99 ofiar Tytusa Mayera - ebook
99 ofiar Tytusa Mayera - ebook
Była prezenterka Julia Karpiel postanawia wskrzesić swoją karierę, publikując autoryzowaną biografię Tytusa Mayera – seryjnego mordercy zwanego „Bydlakiem z Chełma”. Dwadzieścia pięć lat wcześniej Mayer został skazany na dożywocie w związku z wyjątkowo brutalnym morderstwem dwóch osób, jednak niektórzy twierdzą, że rzeczywista liczba jego ofiar może sięgać nawet stu.
Wkrótce Julia spotyka się z Mayerem, który przez następne dni opowiada jej ze szczegółami swoją przerażającą historię. Kobieta uświadamia sobie, że człowiek, którego wszyscy mają za chodzącego diabła, sam wielokrotnie padł w swoim życiu ofiarą jeszcze gorszych potworów. Tylko czy ból zadawany nam przez innych może usprawiedliwić naszą własną agresję?
Gdy Julii wydaje się, że zebrała wystarczająco dużo materiału, Mayer wyjawia jej swój najgłębiej skrywany, szokujący sekret. Informacja ta sprawia, że kobieta zadaje sobie pytanie, czy warto odgrzebywać pamięć o człowieku, który był zdolny do takich okrucieństw. Zwłaszcza, że czuje, iż Mayer i tak nie powiedział jej wszystkiego…
ILE OSÓB TAK NAPRAWDĘ ZABIŁ TYTUS MAYER?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-157-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OBECNIE
Węch to jeden z najstarszych zmysłów, który ma niezwykle skomplikowany mechanizm działania i wpływa na pozostałe zmysły. W osiemdziesięciu procentach decyduje o naszych wrażeniach smakowych. Pozwala wyczuwać zagrożenie i w porę na nie reagować. Z jakiegoś powodu zapachy inne od spalenizny nie są jednak w stanie wybudzić nas ze snu. Tak twierdzą badacze i lekarze. Szczerze mówiąc, aż do teraz nie zastanawiałem się nad tym. Ostatnie dni skłoniły mnie jednak do podważenia tych wszystkich naukowych twierdzeń. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że co rano budzę się, czując silny zapach ogórkowego płynu po goleniu, którego mój ojciec używał przed laty w nadmiarze? Czasem wystarczyło kilka minut od jego wyjścia z łazienki, by smród rozniósł się po całym domu, zmuszając mnie do ucieczki. O ile innym domownikom zdawał się nie przeszkadzać, o tyle mnie okropnie drażnił. Do dziś krzywię się na samo wspomnienie. Wolałem już nawet ciągnący się za ojcem alkoholowy odór po jego zakrapianych bimbrem nocach z kolegami z pracy.
To niesamowite, że dzisiaj – kilkadziesiąt lat po jego śmierci – to właśnie ten wstrętny ogórkowy płyn najsilniej mi się z nim kojarzy. Oznacza koniec szczęśliwego dzieciństwa w Warszawie. Myślę, że właśnie na tym polega mój problem. Nigdy nie pogodziłem się z tym, że ojciec przez swoją głupotę pozbawił nas wygodnego życia i zmusił do wyprowadzki na Lubelszczyznę…
Ale po kolei. Jako pełniący funkcje kierownicze pracownik Instytutu Budownictwa Drogowego, przemianowanego później na Centralny Ośrodek Badań i Rozwoju Techniki Drogowej, ojciec zarabiał więcej niż nasi sąsiedzi. W efekcie miałem dostęp do zabawek, o których inne dzieci mogły tylko pomarzyć. Nie było świąt, bym nie otrzymał od starego zagranicznych klocków czy kolorowych samochodzików. Pewnego dnia wszedł do mojego pokoju i przypadkiem nadepnął na twardy klocek. Zaklął wtedy siarczyście i zagroził, że przestanie mnie tak rozpieszczać. Bardzo się tym przejąłem, ale na szczęście ojciec rzadko dotrzymywał słowa i kilka miesięcy później sprezentował mi na urodziny wielkiego pluszowego misia i kilka resoraków. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wkrótce wyleci dyscyplinarnie z roboty i już nigdy nie podaruje mi żadnej zabawki. Według oficjalnej wersji jego problemy z alkoholem utrudniały wywiązywanie się z zawodowych obowiązków. W kuluarach mówiło się, że skonfliktowany z przełożonym ojciec nie miał już czego szukać w ośrodku. Pamiętam, jak podczas jednej z kłótni mama zarzuciła mu, że w pewnym momencie poczuł się zbyt pewnie i uwierzył, że może wojować z ludźmi znacznie bardziej wpływowymi niż on. A gdy drżącym z nerwów głosem wyznała, że nie jest gotowa na powrót do plebsu, poczułem, że w moim życiu kończy się pewien etap. I faktycznie tak było.
