, że Sean znów nadąża za tokiem jego myśli, wyciągnął telefon, przyłożył go do ucha i rzucił obojętnie – A teraz patrz.

Z początku mówił cicho, brzmiał jak echo z głębi tunelu, modulując głos na wzór komików odwracających uwagę widowni od swych kiepskich dowcipów. Ruszył przed siebie powoli, zmieniając przy tym tembr dźwięku rodzącego się na wysokości krtani. Słowa rozrastały się w zdania a zdania układały w opowieść, w miarę jak jego krok zmieniał się na bardziej żwawy, energiczny i dostosowany do roli, którą teraz odgrywał. Kiedy był już blisko furgonetki, deklamował swój monolog z pasją i finezją bajarza. Pławił się w nim i rozkoszował każdym kolejnym zdaniem, które w równym stopniu rodziło się z fantazji i adrenaliny.

– Tak, tak, Andriej. Wasze interesy tutaj mogą być dla nas kłopotliwe. Wiesz przecież, że nie wszystkim da się zająć… – Był na tyle przekonujący, że kierowca forda nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, mimo że był już bardzo blisko wozu. Pitt szedł z rozpiętą koszulą, trzymając w jednej dłoni telefon, a w drugiej wyjętą ze schowka butelkę Jacka Daniels’a. Diaboliczny uśmiech nie opuszczał jego twarzy.

_–_ Co on, kurwa, robi!? – pomyślał Sean, stojąc jak wryty, i nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Wyjął broń, schował ją, po czym znowu wyjął. Rozejrzał się wokół, rękawem wytarł pot z czoła i ruszył śladem oddalającego się Pitta. Szedł bliżej krawędzi ulicy tak, by rosnące co kilkanaście metrów drzewa mogły osłonić okazałość jego dojrzałych kształtów. Kiedy był już na tyle blisko, by wyraźnie słyszeć słowa Pitta, zatrzymał się i schował za wielkim klonem.

– Chwileczkę, chwileczkę! Zastanów się Sean, zastanów się! – niemal krzyknął swym głuchym, przytłumionym szeptem.

Tymczasem Pitt mijał już furgonetkę. Jego wzrok usilnie szukał drugiego, niewidocznego wcześniej pasażera.

– W radzie nadzorczej tej walącej się firmy? – powiedział niemal ze śmiechem w głosie. – Taak, oczywiście! Tylko jak on się nazywał? Zaraz, zaraz… chwileczkę, zaraz ci powiem – zatrzymał się, cofnął o krok i z miną wariata zwrócił do łysego gościa za kierownicą:

– Przepraszam panów, czy któryś z panów wie może, jak nazywał się ten gnojek, który przedwczoraj rzucił się na naszego burmistrza?

Wytatuowany spojrzał na swojego opalonego kolegę, tamten tylko skinął głową i wytatuowany rzucił:

– Przykro mi człowieku, ale nie.

– Znajdzie pan wszystko w najnowszym „Evening Standard” – dodał opalony. Mówiąc to, wskazał ręką – tam za rogiem, przy stacji metra, jest automat z gazetami.

– Dziękuję uprzejmie – odpowiedział, zataczając się lekko. – Napijecie się, panowie? – Zapytał, wyciągając przed siebie opróżnioną do połowy butelkę whisky.

Nic nie odpowiedzieli. Siedzieli w bezruchu, a ich twarze z trudem maskowały napięcie. Widząc to, Pitt skłonił się nisko, wykonał żałosny obrót w prawo i,już nie tak pewny siebie, kontynuował rozmowę telefoniczną. – Przepraszam cię Andriej, sam wiesz, jak u nas zaczepiają ludzi na ulicach. Na czym to ja skończyłem?

Sean stał w odległości dwóch drzew za Fordem. W powietrzu unosił się dźwięczny głos Pitta wymieszany z szumem wiatru. Kiedy wychylił się i spojrzał naprzód, zobaczył partnera opierającego się o drzwi furgonetki z butelką w ręce.

– Dlaczego nie wezwaliśmy posiłków? – pomyślał. – Pieprzony kowboj – zaklął w duchu. Odwrócił się i wycofał za pień. Niemalże w tym samym momencie dźwięk telefonu rozdarł powietrze.

Pitt podskoczył i oderwał aparat od ucha, jakby trzymał tam rozpalone żelazo a nie kawałek plastiku. Zaaranżował jeszcze kilka słów swego pijackiego monologu, po czym zrezygnowany, choć z napięciem w oczach, odwrócił się i spojrzał na gości w samochodzie. Zza budynku za jego plecami wybiegło dwóch mężczyzn, nie było już czasu na reakcję. Seria przytłumionych strzałów powaliła go na ziemię.

Kiedy Sean wyskoczył zza drzewa, napastnicy wsiadali do samochodu. Silnik czarnej furgonetki ryknął, a łysy strzelił jeszcze kilka razy, by upewnić się, że leżący nie wstanie. Jego ramię z wycelowanym w ciało pistoletem chwiało się lekko po każdym bezszelestnym strzale. Kilkanaście sekund później wóz zniknął za najbliższym zakrętem.

Pitt leżał w czerwonej kałuży z szeroko rozwartymi powiekami. Jego oczy krzyczały a usta krzywiły się w dziwnym grymasie. Wyglądał jak człowiek, który wie, że zginie, ale ma jeszcze czas się zdziwić. Sean usiadł na krawężniku obok niego. Trzęsącymi się rękoma wyjął papierosa i zapalił. To był koniec.

***

Kaznodzieja mówił swoje, kobiety płakały, reszta zebranych trwała w skupieniu. Seann stał nad otwartym grobem i próbował przypomnieć sobie, co zrobił, a czego nie tamtego wieczoru. To nie był kiepski film, to było kiepskie opowiadanie, a on sam czuł się jak jeden z bohaterów trzeciorzędnej telenoweli. Przyniósł hańbę sobie, swoim dzieciom i całemu wydziałowi.

– Gdybym chociaż wylądował w szpitalu – pomyślał. – Z kulką w nodze albo raną kłutą. Mogliby mnie dźgnąć nożem albo zatłuc prętem, może wtedy lepiej by to wyglądało_._

Rozejrzał się wokół siebie. Naturalna dla tego typu okazji powaga była wręcz namacalna, a jednak czuł, że każdy z obecnych miałby ochotę przynajmniej na jedną nienawistną uwagę wymierzoną pod jego adresem. Oczy braci i usta synów zaciskały się nie w bólu, lecz w gniewie, a on sam miał wrażenie, jakby lada dzień i jemu przyszło gościć wszystkich na stypie.

– I tak oto żegnamy naszego drogiego… – ksiądz ciągnął swe inkantacje, nie spuszczając wzroku z winowajcy. Hipnotyzujące usta kaznodziei wypuszczały nie słowa, lecz zaklęcia. Każda formuła skierowana była nie w niebo, a w tłum. Wszyscy bacznie obserwowali Seana. Mógłby przysiąc, że zgromadzeni zostali dokładnie poinstruowani, jak mają z nim postąpić. I wtedy właśnie, pośród tej skupionej na nim gniewnej burzy, dostrzegł jedną osobę, która nie zwracała na niego uwagi. Przez krótki moment zdawało mu się, że widzi kogoś, kto stoi za klechą i szepcze mu do ucha.

II

Gilbert Hutchens, niski, drobny brunet o wnikliwym spojrzeniu, siedział nieprzytomnie nad otwartą gazetą, próbując przemknąć wzrokiem po tłustych nagłówkach, co bywa niezwykle trudne w sytuacji, gdy zainteresowany – kupujący lub udający kupującego – przychodzi do antykwariatu po raz dwudziesty i kontynuuje lekturę w miejscu, w którym skończył dnia poprzedniego. Od kiedy objął stanowisko managera tej szacownej instytucji jedną z jego głównych rozrywek było sabotowanie poczynań „dochodzących” czytelników. Zdarzały się dni, kiedy tasował pozycje lub wymieniał okładki w celu utrudnienia ich identyfikacji. Bywało również, że smarował książki klejem lub zostawiał w książkach rachunki wystawione za czytanie na miejscu. Dziś jednak nie potrafił zmusić się do powstrzymania młodego Hindusa przed skończeniem „Mistrza i Małgorzaty”. Po niemal pół rocznej batalii uznał, że nie brak mu już sił, i czuł się z tego powodu bardzo rozczarowany. Było to chyba główną przyczyną, dla której czytanie tłustych nagłówków wymagało od niego nieludzkiego wręcz skupienia. Ale to nie jedyny powód.

– Czy ma pan może inne wydanie Kierkegaarda? – spytał mężczyzna z książką w dłoni.

– A skąd ja mam wiedzieć? – odpowiedział wyraźnie rozdrażniony. Podniósł wzrok znad gazety, żeby zaraz potem wrócić do lektury dając klientowi do zrozumienia, że ma gdzieś jego dylematy – Poszukaj pan sam, tam między „K” i „Z”!

Wzruszył ramionami i ostentacyjnie wychylił zza lady, by mieć oko na swój dobytek. Rajiv, nieugięty amator Bułchakowa, wertował właśnie stronice nowej zdobyczy, a Gilbert nie mógł nic zrobić, by mu w tym przeszkodzić. Miało się wrażenie, że milcząco oskarżał stojącego przed nim mężczyznę o zaburzanie porządku jego intelektualnych rozmyślań. Było jednak coś jeszcze, co siało spustoszenie w jego małej oazie spokoju. Rzecz jasna, zawsze jest coś jeszcze.

Był rozdrażniony i znudzony przejawami londyńskiej rzeczywistości. Tysiące ludzi tłoczyło się, żeby dobić autokarem, ciężarówką albo kontenerem do brzegów tej malowniczej wyspy, a on nie potrafił zrozumieć dlaczego. Londyn stracił swoją brytyjskość tak, jak traci się dziewictwo w klasztorze. Dajesz Bogu całego siebie, a tu ktoś bierze jeszcze więcej, niż było w umowie. On też zgubił coś z siebie, kiedy jego sąsiad wyprowadził się na wieś, pozostawiając za ścianą kapitana Habibi o posturze golema, małżeństwo węgierskich pedałów i Polaka alkoholika wynoszącego z miejsca pracy materiały budowlane. Stracił swoją brytyjskość i brytyjską uprzejmość, choć trzeba wyraźnie powiedzieć, że w ogóle uprzejmość ta objawiała się jedynie w trakcie działania, które Europejczycy i Amerykanie nazywają seksem. Na domiar złego nie pamiętał właściwie gdzie, ile i jakie książki miał w swoim antykwariacie. Między zwojami rzeczy ważnych i trywialnych pogubiły się dane dotyczące ich cen, dostawców, klientów i innych na pozór istotnych szczegółów.

Ludzie wchodzili i wychodzili, jedni kłaniali mu się, jakby bywali tu codziennie, inni przemykali bez słowa, powodując u niego niczym nie uzasadnione poczucie niższości. Czasami zdawało mu się, że śmieją się za jego plecami z jego statusu społecznego, ubioru, a może i fizyczności. Miał wrażenie, że to, czego się obawiał, powróciło ukryte twarzą postaci nierozpoznawalnego przyjaciela, jakby gdzieś pod czaszką któryś z bezpieczników odpowiedzialnych za pamięć uległ bezpowrotnemu uszkodzeniu. Od czasu włamania nie miał dobrych dni. Zimny kawałek metalu, który spenetrował jego czaszkę, mimo zapewnień lekarzy pozostawił w głowie ślad swej chwilowej obecności. Odradzano mu zbyt szybki powrót do pracy, ale jakoś nie potrafił się do tego przekonać. Z jakiegoś powodu czuł, że powinien być w swojej księgarni. Czuł, że może wydarzyć się coś, o czym prawdopodobnie już nie pamiętał.

Co prawda mówiono mu, że utrata pamięci powinna być krótkotrwała i rzeczywiście po pewnym czasie polepszyło mu się. Teraz jednak odczuwał dziwne skutki tamtego feralnego wieczoru. Nie potrafił przyswajać krótkich, prostych informacji, a znane z dawna fakty rozrzedzały się w coraz częściej spożywanej szkockiej. Co więcej, otworzył właśnie „The Spectator”__na stronie wiadomości lokalnych gdzie w tle zdjęcia, nad zamordowanym policjantem, zobaczył witraże budynku znane mu aż nazbyt dobrze.

– Ładny pasztet – mruknął do siebie. Sięgnął po słuchawkę i wykręcił numer na okrągłej tarczy telefonu.

– Bonnie? Słuchaj, możemy mieć mały problem – rozejrzał się raz jeszcze po pomieszczeniu i ciągnął dalej. – Pamiętasz miejsce, w którym był nasz fant? No, wyobraź sobie, że otwieram dzisiejszą gazetę i co widzę? – Nasz kościółek z pięknym, zielonym trawnikiem, stylowym średniowiecznym ogrodzeniem, monumentalną bramą i trupem gliniarza leżącym zaraz przed nią! Czy tak wyobrażałeś sobie ten gładki interes?

– Kuzynie, kochany kuzynie! Czy ja kiedykolwiek cię zawiodłem? No, powiedz. Poza tym jutro będzie już po wszystkim. Pojawię się jak zawsze i odbiorę naszą paczkę, si?

– Si – odpowiedział. – O ile twoi chłopcy w ogóle przywiozą mi to do analizy.

– Przywiozą, w końcu nie do czytania ich zatrudniłem, nie? No, a teraz uszy do góry i pilnuj swoich spraw, kuzynie. Ciao.

– Ciao – wypluł z siebie poirytowany i odłożył słuchawkę.

W tym samym momencie zza kontuaru wyłonił się starszy mężczyzna. Jego archaiczne binokle i dziwnie skrojony garnitur miały w sobie coś niepokojącego. Podszedł do lady, położył na niej dwudziestofuntowy banknot i spojrzał wymownie na właściciela. Pod pachą trzymał książkę, której Gilbert z całą pewnością nie miał zamiaru sprawdzać. Mężczyzna obrócił się i bez słowa skierował w stronę schodów znajdujących się naprzeciw kasy.

– Nie powinno się zlecać swojej roboty amatorom, – rzucił mężczyzna stojąc w drzwiach – to psuje reputację i odbija się na zdrowiu, a w naszym fachu ono jest najważniejsze, nieprawdaż? – Nałożył kapelusz, ukłonił się i wyszedł.

Gill rozsiadł się w niewygodnym fotelu, odchylił głowę do tyłu i po raz kolejny zabrał do porządkowania myśli. Było ich wiele, tych sprzed lat i tych sprzed wczoraj, błąkały się jak przeciągi pod sklepieniem jego czaszki. Jedne bardziej rozmyte od drugich, niektóre nie pasujące do niczego, co kiedykolwiek widział, słyszał albo czuł. Zastanawiał się, którą z rzeczywistości zaakceptuje jutro, kiedy obudzi się w obcym pokoju i cudzym łóżku. Taki scenariusz zdarzeń nawiedzał go coraz częściej. Wiedział, że to tylko fobia, ale równocześnie czuł, że jego stan może się jeszcze pogorszyć, że to, co mówią jedni lekarze, zawsze mogą obalić inni kilka dni później. Taka w końcu była jego rzeczywistość – wiecznie nowa i bezustannie sprzeczna z dniem wczorajszym.

– Przepraszam najmocniej – odezwał się wysoki głos znad lady.

– Słucham, w czym mogę pomóc? – odpowiedział zrezygnowany.

_–_ Szukam pewnego rzadkiego wydania… Egzemplarz ten, co muszę przyznać, osiąga ostatnio szczyty popularności _–_ srebrnowłosy mężczyzna o piskliwym głosie ukłonił się, podając swoją wizytówkę. – Książka ta jest w pewnym sensie moją własnością – dodał.

– W pewnym sensie? – zapytał Gill, nie spuszczając wzroku z wizytówki.

– Tak. Widzi pan, zeszłej nocy została skradziona z pewnej posiadłości na południe od Uxbridge.

– A pomyśleć, że w każdej agencji nieruchomości próbowali wmówić mi, że w Ealing jest bezpieczniej niż tutaj.

– Taak... Ale skąd pan wie, że mówimy o Ealing?

Gilbert ugryzł się w język. Trochę za mocno, nawiasem mówiąc. Musiał chwilę odczekać, zanim użył go ponownie.

– Piszą o tym w dzisiejszym „The Spectator”, niech pan spojrzy:__„Martwy Funkcjonariusz” _–_ wskazał palcem i trzy razy stuknął w zdjęcie.

– To prawda, byli tam wczoraj i skradli trzy rękopisy z prywatnych zbiorów na poddaszu. Te zbiory…

– Skradli? – Gill przerwał mu gwałtownie – pan mówi tak, jakby wiedział, kto to był i ilu ich było!

– Całe szczęście jest świadek, kolega tego postrzelonego, przepraszam – zastrzelonego policjanta. Mówi się, że było ich w sumie trzech, kierowca i dwóch złodziei, ale tak naprawdę możemy się tylko domyślać. Zresztą wie pan doskonale, jakim tempem pracują w Scotland Yardzie, a tej klasy oryginały trzeba odzyskać, zanim opuszczą granice kraju.

– Ma pan absolutną rację, ale co to ma wspólnego ze mną?

– Widzi pan, przyszedłem do pana, bo wiem, że jest pan profesjonalistą. Jestem gotów odkupić tę księgę za dwukrotną wartość sumy, jaką otrzyma pan od kogoś, kto przypadkiem ją tutaj przyniesie.

– To nie lombard ani dziupla tylko antykwariat, proszę nie mylić pojęć.

– Tak, oczywiście, rozumiem pana, ale proszę wziąć to pod rozwagę. Na wszelki wypadek zostawiam wizytówkę.

– Wątpię, szczerze wątpię – dodał uprzejmie Gilbert.

– Do widzenia panu.

– Miłego dnia życzę.

Podał mu wizytówkę i skierował się w stronę schodów wychodzących na ulicę. Gilbert przetarł okulary, nałożył je powoli na nos i dokładnie obejrzał kunsztownie zdobioną wizytówkę. Napis głosił: „Sir John Ashworth” President of British Booksellers.

– No, ładnie. Robi się coraz ciekawiej. Zaraz pewnie wpadnie tu Maranzano i zażąda towaru, którego jeszcze w ogóle nie mam.

Spojrzał na drzwi, żeby sprawdzić, czy aby nie otworzą się zaraz pod naciskiem dłoni Bone’a, ale nic takiego nie nastąpiło. Drzwi tkwiły nieruchomo na swoim miejscu, wysoko nad schodami, które otaczały również nieruchome sterty papieru, tektury i uformowanego w regały drewna. Wyjął z kieszeni fajkę, nabił ją świeżym tytoniem i zanurzył się w myślach odległych jak stada dzikich gęsi.

***

Nazajutrz wcześnie rano obudził go kilkukrotne, irytujące dzwonienie do drzwi. Podniósł się z łóżka, wsunął na nogi kapcie i posunął w kierunku wejścia, za którym stał chłopak w lekkiej kurtce i kasku rowerzysty. Podpisując odbiór niewielkiej papierowej paczki, wciąż myślał o wczorajszym dniu i konsekwencjach, jakie za sobą mógł przywlec. Chłopak podziękował bez przekonania, a on zamknął drzwi i wrócił do mieszkania rzucając przesyłkę na stół.

–__Mają tupet – pomyślał. – Żeby coś takiego przesyłać pocztą kurierską. Mam nadzieję, że mieli dobry powód.

***

Po otwarciu antykwariatu zasiadł wygodnie w fotelu i czekał na dalszy ciąg swojej historii, a trzeba przyznać, że ktokolwiek ją pisał, miał kiepskie poczucie humoru. Od rana, kiedy amputowana dłoń Bone’a stała się jego własnością, cała sprawa nabrała nowego charakteru. Nie był już tylko pośrednikiem. Stał się częścią niebezpiecznej gry, a to było coś, na co do tej pory sobie nie pozwalał.

– Czy jest inne wydanie Kierkegaarda? – zapytał ktoś.

Wysoki mężczyzna w dziwnie skrojonym garniturze wyłonił się zza wysokiego regału, trzymając opasły tom w skórzanej oprawie. Gill podniósł się, podszedł do niego, wziął do ręki książkę udając zainteresowanie i otworzył ją na pierwszej przypadkowej stronie.

– Nie, nie mamy innego wydania, ta jest ostatnia – skłamał.

Nie wiedział nawet, co to za książka. Nie wiedział, czy w ogóle miał kiedykolwiek coś takiego u siebie. Dziś, tak jak wcześniej, nie pamiętał niczego z dnia poprzedniego. Oprócz mężczyzny, który w dziwny sposób utkwił mu w pamięci. Być może to przez garnitur albo przez jego pociąg do filozofii. Stojący przed ladą mężczyzna wyjął banknot, zapłacił i wyszedł bez słowa. Dopiero po chwili, kiedy Gill został sam, przypomniał sobie ten dziwny binokular i dokładnie tę samą książkę, którą tamten kupił wczoraj.

Siadł za biurkiem, wziął głęboki wdech i wykręcił numer Bone’a. Pociągający głos automatycznej sekretarki oznajmił, że abonent jest nieosiągalny. Było to co najmniej zastanawiające, choć, gdyby się nad tym zatrzymać, to każdy abonent pozbawiony dłoni mógł na dobrą sprawę być nieosiągalny. Odłożył słuchawkę zafascynowany nagłym odkryciem. Sygnet zdjęty ze sztywnego palca Bone’a nie był złoty, a z tombaku. Tak, mógł to więc być sygnet zdjęty z dłoni kogoś innego. Być może nawet wysłano mu ją przez pomyłkę.

– Tak, to bardziej niż prawdopodobne – pomyślał.

– Ma pan tutaj ciekawe błyskotki, panie Hutchens.

Antykwariusz podniósł wzrok i natrafił na twarz mężczyzny. Mówił z silnym szkockim akcentem, a jego łyse aż po kark czoło wyznaczało oś dojrzałej twarzy. Głębokie, błękitne oczy stanowiły pamiątkę po dawnej świetności.

– Domyślam się, że nie szuka pan żadnych książek, panie…

– McCort, William McCort – powiedział pewnie. – Myli się pan, panie Hutchens. Jestem pasjonatem książek, podobnie jak pan…

– Domyśliłem się. Czy mam rozumieć, że to – podniósł w górę sygnet z tombaku – jest efektem pańskiego zamiłowania do książek?

– Doprawdy nie wiem, o czym pan mówi – odparł, uśmiechając się uprzejmie – Jestem jedynie skromnym urzędnikiem reprezentującym interesy mojego klienta.

– Nie owijajmy w bawełnę, niech pan mówi, o co chodzi.

– Wyśmienicie. Zatem pozwolę sobie przejść od razu do rzeczy. Wiemy obaj, że jest lub będzie pan w posiadaniu rzadkiego przedmiotu, którego wartość dla mojego pracodawcy jest nieoceniona.

– Mógłby być pan bardziej precyzyjny?

– Precyzja, panie Hutchens, jest kwestią punktu widzenia, a w tym przypadku ostrość pańskiej optyki jest nie do skorygowania. Pan Willing, znawca sztuki, ceni sobie to dzieło ponad wszelką wartość. Postanowił więc, że pierwodruki ze zbiorów Sir Ashwortha wrócą pod oko tego szlachetnego mecenasa.

– Bardzo mnie to cieszy, ale czy aby nie mylicie tutaj „chcieć” i „móc”? – powiedział nieomal rozbawiony, zapominając na chwilę, co trzyma w dłoni.

McCort wyjął sygnet z dłoni Gilla, a w jego miejsce położył białą, inkrustowaną wizytówkę. Gill momentalnie otrzeźwiał i spojrzał z niesmakiem na wysokiego Szkota.

– Mr Bone żyje i cieszy się doskonałym zdrowiem, no, może poza tym niewielkim szczegółem, który doręczono panu dziś rano.

– Jeśli coś mu jeszcze zrobicie… – nie zdążył dokończyć, bo adwokat znów przejął inicjatywę.

– To zależy tylko i wyłącznie od poziomu pańskiej współpracy. Dostarczy pan przesyłkę pod wskazany adres, to oczywiste. Natomiast jakość doręczenia i czas będą głównym wyznacznikiem stanu zdrowia pańskiego kuzyna.

– Co pan próbuje powiedzieć, panie…?

– McCort, William McCort. Oto, co zakładać będzie nasza umowa. Dostarczy pan księgę własnoręcznie w ciągu 24 godzin. Musi pan to zrobić bez niczyjej pomocy i bez niczyjej wiedzy. Za zwłokę lub niedotrzymanie któregokolwiek z warunków umowy pański krewniak zostanie pozbawiany losowo wybranej części ciała.

– Chwileczkę… – Gill bezwładnie opadł na krzesło – Czy to znaczy, że on żyje?

– Tak, jak mówiłem.

– I mam to zrobić sam? Niby jak?

– Zna pan warunki, a ich wypełnienie zależy od pańskiej przedsiębiorczości, kalkulacji i nabytych umiejętności.

– Chcę z nim porozmawiać. Inaczej nie ruszę palcem.

McCort uśmiechnął się zalotnie, bezbłędnie wychwytując bezzasadność groźby.

– Jednym już pan dzisiaj poruszył – powiedział, wskazując na sygnet. – Ale proszę bardzo, zna pan numer.

Gilbert wykręcił numer z wizytówki i przyłożył słuchawkę do ucha.

– Tu Gilbert. Chcę z nim rozmawiać – nikt nie odpowiedział. – Z kim rozmawiam? – dodał.

– To ja się przecież pytam, nie? – usłyszał bełkot z drugiej strony. – Dlaczego wrzuciliście mnie do tej dziury? Szczury mówią, że są głodne! – jęknął przeciągłym głosem. –Mamo, jak ich tu dużo! – powtórzył tonem pełnym pretensji. Dreszcz przeszedł po plecach Gilberta.

– Bone, to ja. Słyszysz mnie? Wiesz, kto mówi?

– Ależ oczywiście Gilbercie. Oczywiście, oczywiście...

– Zapomnij na chwilę o szczurach, bądź dobrym chłopcem i sprawdź, czy masz na palcu jeszcze sygnet.

– Nie mogę, nie mogę! – zarechotał.

– Dlaczego?

– Nie ma jej, nie ma! Zjadły ją, zabrały! – rechot zmienił się w spazmatyczny śmiech zagłuszający słowa.

Antykwariusz odłożył słuchawkę, rozejrzał się po pomieszczeniu i głęboko westchnął. Nie było już nikogo – ani McCorta, ani szczurów, ani Bone’a, który leżał gdzieś zatopiony w narkotycznych omamach. Podniósł się, przeszedł przez środek sali i na chwilę wydło mu się, że wszystko jest tylko złudzeniem. Ashworth, Willing, McCort i szczupła dłoń Bone’a –to zdawało się być nierealne, zupełnie jak rozmazujące się przed nim kształty. Mierzył wzrokiem przestrzeń wokół próbując przywołać wspomnienie twarzy Szkota. Bał się, że pamięć o nim nie przetrwa wystarczająco długo, by mógł zrobić cokolwiek z tą sprawą. Podszedł do biurka i usiadł na nim. Ból w skroni nasilił się, ciśnienie skoczyło w nagłym kaprysie zbuntowanych tętnic. Stanął pod jednym z regałów, wyjął jakąś książkę i otworzył na pierwszej stronie. „Soren Kierkegaard, Pojęcie Lęku” – przeczytał w zadumie, a jego nogi ugięły się pod naciskiem ciała. Spojrzał za siebie i na moment stracił równowagę. Za plecami, pod powierzchnią tłustego od kurzu dywanu, poruszał się rój podłużnych kształtów. Gąszcz pędów rozrastający się we wszystkich kierunkach żarłocznie sunął w jego kierunku. Deski wiekowej podłogi zadrżały, wydając z siebie delikatne skrzypienie.

– Co jest, do diabła!? – warknął – zupełnie mi już odbija? Przecież nie jestem aż tak przemęczony.

Cofnął się w kierunku ściany, dopóki nie poczuł regału na swoich plecach. Przymknął oczy, zacisnął zęby, a kropla zimnego potu spłynęła po jego twarzy. Dookoła wszystko wrzało, meble, ściany i obrazy. Książki dygotały jak zmarznięte ptaki na grzędach, a obrazy na ścianach rozpędzały burze między ramami swych mrocznych, skąpanych w pianie płócien.

– To ci się tylko wydaje, człowieku – pomyślał – weź się w garść, idź do lekarza, łyknij tabletki i prześpij cały ten pieprzony koszmar.

– To niezupełnie możliwe – odezwał się głos nad jego głową.

Pół metra przed nim, przy drzwiach wejściowych, stało dwóch ciemnowłosych mężczyzn. Ich drogie garnitury lśniły na tle zakurzonych schodów jak odłamki szkła w stercie gruzu. Jeden z nich – niższy, o smukłej twarzy i głębokich czarnych oczach – ruszył w dół schodów rozglądając się po sali. To, co widział, różniło się od percepcji gospodarza. Dla niego panowała tu cisza i bezruch.

– Domyślam się, że panowie nie szukają niczego do czytania – wysapał, ocierając rękawem czoło.

– Dobrze się domyślasz – odparł drogi garnitur – a może tylko wydaje ci się, że musisz się domyślać? Może tak naprawdę już dobrze wiesz, po co tu przyszliśmy?

– Podejrzewałem, że prędzej czy później ktoś zjawi się po paczkę, chociaż nie przypuszczałem, że nastąpi to tak szybko.

– Przestań pieprzyć i mów, gdzie jest Bone – wycedził powoli drugi, kładąc nacisk na każde wypowiadane słowo.

Gilbert wyciągnął zmiętoloną chusteczkę, przetarł nią jeszcze raz czoło, upewnił się, że wszystko wróciło do normy i popatrzył niepewnie w kierunku schodów. Mężczyźni wymienili spojrzenia, po czy wyższy garnitur zszedł spokojnie w dół, gładząc dłonią lśniącą powierzchnię barierki.

– Taaa… – mruknął zarozumiałym tonem, a jego precyzyjnie uczesane włosy zamigotały, odbijając skromny blask światła. – Widzisz, przyjacielu, wielu ludzi pyta o niego. Jego matka, siostra, jego bracia. Nawet my. My też chcielibyśmy wiedzieć, gdzie jest Bone. I nasz fant.

– Możecie mi nie wierzyć, ale nie mam tu żadnych fantów, przynajmniej nie teraz.

– My nie jesteśmy specjalistami od wiary, nie jesteśmy nawet od myślenia. Jesteśmy tu po to, by zrobić to, co robimy od bardzo dawna. A robimy to dobrze..

– I profesjonalnie – dodał drugi.

– Taa... profesjonalnie, możesz mi wierzyć na słowo.

Jego spokojny wyraz twarzy nie zdradzał żadnych znaków napięcia. Stał przed nim dobrze zbudowany, pewny siebie Włoch i zdawać by się mogło, że nie ma rzeczy, którą Gill mógłby chcieć od tego niespecjalnie przyjemnego człowieka. Nastała chwila ciszy w rodzaju tych, które bandziorom raczej nie przypadają do gustu. Tracili czas, a Gilbert najwyraźniej nie spieszył się z odpowiedzią. Wyglądał nieciekawie, jakby dopiero obudził się po ciągu alkoholowym i miał zaraz wyjść do pracy. Pragnął jedynie skończyć ten dzień, zamknąć się u siebie i nie ruszać nigdzie przez najbliższy miesiąc. Garnitur stracił w końcu cierpliwość.

– Więc? Jak będzie między nami? – mruknął.

Gill spojrzał w górę, wstał ze stołka i podszedł do okna. Przez jego maleńką szybę widać było jedynie buty przechodniów. Zabiegani, zamyśleni, wszyscy idący w jakimś kierunku. W kierunku, którego Gill już dawno nie dostrzegał i nie rozpoznawał, który zgubił po drodze gdzieś między studiami, rodziną, chorym ojcem i resztą zamglonej przeszłości.

– Przede wszystkim, jestem tylko obserwatorem. – powiedział. – Płaci mi się za to, żebym potwierdził to, co wy chcecie usłyszeć. Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, żeby kiwać kogoś takiego jak Pan Maranzano. Poza tym, Bone to mój kuzyn, a nie jakaś szumowina, którą można skroić na dwa kawałki.

– Tłumacz to sobie jak chcesz, ale do jutra do południa fant plus analiza mają być gotowe i do odbioru. Rozumiesz? Nie masz go? Znajdź, to twój problem, nie nasz. Rozumiemy się? – jego usta skrzywiły się w niesmaku dla małej postaci sprzedawcy.

– Tak, do południa – odpowiedział Gill, usiadł i zapalił papierosa.

III

Czarny van mknął z zawrotną prędkością, niszcząc wszystko na swojej drodze. Skręcił z piskiem opon w pierwszą przecznicę w prawo, zmiótł rower spod nóg jakiegoś chłopca i ryknął ochryple za następnym zakrętem. Wiatr i deszcz, który właśnie się rozszalał, wypłoszył z ulic resztę ludzi, wpychając ich do wnętrza sklepów, kiosków i pod dachy przystanków. Jedynie właściciel zmiażdżonego roweru stał wmurowany w chodnik, patrząc jak części jego pojazdu tańczą na powierzchni asfaltu.

Sean skończył tankować i szedł po butelkę szkockiej, kiedy usłyszał za plecami pisk opon i przeraźliwy kobiecy krzyk. Kobieta klęczała na chodniku przy leżącym nieruchomo mężczyźnie, a sprawca całego zamieszania, czarny mini van mijał właśnie stację Shella. Na ułamek sekundy wzrok pasażera spotkał się ze spojrzeniem detektywa. W pierwszej chwili Sean nie rozpoznał furgonetki, ale ryk oddalającego się silnika odświeżył jego pamięć. Kobieta wołała o pomoc, siłując się równocześnie z klapką telefonu, a ludzie ze stacji zbiegli się wokół niej, próbując ustalić, co tak właściwie się stało. Sean stał jeszcze przez ułamek sekundy nieruchomo, ale ocknął się, kiedy kobieta wrzasnęła na kogoś z otaczającego ją tłumu.

– Tym razem na to nie pozwolę – wycedził przez zęby.

Wsiadł do swojego Forda, trzasnął potężnie drzwiami i ruszył z piskiem opon w kierunku obwodnicy. Miał dwie, może minutę straty do vana i musiał wcisnąć pedał w podłogę, by nie zgubić ich na pierwszym rozjeździe. Sunął przez zalaną jezdnię, wysilając silnik do granic wytrzymałości. Po niecałej minucie widział ich wyraźnie około stu metrów przed sobą. Opuścił szybę, postawił koguta na dach i włączył syrenę. Dystans zmniejszał się z każdą sekundą. Po chwili z lewego okna Vana wychylił się sporych rozmiarów facet i oddał serię strzałów z broni maszynowej. Sean odbił gwałtownie w prawo przejeżdżając pas zielonej trawy rozdzielający drogę na dwie kałuże. Skontrował ostro w lewo, unikając ciężarówki nadjeżdżającej z naprzeciwka, i znów był na właściwym pasie. Dźwięk klaksonów wzbił się ponad ryk silników.

– Tym razem nie pójdzie wam tak łatwo! – krzyknął bardziej do siebie niż do nich.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: