- W empik go
9:37 - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2016
Ebook
19,01 zł
Audiobook
23,00 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
9:37 - ebook
9:37 jest kameralną opowieścią o współczesnej Polsce i Polakach w obliczu wstrząsającej tragedii, jaka rozegrała się 10 kwietnia 2010 roku. To psychologiczny dramat społeczno-polityczny o przemianie, ogólnonarodowym przebudzeniu, kryzysie miłości oraz utraconych i wskrzeszanych wartościach.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-113-1 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
– Halo. Wiesz, która godzina?! Przecież wczoraj mówiłem, że lecę do Berlina negocjować kontrakt z DIR. Muszę być w dobrej formie. Do trzeciej robiłem ten cholerny folder…
…
– No, przed chwilą się położyłem. Nie spałem od tygodnia. Mamy taki zapieprz, że brakuje czasu drgnąć powieką. Po co wydzwaniasz?! Człowieku, jest czwarta w nocy!
…
– Żartujesz, nie wywleczesz mnie z łóżka. Na pewno nie dzisiaj. Zadzwoń po Pawła albo naszego gościa, Davida z Wysp, skoro się nim tak zachwycacie. Mówię ci, dziś mam Szwabów. Nie dam rady.
…
– OK… Trzeba było tak od razu… Zaraz będę…
Michał zgramolił się z sofy. Wypadł spod koca wciąż w tej samej błękitnej koszuli, teraz pomiętej i przesiąkniętej potem. Przechodząc przez ciasny gabinet, potykał się o wszelkiej maści dokumenty i papierzyska rozwalone po niemal całym pomieszczeniu. W tym na regałach, wąskich, ustawionych w rządku biblioteczkach oraz biurku z laptopem przykrytym cienkimi seledynowymi teczkami z firmowym logo. Mijał sterty, Himalaje kserówek, broszur, wykresów, nad którymi pracował tej, poprzedniej, właściwie którejś już z kolei nocy.
Uff, znalazł się pod prysznicem. Szybko zrzucił z siebie ubranie. Wszedł, zamknął kabinę i puścił wodę. Gorąca – nie. Koniecznie zimna, lodowata. Musiał się obudzić, zawalczyć, zneutralizować piekielnie morzący sen. Jeszcze kawa. Nie, nie zdąży.
Prędko przemieścił się do garderoby, która w przestronnym apartamencie obejmowała skrawek sypialni. Ubrał uprzednio wyprasowaną, przygotowaną na dzisiejszą niemiecką podróż koszulę, wytworny, czarno-fioletowy krawat i ulubiony szyty na miarę garnitur – te w jego szafie nie należały do rzadkości. Przechodząc truchtem obok kolejnych obszernych i głuchych martwą pustką pomieszczeń, nie mógł opanować zdenerwowania po informacji, jaką otrzymał. Postępująca z sekundy na sekundę frustracja napędzała Michała i pozwalała zapomnieć o zmęczeniu. W jego głowie kotłowały się wszelkie możliwe diagnozy, koncepty i scenariusze stanowiące hipotetyczną odpowiedź na rozpaczliwe pytania: Jak mogło do tego dojść? Co zrobiliśmy nie tak? Jak z tego wybrnąć?!
Zabrał komputer i ciemną aktówkę z najważniejszymi dokumentami. Nie mógł znaleźć paszportu, a przecież miał lecieć do Niemiec! Zawsze kładł go w jedno miejsce – do dolnej szuflady biurka, ale tam go nie było. Walcząc z rosnącą desperacją, Michał przypomniał sobie, że po powrocie ze Stanów w pośpiechu zostawił go w hallu na szafce. Paszport zsunął się do jednego z przeprowadzkowych, rozpadających się już pudeł, które zresztą przynajmniej w mikroskopijnym stopniu zajmowały wypełnioną próżnią przestrzeń ponowoczesnego lokum – poza zagraconym gabinetem zasadniczo pełniły funkcję mebli.
Michał wyszedł, zamknął drzwi i zjechał windą do garażu. Drogę przez poranny mrok wewnętrznego parkingu rozświetlały mu odblaski, połyski blichtru ściekającego po maskach monstrualnych wyzłacanych i posrebrzanych pojazdów – tak zwanych „cacek”. Owe „cacka” – duże zabawki wysoko uposażonych mieszkańców penthouse’u – miały tu wyznaczone luksusowe kwatery.
Jest. Najlepsza fura dwa tysiące dziewiątego – Golf szóstka. Jeszcze kilka tygodni temu Michał ostentacyjnie brylował, chwaląc się przed sąsiadami podczas rytualnych, fasadowych rozmów o „inwestycjach”. Teraz ten samochód znaczył dla niego tyle, co wczoraj wypita latte ze Starbucksa. Już rozgląda się za nowym – hitem dwa tysiące dziesiątego!
Michał nie zwolnił narzuconego tempa ani na chwilę. Błyskawicznie wsiadł do samochodu i ruszył. Dzień budził się dość ślamazarnie. Wszeteczną ciemność schyłku nocy nieśmiało wypieraną przez przebłyski nadchodzącego poranka rozpraszały różnokolorowe światła gigantycznych billboardów, neonowych szyldów, monumentalnych wieżowców oraz reklam centrów handlowych. Warszawa senna, uśpiona, opustoszałe ulice, hebanowe biurowce – wszechobecny miejski marazm.
Mężczyzna podkręcał prędkość, jak tylko mógł. A właściwie, na ile mógł sobie pozwolić. Ta maszyna potrafiła wyciągnąć dużo, więc musiał się pilnować, fotoradary bowiem nie śpią. Mimo pośpiechu i stosunkowo niedługiego odcinka do przejechania włączył radio. Bynajmniej nie po to, by posłuchać muzyki. Ten okres w jego życiu, jak sam twierdził, bezpowrotnie minął. Włączał radio (podobnie jak wykonywał większość codziennych czynności) wyłącznie w celach zawodowych. Chciał poznać najnowsze newsy, a nie zdążył sprawdzić ich w domu na telefonie. Musiał się dowiedzieć, czy informacje wyciekły już do mediów.
Samochodowe radio odbierało tylko jedną stację. Michał zasadniczo nie przerzucał na inne częstotliwości.
Tok FM nadawało akuratnie powtórkę audycji sportowej z poprzedniego dnia. Naczelny „Przeglądu Sportowego” z dziennikarzem stacji rozprawiali o szansach i zagrożeniach czyhających na potencjałach zawodników, a także przewidywaniach co do ostatecznych rezultatów na Gran Derbi oraz składu Final Four Ligi Mistrzów. Mężczyzny nie interesowały najważniejsze sportowe eventy weekendu. Radia jednak nie wyłączył. To znaczy – nie wyłączył go w sensie mechanicznym. Definitywnie odciął jednak słuch od dźwięków, mózg od treści wydobywających się z audioodbiornika, kierując myśli ku druzgocącej sprawie, która wydarła go z dawno nieodbywanego snu i potrafiła prędko tenże sen mu z powiek spędzić. Wiedziony rutyną przemierzał kolejne ulice, wydostając się z Mokotowa na pustą jeszcze o tej porze Marszałkowską, przy której, na rogu z Wilczą, mieścił się jego cel.
Kiedy ustawiał pojazd do parkowania, zorientował się, że program sportowy już się skończył. Spikerka rozpoczynała w tej sekundzie czytanie wiadomości. Powtórkę fleszu informacyjnego poprzedziła dobrze znana i z czasem coraz bardziej irytująca melodyjka.
„Prezydent Lech Kaczyński złoży w sobotę wizytę w Katyniu w ramach obchodów siedemdziesiątej rocznicy mordu polskich oficerów. To już druga…”
Michał wzdrygnął się, wyłączył. Nerwowo, jakby się spłoszył…
Gmach siedziby firmy rozdzierał najwyższe obłoki. Z trudem dało się dojrzeć jego szczyt – czerń nocy zlewała się z pomrokiem okien i gdyby nie ledwo podświetlony znak graficzny na samej górze, byłoby to zupełnie niemożliwe. Mniej więcej w połowie wysokości, na jednym z pięter, w jednym z pokoi, zapalono lampy.
Michał prędko ruszył wejściem dla personelu technicznego. Próbował uruchomić windę. Nie działała, a oni tam na pewno na niego czekają. Co, jeśli sprawa okaże się jeszcze poważniejsza, niż na to wyglądało? Poziom adrenaliny we krwi sukcesywnie wzrastał. To może być tylko początek, wstęp do nieporównywalnie większych kłopotów.
Nagle w przestronnym hallu pojawiła się Marta.
– Uff, dobrze, że już jesteś. Czekamy – wyrzuciła z siebie, nie mogąc złapać oddechu. – Prawie wszyscy najważniejsi już są…
Poprowadziła go do klatki schodowej. Oboje biegli w górę, praktycznie nie czując zmęczenia, mimo że nigdy owego przejścia nie odwiedzali, po stopniach tak wysoko w życiu nie wchodzili i „urzędnicza kondycja”(a faktycznie brak kondycji) w żaden sposób nie sprzyjała takiemu wysiłkowi. Biegli, nie odzywając się do siebie. W końcu jednak mężczyzna nie wytrzymał.
– Jak to się stało? Jak mogliście być tak nieodpowiedzialni? Zdajesz sobie sprawę z konsekwencji, jakie wszyscy możemy ponieść przez waszą głupotę?! – Nagłym wybuchem uwolnił skowane nerwy, dał upust długo tłumionej wściekłości.
– Opamiętaj się! Łatwo ci rzucać oskarżenia. Nie ma pewności, kto zawinił. Zresztą razem ciągniemy ten wózek. Sprawa dotyczy nas wszystkich, nie ma się co przerzucać odpowiedzialnością, bezsensownie pieprzyć i histeryzować, trzeba działać!
– Działać, działać. Żartujesz. Jutro, co ja mówię: dzisiaj dowie się o tym cała Polska. Nie tylko my, firma jest skończona, ale jeżeli dojdzie do tego, co myślę… To ma szansę przyczynić się do jednego z większych krachów ekonomicznych w kraju!
– Przestań wreszcie! – Wyraźnie zdenerwowana Marta podniosła głos.
Odwróciła głowę, wyprzedziła go. Za wszelką cenę chciała uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z Michałem. On sam odpuścił. Do końca drogi nie odezwał się ani słowem.
Wreszcie wspięli się na jedenaste piętro. Marta prowadziła, a Michał szedł za nią. Mroczne wnętrza bezludnej siedziby korporacji pokonywali przy pomocy komórkowych latarek. W sali konferencyjnej było już pięć osób. Pochylone w zadumie, opierające się o ścianę, asekurujące głowę górnymi kończynami, wymownie milczące. Intensywne światło bijące z brzegów stołu obrad oraz kinkietów pochłonięte zostało przez hałdy cygarowego dymu. Ponure skórzane fotele bujały wierzchnie części garderoby – płaszcze i marynarki. Oprócz kilku laptopów, niedbale porozrzucanych wydruków, na blacie znajdowały się szklanki – niektóre przezroczyste, niektóre wpół, w ćwierci uzupełnione brunatnym płynem. Drażniąca woń alkoholu także unosiła się w ciężkiej atmosferze, choć przytłaczał ją smród wypalanego tytoniu.
– Jesteś, Michał. Zapraszam – nieco ściszając głos, prezes zarządu zwrócił się do niego z charakterystyczną dla siebie sztywnością i opanowaniem, które w tym wypadku jednak raczej nie wynikały z jego charakteru, lecz trunkowego wspomożenia. Podał mężczyźnie drżącą rękę, zaproponował whisky.
Michał bez zastanowienia przyjął szklankę. Wypił haustem dwukrotną dawkę, po czym przywitał się z pozostałymi.
– A może chcesz…? – szepnął dyskretnie szef, nachylając się do jego ucha, po czym kiwnął głową w lewo i odsłonił zawartość kieszonki kratowanej koszuli. – Bez tego będzie ciężko. Trzeba się odprężyć…
– Wrzuć. Gdzie Paweł? – tym razem Michał zwrócił się, już jawnie, z pytaniem jakby do wszystkich, ale wzrok skierował na prezesa Podszyckiego.
– Na szkoleniu w Brukseli – ten odpowiedział automatycznie, bez zastanowienia.
Mężczyzna powoli wypuścił powietrze z płuc i zapytał:
– Kiedy będzie?
– Nie możemy się z nim skontaktować. Zresztą wiesz, że i tak nie zdążyłby nam pomóc. Zanim by tutaj przyjechał… – Podszycki próbował zakończyć temat. – Potrzebne jest nam natychmiastowe, sprawne działanie! A wiesz, tego Angola w sprawę nie chcę mieszać…
– To dopiero ch… Było do przewidzenia. Narobił burdelu, ale sam już nie posprząta. – Przesączając te słowa przez zęby, Michał podszedł do stolika oraz skupił uwagę na jego merytorycznej zawartości.
Trochę się uspokoił. Amok wściekłości stopniowo rozpraszała racjonalność myślenia. Michał rozpoczął przeglądanie danych. Cyfrową tablicę zapełniały jaskrawoczerwone słupki, migały na niej wielocyfrowe liczby, pionowe strzałki zwracały się w dół.
Jest dużo gorzej. Sytuacja wydaje się nie do uratowania – pomyślał.
Nikt się nie odzywał, czekając na opinię drugiego najważniejszego ekonomisty, Michała. On zaś także milczał, skrupulatnie, z profesjonalną pieczołowitością zapoznając się z kolejnymi dokumentami. Co jakiś czas dało się słyszeć brzdęk kieliszków, plusk wpadających do szkła cieczy, głębokich oddechów, jednostajnego, rytmicznego tupotu. Trwało to przez dłuższą chwilę.
– No, powiedz coś wreszcie, bo dłużej nie wytrzymam! – Stoicka postawa prezesa nie przetrwała próby czasu. – Wiem, jest źle. Przegapiliśmy moment. Nasza wina. Zarządu. Przecież wszystko dobrze szło… Ale nie ma się co korzyć! – Wykonując połowę zamaszystego obrotu, zszedł na dolne rejestry i srożył głos. – Nieważne, kto zawinił, wszyscy poniesiemy tego konsekwencje – mówił Martą, a faktycznie pewnie to ona kilkanaście minut temu mówiła nim. – Pytanie, jak im zapobiec. Mądry chłopak jesteś, wierzę, że coś masz…
– Jak mogliście tak ryzykować? Gdzie mieliście rozum! Skąd wam przyszła do głowy tak ekstremalnie chciwa polityka? Firma prosperowała doskonale. Dochody szybowały. Biliśmy wszelką konkurencję na głowę. Silver Bright, Dy Investments, Wellson Diamonds, resztę. Nie zdołali osiągnąć trzeciej części naszych sukcesów! Nie potrafię zrozumieć, po co?! – Michał, rozpoczynając spokojnie, skończył z pasją. Sam nie wiedział, czego oczekuje, zadając te pytania. W wydźwięku zdawały się retoryczne.
W sali konferencyjnej natychmiast podniosło się larum.
– Nie zadawaj idiotycznych pytań! Kto jak kto, ale ty powinieneś znać odpowiedzieć!
– Wierutny hipokryta!
– Daj spokój z tym protekcjonalnym tonem, nie jesteś lepszy od nas!
– Nie masz prawa nas pouczać!
Fale dźwiękowe werbalnych ataków interferowały. Wszystkie sprowadziły się do jednego rozpaczliwego krzyku odblokowującego trzymane w ryzach emocje i zszargane potwornym stresem nerwy. Po kilku minutach serwowane z szybkością wystrzeliwującego kałasznikowa inwektywy straciły jedynego adresata i zamieniały się w bójki na „argumenty” wszystkich ze wszystkimi.
– Wcześniej nie prosiliście mnie o konsultacje, dlaczego? Wyperswadowałbym tobie, Pawłowi, Marcie i reszcie te idiotyczne pomysły. – Michał nie zamierzał oddawać pola.
– Twoja działka to segment zagraniczny. Być może i popełniłem błąd… Ale ty jesteś drugim ekonomistą firmy. Mogłeś nas ostrzec. Nie zrobiłeś tego. Nie wierzę, że nie znałeś planów. Odpowiadasz za to, co się stało, nie w równym, lecz też… w niemałym stopniu… – Gubiąc się w składni, Podszycki, odwrócił się tyłem do rozmówcy, za jednym zamachem podniósł stojącą na skraju stołu, nieotwartą jeszcze butelkę ekskluzywnej „czystej” i zwrócił się do pochłoniętych hałaśliwymi kłótniami udziałowców:
– Cisza! Dobra, wreszcie się uspokójmy. Napijmy się. Pomyślmy. Zastanówmy. Czas w końcu coś przedsięwziąć… Nie chcę słyszeć nic więcej oprócz sensownych propozycji wyjścia z kryzysu.
W międzyczasie Michał uświadomił sobie, że dobrze wiedział o ryzykanckiej korporacyjnej orientacji ostatnich miesięcy. Przymykał na nią oko. Nie chciał widzieć. Zlekceważył instynkt samozachowawczy. Wizja gigantycznego progresu, prestiżu, niewiarygodnie wysokich zysków napełniła go naiwnością. Jego pośrednia wina faktycznie wydawała się bezsprzeczna…
Do sali konferencyjnej przybywali kolejni niżsi rangą decydenci: szefowie działów wewnętrznych, bliscy przyjaciele firmy, technokraci… Po tym, jak z butelki wylana została ostatnia ożywcza kropla, intensywność burzy mózgów sięgnęła zenitu. Najaktywniejsi byli oczywiście specjaliści do spraw finansowych. Do głosu dochodzili również prawnicy. Każde z proponowanych rozwiązań początkowo rodziło nadzieję, która jeszcze szybciej umierała po skonfrontowaniu jej z okolicznościami. Obrady, o dziwo, mimo trudnej pory oraz skacowania brakiem snu i alkoholem, sukcesywnie zyskiwały na merytoryczności.
Dochodziła piąta trzydzieści. Pomału, specjalnie się nie spiesząc, urzeczywistniał się poranek. Szklane ściany odsłoniły szarówkę centrum Warszawy. Chmury wciąż zmieniały swój kolor na coraz bielsze odcienie szarości. Pierwsze wpadające do wnętrza promienie słońca pozwalały sądzić, że wstaje piękny dzień. Jakże kontrastujący z nastrojami w firmie.
Zadzwonił telefon. Michał nawet nie spojrzał na wyświetlacz, mechanicznie odrzucił połączenie. Pochłonięty dyskusją zapomniał o wyłączeniu iPhone’a. Dzwonek odezwał się w przeciągu kilkunastu sekund ponownie. Coś mężczyznę tknęło. Mimo irytacji nie uciszył komórki, zobaczył, kto dzwoni.
Ona o tej porze… To chyba musi być coś ważnego… – skonstatował w myślach z daleko posuniętą niechęcią.
– Halo. O co chodzi? Jestem w pracy…
– Cześć. Nie zawracałabym ci głowy, gdyby nie chodziło o istotną sprawę. Ale nie martw się, nie zabiorę ci dużo czasu – mówiła oschle, z niebywałą szybkością wyrzucając słowa. – Zwolniło się miejsce w samolocie delegacji prezydenckiej do Katynia. W pierwszej wersji miałam lecieć. Potem wykreślili mnie z listy pasażerów. Władek przed chwilą zadzwonił. Prosił, żebym to miejsce zajęła i towarzyszyła prezydentowi. Nie mam z kim zostawić małej. Poza tym według umowy od poprzedniego tygodnia powinna przebywać u ciebie. Jeżeli w ogóle czujesz się ojcem… – Urwała. – A zresztą. Za dwadzieścia minut masz ją odebrać. – Joanna się rozłączyła.
– Aśka, Aśka, do cholery! Jesteś tam? – Michał krzykiem do głuchego telefonu skupił na sobie wzrok i uwagę pozostałych. Zapadła kilkusekundowa cisza.
– Sorry – bąknął, znacząco obniżając tembr głosu, i wyszedł z pomieszczenia.
– Czego chcesz? Wszystko ustalone – momentalnie odezwał się ożywiony głos Joanny.
– A właśnie, że nic nie jest ustalone. Co ty sobie wyobrażasz?! Dzwonisz, mówisz, że podrzucasz mi dziecko, nie pytasz, czy mam czas, nie wiesz, czy przypadkiem nie jestem zajęty. A może…
– Przede wszystkim masz obowiązki – Joanna próbowała mu przerwać.
– Nie zdajesz sobie sprawy, w jakim obecnie położeniu się znajduję, co robię. Dla twojej wiadomości, spółka jest w ultrakryzysowej sytuacji. Muszę być na miejscu, ratować ją, forsę, tysiące obywateli przed bankructwem. Chyba nie zamierzasz porównywać wagi mojej pracy do przelotu do Katynia z Kaczorem w celu inauguracji jego prezydenckiej kampanii oraz wsłuchiwania się w bogoojczyźniano-historyczne megalomańskie frazesy? Wylot chyba możesz sobie ten jeden raz odpuścić i zostać z Anią. Jak ten koszmar się skończy, odrobię zaległości.
– Nie mam słów – powiedziała Joanna tonem, jakby zeszło z niej powietrze. – Nie mam siły się z tobą kłócić. Ociekasz cynizmem, pławisz się w bogactwach własnych kłamstw i oszustw. Brzydzę się tobą. Nie będzie żadnego odrabiania zaległości. Nawet sam w to nie wierzysz! Twoja córka nie widziała cię od dwóch miesięcy. Czekała na ciebie. Choć może i dłużej… Więcej na to nie pozwolę! Nie zbliżaj się do nas! Jedyne, czego od ciebie chcę, to alimenty, kasa, którą tak wielbisz…
– Nie będę z tobą w ten sposób rozmawiał. Zadzwoń, jak pójdziesz po rozum do głowy! – wtrącił Michał butnym tonem, nie pozwalając jej dokończyć zdania.
Sam urwał rozmowę. Kilkoma ślizgnięciami wskazującego palca po szybce dotykowego ekranu zablokował numer Joanny. Wyciszył telefon. Momentalnie skierował swoje kroki do sali konferencyjnej.
Po dwudziestu minutach salę opuściło kilku ekspertów z zewnątrz. Skład dyskutantów skurczył się do czystego ciała firmowej wierchuszki.
– Kwestią pierwszorzędną powinno być dla nas, w chwili obecnej, ukrycie tego jakże smutnego zdarzenia za wszelką cenę, aby nic nie dostało się do wiadomości publicznej – wstając z fotela oraz zabawnie podciągając opadające spodnie, perorował przemądrzałym tonem akademickiego wykładowcy łysy grubas Jęczonka, prawnik i marketingowiec. – Czasu nie cofniemy. Straty wydają się, w chwili obecnej, nie do odrobienia w ciągu kilku czy kilkunastu godzin. Naszym celem, jak już wspomniałem, powinno być niedopuszczenie mediów, a co się z tym wiąże, jakichkolwiek innych niepożądanych podmiotów, osób fizycznych lub prawnych, do wiedzy o przypuszczalnym bankructwie Silver Investment. Niezbędne jest również zmanipulowanie giełdy. Gwałtowność hipotetycznej reakcji rynków, obawiam się, mogłaby nas wszystkich dogłębnie i, rzecz jasna, negatywnie zaskoczyć.
– No, to z tego, co widzę, zostaje tylko wariant awaryjny, wymagający aktywności władzy. Z pewnością trochę zaburzymy im spokój. Ale przykro mi, bez tej pomocy się nie uda. Tak więc. Uruchomię wpływy rządowe…
– Nie zapominaj, że w banku centralnym siedzi ten PIS-owski szkodnik. Udupi nas. Jest uważny. Takiej grubej sprawy nie przeoczy. Jestem przekonany, że w tej samej minucie, w której się o niej dowie, poinformuje prokuraturę… – Wiceprezes Pinul studził gorący entuzjazm szefa.
– Uciszy się go. Już ty się, kurwa, nie martw. W końcu to także ich zasrany interes, żeby sprawa nie wyszła na jaw. Przecież zostawili u nas część majątku publicznego, pomijając osobiste kapitały partyjnych dygnitarzy czy figur liczących się w światku również międzynarodowym. Popieram zdanie Jęczonki: najpierw sprawę ukryć. W przykryciu pomogą służby. Zaraz zadzwonię do generała Giemczyckiego. Mnie nie odmówi. Media mamy załatwione, nawet nie pisną. A rząd… Musi po prostu pożyczyć firmie na spłacenie należności. Innego wyjścia nie znajdziemy. Zgodnie z naszymi ustaleniami nie ma zagranicznej instytucji finansowej, która byłaby w stanie udzielić SI optymalnego kredytu. U władzy są rozsądni ludzie, zawsze mogli na nas liczyć, stąd: dlaczego ten jeden, pierwszy i oby ostatni raz nie moglibyśmy liczyć na nich? –zapytał retorycznie prezes Podszycki ze sztucznym uśmiechem.
– Irek, wyobrażasz sobie, co będzie, jak dojdzie do przecieku? Pompowanie kasy rządowej, publicznych pieniędzy, kwot rzędu setek milionów złotych w ogromne prywatne przedsiębiorstwo finansowe, w dodatku wyrosłe na bazie brytyjskiego kapitału! To będzie największa afera ostatniego dwudziestolecia! Nie wyliżemy się z tego… – z rozwagą, ale i lękiem na twarzy wystąpił Jan Stańczak, jeden z pierwotnych udziałowców.
– Masz lepszy pomysł? – Michał przeszedł do natychmiastowego kontrataku. – Już oni tam swoje sposoby mają i, co najważniejsze, interes, żeby to nie wyciekło. Dodatkową motywacją do zachowania bezwzględnej szczelności operacji będzie przypomnienie im wspólnych dla naszej przeszłości zdarzeń, których oni raczej nie chcieliby pamiętać, a ich wyborcy nie chcieliby znać.
– Racja. Do dzisiaj nic na nas nie mają. Za to my na nich, a i owszem – przytakiwał szef zarządu z ukontentowaniem wyrażonym głupkowatym uśmieszkiem.
– Nie raz, nie dwa pokazali, że można robić z nimi interesy – dokończył myśl Michał.
– Mojej zgody nie ma. Poszukajcie za granicą – Obruszony Stańczak pozostawał przy swoim.
– Jasiu, Jasiu… Szukajcie, nie znajdziecie. Obudź się wreszcie! Skończ z tym biodupstwem. Mnie możesz nie wierzyć, ale w końcu słyszałeś podczas obrad z „profesorkami”, że jest to przy legalnych środkach nie do zrobienia. Inne wymagałyby ogromnego skomplikowania, niemałego ryzyka… Po co nam to?
– Pełna zgoda. Uderzamy prosto do swoich. Całkowita dyskrecja, prawie brak niebezpieczeństwa, a co najistotniejsze, fundusze gwarantowane. – Podszycki nieustępliwie wspierał Michała.
– Zrozum, że w takim układzie ekonomiczno-politycznym niewiele nam grozi. – Ten z kolei, odrzucając butę, przyjął postawę bardziej empatyczno-porozumiewawczą.
– Nie zapominajcie, że to jednak pieniądze podatników. Państwo i tak jest kolosalnie zadłużone. Dług publiczny, deficyt rośnie. A nam potrzebne są, jak mówiłeś, grube miliony. To będzie potworne nadwyrężenie dla budżetu. Wyjść z takiej sytuacji niedługo po kryzysie…
– A kogo to obchodzi! – Michał z hukiem wpadł Stańczakowi w słowo. – Tu chodzi tylko o nas, o naszą firmę, o naszą renomę, pozycję, naszą FORTUNĘ! Przestań zajmować się głupotami. A tak w ogóle, co to jest państwo? W świecie liczą się wyłącznie indywidualne jednostki z zespołem własnych potrzeb i aspiracji, świadome siebie, zaradne, zdeterminowane, żeby osiągnąć sukcesy, niwelujące wszelakie przeszkody i utrudnienia w drodze do celu. Nie mam zamiaru identyfikować się z żadnym „państwem”, które właściwie nic mi nie daje.
– Otóż to. Wszyscy pamiętamy, co było jeszcze trzy lata temu. Na samo przywołanie wspomnień z tamtego czasu włos jeży mi się na głowie. Ale słuchajcie, przetrwaliśmy śmiercionośne tsunami IV RP, przetrwamy tajfun bankructwa. – Niezbyt udanymi metaforami próbował przebić się Podszycki.
Temat prędko podchwyciła reszta.
– A, dzisiaj prezydent Kaczystanu wylatuje do wielkiego wschodniego sąsiada na obchody Katynia. Znowu się najemy wstydu przed rosyjskimi partnerami i inwestorami. Nagada rusofilskich idiotyzmów.
– Putin zaprosił Tuska, a mały się musiał wpieprzyć. Specjalne obchody dla niego organizują. Nikt go tam nie chce i tyle! Podobnie jak było, no wiecie, z tym krzesłem w Brukseli…
– Ach, szkoda gadać. Takie to, widzicie, zakompleksione, karłowate stworzenie. Ale nie ma się co martwić, jego kariera polityczna znajduje się dziś w stanie agonalnym. Po jesieni będzie już zupełnie nieszkodliwy. A teraz niech sobie leci i niech już nie wraca, zostanie w tym Katyniu z resztą moherów, najlepiej w charakterze żywych eksponatów.
– Halo. Wiesz, która godzina?! Przecież wczoraj mówiłem, że lecę do Berlina negocjować kontrakt z DIR. Muszę być w dobrej formie. Do trzeciej robiłem ten cholerny folder…
…
– No, przed chwilą się położyłem. Nie spałem od tygodnia. Mamy taki zapieprz, że brakuje czasu drgnąć powieką. Po co wydzwaniasz?! Człowieku, jest czwarta w nocy!
…
– Żartujesz, nie wywleczesz mnie z łóżka. Na pewno nie dzisiaj. Zadzwoń po Pawła albo naszego gościa, Davida z Wysp, skoro się nim tak zachwycacie. Mówię ci, dziś mam Szwabów. Nie dam rady.
…
– OK… Trzeba było tak od razu… Zaraz będę…
Michał zgramolił się z sofy. Wypadł spod koca wciąż w tej samej błękitnej koszuli, teraz pomiętej i przesiąkniętej potem. Przechodząc przez ciasny gabinet, potykał się o wszelkiej maści dokumenty i papierzyska rozwalone po niemal całym pomieszczeniu. W tym na regałach, wąskich, ustawionych w rządku biblioteczkach oraz biurku z laptopem przykrytym cienkimi seledynowymi teczkami z firmowym logo. Mijał sterty, Himalaje kserówek, broszur, wykresów, nad którymi pracował tej, poprzedniej, właściwie którejś już z kolei nocy.
Uff, znalazł się pod prysznicem. Szybko zrzucił z siebie ubranie. Wszedł, zamknął kabinę i puścił wodę. Gorąca – nie. Koniecznie zimna, lodowata. Musiał się obudzić, zawalczyć, zneutralizować piekielnie morzący sen. Jeszcze kawa. Nie, nie zdąży.
Prędko przemieścił się do garderoby, która w przestronnym apartamencie obejmowała skrawek sypialni. Ubrał uprzednio wyprasowaną, przygotowaną na dzisiejszą niemiecką podróż koszulę, wytworny, czarno-fioletowy krawat i ulubiony szyty na miarę garnitur – te w jego szafie nie należały do rzadkości. Przechodząc truchtem obok kolejnych obszernych i głuchych martwą pustką pomieszczeń, nie mógł opanować zdenerwowania po informacji, jaką otrzymał. Postępująca z sekundy na sekundę frustracja napędzała Michała i pozwalała zapomnieć o zmęczeniu. W jego głowie kotłowały się wszelkie możliwe diagnozy, koncepty i scenariusze stanowiące hipotetyczną odpowiedź na rozpaczliwe pytania: Jak mogło do tego dojść? Co zrobiliśmy nie tak? Jak z tego wybrnąć?!
Zabrał komputer i ciemną aktówkę z najważniejszymi dokumentami. Nie mógł znaleźć paszportu, a przecież miał lecieć do Niemiec! Zawsze kładł go w jedno miejsce – do dolnej szuflady biurka, ale tam go nie było. Walcząc z rosnącą desperacją, Michał przypomniał sobie, że po powrocie ze Stanów w pośpiechu zostawił go w hallu na szafce. Paszport zsunął się do jednego z przeprowadzkowych, rozpadających się już pudeł, które zresztą przynajmniej w mikroskopijnym stopniu zajmowały wypełnioną próżnią przestrzeń ponowoczesnego lokum – poza zagraconym gabinetem zasadniczo pełniły funkcję mebli.
Michał wyszedł, zamknął drzwi i zjechał windą do garażu. Drogę przez poranny mrok wewnętrznego parkingu rozświetlały mu odblaski, połyski blichtru ściekającego po maskach monstrualnych wyzłacanych i posrebrzanych pojazdów – tak zwanych „cacek”. Owe „cacka” – duże zabawki wysoko uposażonych mieszkańców penthouse’u – miały tu wyznaczone luksusowe kwatery.
Jest. Najlepsza fura dwa tysiące dziewiątego – Golf szóstka. Jeszcze kilka tygodni temu Michał ostentacyjnie brylował, chwaląc się przed sąsiadami podczas rytualnych, fasadowych rozmów o „inwestycjach”. Teraz ten samochód znaczył dla niego tyle, co wczoraj wypita latte ze Starbucksa. Już rozgląda się za nowym – hitem dwa tysiące dziesiątego!
Michał nie zwolnił narzuconego tempa ani na chwilę. Błyskawicznie wsiadł do samochodu i ruszył. Dzień budził się dość ślamazarnie. Wszeteczną ciemność schyłku nocy nieśmiało wypieraną przez przebłyski nadchodzącego poranka rozpraszały różnokolorowe światła gigantycznych billboardów, neonowych szyldów, monumentalnych wieżowców oraz reklam centrów handlowych. Warszawa senna, uśpiona, opustoszałe ulice, hebanowe biurowce – wszechobecny miejski marazm.
Mężczyzna podkręcał prędkość, jak tylko mógł. A właściwie, na ile mógł sobie pozwolić. Ta maszyna potrafiła wyciągnąć dużo, więc musiał się pilnować, fotoradary bowiem nie śpią. Mimo pośpiechu i stosunkowo niedługiego odcinka do przejechania włączył radio. Bynajmniej nie po to, by posłuchać muzyki. Ten okres w jego życiu, jak sam twierdził, bezpowrotnie minął. Włączał radio (podobnie jak wykonywał większość codziennych czynności) wyłącznie w celach zawodowych. Chciał poznać najnowsze newsy, a nie zdążył sprawdzić ich w domu na telefonie. Musiał się dowiedzieć, czy informacje wyciekły już do mediów.
Samochodowe radio odbierało tylko jedną stację. Michał zasadniczo nie przerzucał na inne częstotliwości.
Tok FM nadawało akuratnie powtórkę audycji sportowej z poprzedniego dnia. Naczelny „Przeglądu Sportowego” z dziennikarzem stacji rozprawiali o szansach i zagrożeniach czyhających na potencjałach zawodników, a także przewidywaniach co do ostatecznych rezultatów na Gran Derbi oraz składu Final Four Ligi Mistrzów. Mężczyzny nie interesowały najważniejsze sportowe eventy weekendu. Radia jednak nie wyłączył. To znaczy – nie wyłączył go w sensie mechanicznym. Definitywnie odciął jednak słuch od dźwięków, mózg od treści wydobywających się z audioodbiornika, kierując myśli ku druzgocącej sprawie, która wydarła go z dawno nieodbywanego snu i potrafiła prędko tenże sen mu z powiek spędzić. Wiedziony rutyną przemierzał kolejne ulice, wydostając się z Mokotowa na pustą jeszcze o tej porze Marszałkowską, przy której, na rogu z Wilczą, mieścił się jego cel.
Kiedy ustawiał pojazd do parkowania, zorientował się, że program sportowy już się skończył. Spikerka rozpoczynała w tej sekundzie czytanie wiadomości. Powtórkę fleszu informacyjnego poprzedziła dobrze znana i z czasem coraz bardziej irytująca melodyjka.
„Prezydent Lech Kaczyński złoży w sobotę wizytę w Katyniu w ramach obchodów siedemdziesiątej rocznicy mordu polskich oficerów. To już druga…”
Michał wzdrygnął się, wyłączył. Nerwowo, jakby się spłoszył…
Gmach siedziby firmy rozdzierał najwyższe obłoki. Z trudem dało się dojrzeć jego szczyt – czerń nocy zlewała się z pomrokiem okien i gdyby nie ledwo podświetlony znak graficzny na samej górze, byłoby to zupełnie niemożliwe. Mniej więcej w połowie wysokości, na jednym z pięter, w jednym z pokoi, zapalono lampy.
Michał prędko ruszył wejściem dla personelu technicznego. Próbował uruchomić windę. Nie działała, a oni tam na pewno na niego czekają. Co, jeśli sprawa okaże się jeszcze poważniejsza, niż na to wyglądało? Poziom adrenaliny we krwi sukcesywnie wzrastał. To może być tylko początek, wstęp do nieporównywalnie większych kłopotów.
Nagle w przestronnym hallu pojawiła się Marta.
– Uff, dobrze, że już jesteś. Czekamy – wyrzuciła z siebie, nie mogąc złapać oddechu. – Prawie wszyscy najważniejsi już są…
Poprowadziła go do klatki schodowej. Oboje biegli w górę, praktycznie nie czując zmęczenia, mimo że nigdy owego przejścia nie odwiedzali, po stopniach tak wysoko w życiu nie wchodzili i „urzędnicza kondycja”(a faktycznie brak kondycji) w żaden sposób nie sprzyjała takiemu wysiłkowi. Biegli, nie odzywając się do siebie. W końcu jednak mężczyzna nie wytrzymał.
– Jak to się stało? Jak mogliście być tak nieodpowiedzialni? Zdajesz sobie sprawę z konsekwencji, jakie wszyscy możemy ponieść przez waszą głupotę?! – Nagłym wybuchem uwolnił skowane nerwy, dał upust długo tłumionej wściekłości.
– Opamiętaj się! Łatwo ci rzucać oskarżenia. Nie ma pewności, kto zawinił. Zresztą razem ciągniemy ten wózek. Sprawa dotyczy nas wszystkich, nie ma się co przerzucać odpowiedzialnością, bezsensownie pieprzyć i histeryzować, trzeba działać!
– Działać, działać. Żartujesz. Jutro, co ja mówię: dzisiaj dowie się o tym cała Polska. Nie tylko my, firma jest skończona, ale jeżeli dojdzie do tego, co myślę… To ma szansę przyczynić się do jednego z większych krachów ekonomicznych w kraju!
– Przestań wreszcie! – Wyraźnie zdenerwowana Marta podniosła głos.
Odwróciła głowę, wyprzedziła go. Za wszelką cenę chciała uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z Michałem. On sam odpuścił. Do końca drogi nie odezwał się ani słowem.
Wreszcie wspięli się na jedenaste piętro. Marta prowadziła, a Michał szedł za nią. Mroczne wnętrza bezludnej siedziby korporacji pokonywali przy pomocy komórkowych latarek. W sali konferencyjnej było już pięć osób. Pochylone w zadumie, opierające się o ścianę, asekurujące głowę górnymi kończynami, wymownie milczące. Intensywne światło bijące z brzegów stołu obrad oraz kinkietów pochłonięte zostało przez hałdy cygarowego dymu. Ponure skórzane fotele bujały wierzchnie części garderoby – płaszcze i marynarki. Oprócz kilku laptopów, niedbale porozrzucanych wydruków, na blacie znajdowały się szklanki – niektóre przezroczyste, niektóre wpół, w ćwierci uzupełnione brunatnym płynem. Drażniąca woń alkoholu także unosiła się w ciężkiej atmosferze, choć przytłaczał ją smród wypalanego tytoniu.
– Jesteś, Michał. Zapraszam – nieco ściszając głos, prezes zarządu zwrócił się do niego z charakterystyczną dla siebie sztywnością i opanowaniem, które w tym wypadku jednak raczej nie wynikały z jego charakteru, lecz trunkowego wspomożenia. Podał mężczyźnie drżącą rękę, zaproponował whisky.
Michał bez zastanowienia przyjął szklankę. Wypił haustem dwukrotną dawkę, po czym przywitał się z pozostałymi.
– A może chcesz…? – szepnął dyskretnie szef, nachylając się do jego ucha, po czym kiwnął głową w lewo i odsłonił zawartość kieszonki kratowanej koszuli. – Bez tego będzie ciężko. Trzeba się odprężyć…
– Wrzuć. Gdzie Paweł? – tym razem Michał zwrócił się, już jawnie, z pytaniem jakby do wszystkich, ale wzrok skierował na prezesa Podszyckiego.
– Na szkoleniu w Brukseli – ten odpowiedział automatycznie, bez zastanowienia.
Mężczyzna powoli wypuścił powietrze z płuc i zapytał:
– Kiedy będzie?
– Nie możemy się z nim skontaktować. Zresztą wiesz, że i tak nie zdążyłby nam pomóc. Zanim by tutaj przyjechał… – Podszycki próbował zakończyć temat. – Potrzebne jest nam natychmiastowe, sprawne działanie! A wiesz, tego Angola w sprawę nie chcę mieszać…
– To dopiero ch… Było do przewidzenia. Narobił burdelu, ale sam już nie posprząta. – Przesączając te słowa przez zęby, Michał podszedł do stolika oraz skupił uwagę na jego merytorycznej zawartości.
Trochę się uspokoił. Amok wściekłości stopniowo rozpraszała racjonalność myślenia. Michał rozpoczął przeglądanie danych. Cyfrową tablicę zapełniały jaskrawoczerwone słupki, migały na niej wielocyfrowe liczby, pionowe strzałki zwracały się w dół.
Jest dużo gorzej. Sytuacja wydaje się nie do uratowania – pomyślał.
Nikt się nie odzywał, czekając na opinię drugiego najważniejszego ekonomisty, Michała. On zaś także milczał, skrupulatnie, z profesjonalną pieczołowitością zapoznając się z kolejnymi dokumentami. Co jakiś czas dało się słyszeć brzdęk kieliszków, plusk wpadających do szkła cieczy, głębokich oddechów, jednostajnego, rytmicznego tupotu. Trwało to przez dłuższą chwilę.
– No, powiedz coś wreszcie, bo dłużej nie wytrzymam! – Stoicka postawa prezesa nie przetrwała próby czasu. – Wiem, jest źle. Przegapiliśmy moment. Nasza wina. Zarządu. Przecież wszystko dobrze szło… Ale nie ma się co korzyć! – Wykonując połowę zamaszystego obrotu, zszedł na dolne rejestry i srożył głos. – Nieważne, kto zawinił, wszyscy poniesiemy tego konsekwencje – mówił Martą, a faktycznie pewnie to ona kilkanaście minut temu mówiła nim. – Pytanie, jak im zapobiec. Mądry chłopak jesteś, wierzę, że coś masz…
– Jak mogliście tak ryzykować? Gdzie mieliście rozum! Skąd wam przyszła do głowy tak ekstremalnie chciwa polityka? Firma prosperowała doskonale. Dochody szybowały. Biliśmy wszelką konkurencję na głowę. Silver Bright, Dy Investments, Wellson Diamonds, resztę. Nie zdołali osiągnąć trzeciej części naszych sukcesów! Nie potrafię zrozumieć, po co?! – Michał, rozpoczynając spokojnie, skończył z pasją. Sam nie wiedział, czego oczekuje, zadając te pytania. W wydźwięku zdawały się retoryczne.
W sali konferencyjnej natychmiast podniosło się larum.
– Nie zadawaj idiotycznych pytań! Kto jak kto, ale ty powinieneś znać odpowiedzieć!
– Wierutny hipokryta!
– Daj spokój z tym protekcjonalnym tonem, nie jesteś lepszy od nas!
– Nie masz prawa nas pouczać!
Fale dźwiękowe werbalnych ataków interferowały. Wszystkie sprowadziły się do jednego rozpaczliwego krzyku odblokowującego trzymane w ryzach emocje i zszargane potwornym stresem nerwy. Po kilku minutach serwowane z szybkością wystrzeliwującego kałasznikowa inwektywy straciły jedynego adresata i zamieniały się w bójki na „argumenty” wszystkich ze wszystkimi.
– Wcześniej nie prosiliście mnie o konsultacje, dlaczego? Wyperswadowałbym tobie, Pawłowi, Marcie i reszcie te idiotyczne pomysły. – Michał nie zamierzał oddawać pola.
– Twoja działka to segment zagraniczny. Być może i popełniłem błąd… Ale ty jesteś drugim ekonomistą firmy. Mogłeś nas ostrzec. Nie zrobiłeś tego. Nie wierzę, że nie znałeś planów. Odpowiadasz za to, co się stało, nie w równym, lecz też… w niemałym stopniu… – Gubiąc się w składni, Podszycki, odwrócił się tyłem do rozmówcy, za jednym zamachem podniósł stojącą na skraju stołu, nieotwartą jeszcze butelkę ekskluzywnej „czystej” i zwrócił się do pochłoniętych hałaśliwymi kłótniami udziałowców:
– Cisza! Dobra, wreszcie się uspokójmy. Napijmy się. Pomyślmy. Zastanówmy. Czas w końcu coś przedsięwziąć… Nie chcę słyszeć nic więcej oprócz sensownych propozycji wyjścia z kryzysu.
W międzyczasie Michał uświadomił sobie, że dobrze wiedział o ryzykanckiej korporacyjnej orientacji ostatnich miesięcy. Przymykał na nią oko. Nie chciał widzieć. Zlekceważył instynkt samozachowawczy. Wizja gigantycznego progresu, prestiżu, niewiarygodnie wysokich zysków napełniła go naiwnością. Jego pośrednia wina faktycznie wydawała się bezsprzeczna…
Do sali konferencyjnej przybywali kolejni niżsi rangą decydenci: szefowie działów wewnętrznych, bliscy przyjaciele firmy, technokraci… Po tym, jak z butelki wylana została ostatnia ożywcza kropla, intensywność burzy mózgów sięgnęła zenitu. Najaktywniejsi byli oczywiście specjaliści do spraw finansowych. Do głosu dochodzili również prawnicy. Każde z proponowanych rozwiązań początkowo rodziło nadzieję, która jeszcze szybciej umierała po skonfrontowaniu jej z okolicznościami. Obrady, o dziwo, mimo trudnej pory oraz skacowania brakiem snu i alkoholem, sukcesywnie zyskiwały na merytoryczności.
Dochodziła piąta trzydzieści. Pomału, specjalnie się nie spiesząc, urzeczywistniał się poranek. Szklane ściany odsłoniły szarówkę centrum Warszawy. Chmury wciąż zmieniały swój kolor na coraz bielsze odcienie szarości. Pierwsze wpadające do wnętrza promienie słońca pozwalały sądzić, że wstaje piękny dzień. Jakże kontrastujący z nastrojami w firmie.
Zadzwonił telefon. Michał nawet nie spojrzał na wyświetlacz, mechanicznie odrzucił połączenie. Pochłonięty dyskusją zapomniał o wyłączeniu iPhone’a. Dzwonek odezwał się w przeciągu kilkunastu sekund ponownie. Coś mężczyznę tknęło. Mimo irytacji nie uciszył komórki, zobaczył, kto dzwoni.
Ona o tej porze… To chyba musi być coś ważnego… – skonstatował w myślach z daleko posuniętą niechęcią.
– Halo. O co chodzi? Jestem w pracy…
– Cześć. Nie zawracałabym ci głowy, gdyby nie chodziło o istotną sprawę. Ale nie martw się, nie zabiorę ci dużo czasu – mówiła oschle, z niebywałą szybkością wyrzucając słowa. – Zwolniło się miejsce w samolocie delegacji prezydenckiej do Katynia. W pierwszej wersji miałam lecieć. Potem wykreślili mnie z listy pasażerów. Władek przed chwilą zadzwonił. Prosił, żebym to miejsce zajęła i towarzyszyła prezydentowi. Nie mam z kim zostawić małej. Poza tym według umowy od poprzedniego tygodnia powinna przebywać u ciebie. Jeżeli w ogóle czujesz się ojcem… – Urwała. – A zresztą. Za dwadzieścia minut masz ją odebrać. – Joanna się rozłączyła.
– Aśka, Aśka, do cholery! Jesteś tam? – Michał krzykiem do głuchego telefonu skupił na sobie wzrok i uwagę pozostałych. Zapadła kilkusekundowa cisza.
– Sorry – bąknął, znacząco obniżając tembr głosu, i wyszedł z pomieszczenia.
– Czego chcesz? Wszystko ustalone – momentalnie odezwał się ożywiony głos Joanny.
– A właśnie, że nic nie jest ustalone. Co ty sobie wyobrażasz?! Dzwonisz, mówisz, że podrzucasz mi dziecko, nie pytasz, czy mam czas, nie wiesz, czy przypadkiem nie jestem zajęty. A może…
– Przede wszystkim masz obowiązki – Joanna próbowała mu przerwać.
– Nie zdajesz sobie sprawy, w jakim obecnie położeniu się znajduję, co robię. Dla twojej wiadomości, spółka jest w ultrakryzysowej sytuacji. Muszę być na miejscu, ratować ją, forsę, tysiące obywateli przed bankructwem. Chyba nie zamierzasz porównywać wagi mojej pracy do przelotu do Katynia z Kaczorem w celu inauguracji jego prezydenckiej kampanii oraz wsłuchiwania się w bogoojczyźniano-historyczne megalomańskie frazesy? Wylot chyba możesz sobie ten jeden raz odpuścić i zostać z Anią. Jak ten koszmar się skończy, odrobię zaległości.
– Nie mam słów – powiedziała Joanna tonem, jakby zeszło z niej powietrze. – Nie mam siły się z tobą kłócić. Ociekasz cynizmem, pławisz się w bogactwach własnych kłamstw i oszustw. Brzydzę się tobą. Nie będzie żadnego odrabiania zaległości. Nawet sam w to nie wierzysz! Twoja córka nie widziała cię od dwóch miesięcy. Czekała na ciebie. Choć może i dłużej… Więcej na to nie pozwolę! Nie zbliżaj się do nas! Jedyne, czego od ciebie chcę, to alimenty, kasa, którą tak wielbisz…
– Nie będę z tobą w ten sposób rozmawiał. Zadzwoń, jak pójdziesz po rozum do głowy! – wtrącił Michał butnym tonem, nie pozwalając jej dokończyć zdania.
Sam urwał rozmowę. Kilkoma ślizgnięciami wskazującego palca po szybce dotykowego ekranu zablokował numer Joanny. Wyciszył telefon. Momentalnie skierował swoje kroki do sali konferencyjnej.
Po dwudziestu minutach salę opuściło kilku ekspertów z zewnątrz. Skład dyskutantów skurczył się do czystego ciała firmowej wierchuszki.
– Kwestią pierwszorzędną powinno być dla nas, w chwili obecnej, ukrycie tego jakże smutnego zdarzenia za wszelką cenę, aby nic nie dostało się do wiadomości publicznej – wstając z fotela oraz zabawnie podciągając opadające spodnie, perorował przemądrzałym tonem akademickiego wykładowcy łysy grubas Jęczonka, prawnik i marketingowiec. – Czasu nie cofniemy. Straty wydają się, w chwili obecnej, nie do odrobienia w ciągu kilku czy kilkunastu godzin. Naszym celem, jak już wspomniałem, powinno być niedopuszczenie mediów, a co się z tym wiąże, jakichkolwiek innych niepożądanych podmiotów, osób fizycznych lub prawnych, do wiedzy o przypuszczalnym bankructwie Silver Investment. Niezbędne jest również zmanipulowanie giełdy. Gwałtowność hipotetycznej reakcji rynków, obawiam się, mogłaby nas wszystkich dogłębnie i, rzecz jasna, negatywnie zaskoczyć.
– No, to z tego, co widzę, zostaje tylko wariant awaryjny, wymagający aktywności władzy. Z pewnością trochę zaburzymy im spokój. Ale przykro mi, bez tej pomocy się nie uda. Tak więc. Uruchomię wpływy rządowe…
– Nie zapominaj, że w banku centralnym siedzi ten PIS-owski szkodnik. Udupi nas. Jest uważny. Takiej grubej sprawy nie przeoczy. Jestem przekonany, że w tej samej minucie, w której się o niej dowie, poinformuje prokuraturę… – Wiceprezes Pinul studził gorący entuzjazm szefa.
– Uciszy się go. Już ty się, kurwa, nie martw. W końcu to także ich zasrany interes, żeby sprawa nie wyszła na jaw. Przecież zostawili u nas część majątku publicznego, pomijając osobiste kapitały partyjnych dygnitarzy czy figur liczących się w światku również międzynarodowym. Popieram zdanie Jęczonki: najpierw sprawę ukryć. W przykryciu pomogą służby. Zaraz zadzwonię do generała Giemczyckiego. Mnie nie odmówi. Media mamy załatwione, nawet nie pisną. A rząd… Musi po prostu pożyczyć firmie na spłacenie należności. Innego wyjścia nie znajdziemy. Zgodnie z naszymi ustaleniami nie ma zagranicznej instytucji finansowej, która byłaby w stanie udzielić SI optymalnego kredytu. U władzy są rozsądni ludzie, zawsze mogli na nas liczyć, stąd: dlaczego ten jeden, pierwszy i oby ostatni raz nie moglibyśmy liczyć na nich? –zapytał retorycznie prezes Podszycki ze sztucznym uśmiechem.
– Irek, wyobrażasz sobie, co będzie, jak dojdzie do przecieku? Pompowanie kasy rządowej, publicznych pieniędzy, kwot rzędu setek milionów złotych w ogromne prywatne przedsiębiorstwo finansowe, w dodatku wyrosłe na bazie brytyjskiego kapitału! To będzie największa afera ostatniego dwudziestolecia! Nie wyliżemy się z tego… – z rozwagą, ale i lękiem na twarzy wystąpił Jan Stańczak, jeden z pierwotnych udziałowców.
– Masz lepszy pomysł? – Michał przeszedł do natychmiastowego kontrataku. – Już oni tam swoje sposoby mają i, co najważniejsze, interes, żeby to nie wyciekło. Dodatkową motywacją do zachowania bezwzględnej szczelności operacji będzie przypomnienie im wspólnych dla naszej przeszłości zdarzeń, których oni raczej nie chcieliby pamiętać, a ich wyborcy nie chcieliby znać.
– Racja. Do dzisiaj nic na nas nie mają. Za to my na nich, a i owszem – przytakiwał szef zarządu z ukontentowaniem wyrażonym głupkowatym uśmieszkiem.
– Nie raz, nie dwa pokazali, że można robić z nimi interesy – dokończył myśl Michał.
– Mojej zgody nie ma. Poszukajcie za granicą – Obruszony Stańczak pozostawał przy swoim.
– Jasiu, Jasiu… Szukajcie, nie znajdziecie. Obudź się wreszcie! Skończ z tym biodupstwem. Mnie możesz nie wierzyć, ale w końcu słyszałeś podczas obrad z „profesorkami”, że jest to przy legalnych środkach nie do zrobienia. Inne wymagałyby ogromnego skomplikowania, niemałego ryzyka… Po co nam to?
– Pełna zgoda. Uderzamy prosto do swoich. Całkowita dyskrecja, prawie brak niebezpieczeństwa, a co najistotniejsze, fundusze gwarantowane. – Podszycki nieustępliwie wspierał Michała.
– Zrozum, że w takim układzie ekonomiczno-politycznym niewiele nam grozi. – Ten z kolei, odrzucając butę, przyjął postawę bardziej empatyczno-porozumiewawczą.
– Nie zapominajcie, że to jednak pieniądze podatników. Państwo i tak jest kolosalnie zadłużone. Dług publiczny, deficyt rośnie. A nam potrzebne są, jak mówiłeś, grube miliony. To będzie potworne nadwyrężenie dla budżetu. Wyjść z takiej sytuacji niedługo po kryzysie…
– A kogo to obchodzi! – Michał z hukiem wpadł Stańczakowi w słowo. – Tu chodzi tylko o nas, o naszą firmę, o naszą renomę, pozycję, naszą FORTUNĘ! Przestań zajmować się głupotami. A tak w ogóle, co to jest państwo? W świecie liczą się wyłącznie indywidualne jednostki z zespołem własnych potrzeb i aspiracji, świadome siebie, zaradne, zdeterminowane, żeby osiągnąć sukcesy, niwelujące wszelakie przeszkody i utrudnienia w drodze do celu. Nie mam zamiaru identyfikować się z żadnym „państwem”, które właściwie nic mi nie daje.
– Otóż to. Wszyscy pamiętamy, co było jeszcze trzy lata temu. Na samo przywołanie wspomnień z tamtego czasu włos jeży mi się na głowie. Ale słuchajcie, przetrwaliśmy śmiercionośne tsunami IV RP, przetrwamy tajfun bankructwa. – Niezbyt udanymi metaforami próbował przebić się Podszycki.
Temat prędko podchwyciła reszta.
– A, dzisiaj prezydent Kaczystanu wylatuje do wielkiego wschodniego sąsiada na obchody Katynia. Znowu się najemy wstydu przed rosyjskimi partnerami i inwestorami. Nagada rusofilskich idiotyzmów.
– Putin zaprosił Tuska, a mały się musiał wpieprzyć. Specjalne obchody dla niego organizują. Nikt go tam nie chce i tyle! Podobnie jak było, no wiecie, z tym krzesłem w Brukseli…
– Ach, szkoda gadać. Takie to, widzicie, zakompleksione, karłowate stworzenie. Ale nie ma się co martwić, jego kariera polityczna znajduje się dziś w stanie agonalnym. Po jesieni będzie już zupełnie nieszkodliwy. A teraz niech sobie leci i niech już nie wraca, zostanie w tym Katyniu z resztą moherów, najlepiej w charakterze żywych eksponatów.
więcej..