Z dnia na dzień rodzice musieli zacząć zaciskać pasa. Ojciec szybko zrezygnował z ulubionej wody po goleniu i wymienił ją na wspomniany przeze mnie tani, ogórkowy płyn. Ktoś może stwierdzić, że ludzie mają w życiu większe problemy, ale jako dziecko naprawdę tęskniłem za odświeżającym morskim zapachem poprzedniego kosmetyku ojca. Ogórkowy płyn wzbudzał we mnie niepokój i odbierał nadzieję na szybki powrót dobrych czasów. Najgorsze były dni, gdy ojciec z nim przesadzał. Miałem wrażenie, że przyzwyczaił się już do tego smrodu i potrzebował go więcej, by w ogóle coś poczuć, i że tracił chęć walki, powoli godząc się z nową rzeczywistością. Wciąż jednak tliła się we mnie iskierka nadziei, że zażegnamy ten kryzys. Niestety szybko zgasła.
Pół roku po zwolnieniu, gdy dla ojca stało się jasne, że w Warszawie nie ma już dla niego miejsca, przeprowadziliśmy się do jego rodzinnego Chełma. Przestałem się łudzić, że prędko uwolnię się od smrodu ogórków. Od kilku dni jednak zapach ten drażni mnie tak mocno, że nie mogę spać. Cała sala śmierdzi kiszonkami, jakby ktoś postanowił mi dokuczyć i wylał pod łóżko zawartość kilku słoików. Nie pomaga nawet otwarcie okien na noc. Jak tak dalej pójdzie, to chyba poproszę o zmianę sali. Opiekująca się mną doktor Przymorska przekonuje, że to absurdalne, bo poza mną nikt tego nie czuje. Jej zdaniem w wyniku przebytej niedawno infekcji doszło u mnie do upośledzenia pracy mózgu, który przywołuje teraz nieprzyjemne zapachy.
– Proszę się nie martwić. Wkrótce wszystko powinno wrócić do normy – zapewniła mnie zeszłego wieczora. Jakoś nie mogę uwierzyć, że to tylko złudzenie.
Kilka minut po moim przebudzeniu do sali wchodzi siostra Dominika, moja ulubiona pielęgniarka.
– Jak panu minęła noc? – pyta, szeroko się do mnie uśmiechając. Uwielbiam patrzeć na jej śnieżnobiałe, proste zęby i gładziutką, niemal pozbawioną zmarszczek twarz. Nigdy bym nie powiedział, że jest po trzydziestce. Gdy moja matka była w jej wieku, wyglądała co najmniej dziesięć lat starzej. Skacowana, niewyspana i ubrana w stare, cuchnące szmaty wzbudzała we mnie jedynie współczucie. Z czasem stała mi się kompletnie obojętna. I pozostała taka już do swojej śmierci.
– Szczerze mówiąc, nie najlepiej – odpowiadam siostrze Dominice, teatralnie się krzywiąc.
– Ból w podbrzuszu nie odpuszcza?
– No właśnie nie, mimo iż doktor Przymorska podała mi wczoraj zwiększoną dawkę środków przeciwbólowych.
– Jak bardzo boli w skali od jeden do dziesięciu? – dopytuje pielęgniarka, jednocześnie wpatrując się w ekran kardiomonitora i notując coś na kartce papieru.
– Hm… Może sześć?
– To znaczy, że jest poprawa. Wczoraj mówił pan, że osiem – odpowiada.
– Wydaje mi się, że po prostu zaczynam się przyzwyczajać do bólu. Na dodatek wciąż drażni mnie zapach ogórków.
– Rozumiem. Pani doktor będzie dziś dopiero po południu, bo wczoraj jej córka pochorowała się i lekarka nie ma jej z kim zostawić, ale gdy tylko się zjawi, to natychmiast jej o tym wspomnę. A teraz proszę odpoczywać, bo ma pan nieco podwyższone tętno. Czy coś pana niepokoi?
Nie chcę jej mówić, że smród ogórków przywołał wszystkie bolesne wspomnienia z dzieciństwa w Chełmie, dlatego zrzucam winę na ból brzucha. Wtedy siostra Dominika proponuje, że wezwie obecnego na dyżurze doktora Andrusa, który ewentualnie zleci przeprowadzenie dodatkowych badań pod kątem potencjalnej infekcji.
– Czy to konieczne? – dopytuję z rezygnacją w głosie. Cały zeszły tydzień upłynął mi pod kątem diagnostyki i wysłuchiwania coraz to nowych opinii na temat mojego stanu zdrowia.
– Nie wiem, czy konieczne, ale zawsze lepiej dmuchać na zimne. Pójdę po doktora.
Najchętniej odpiąłbym się od aparatury, opuścił szpital i żył tak jak przed zawałem. Że też musiał się przytrafić akurat mnie, i to zaledwie cztery miesiące po wyjściu z więzienia, gdy wszystko zaczęło zmierzać ku lepszemu. Po dwudziestu pięciu latach, z których pierwsze trzy były dla mnie istnym piekłem, sąd ukrócił mi wyrok, dając szansę na spokojne przeżycie starości. Po wyjściu na wolność trafiłem pod skrzydła fundacji wspierającej osoby w sytuacji takiej jak moja. Z ich pomocą znalazłem tanie, dwupokojowe mieszkanie pod Warszawą i urządziłem je tak, że najchętniej w ogóle bym go nie opuszczał. Współczesny świat jest mi obcy i czuję, że nie mam już energii, by go poznawać. Poza tym nareszcie mam do dyspozycji duże łoże z miękkim materacem, szafę z wystarczającą liczbą półek na ubrania i wannę, w której na dodatek mogę odpoczywać z wyprostowanymi nogami. Wolność… Dawniej brałem ją za pewnik. I gdy straciłem już nadzieję na to, że znów jej zaznam, ocknąłem się na ulicy, za więziennym murem, z siatką pełną ubrań w dłoni. A teraz znów czuję się jak więzień i bezradnie patrzę, jak inni decydują o moim życiu. Człowiek pozbawiony wolności jest jak wieczne dziecko. Z tą różnicą, że przybywa mu lat w dowodzie.
– Siostro! – wołam ją, gdy jest już jedną nogą na korytarzu.
– Tak?
– Mam ochotę na steka. Najlepiej takiego półkrwistego.
Moje słowa sprawiają, że pielęgniarka zdusza chichot i z rozbawieniem kręci głową.
– Rozmowy z panem niczym nie różnią się od przekomarzanek z moim sześcioletnim synem.
– Młody duch to klucz do nieśmiertelności – zauważam.
– To prawda, ale pod warunkiem, że zachowujemy się odpowiedzialnie. A doktor Przymorska na pewno wspomniała panu, że czas zapomnieć o tłustych potrawach.
– Tak, ale jej tu teraz z nami nie ma. – Uśmiecham się wymownie, a wtedy siostra Dominika wzdycha i przewraca oczami. – To jak? Zdobędzie dla mnie siostra choćby malutki kawałek?
– Wykluczone. I proszę mnie więcej o to nie prosić, bo będę zmuszona donieść o wszystkim pani doktor. – Kąciki jej ułożonych w poziomą linię ust delikatnie drgają.
– Dobrze, dobrze. Nie zaszkodziło spróbować.
Kilka sekund po opuszczeniu sali drzwi ponownie się otwierają.
– Zapomniałabym: o trzeciej ma przyjść ta dziennikarka, Julia Karpiel.
– Dzisiaj? – Unoszę brwi. – Myślałem, że umawialiśmy się na jutro.
– Wspominał pan o czwartku. Dziś mamy czwartek – wyjaśnia pielęgniarka.
– Naprawdę? Och, w szpitalu zupełnie tracę poczucie czasu. A może to przez niedobór białka? Soczysty stek na pewno szybko poprawiłby moją koncentrację. – Mrugam do niej okiem.
– Zaraz doniosę doktorowi Andrusowi, że kwestionuje pan nasze metody leczenia – odgraża się siostra Dominika. – I jeszcze jedno: czy na pewno czuje się pan na siłach, by przeprowadzić ten wywiad?
– To nie zwykły wywiad, tylko pierwsza z kilku rozmów w ramach prac nad moją autoryzowaną biografią, która ma się ukazać w przyszłym roku – precyzuję, a następnie dodaję: – Miałem się spotkać z panią Karpiel już dwa tygodnie temu, ale zatrzymała ją jakaś sprawa rodzinna. A potem trafiłem tutaj… Zależy mi na opowiedzeniu swojej historii, dlatego nie chcę dłużej czekać.
– Rozumiem. Proszę jednak być przygotowanym na to, że pani doktor może zdecydować, iż jest pan jeszcze zbyt słaby na przyjmowanie gości. Na dodatek to podejrzenie infekcji…
– Nic mi nie będzie, siostro. Przetrwałem więzienie i zawał. Przetrwam i Julię Karpiel.
Siostra Dominika przygląda mi się jeszcze przez chwilę z politowaniem, po czym stwierdza zapewne, że jestem uparty jak jej Szymek, bo wychodzi na korytarz. Mam nadzieję, że wróci szybko z obfitym śniadaniem, bo głód coraz bardziej mi doskwiera. A jeśli to właśnie on powoduje ból brzucha? Nie rozumiem, dlaczego trzymają mnie tu już tydzień. Moje wyniki są niezłe. Mimo to doktor Przymorska uparła się, żebym został jeszcze na obserwacji. Tęsknię za swoim mieszkaniem. Nie miałem jeszcze okazji się nim nacieszyć. Trafiłem z jednego więzienia do drugiego.
Świadomość tego, że wkrótce spotkam się z Julią Karpiel, przyprawia mnie o dreszcz ekscytacji. Jeszcze do niedawna nie odważyłbym się nawet pomyśleć, że ktoś zainteresowałby się mną na tyle, że chciałby napisać moją biografię. Gdy jednak miesiąc temu znalazłem w skrzynce pocztowej kopertę z kilkustronicowym listem od znanej dziennikarki, moje ego poszybowało w górę. Spodobało mi się to, że Julia Karpiel już w pierwszym akapicie nie siliła się na fałszywe kurtuazje, tylko nazwała rzecz po imieniu. Przyznała wprost, że skontaktowała się ze mną, bo „na własne życzenie spierdoliła sobie karierę” i tak się składa, że właśnie ja mogę jej pomóc wydobyć się z dołka. Następnie streściła mi swój życiorys, opowiadając o licznych sukcesach w telewizji.
Okazało się, że przez pewien czas była największą gwiazdą jednej z komercyjnych stacji i prowadziła jednocześnie kilka programów, w tym rzekomo bijące rekordy popularności show randkowe. Pojawiała się też często w tabloidach w związku z małżeństwem z jednym z najbogatszych Polaków. Do pewnego momentu wydawało się, że świat stoi przed nią otworem. Gdy jednak na jaw wyszedł romans Julii z reprezentantem Polski w piłce nożnej, media natychmiast rozpętały na nią nagonkę, a sponsorzy zerwali kontrakty. Sytuację pogarszał jej wpływowy mąż, który zdaniem Julii przekupywał niektóre gazety i portale internetowe w ramach szukania zemsty. W wyniku skandalu Karpiel straciła pracę w telewizji i zmuszona była usunąć się w cień, w którym przebywa od dwóch lat. Czytając o jej problemach, uświadomiłem sobie, jak bardzo przez te wszystkie lata mojej odsiadki zmienił się świat. Dziś wszystko jest na sprzedaż, a ludzie bardziej niż opinią rodziny i przyjaciół przejmują się tym, co wypisują o nich w sieci kompletnie obce osoby. Cieszę się, że tak rzadko korzystałem w więzieniu z internetu. Co prawda głównym powodem było to, że nie do końca umiałem posługiwać się komputerem, ale też podskórnie czułem, że nie omija mnie nic ważnego.
„Głęboko wierzę, że oboje skorzystamy na tej biografii. Ja odzyskam szacunek w branży i zwiększę swój potencjał marketingowy głośną publikacją, a pan zarobi pieniądze, których tak bardzo teraz potrzebuje” – pisała w liście Julia, przyznając, że przeprowadziła na mój temat małe śledztwo. Właśnie w ten sposób udało jej się między innymi ustalić mój adres zamieszkania, a nawet wysokość pożyczki zaciągniętej w jednym z banków. Zmroziło mnie, gdy podała właściwą kwotę. „Poza tym, co najważniejsze, dam panu szansę na przedstawienie swojej wersji wydarzeń. Każde słowo w książce będzie musiało zostać przez pana zaakceptowane. Polacy wreszcie poznają prawdziwą historię Bydlaka z Chełma. Chyba nie przepuści pan takiej okazji? Oboje wiemy, że w głębi duszy pragnie pan znów znaleźć się w centrum zainteresowania. Pamiętam pański głośny proces i liczne fotografie, na których siedział pan nonszalancko rozparty na krześle, patrząc prosto w obiektyw i uśmiechając się szelmowsko. Ewidentnie sprawiało to panu przyjemność. Bawił się pan medialnym szumem i elektryzował opinię publiczną. Z pewnością nie było panu łatwo, gdy po zakończeniu procesu świat tak szybko o panu zapomniał. Czasem portale internetowe wspomną o panu w artykułach poświęconych największym zbrodniarzom powojennej Polski, ale dziś nikt już nie zastanawia się nad tym, co dzieje się z Bydlakiem z Chełma. Pańskie przedterminowe zwolnienie przeszło bez echa. A nie powinno. Czas przypomnieć wszystkim, dlaczego przed laty był pan jednym z najbardziej rozpoznawalnych Polaków, który w jednym z sondaży prezydenckich wyprzedzał kilku poważnych graczy. To jak, mogę liczyć na współpracę?”.
Mam już swoje lata i nie tak łatwo mnie zmanipulować. A już na pewno nie byłaby tego w stanie zrobić dziennikarka, która po niezłym początku w dalszej części listu przeszarżowała z narracją, której pozazdrościłby jej niejeden marketingowiec. Mimo to zgodziłem się z nią spotkać, bo miała co do mnie rację. Nigdy nikomu tego nie powiedziałem, ale miesiące sądowego procesu były najszczęśliwszym okresem w moim życiu. Paradoksalnie poczułem ulgę, gdy popełnione przeze mnie zbrodnie wyszły na jaw. Męczyły mnie już ciągła konspiracja i drżenie o własne bezpieczeństwo. Każdy kolejny dzień wysysał ze mnie coraz więcej energii i nasilał paranoję. Wszędzie widziałem zagrożenie i postrzegałem siebie jako uwięzionego w kołowrotku chomika. Uciekałem przed sprawiedliwością, nie mając chwili na złapanie oddechu. Wtedy, w areszcie, gdy już nic ode mnie nie zależało, po raz pierwszy poczułem się naprawdę wolny. A gdy do głosu dochodziła adrenalina, wydawało mi się, że mogę przenosić góry. Pogrywałem sobie z wymiarem sprawiedliwości i ludźmi, którzy nigdy nie mieli do mnie szacunku. Śmiałem się prosto w twarz obecnym na sali wrogom, dając im do zrozumienia, że wcale ze mną nie wygrali. To ja byłem zwycięzcą. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Gdy sąd wydał wyrok, a ja stanąłem przed perspektywą spędzenia reszty życia w izolacji od świata zewnętrznego, powoli zaczęło do mnie docierać, że od początku znajdowałem się na przegranej pozycji. Przez cały ten czas dostrzegałem w dokonanych przez siebie mordach większą symbolikę. Przekonywałem samego siebie, że wysyłam w ten sposób wiadomość do świata i piętnuję wszystkie jego grzechy. Finalnie tylko ja zostałem napiętnowany. I jak zauważyła Julia Karpiel, bardzo szybko zapomniany. Tak dłużej być nie może. Muszę dokończyć dzieła i przypomnieć światu o mojej wiadomości. Może tym razem ludzie zrozumieją, że robiłem to dla dobra nas wszystkich. Jednak sam nie będę w stanie o siebie zawalczyć. Właśnie dlatego postanowiłem połączyć siły ze znaną dziennikarką.
*
Po drugiej mam już za sobą całkiem smaczny i treściwy obiad, badania oraz rozmowę z doktor Przymorską. Dowiaduję się, że nic nie wskazuje na to, bym zmagał się z jakąś poważną infekcją.
– Czy to znaczy, że wypuścicie mnie wreszcie do domu?
– Przecież wie pan, że to niemożliwe – odpowiada poważnie niska, przesadnie szczupła blondynka ze spiętymi w kucyk włosami. – To, że chwilowo czuje się pan lepiej, nie znaczy, że jutro nie nastąpi pogorszenie. W pana stanie sytuacja może się zmienić nawet w przeciągu godziny.
– Nikt tak jak pani nie potrafi pocieszyć człowieka – wzdycham, a następnie pytam ją o Julię Karpiel.
– Byłoby lepiej, gdyby wstrzymali się państwo z tym wywiadem jeszcze przez kilka dni. Wciąż nie wrócił pan w pełni do zdrowia.
– Z całym szacunkiem, pani doktor, ale jestem już zmęczony tą bezczynnością. Czuję się lepiej niż rano i najchętniej przespacerowałbym się po piętrze.
– Nalegam, by został pan jeszcze dziś w łóżku. I niech pan tak na mnie nie patrzy. Robię to przecież dla pańskiego dobra.
– Dobrze, ale proszę nie blokować spotkania z tą dziennikarką. Boję się, że kolejne opóźnienia sprawią, że straci zainteresowanie tym projektem. A prawda jest taka, że to być może moja ostatnia szansa na to, by przypomnieć siebie światu.
– W porządku, ale proszę się nie forsować. Dwie godziny wystarczą?
– Dwie godziny? Mam jej tyle do powiedzenia, że w dwie godziny nie zdążę nawet streścić swojego dzieciństwa przed wyprowadzką do Chełma.
– Jeśli jutro będzie się pan dobrze czuł, zezwolę na drugie tyle – deklaruje lekarka, po czym unosi wysoko prawy kącik ust i dodaje: – A żeby tak się stało, musi się pan stosować do moich zaleceń. Rozumiemy się?
*
Kilka minut przed trzecią w zniecierpliwieniu patrzę na wiszący nad drzwiami zegar i przełykam ślinę. Wkrótce wrócę na chwilę do przeszłości i ujawnię przed znaną dziennikarką swoje najmroczniejsze sekrety. Opowiem jej o wszystkich traumatycznych doświadczeniach, ale i najszczęśliwszych chwilach. Przed dniem aresztowania miałem nieustanną huśtawkę nastrojów. Bywały momenty, gdy dosłownie rozpierała mnie radość i wydawało mi się, że wszystko zmierza ku dobremu. A potem działo się coś, co odzierało mnie ze złudzeń i odbierało mi wiarę w ludzi. I tak w kółko. Nienawidziłem tych gorszych okresów. Negatywne emocje dosłownie mnie wtedy rozsadzały i jedynym sposobem na odzyskanie równowagi było znalezienie dla nich ujścia. Właśnie dlatego przez ostatnich dwadzieścia pięć lat koncentrowałem się na pozytywach. Wyładowywanie gniewu na współwięźniach nie wchodziło w grę. Odpychałem od siebie mrok, który kojarzył mi się z ponurą piwnicą w naszym domu w Chełmie. Wiedziałem, że nie mogę znów stać się tym żądnym zemsty i bezlitosnym jeźdźcem sprawiedliwości. Dawniej walczyłem o równowagę na świecie, zapominając o porządkowaniu własnego chaosu. Za kratami przetrwałem tylko dlatego, że skupiłem się na sobie.
Dziś jestem innym człowiekiem, spokojniejszym i bardziej świadomym siebie. Odcięcie się na wiele lat przyniosło mi tak bardzo upragniony spokój. Tylko co się stanie, jeśli wywiad z Julią Karpiel rozdrapie dawne rany i obudzi śpiące gdzieś na dnie mojej podświadomości demony? Wiem bowiem, że nigdy się ich całkiem nie pozbyłem. Pewne traumy pozostają w człowieku na zawsze, a gniew tylko czeka na to, by znów wypłynąć na powierzchnię. Czy tym razem uda mi się nad nim zapanować? Nagle, dosłownie na chwilę przed jej przybyciem, dopadają mnie wątpliwości. Po co wracać do tego, co było? Czy nie lepiej nadal koncentrować się na swoim małym wszechświecie i robić wszystko, by zapewnić sobie spokojną starość? Dopiero co przeszedłem zawał serca. Doktor Przymorska powiedziała wprost, że jeśli o siebie nie zadbam, to kolejny może mnie zabić. Stres jest moim największym wrogiem. A mimo to dobrowolnie zamierzam go sobie zafundować.
Dokładnie trzydzieści osiem sekund przed trzecią rozlega się ciche pukanie do drzwi. Chwilę później, nie czekając na moje wezwanie, do sali wchodzi siostra Dominika.
– Ma pan gościa. – Gdy to mówi, wiem, że jest już za późno, by się wycofać. Zresztą dlaczego zamartwiam się z powodu czegoś, co może wcale nie nastąpi? Miałem dwadzieścia pięć lat, by nauczyć się panować nad emocjami. Wybuchy furii, które dawniej sprawiały, że kontrolę nade mną przejmowały mroczne, nieujarzmione siły, są dziś jedynie mglistym wspomnieniem. Muszę mieć pozytywne nastawienie i powtarzać sobie, że tamtego Tytusa Mayera już nie ma. Nie wpadnę nagle w wir, z którego wydostanę się jako spragniony krwi kat. Julii Karpiel nic nie grozi. Pogodziłem się z przeszłością. Pogodziłem się z przeszłością. Pogodziłem się z przeszłością. – Proszę pana?
– Hę? Tak? – Pytanie pielęgniarki wytrąca mnie z zamyślenia.
– Powiedziałam, że ma pan gościa.
Przyszła Julia Karpiel. To się dzieje.
– Wspaniale. Niech wejdzie – mówię, przecierając szybko dłońmi tłustą, zmęczoną twarz.
Trzy sekundy później próg przekracza delikatnie umalowana, niewysoka szatynka z falistymi, opadającymi na ramiona włosami. Ubrana jest w rozpiętą, dżinsową kurtkę i sięgającą niemal do kostek granatową sukienkę pokrytą nadrukami w kształcie owoców pomarańczy. Wygląda znacznie młodziej i mniej poważnie niż na zdjęciach, do których dotarłem.
– Pan Mayer? – Przysuwa się plecami do ściany, spoglądając na mnie niepewnie. Tymczasem ja nabieram powietrza ustami, przygotowując się na być może najważniejszą rozmowę w moim życiu. Powiem jej całą prawdę. Już nie ma odwrotu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej