94 Chances - ebook
Davian Haverford jest uczniem prestiżowej akademii sztuki oraz wyjątkowo bezczelnym i sprawiającym problemy królem tej elitarnej placówki. Chłopak dobrze zna się z młodym dyrektorem uczelni, dzięki czemu wszystko uchodzi mu na sucho.
Pewnej nocy gdy Davian, mimo zakazu, wymyka się z internatu, zostaje ochlapany przez samochód, który wpadł w poślizg. Kiedy nieradzący sobie z agresją chłopak zamierza zrewanżować się kierowcy pojazdu, nagle staje jak wryty. Za kierownicą dostrzega dziewczynę.
Dziewiętnastoletnia Hariett Hills zajmuje posadę w urokliwej motylarni. Uwielbia to miejsce i dba o nie najlepiej, jak potrafi. Kiedy pewnego dnia do miejsca jej pracy wpada chłopak, którego ochlapała śnieżną breją, reaguje na to niechęcią.
Jednak Davian nie jest łatwy do spławienia. Chłopak czuje, że poznał dziewczynę inną od dotąd mu znanych. Nie jest łatwy do spławienia, nawet gdy dowiaduje się o niej prawdy.
Nie podda się dziewięćdziesiąt cztery razy, ale czy to wystarczy, by mieć ją na zawsze?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.
Opis pochodzi od Wydawcy.
| Kategoria: | Young Adult |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8418-069-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DAVIAN
– Mam ochotę poprawić ci to oko.
Pomruk Rhodesa Covingtona jest cierpki i z pewnością wielu osobom zmroziłby krew w żyłach. Dodając do niego srogą minę oraz stanowczy sposób, w jaki ten buc trzyma ręce na biodrach i stoi oparty plecami o krawędź parapetu pod jednym z okien w swoim gabinecie, jestem w stanie uwierzyć, że resztę uczniów naprawdę przeraża. Ma w sobie coś, co przyprawia o chęć, by spuścić przed nim pokornie głowę. Nie można temu zaprzeczyć.
Ale sam tego nie czynię.
Zamiast tego wpatruję się w niego bezczelnie okiem, w które nie oberwałem, i myślę, że ten sukinsyn świetnie się ustawił, choć ma dopiero dwadzieścia trzy lata.
Dziś jak zwykle wygląda jak elegancik. Biała koszula rozpięta pod szyją, garniturowe spodnie, lakierowane, czarne buty i srebrny zegarek na nadgarstku wskazują na to, że zajmuje w tej budzie wysokie stanowisko. I w rzeczy samej jest tu dyrektorem. Dwa lata temu założył w Denver prywatną akademię sztuki, a dzisiaj nazywają ją najbardziej prestiżowym, wręcz elitarnym miejscem dla młodych artystów. Mawiają, że uczą się tu tylko najlepsi. A nawet, że po ukończeniu nauki w niej przed nimi wszystkimi otworzy się świetlana przyszłość.
Kto wie, może tak będzie.
Nie gdybam o tym. Zamiast tego wyczytuję z nienawistnego spojrzenia Covingtona pewną chęć… Chęć na to, by wywlec mnie stąd za fraki. W sumie Rhodes od dłuższego czasu próbuje mnie wyrzucić. Mamy trochę pochrzanioną relację. Przyjaźnimy się, ale rywalizacja pomiędzy nami jest tak ogromna, że na każdym kroku doprowadzamy się do szału – ja jego swoim nieustannym przechytrzaniem go, natomiast on mnie ciągłym patrzeniem mi się na ręce.
Rozsiadam się wygodniej na fotelu naprzeciwko jego biurka i parskam kpiąco.
– Ale panie dyrektorze… nie wypada tak.
Dyrektorek warczy. Następnie odbija się od parapetu i podchodzi do biurka, na którego powierzchni opiera wyprostowane ręce. Jego przenikliwy, pociemniały wzrok śledzi ruch mojej ręki. Trzymam w niej lód i co rusz przykładam go do sporego lima.
– Znowu za bardzo się poczułeś i wdałeś w bójkę – wycedza. – Dobrze wiesz, że kodeks zasad panujących w szkole ich zabrania, a ja sam nie toleruję tutaj takich wybryków.
– Tutaj, czyli gdzie…?
– W mojej akademii.
Wybucham śmiechem.
– Sęk w tym, że do moich i tego fiuta uprzejmości nie doszło na jej terenie. Byliśmy na chodniku przed wejściem do uliczki. – Zadowolony rozpościeram nogi, uderzając wesoło podeszwami butów o panele w gabinecie zalanym dziennym światłem, który znajduje się na najwyższym piętrze kamienicy wybudowanej z białego kamienia.
– Wiem. I niemiłosiernie wkurwia mnie to, że znowu nie mogę cię wywalić na zbity pysk, panie Codziennie Kolekcjonuję Cudze Zęby Haverford.
Mój uśmiech staje się szerszy. Nie tylko dlatego, że Wren, który się na mnie rzucił za to, że zaliczyłem jego laskę, ledwo został zdrapany przez kumpli z zaśnieżonego chodnika. Powoduje to również fakt, że Covington znowu nie może się mnie pozbyć. Zadbałem o to. Wiedząc, że tamten chłoptaś mnie szuka, specjalnie kręciłem się poza terenem szkoły.
– Cwaniak ze mnie. – Szczerzę się łobuzersko.
Mężczyzna prostuje się i pręży pierś.
– Raczej kłopot. – Zakasuje rękawy koszuli na wysokość łokci.
– Nie martw się. Kiedyś znajdziesz sposób, by się mnie pozbyć. Może wtedy nareszcie to za tobą piękne dziewczęta i profesorki będą wodzić wzrokiem? – Unoszę zawadiacko brew, na co Rhodes zgrzyta zębami.
– W tej placówce ani ty nie połasisz się na żadną profesorkę, ani tym bardziej ja nie spojrzę w taki sposób na swoją podopieczną albo podwładną. Kurwa, jaki ty jesteś bezczelny, że w ogóle to zasugerowałeś.
Znowu się śmieję i wstaję na nogi.
– Pójdę już.
– Dokąd to? – Covington zwęża złowrogo rozognione ze złości oczy.
– Muszę skorzystać z pomocy długonogiej pielęgniarki – wypalam szelmowsko i wskazuję lodem na swoje limo.
– Jak ci zaraz coś przetrącę, to skorzystasz już tylko z usług firmy pogrzebowej. Siadaj. – Kiwa głową w stronę fotela, z którego dopiero wstałem, a ja marszczę brwi, nic z tego nie rozumiejąc. Niebawem dyrektorek rzuca w moją stronę długopis i szkicownik leżący do tej pory na biurku. Wygląda na nieużywany. – A teraz notuj.
– Co niby?
– Swoją karę. Od dzisiaj codziennie będę wymyślał ci zadania do wypełnienia, które, mam nadzieję, będą studzić twoje nerwy i arogancję.
– Jaja sobie robisz? – wypluwam, ponieważ do tej pory nasze rozmowy, takie jak ta, nie kończyły się żadnymi karami, skoro ten dupek nie miał podstawy, by mi je dawać. Przecież oficjalnie „nie łamałem regulaminu”.
– Jestem dyrektorem. Mogę rządzić w swojej szkole, jak chcę, i w każdej chwili rozdawać przeróżne dyspozycje, a ty jako uczeń musisz się do nich stosować. Zarządzam, że jeśli zamierzasz się tu dalej uczyć, musisz się wreszcie ogarnąć i uspokoić – zapowiada, a ja odwracam wzrok do brązowych ścian i potężnych regałów, na których leży wiele teczek i segregatorów. Zaraz wracam uwagą do kumpla.
– Stary, nie bądź sukinsynem.
Covington opada na swój fotel i zabiera się do roboty, sięgając po pierwszy dokument z piętrzącego się na rogu biurka stosu. W międzyczasie lustruje mnie krótko wzrokiem, podczas gdy ja siedzę w czarnych dresach na fotelu naprzeciwko niego z wykrzywionymi wargami.
– Notuj – rozkazuje. – Zadanie na dziś: wyszoruję męskie kible.
Piorunuję go spojrzeniem.
– Pogięło cię?
Kącik jego ust podjeżdża do góry.
– Dobra, czekaj. – Odchyla się na fotelu, odkładając na moment dokument na blat. Zapatruje się w okno oraz widoczne za nim zmierzchające niebo i po czasie stwierdza: – Podleję wszystkie kwiaty w gabinecie pani Mindler.
– Ona ma tam jebaną dżunglę – syczę.
Wymyślił sobie jakieś kary.
– A ty będziesz miał czas się nad sobą zastanowić, gdy będziesz je podlewał. Przyjdź jutro rano po kolejne zadanie – odpiera spokojniej mężczyzna. Zupełnie tak, jakby był pewny, że po wszystkich razach, w czasie których unikałem kar za swoje wybryki, nareszcie znalazł sposób na to, by ukrócić moje cwaniakowanie. Wystarczyło skorzystać ze swojej władzy.
Wstaję, zrzucając szkicownik na podłogę.
– Ekstra – mamroczę zły, po czym odwracam się i ruszam do wyjścia z pomieszczenia z wiedzą, że muszę się poddać tym śmiesznym zadaniom. Zależy mi na pozostaniu w akademii. Dlatego też przez cały czas głowiłem się, jak unikać odpowiedzialności za swoje występki, zamiast to olać.
Przez całą drogę do pokoju w internacie – który znajduje się w wielkim budynku w kształcie prostokąta, z dziedzińcem pokrytym aktualnie niewidoczną przez grubą warstwę listopadowego śniegu zielenią – przeklinam Covingtona. Wiem, że dał mi te zadania nie tylko dlatego, by przywołać mnie do porządku, ale też po to, by pokazać nade mną wyższość.
Jeszcze się policzymy.
Wczesny wieczór spędzam w pokoju, zaciekle kombinując, jak odgryźć się dyrektorowi za ten popis władzy. W międzyczasie dostaję SMS-a, w którym kumpel spoza akademii informuje mnie o odbywającej się dziś imprezie. Ma zacząć się o dziesiątej w jakimś domu po drugiej stronie miasta. Od razu stwierdzam, że się na nią wybiorę.
Chociaż wychodzenie o tej porze poza teren akademii jest surowo zabronione, na sto procent wiem, że nikt mnie na tym nie przyłapie. Ochroniarz może i pilnuje dobrze szkoły, lecz umiem wydostać się z niej niepostrzeżenie.
Wkrótce po tym, jak chyba tysięczny raz czmycham stróżowi sprzed nosa, wsuwam dłonie do kieszeni czarnej kurtki i kieruję się na przystanek autobusowy. Mijam wielu ludzi, większość to turyści podziwiający miejski krajobraz: nocne niebo, rozświetlone wieżowce i wszechobecny puch przykrywający uliczne latarnie czy szyldy knajp.
Zasłuchany w głośny szum aut i zgiełk rozmów, skręcam w ciemną uliczkę, gdzie dla odmiany nie porusza się zbyt wiele samochodów ani którą nie przechadzają się ludzie. Tędy prędzej dotrę na autobus, którym dojadę do celu.
Nie spodziewam się jednak, że zostanę również ochlapany pierdoloną mieszanką śniegu i błota, gdy jakiś pajac przejedzie tuż obok swoim brzydkim gratem z zawrotną prędkością. Niemal wjeżdża nim na wąski chodnik, wprost na mnie. W ostatniej chwili odskakuję na bok, chroniąc się przed zderzeniem.
Wkurwiony zerkam na swoje przemoczone do suchej nitki ciuchy. Zajebiście. Marzyłem o tym, by iść w nich na imprezę.
Nabuzowany doskakuję do auta. Jest małe, zielone i ledwo zipie. Moje nozdrza falują, gdy nabieram spore wdechy nosem. Mam zamiar nawrzeszczeć na osobę, która zdecydowanie nie powinna wsiadać za kierownicę. Czuję znajomy przypływ adrenaliny i tę silną wściekłość, która towarzyszy mi zbyt często.
Jednak wtedy z samochodu wysiada przerażona blondynka o najbardziej delikatnej urodzie, jaką kiedykolwiek widziałem, i najbardziej śmiesznej, białej czapce z pomponem, w której i tak wygląda cholernie ładnie.
Skołowany ściągam brwi.
Co, u licha…
Nawet te rumieńce spowodowane zarówno chłodem, jak i wstydem dodają jej uroku. Dorzucając do tego jasnozielone oczy wypełnione strachem i niemymi przeprosinami, to najbardziej słodka dziewczyna, z jaką miałem styczność.
– Rety, wybacz. – Jej ton jest spanikowany i pełen przejęcia, kiedy ten uroczy kurdupel posługuje się nim i desperacko strzepuje z mojego ramienia resztki błota zmieszanego ze śniegiem. – Wpadłam w poślizg i wjechałam niechcący w tę pluchę. Nie chciałam cię ubrudzić. Zwłaszcza że twój dzień już do tej pory nie należał chyba do najlepszych?
Zgaduję, że chodzi jej o śliwę pod moim okiem, na którą patrzy z politowaniem. Sam przyglądam się z góry jej tęczówkom i nie mogę zrozumieć, dlaczego ich widok i ona sama odjęły mi mowę w zaledwie sekundę. To takie dziwne. Niecodzienne.
Dopiero po chwili wracam na ziemię.
– Tak – potwierdzam. – Był trochę kiepski.
Dziewczyna przykłada dłoń do warg, po czym ją zabiera.
– Jeszcze bardziej mi głupio. Przepraszam, naprawdę – mówi i znów próbuje strzepać z moich ciuchów brud, co wydaje się zabawne, bo przy moich niemal dwóch metrach wzrostu nieznajoma sięga mi ledwo do piersi.
Nie odrywam od niej wzroku. Widzę, że się peszy, kiedy wciąż obserwuję ją bez tchu z podejrzanym ciepłem kumulującym się w klatce.
– Nazywam się Hariett Hills i chętnie zajmę się twoimi brudnymi ubraniami. – Wciąż strasznie przejęta przerywa ciszę pomiędzy nami i czuję doskonale, że jest jej jeszcze bardziej głupio, o ile to w ogóle możliwe.
Hariett.
Ma na imię Hariett.
Kurwa, jak pięknie.
– Davian Haverford – odpowiadam, a po kilku sekundach, w trakcie których wędruję spojrzeniem od jej rozchylonych ust do wielgachnych oczu, dodaję: – Niechętnie się na to zgodzę, bo dzięki temu będę miał pretekst, abyś dała mi swój numer.
Dziewczyna mruga kilka razy. Przez jakiś czas stoi jak kołek, aż w pewnym momencie cofa się nieco, wpadając na swojego grata.
– Właściwie… muszę już iść.
Ja pierdolę, tym razem to ja panikuję.
– Czekaj. – Zbliżam się do niej prędko i oplatam palcami jej nadgarstek. Jezu, dlaczego nie pomyślałem, zanim się odezwałem? Przecież taka dziewczyna… Chryste. Mam wrażenie, że z nią trzeba nawet rozmawiać ostrożnie. Że wydaje się delikatna jak nic, co znam.
Wypuszczam obłok powietrza.
– Nie chciałem cię spłoszyć. Ani wypaść w twoich oczach jak natręt – zapewniam i z jakiegoś powodu naprawdę pragnę lepiej ją poznać. To na sto procent wybrzmiało w moich wcześniejszych słowach. Sprawiło, że Hariett się przestraszyła, ponieważ zrozumiała, że w tym wszystkim nie chodzi mi o wyczyszczenie ciuchów, tak jak jej.
Teraz uśmiecha się słabo.
– Jest w porządku. Zwyczajnie się śpieszę. Wybaczysz mi te ubrania? – pyta i skanuje mnie całego z poczuciem winy wymalowanym na ślicznej twarzy.
– Hariett – wypowiadam jej imię i czuję dreszcze na ciele.
– Liczę, że wybaczysz. – Próbuje wyswobodzić się z mojego uścisku, lecz wciąż trzymam jej rękę. Na tyle mocno, by ją zatrzymać, ale jednocześnie, by nie zrobić jej krzywdy, co, mam wrażenie, mógłbym nieumyślnie uczynić.
– Mój tekst był beznadziejny. Możemy zacząć jeszcze raz? – wyduszam z nadzieją.
– Nie, nie możemy. Wydajesz się bardzo miły, ale nie nawiązuję nowych znajomości, Davianie. Choćby te miały i tak nie wypalić.
– Może jednak zrobisz dla mnie wyjątek?
– Przykro mi. A teraz naprawdę muszę iść.
Hariett kolejny raz próbuje mi uciec, lecz kolejny raz do tego nie dopuszczam. Nie zwracam uwagi na nic dookoła. Na ludzi, którzy nas mijają, na jakieś auto, które trąbi, na samochód należący do mojej rozmówczyni, beznadziejnie zaparkowany w dużej mierze na zaśnieżonym chodniku, ani nawet na puch, który zaczyna prószyć z nieba na naszą dwójkę.
Zwracam uwagę wyłącznie na nią.
– To może chociaż podrzucisz mnie na przystanek? Jest w tę stronę, w którą jechałaś. – Wskazuję szybkim kiwnięciem na koniec ulicy, lecz ona ciągle próbuje mnie spławić.
– Mam sporo rzeczy na siedzeniach. Nie zmieścisz się.
– Coś ty, jakoś się wcisnę.
– Przystanek jest niedaleko. Dasz radę dotrzeć do niego sam.
Puszczam jej dłoń i odciągam mokry materiał kurtki od klatki.
– Będzie mi zimno w mokrych ciuchach.
Hariett podnosi z zaskoczeniem brwi. Wie, czego próbuję.
– Och, nie wzbudzaj we mnie wyrzutów sumienia – nazywa rzeczy po imieniu i z miną zbitego psa wystrzeliwuje palec w moją pierś.
– To kilka minut drogi – staram się ją przekonać i jestem pewny, że obecnie spróbowałbym wszystkiego, byle spędzić z tą dziewczyną więcej czasu, co jest po prostu szalone. – Nie wytrzymasz tyle z chłopakiem, który żałuje, jak zaczął waszą znajomość?
Panna Hills zwiesza głowę i zaczesuje mokre blond kosmyki włosów za uszy.
– Nie zacząłeś jej źle.
– Więc o co chodzi?
Przypatruję się jej z niezrozumieniem, kiedy intensywnie się nad czymś zastanawia.
– O to, że prędzej czy później żałowałbyś tego, że w ogóle ją zacząłeś. – Podnosi na mnie zgasłe spojrzenie i uśmiecha się w przygnębiony sposób. – Na razie, Davianie. Obyś dotarł do domu bezpiecznie. I się przeze mnie nie przeziębił.
Odprowadzam ją wzrokiem, kiedy wraca do swojego samochodu. W dodatku czuję, że nie mogę tak łatwo odpuścić. Muszę ją znaleźć. Chciałbym tego, nawet jeśli już wtedy wiedziałbym, że moje życie nieodwracalnie się przez nią zmieni.ROZDZIAŁ 02
DAVIAN
Posprzątaj pracownie, z których uczniowie korzystali w ciągu dnia. Odśnież łopatą schody prowadzące do wejścia do szkoły. Wyręcz portiera w dostarczaniu profesorom poczty. Odwiedź dowolne muzeum i zdobądź podpis jego dyrektora na potwierdzenie, że tam byłeś. Rusz się do najbliższej biblioteki i wpadnij do mojego gabinetu pokazać mi wypożyczoną książkę.
Rhodes Covington w tym tygodniu nie miał dla mnie litości. Wedle swojego niedawnego widzimisię rozdawał mi codziennie nowe zadania, które podobno miały pomóc mi się wyciszyć i ogarnąć. Jak radzenie sobie z syfem zostawionym przez innych uczniów lub odśnieżanie śniegu byłem w stanie jakoś przełknąć, tak piorunowałem tego gnojka wzrokiem, ilekroć zjawiałem się rano w jego gabinecie – tak jak zarządził, że mam to robić dzień w dzień – a on kazał mi zasuwać po zajęciach do miejsc dla nudziarzy. W nich nie robiłem niczego innego prócz przewracania oczami i wyklinania tego zdrajcy.
Miał ze mnie niezły, ja pierdolę, ubaw.
Wiedziałem, że ot tak nie odpuści mi kolejnej bójki, za którą w dodatku znowu nie mógł mnie wyrzucić. Ale przynajmniej dzisiaj, w piątek, gdy idę z Walterem, kumplem z roku, przez główny hol szkoły, mający kształt okręgu i otwartą przestrzeń zamiast sufitu, ten cienias Wren chowa się przede mną po kątach. Nie widzę go w tłumie uczniów, kiedy przeczesuję go z drapieżnym uśmiechem. Wszystkie patrzące na nas niepewnie matoły chyba sądziły, że będę się krył z tym gównem pod okiem, ale nie zamierzam się tego wstydzić.
Wren nie ma przecież jedynek.
– Zaczyna się weekend. – Walter odwraca się do mnie i jedną ręką poprawia wiszący na ramieniu plecak, a drugą przeczesuje niedbale roztrzepane blond włosy wystające spod kaptura czarnej bluzy. Widzę to, kiedy na niego zerkam. – Jedziesz z nami za miasto?
Potrząsam głową i na powrót wlepiam spojrzenie przed siebie.
– Spotykam się wieczorem z rodzicami.
– Możesz dojechać.
– W dodatku jutro czeka mnie kolejne zadanie od tego rządzącego się palanta. Nie opłaca mi się do was dojeżdżać i tej samej nocy wracać do Denver – pomrukuję zniechęcony wizją następnych prac wymyślonych przez dyrektora od siedmiu boleści. Następnie strzepuję z ciemnego swetra kurz, uważając, by nie wypuścić szkicownika, który trzymam pod pachą.
– Nie złamałeś zasad kodeksu, lejąc się z Wrenem poza terenem szkoły. Co to za jakieś pochrzanione zadania, byle nie zostać wywalonym z akademii?
– Rhodes Covington po prostu lubi sobie ze mną pogrywać. – Unoszę ironicznie zadrapany kącik ust, dobrze wiedząc, że tak wygląda prawda.
Chłopak zastanawia się nad moimi słowami.
– To w sumie chyba do niego pasuje.
– I to jak.
– W takim razie widzimy się w poniedziałek. – Klepie mnie kilka razy po plecach, gdy zatrzymujemy się tuż przed jedyną windą. – Obyś do tego czasu nie wykorkował z zazdrości o to, jak zajebiście się bawimy.
– Ta. Oby – mamroczę z przekąsem i wchodzę do pomieszczenia, nawet nie zerkając przez ramię na Waltera odchodzącego w przeciwną stronę, by udać się do pokoju, a następnie na wyjazd z chłopakami. Złość zżarłaby mnie wtedy jeszcze bardziej. Podczas gdy oni po skończonych dzisiaj zajęciach wyjeżdżają się bawić, ja mogę co najwyżej odwiedzić jedną z pracowni i popracować tam nad nowym szkicem.
Opieram się ramieniem o ścianę windy i wplatam dłoń w czarną czuprynę. Przesuwam po niej palcami z frustracją i w końcu wciskam odpowiedni guzik na panelu. Później już tylko otwieram szkicownik i wbijam skupione spojrzenie w rysunek przedstawiający dziewczynę, którą spotkałem prawie tydzień temu po tym, jak wymknąłem się z internatu na imprezę.
Hariett. Hariett Hills.
Urocza piękność.
Moja nowa zachcianka.
Ulubione niewiniątko.
Aż wyrzucam z siebie ciche tchnienie, bo wciąż niemiłosiernie irytuje mnie fakt, że zwiała mi sprzed nosa. Nie powinienem był jej na to pozwolić. Ale skąd mogłem wiedzieć, że jedno spotkanie z nią sprawi, że przez kolejne dni będę przypominał sobie o niej na każdym kroku? Hariett miała w sobie coś, czego nie dostrzegłem w innych dziewczynach, a kręciło się ich przy mnie wiele. Ona, Chryste… przyciągała mnie. Jej zaaferowane, jasnozielone oczy, słodka twarz i śliczne rumieńce otoczone warstwą blond włosów nie pozwalały przegonić się z mojego umysłu. Zupełnie jakby utknęły w nim na dobre.
Nie rozumiałem, jakim cudem aż tak przepadłem. Przecież nigdy mi się to nie zdarzyło. Z reguły to dziewczyny lgnęły do mnie, natomiast Hariett… każdego dnia przyłapywałem się na chęci, by znowu ją zobaczyć. Przekonać ją, by pozwoliła mi się lepiej poznać. Pragnąłem ją lepiej poznać. Nie wiedziałem jedynie, gdzie jej szukać. Denver jest przecież ogromnym miastem. Ona może być wszędzie. A w mediach społecznościowych nie ma po niej śladu.
Wkrótce orientuję się, że winda zatrzymuje się na jednym z pięter. Ktoś do niej wchodzi. Podnoszę wzrok, dopiero gdy słyszę rozbawiony głos:
– No dzień dobry. – Covington trzepie mnie teczką w tył głowy. – Jak humorek?
Zaciskam szczękę.
– Lepiej milcz.
Mężczyzna parska. Lustruje mnie spokojnym wzrokiem i zatrzymuje go na chwilę na szkicowniku, który wciąż trzymam.
– Ach, przeszkadzam ci w tworzeniu, że jesteś taki nadąsany, Davianie? – wypowiada moje imię w prześmiewczy sposób. – Co właściwie tam bazgrasz? – Wyrywa mi przedmiot z ręki, kiedy najmniej się tego spodziewam.
Natychmiast się na niego rzucam.
– Oddawaj to – warczę i dopadam go, ale mija kilka dobrych sekund, zanim udaje mi się wyszarpać swoją własność.
– Dziewczyna – komentuje, kiedy zamykam szkicownik i chowam go z powrotem pod pachę. – Całkiem słodka. Z ogromnymi oczami. Ma kurewsko wielkie rumieńce – wylicza dalej wystrojony w białą koszulę dyrektor. – Od kiedy takie cię kręcą?
Łypie na mnie, a ja postanawiam nie mówić nikomu o moim małym fiole na punkcie pewnej blondynki, która sprawiła, że tydzień temu podczas imprezy nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Myślałem o niej. I aż zmyłem się wcześniej, by w internacie, leżąc w swoim łóżku, powspominać ją oraz nasze spotkanie.
A potem pomarzyć o następnym.
Też zerkam na stojącego obok Covingtona. Aż dziwnie mi nie patrzeć na niego z góry. Zwykle muszę to robić, ponieważ przy moich dwóch metrach wzrostu i potężnej budowie ciała rzadko natykam się na kogoś równego sobie. Rhodes natomiast właśnie taki jest.
– Dlaczego sądzisz, że niby na nią lecę? – pytam bez emocji.
– Szkicowałeś ją i aż się śliniłeś.
– Wzrok ci szwankuje.
– Tobie za to mózg, gdy się na nią gapisz. – Mężczyzna wskazuje kiwnięciem na szkicownik. – Kto to?
– Nie mam bladego pojęcia. Widziałem ją raz. Ochlapała mnie błotem, gdy jadąc autem, wpadła w poślizg.
Prycha szyderczo.
– To chyba znaczy, że nie jest tobą zainteresowana.
– Przypadkiem, do diabła. Zrobiła to przy-pad-kiem – podkreślam i chociaż winda w tym samym momencie się zatrzymuje, żaden z nas jej nie opuszcza.
– Przyjmijmy, że tak było.
– Bo tak było.
– Swoją drogą całkiem zabawnie patrzy się na to, jak próżny i arogancki Davian Haverford wzdycha do takiego niewiniątka. Śmieszne odstępstwo od reguły – stwierdza na odchodne pożal się Boże dyrektorek i rusza się w końcu z miejsca.
– Do nikogo nie wzdycham – burczę za nim.
– Jutro rano widzę cię w gabinecie.
Moja twarz znacząco tężeje.
– To chyba ty wzdychasz do mnie, pajacu!
– Panie dyrektorze! – poprawia mnie drwiąco, nawet się nie odwracając.
– Palant – wypluwam nienawistnie i walę pięścią w przycisk na panelu.
Ta przyjaźń to nonsens.
W weekendy wolno przebywać uczniom poza szkołą, dlatego ten wieczór spędzam z rodziną w knajpie. Jest w niej kameralnie i prawie ciemno, jedynie kilka lamp przywieszonych do sufitu daje jakiś ogląd na sytuację. Zamiast stolików pod ścianami znajdują się miejsca dla gości, które wyglądają jak klubowe loże. Rodzice siedzą na siedzeniach po jednej stronie stołu, natomiast ja i mój młodszy brat po drugiej. Raczej rzadko spędzamy w ten sposób czas. Rodzice nie mieszkają w Denver, lecz w Colorado Springs. Poza tym trudno znaleźć nam dogodny termin na zjedzenie głupiej kolacji, ponieważ każde z nas ma wiele zajęć.
Nie narzekam na taki stan rzeczy. Lubię wolność, którą zyskałem, odkąd wyrwałem się z domu. Mogę robić, co mi się podoba, i nikt mnie nie ogranicza. Nie mam nic do swoich bliskich, wręcz przeciwnie, uwielbiam ich, lecz ot tak brakowało mi swobody.
– Mama na każdym kroku chwali się wszystkim, w jakim elitarnym miejscu się uczysz – zdradza Aaron Haverford, mój ojciec, po czym zanurza widelec w swoim daniu. Ubrany w garnitur biznesmen z brodą prezentuje się jak zwykle elegancko i wyniośle.
Sierra, czyli moja mama, wygląda natomiast jak idealna kobieta dla niego, gdy siedzi obok w czerwonej sukience i kładzie wypielęgnowaną dłoń na ręce taty.
– Bo mam czym. – Uśmiecha się ciepło. – Mój starszy syn skończy prestiżową akademię sztuki Rhodesa Covingtona. To nie lada sukces.
Staram się ukryć fakt, że nudzi mnie gadka o tym, jak znakomita jest szkoła, do której uczęszczam. Dla innych może i wydaje się to ekscytujące, ale dla mnie jest zupełnie normalne. Zwłaszcza że znam się świetnie z tym sławnym, przerażającym dyrektorem. Jasne, zależy mi, by się w niej uczyć, ale nie robię w portki ze szczęścia, że uczęszczam do tej placówki. Po prostu.
– Tak, szkoła szybko się rozrosła – odpieram krótko i oddalam nieco kołnierz czarnej koszuli od szyi. Od razu popijam też wodę ze szklanki stojącej na stole.
– Ja też będę się tam uczył – stwierdza Archie.
Spoglądam na tego małego knypka, który wygląda jak skóra zdjęta ze mnie.
– Ty też?
– No. Ćwiczę już rysowanie w przedszkolu.
– Świetnie. To dobry start. – Czochram go po czarnych włosach.
– Za to końcówka twojego semestru nie należy chyba do najlepszych – wtrąca się mama i mówi to troskliwym tonem. Od razu wiem, z czego on wynika. Odchylam się na siedzeniu i zaplatam ręce na torsie, nie zrywając kontaktu wzrokowego z panią Haverford.
– Chodzi o to oko.
– Mhm.
– Zagoi się.
– Dziecko, powinieneś skończyć z tymi bójkami i przebieraniem w dziewczynach. – Kobieta opiera skroń o ramię męża. – Mieszkasz w internacie, ale my i tak wiemy, co wyprawiasz na co dzień w akademii. Najwyższa pora dorosnąć i się opamiętać, nie sądzisz?
– Odnaleźć spokój, jeśli wciąż masz problemy z wyciszeniem się – dodaje tata, po czym odkłada sztućce na talerz i wyciera usta serwetką.
– Hej, tym razem to nie ja wszcząłem szarpaninę – bronię się.
– Więc zaatakowano cię bez powodu? Nie masz nic za uszami? – drąży mama, czym trochę zbija mnie z pantałyku. Jednak pieprzyłem laskę Wrena, i to przez całą noc, w pozycjach, których on sam pewnie nie zna. Obiektywnie na to patrząc, mam coś za uszami.
– Dobra, nieważne. – Ledwo powstrzymuję parsknięcie.
Moim rodzicom za to nie jest do śmiechu. Doskonale znają mój charakter. Wiedzą, że bywam dziki, nieokrzesany, impulsywny i że gdy ktoś sprawi, że zaświerzbi mnie ręka, trudno mi nie spuścić temu komuś łomotu. W dodatku lubię wzbudzać strach i poruszenie wśród ludzi. Jak król, za którego uchodzę wśród uczniów akademii.
Niebawem tata znowu się do mnie zwraca:
– Davianie, nas po prostu martwi twoje zachowanie.
– Nie musicie się martwić. To niewinne zaczepki.
Mama kręci głową.
– Bywasz nieznośnym chłopakiem.
– Wiem. – Wyszczerzam zęby, lecz widząc miny rodziców, zerkam na sufit i poważnieję. – No okej, nie patrzcie tak na mnie. – Wracam do nich uwagą i unoszę ręce w obronnym geście. – Postaram się być grzeczny.
Tata grozi mi ostrzegawczo palcem.
– Trzymamy cię za słowo.
– A jak tam u was?
– W porządku, po staremu. Archie chodzi do przedszkola, tata… – Mama opowiada mi o ich codzienności w Colorado Springs, ale ja wypuszczam to wszystko jednym uchem, bo nagle pośród gości wchodzących i wychodzących z knajpy zauważam długie blond włosy. Zasycha mi w ustach. Jest ciemno, ale ich kolor błyszczy nawet w słabym świetle lamp.
– Hariett – wypalam do siebie i momentalnie podrywam się z miejsca, omal nie zrzucając wszystkiego ze stołu, o który wspierałem wyprostowane ręce.
– Słucham? – słyszę zaskoczoną mamę, ale ignoruję ją i wszystko inne.
Wciąż wpatruję się oniemiały w wejście do knajpy, gdzie przed chwilą na pewno widziałem Hariett. To musiała być ona. Nie ma opcji, że to był ktoś inny. Nie wierzę w swoje szczęście. Albo pecha, jeśli znowu mi ucieknie, zanim zdążę ją dopaść.
Nie mogę do tego dopuścić.
– Zaraz wrócę – oznajmiam i zaczynam przeciskać się między stołem a kanapą, by jak najprędzej ruszyć biegiem za dziewczyną. – Muszę coś pilnie załatwić.
– Co? Z kim? – docieka moja rozmówczyni. – Gdzie tak pędzisz?
– Dosłownie chwila i jestem z powrotem – zbywam jej pytania i wypruwam za Hariett. Zza pleców dobiegają mnie krzyki mamy, że na zewnątrz jest zimno, a także wołanie taty, bym wziął płaszcz, ale ani mi się śni tracić czas na ubieranie się.
Zasuwam do wyjścia, mijając innych gości, przeciskając się pomiędzy nimi, aż w końcu wypadam na zewnątrz na padający z nocnego nieba śnieg. Szybkie oddechy wydostają się spomiędzy moich ust, kiedy rozglądam się gorączkowo wokoło, lecz wśród kilku osób przechadzających się ulicą żadna nie ma blond włosów, wielkich oczu i rumieńców na twarzy.
Zaciskam pięści i od razu je poluźniam.
– Hariett?! – wrzeszczę głośno.
Nigdzie jej nie widzę, choć przez kolejne sekundy przeczesuję spojrzeniem całą ulicę. Gdy dociera do mnie, że dalsze stanie na środku chodnika wśród padającego puchu nie ma sensu, kopię wściekle butem przypadkowy kamień, po czym wracam do środka z gorzkim wnioskiem.
Naprawdę zwiała mi już drugi raz.ROZDZIAŁ 03
DAVIAN
Sobotni poranek do złudzenia przypomina kilka poprzednich. Rozpalona Amber wyrzuca z siebie kolejne sapnięcie i zatapia pazury w moich barkach, kiedy wykonuję następny ostry ruch bioder, przyszpilając ją jednocześnie ciężarem mięśni do materaca i sprawiając, że jej nagie ciało głęboko się w nim zapada. Tym samym podarowuję jej upragnione spełnienie, ale sam zagarniam je dla siebie dopiero po dłuższym czasie, zafrasowany obrazem ślicznej twarzy, który mam przed zamglonymi oczami.
I nie jest to twarz Amber. Oczy tej dziewczyny są zielone, włosy jasne, jej usta wydają nieśmiałe stęki, a policzki rumienią się w sposób, który mnie jara.
Kurwa.
Hariett. Piękna Hariett.
Warczę cicho. Potem schodzę z koleżanki ze szkoły, zsuwam gumkę i wyrzucam ją do kosza obok łóżka, na które następnie opadam plecami z ciężkim oddechem. Potwornie irytuje mnie i martwi to, jak duży wpływ na moją codzienność ma panna Hills. Przecież widziałem ją przez ledwie kilka minut. Zamieniliśmy niewiele zdań. Jakim cudem sprawiła, że teraz ciągle ją wspominam? To pochrzanione i irytujące, bo wkurwia mnie to, że nie wiem, gdzie mogę natknąć się na nią znowu. To, że nie mogę zaspokoić potrzeby, by lepiej ją poznać. Wiem, że nie potraktowałbym jej w sposób, w jaki traktuję inne dziewczyny.
Mam wrażenie, że przy niej musiałbym stać się łagodny. I czego kompletnie nie czaję, chciałbym spróbować taki być, skoro miałbym zbliżyć się akurat do niej.
– Dziwne – dobiega mnie głos leżącej obok Amber. Zerkam na nią i zauważam, że okręca sobie wokół palca czarny kosmyk.
– Co?
– Zwykle miałeś więcej energii, gdy zaciągałeś mnie rano do łóżka. Byłeś bardziej… – urywa i popada w chwilową zadumę – …zaangażowany. Do tego mówiłeś do mnie brzydko, a dzisiaj ciągle tylko bujasz w obłokach.
Zerkam na jej nagie ciało. Ale to tyle. Wystarczy mi zerknięcie na nie i nie czuję potrzeby, by poświęcać mu uwagę, skoro dobrze je znam, a sama Amber, z którą kilka razy spałem, nic dla mnie nie znaczy. Wracam więc spojrzeniem do jej brązowych oczu i odpieram:
– Być może.
– Myślę, że należą mi się jakieś przeprosiny. – Brunetka obraca się na bok i zostawia buziaka na mojej odkrytej piersi. – A najlepiej takie, które zakładają, że zajmiesz się mną znowu.
Z początku nic na to nie mówię. Po pierwsze średnio mam ochotę na seks z Amber, kiedy nie jestem na nią tak nakręcony, jak byłem dotychczas. Po drugie nadal złości mnie fakt, że dziewczyna, która przyczyniła się do tego, która naprawdę mi się spodobała i zajęła cały mój umysł, mąci w mojej codzienności, a ja nie mogę nic z tym zrobić.
– Przyjdź wieczorem. Może wtedy coś porobimy – odpowiadam i wstaję z łóżka, tym samym opędzając się od dotyku Amber.
Rozglądam się po pokoju pomalowanym na ciemny brąz w poszukiwaniu ciuchów. Podchodzę do drewnianego biurka, z którego zgarniam bokserki. Wkładam je, wyglądając za okno na pusty, szkolny dziedziniec, w całości przykryty śniegiem.
– Dopiero wtedy?
– Jestem umówiony z Covingtonem na rozmowę. – Sięgam po szare dresy, które także zakładam, i bluzę w tym samym kolorze. Narzucam ją na siebie przez głowę pod czujnym spojrzeniem wpatrującej się we mnie Amber. Gdy po włożeniu butów spoglądam na nią, widzę, że narzuciła na ciało moją koszulkę, a jej usta wyginają się w zadziornym uśmiechu.
– Przeskrobałeś coś – przypuszcza. – Prawdziwy z ciebie zły chłopiec.
– Ta. – Zabieram telefon i wsuwam go do kieszeni spodni. – Spadam, a ty się tu przypadkiem nie zasiedź – dopowiadam, po czym przemykam dłonią po wilgotnych po prysznicu, trochę przydługich włosach i ruszam do wyjścia z pokoju.
Z klamki drzwi zszarpuję czarną kurtkę. Potem trzaskam nimi i narzucam na siebie okrycie, idąc ciągle do przodu. Nie mijam praktycznie nikogo, kiedy zbiegam po schodach na parter internatu. Większość uczniów wyjechała na weekend poza teren szkoły. Najchętniej też bym to zrobił, ale, rzecz jasna, nie mogę.
Będę ślęczał tu bez przerwy.
Dzięki, dyrektorku.
Na zewnątrz także witają mnie pustki. Przechodzę przez zaśnieżony plac, kierując się do przeciwległej ściany prostokątnego budynku, i w pewnym momencie zerkam na jedno z okien znajdujących się na wysokości najwyższego piętra akademii, gdzie mieści się gabinet Covingtona. Ciekawe, jak długo ten buc zamierza dawać mi zadania. Oby niedługo stwierdził, że nie ma już żadnych w zanadrzu.
Niebawem wchodzę do szkoły. Dzięki windzie, z której korzystam, dotarcie do celu nie zajmuje mi wiele czasu. Po kilku minutach zatrzymuję się przed odpowiednimi drzwiami i pukam w nie kilka razy.
– Wejść! – słyszę szorstką komendę.
Z dłońmi wsuniętymi do kieszeni kurtki, wkraczam do środka. Covington, po ujrzeniu mnie, uśmiecha się półgębkiem i odkłada na bok dokument, który akurat przeglądał, siedząc samotnie w zalanym dziennym światłem pomieszczeniu.
– Nie traćmy czasu. – Opadam na fotel naprzeciwko jego biurka. – Mów, jakie zadanie mam dziś zaliczyć.
Mężczyzna przez chwilę przypatruje mi się tym swoim przenikliwym spojrzeniem dyrektora, w międzyczasie opierając niezakryte przez podciągnięty na wysokość łokci materiał białej koszuli przedramiona na blacie.
– Dlaczego mam wrażenie, że to kolejne, co dziś zaliczysz? – pyta w końcu, zwężając podejrzliwie te swoje ślepia.
Parskam kpiąco.
– Bo jest pan dyrektor domyślny.
Rhodes nabiera powietrza przez nos, po czym je wypuszcza i przenosi wzrok na ekran otwartego laptopa.
– Mam nadzieję, że przynajmniej nie przygruchałeś sobie dziewczyny do internatu. – Sprawnie stuka palcami po klawiaturze.
– Kto to wie.
– Oczywiście – mruczy z przekąsem, a następnie łypie na mnie drwiąco. – Masz dzienniczek, niegrzeczny chłopaczku?
Patrzę na niego w morderczy sposób i wyciągam z kieszeni kurtki mały notes, ponieważ nigdy się z nim nie rozstaję. Covington wręczył mi go kilka dni temu w zastępstwie za o wiele większy szkicownik, który podarował mi po bójce z Wrenem, i stwierdził, że będzie w nim zapisywał każde wyznaczone dla mnie zadanie. A przy okazji ja będę zbierał w nim jebane podpisy osób, które potwierdzą, że wypełniłem swoje kary, jak jakiś przedszkolak.
To naprawdę żałosne.
– Kiedy skończysz z tym mszczeniem się na mnie za cwaniakowanie, co? – burczę i rzucam w jego stronę czarnym notesem.
Covington chwyta go w locie.
– Jeszcze nie wiem. – Kącik jego ust unosi się wyżej. Zaraz jednak opada, a mężczyzna obserwuje mnie tylko z powagą. – Pamiętaj, że zadania, które ci daję, nie są jedynie moją zemstą za to, że obchodziłeś szkolne zasady. Naprawdę szukam sposobu, żebyś się ogarnął.
– Masz farta, że chcę się tu uczyć. Inaczej zamiast się błaźnić, pokazałbym ci fakersa i tyle byś mnie widział.
Dyrektor sięga po długopis, wciąż na mnie patrząc.
– To ty masz farta, że nadal cię tu trzymam i chcę ci pomóc – kładzie szczególny nacisk na koniec zdania. – A teraz się ucisz. Próbuję wpaść na pomysł, co zlecić ci dzisiaj. – Po tych słowach otwiera ten zasrany dzienniczek i gapi się na niego zmrużonymi oczami.
– Może udanie się do pokoju, by odpocząć?
– Chciałbyś.
– W sumie to tak.
– Muzeum już było. Biblioteka też… – Śledzi swoje ostatnie zapiski i przy okazji przejeżdża dłonią, w której nie trzyma długopisu, po pokrytej parodniowym zarostem szczęce. – W takim razie dziś udasz się do motylarni.
W pierwszej chwili mam wrażenie, że się przesłyszałem. W drugiej jednak Covington zaczyna kreślić coś w małym zeszycie, co podpowiada mi, że on naprawdę wysyła mnie do pierdolonej motylarni. Aż zaciskam pięści, bo najchętniej spędzałbym teraz czas z chłopakami za miastem, a nie ślęczał kilka godzin w towarzystwie owadów.
Ten gość serio lubi uprzykrzać mi życie.
Ale ja jemu przecież też.
– Kpisz sobie ze mnie? – cedzę pretensjonalnie. – To kolejne miejsce dla nudziarzy.
Mężczyzna przesuwa po blacie notes w moją stronę i zatyka długopis. Wiem, że napisał na jego kartkach prośbę, by pracownik motylarni zostawił pod spodem swój podpis, jeśli rzeczywiście spędzę tam czas aż do jej zamknięcia. Podobnie było z muzeum i biblioteką.
– Popatrzysz sobie na motyle, trochę się wyciszysz… Wyjdzie ci to na dobre.
– Bez wątpienia – ironizuję.
A on znowu uśmiecha się arogancko.
– Cieszę się, że jesteśmy zgodni.
Podnoszę się z fotela, zabieram z biurka zeszyt i wciskam go z powrotem do kieszeni.
– Gdzie ja, do diabła, znajdę motylarnię? – zastanawiam się głośno, jednocześnie przeszukując kieszenie spodni w poszukiwaniu komórki, by sprawdzić za jej pomocą, gdzie w Denver znajduje się miejsce, o którym mówił Covington. W tym czasie dostaję od niego małą wskazówkę:
– Za miastem jest jakaś.
– Widzę, że już wszystko rozkminiłeś – mamroczę sucho.
– Idź tam i zdobądź podpis pracownika. Chcę mieć potwierdzenie, że nie ruszyłeś się stamtąd aż do zamknięcia. Jutro i tak tam zadzwonię i upewnię się, że tak było, więc radzę ci niczego nie próbować.
Odwracam się na pięcie.
– Mam już po dziurki w nosie tych zadań – pomrukuję. – Motylarnia… też coś.
Trasa do celu okazuje się długa. Najpierw muszę wydostać się metrem z centrum miasta. Potem na jego obrzeżach wsiąść w autobus, który zawozi mnie gdzieś za Denver. Następnie wkraczam do obsypanego śniegiem lasu i pokonuję drogę naznaczoną koleinami. Na jej końcu dostrzegam przykrytą poranną mgłą i warstwą puchu polanę. W jej sercu znajduje się wybudowana ze szkła kopuła. Pali się w niej wiele świateł.
Jakoś to przetrwasz, mówię sobie i kroczę do wejścia.
Wkrótce chwytam za klamkę i wchodzę do długiego korytarza, gdzie jasne ściany pokrywają tablice z informacjami o przeklętych owadach. W środku nie widzę żywej duszy. Ale wcale mnie to nie dziwi. Przecież to motylarnia. Spośród miliona atrakcji w Denver stanowi ona na pewno ostatni wybór mieszkańców albo przybywających tu turystów. Zwłaszcza że znajduje się na pustkowiu i dotarcie tutaj nie jest takie łatwe.
Muszę znaleźć pracownika i wytłumaczyć mu sytuację. Na pewno gdzieś tu się kręci. Mam nietęgą minę, kiedy maszeruję przed siebie, aż do głównego pomieszczenia. Tam, za kolejnymi drzwiami, dostrzegam w sumie ładny widok chyba miliona kwiatów, przeróżnych drzewek i innych badyli wypełniających szklane i dobrze oświetlone pomieszczenie. Całe jest oblegane przez tak wiele kolorowych motyli, że dostaję oczopląsu, gdy kolejny przelatuje mi przed nosem. Mrugam i posuwam się do przodu.
W końcu zauważam stojącą w oddali pracownicę motylarni, odwróconą do mnie tyłem. Tak, ona na pewno tu pracuje, bo tylko ktoś, kto znalazł się tutaj z własnego wyboru, śmiałby się cicho, gdy motyl przemknął mu przed twarzą.
Marszczę brwi, kiedy orientuję się, że ten z lekka stłumiony śmiech wywołuje we mnie podejrzaną ekscytację. Odsuwam gałęzie drzew, by przedrzeć się do dziewczyny, i im mniejszy dystans dzieli naszą dwójkę oraz im mniej kwiatów znajduje się na linii mojego wzroku, zasłaniając ją, tym silniejsze targają mną emocje.
Przełykam ślinę. Widzę i słyszę coraz więcej szczegółów. Ta filigranowa sylwetka. Jasne blond włosy. Aksamitny głos. Mam serce w gardle, kiedy z rozchylonymi ustami skanuję ubraną w nieskazitelnie biały sweter i bladoniebieską spódniczkę dziewczynę i nie dowierzam.
Oniemiały zatrzymuję się parę kroków od niej i wciąż gapię się na nią bez tchu. Hariett chyba wyczuwa moją obecność, bo chowa rękę, którą wyciągała do motyli, lecz jeszcze się do mnie nie odwraca. Zamiast tego zadaje mi standardowe pytanie, które pewnie ciągle powtarza.
– Mogę w czymś pomóc?
– Tak – wykrztuszam z ledwością.
Dziewczyna momentalnie obraca się w moją stronę i otwiera szeroko oczy. Jej urocza twarz zdradza niedowierzanie. Za to moja… moja pozostaje całkowicie poważna, gdy patrząc prosto na swoją śliczną zgubę, wyszeptuję:
– Spraw, żebym nareszcie przestał o tobie myśleć, bo sam nie umiem temu zaradzić.
W empik go