- promocja
- W empik go
A co wyście myślały? - ebook
A co wyście myślały? - ebook
Kalina uważa, że facetowi więcej wolno. Bochenek tęskni za PGR-em. Stefania nigdy nie była w Warszawie, Gosia chce stamtąd wrócić. Chrześnica Iwony jest lesbijką, Marta była na czarnym proteście, a Dorota wysłuchuje żartów o swojej bezdzietności. Wiola nie zna nikogo, kto powiedziałby „nie wierzę w Boga”, a Piotrowska zdradza, co słyszy w konfesjonale.
Autorki ruszają z Warszawy i okrążają województwo mazowieckie, rozmawiając po drodze z rolniczkami, gospodyniami, sklepowymi, przedsiębiorczyniami, bezrobotnymi. Na ławeczkach, podwórkach, gankach, przy kuchennych stołach, słuchają opowieści o życiu w miejscach, skąd młodzież wyjeżdża do szkół, a mężczyźni na zarobek, gdzie starsze pokolenie umiera, a młode często już nie wraca. To próba oddania głosu tym, które pozostają niewidoczne i niesłyszane. Wieś przemawia na ogół co najwyżej głosem rolnika szukającego żony, polityka PSL-u lub wójta i księdza z popularnego serialu. A co z kobietami?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-144-9 |
Rozmiar pliku: | 752 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Latem 2017 roku wyruszyłyśmy w trasę po mazowieckich wsiach. Ta książka jest zapisem spotkań z kobietami, które – napotkane po drodze – zgodziły się opowiedzieć, jak im się żyje z dala od stolicy.
Wyjechałyśmy z Warszawy, mając w głowie kilka wyświechtanych prawd – że wieś jest konserwatywna, że religijna, że patriarchalna, że biedna, że z poczuciem krzywdy. Postanowiłyśmy zapytać mieszkanki, czy z ich punktu widzenia wieś faktycznie jest „jakaś”. A może już wcale jej nie ma? Może różnica pomiędzy miastem i wsią całkowicie się zatarła? Może zatarła się szczególnie na Mazowszu, w pobliżu Warszawy, ale jednocześnie w jej cieniu?
Z perspektywy stolicy dobrze widać miejsca i sprawy odległe: Amerykę, Europę, Azję. Albo chociaż polskie góry i morze. Ale Mazowsze? Mazowsze to region, którym interesuje się garstka specjalistów. Jego symbolami są albo spopularyzowane w PRL-u „folkowe”, cepeliowskie Kurpie, albo mazowiecka… nijakość – bo wszędzie stoją domy kubiki znane jako „kostka mazowiecka”, bo płasko, brzydko i byle jak, bo nie ma jezior i kto tam pojedzie na wakacje.
Wsiadłyśmy do samochodu bez wyraźnego celu podróży, prowadzone palcem po mapie zatrzymywałyśmy się, aby rozmawiać z napotkanymi kobietami – w sklepie, przy płocie albo wprost na drodze. Czasem nas zbywały, czasem zapraszały, żebyśmy przysiadły na ławeczce. Często rozmowę kończyłyśmy nad kubkiem parującej kawy, a w dalszą drogę ruszałyśmy obdarowane tuzinem jaj.
Uwagę skupiłyśmy na kobietach, uznając, że o ile wieś ma słabą reprezentację w mediach, to kobiety ze wsi są w nich nieobecne podwójnie – wieś przemawia do nas co najwyżej głosem rolnika szukającego żony, polityka PSL-u, wójta, księdza lub po prostu Cezarego Żaka. A co z kobietami?
Jak żyją te, które zdecydowały się nie emigrować do miast? Czy mamy szansę spotkać 100 kilometrów za Warszawą dziewczynę podobną do nas: trzydziestoletnią, bezdzietną, wykształconą, samodzielnie mieszkającą i utrzymującą się singielkę? Czy na wsi to w ogóle możliwe? W końcu – co myślą o nas, miastowych, wieśniaczki, i czy wypada tak o nich mówić?
Każda z nas miała swoje powody, żeby zadać te pytania. Agnieszka – z babki prababki miastowa, ale z rodzinną działką 50 km za Warszawą, Ola – z korzeniami na mazowieckiej wsi, ale kompletnie od niej odcięta. Oparta na wspomnieniach z dzieciństwa i weekendowych wypadach za miasto, nasza relacja z wsią układała się więc pospolicie. Jednak z czasem temat powrócił – w przypadku Agnieszki jako potrzeba doświadczania wsi w ramach pracy twórczej, w przypadku Oli – impuls grzebania w rodzinnej historii. Zdecydowałyśmy się na podróż po Mazowszu, wiedząc, że większość osób mieszkających w Warszawie ma – podobnie jak my – coś z wsią wspólnego, a jednocześnie zaskakująco rzadko o tym opowiada.
Nie miałyśmy klucza doboru bohaterek – nasze rozmówczynie różniły się między sobą wiekiem, zawodem, pozycją majątkową, wykształceniem, stanem cywilnym. Wszystkie jednak pytałyśmy o podobne kwestie, o to, co dla nas samych ważne: politykę społeczną, prawa kobiet, zarobki, relacje z mężczyznami, relacje z kobietami, sytuację rodzinną, opiekę zdrowotną, ambicje zawodowe, miłość, codzienną pracę. Przy niektórych rozmowach byli obecni mężczyźni. Jedni po prostu słuchali opowieści, inni wtrącali opinie, które w nielicznych przypadkach włączyłyśmy do książki.
W trakcie zbierania materiałów spotkałyśmy się również z osobami zajmującymi się wsią naukowo: antropologiem, etnografem, etnolożką, socjolożką. Rozmowy z nimi pomogły nam sproblematyzować kwestie relacji miasto-wieś, kobiecej perspektywy w doświadczeniu wsi, a wreszcie samego Mazowsza jako regionu charakteryzującego się sąsiedztwem stolicy oraz niezbyt adekwatnymi granicami administracyjnymi. Drogowskazem okazały się słowa doktora Tomasza Rakowskiego, antropologa, który poproszony przez nas o definicję kultury wiejskiej, powiedział: „To oddolna, nieutrwalona, cicha historia społeczna, która – choć jest ważna – nie zyskuje swojego zapisu. To kultura alternatywna, w której utrwalały się inne zjawiska i historie niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Historia wsi jest rodzajem «przeciwhistorii». Gdy zaczyna się ją rozpoznawać, rozumieć i zapisywać, okazuje się, że ma ona wywrotowy, subwersywny charakter. W efekcie nakazuje przeorganizowanie wyobrażeń, dekonstruuje stereotypy i rozsadza mity, którymi się posługujemy.”
Sprawdziłyśmy tę tezę na sobie. Zdałyśmy sobie sprawę, że stereotypy „wieśniaczek” i „miastowych” działają w obie strony i wpływają na nasze relacje, nawet gdy jesteśmy ich świadome, nawet gdy je kontestujemy. Dzięki spotkaniom z naszymi bohaterkami miałyśmy okazję doświadczyć, co nas łączy, co dzieli, przede wszystkim jednak – wysłuchać siebie nawzajem. Co rusz przeglądałyśmy się w zdziwieniu naszych rozmówczyń, ich sympatii, współczuciu, ale też niezrozumieniu i irytacji zadawanymi przez nas pytaniami. „A co wyście myślały?” – słyszałyśmy wielokrotnie i trudno nam było się przed sobą przyznać, że myślałyśmy szablonowo.
Ze względu na przyjętą formułę pracy i w trosce o nasze bohaterki wszystkie kobiety występują w książce pod zmienionymi imionami. Nazwy wsi zastąpiłyśmy orientacyjnym kierunkiem i odległością liczoną od centrum Warszawy, które dla nas jest ważnym punktem. Dla naszych bohaterek – nie zawsze.141 kilometrów na północny zachód od Warszawy
Panie z miasta nie odróżniają chwastów od ogórków
Agnieszka: Dobry wieczór. Mam na imię Agnieszka, to jest Ola. Podróżujemy po Mazowszu i zbieramy opowieści kobiet mieszkających na wsiach. Czy pani może wie, skąd się wzięła nazwa tej wsi?
Pieląca: Prawdopodobnie od imienia córki właściciela tych terenów. Starsi ludzie tak opowiadali kiedyś.
Agnieszka: A co pani teraz robi?
Pieląca: Chwasty wyrywam. Chyba widać? Czy może panie z miasta nie odróżniają chwastów od ogórków?
Ola: A mogłaby nam pani podpowiedzieć, z kim mogłybyśmy tutaj porozmawiać?
Pieląca: Jak panie ciekawe, to proszę same przejść się po wsi i popytać. Więcej opowiadać nie będę. Do widzenia paniom.87 kilometrów na południowy wschód od Warszawy
Zuzanna pyta, co myśmy myślały
Opowiedziałabym, ale, dziewczyny, nie mam czasu, na wóz to wszystko trzeba załadować, a już robi się ciemno. Dziś urwałam tonę jabłek. Wszystko sama. Mąż mówi, że nawet więcej jak tonę, ale co z tego? Mamy takie szczęście, że jak łosie nie sieją spustoszenia w sadach, to klimat. W tym roku załatwił nas mróz. Straciliśmy 90 procent plonów. Odszkodowanie? Panie żartują. Wyliczyli nam straty na 250 tysięcy, ale oferują 1000 złotych od hektara. Hektarów jest u nas piętnaście. To policzcie sobie, czy to, co mówią w mediach – że niby przyznano rolnikom takie superodszkodowanie – prawdą jest. Kłamią w żywe oczy. Aż serce boli. I bije szybciej, bo jeśli miesięcznica smoleńska kosztuje 90 tysięcy złotych co miesiąc, a ja dostaję 1000 złotych z hektara, to co to za sprawiedliwość? Polityka ma być dla wszystkich ludzi, nie dla garstki wybranych i jednego z problemami. Ja rozumiem, że on brata stracił, ale jak miałam 20 lat, to mama mi zmarła na ręku, mimo to nie krzyczałam po wsi. Krzyczeć to mam ochotę teraz.
W ubiegłym roku podobnie nam się nie poszczęściło. Mąż od 40 lat czekał na takie jabłka. Jednego tygodnia żeśmy 87 ton na przyczepy nasypali. Owoce soczyste, czerwone, rewelacja. I nikt nie chciał naszego jabłka. Wyszło, że pracowaliśmy za darmo. A jaka to była praca! Codziennie gotowałam dla trzynastu osób obiady do termosów, zabiłam świniaka, szykowałam domowe wyroby. Nie mówię już o samym zbieraniu, ładowaniu, nadzorowaniu. Pracownikom zapłaciliśmy 30 tysięcy robocizny. Zostało 10 tysięcy na obcięcie sadu i 10 tysięcy na nawozy. Dla nas prawie nic. W najlepszym roku, jakiśmy w życiu widzieli.
Żal mi męża, bo on kocha te drzewa. Wcześniej dzielił dzień między sad a odlewnię. Dostał 1580 złotych emerytury za pracę w warunkach szkodliwych. Z tego się utrzymujemy. Ja jeszcze sześć lat muszę opłacać KRUS, żeby doczekać emerytury. Nie mówię, że mamy całkowitą biedę, ale żyjemy jak nieudaczniki. Jak inaczej nazwać kogoś, kto ciężko pracuje, a finanse mu się ciągle nie zgadzają?
Przez 28 lat pracowałam na dwie zmiany. Poza sadem prowadziłam sklep spożywczy, o wychowywaniu dzieci nie wspomnę. Dzień i noc robiłam, co wyście myślały? Na wsi sklep jest od wpół do szóstej do dwudziestej pierwszej, a weź jeszcze ogarnij wszystko inne. Gdzie tam kogoś zatrudniać! Za co? Moje dzieci studiowały jedenaście lat w Warszawie, a ja u nich może z dwa razy byłam, bo i w niedzielę sklep musiał być otwarty. Właśnie tak się żyje kobietom na wsi. Jeśli komuś się marzy prowadzić rajskie życie, to musi mieć taki charakter, żeby poza chlebem więcej mu nie było trzeba. Wtedy na wsi są wakacje.
W sklepie różne sytuacje miały miejsce. Ludzie przychodzą, psioczą jeden na drugiego. Dawno temu myślałam o sobie, że jestem dobrym człowiekiem, ale praca z klientami różną mnie robiła. Za ladą trzeba przeklinać, trzeba krzyczeć, trzeba dla swego dobra kłamać. Człowiek człowieka potrafi zniszczyć. Żeby całkiem się nie zepsuć i móc być normalną babcią dla wnuczek, pracę przerwałam. Powiedziałam, że albo pójdę do Łukowa, albo sklepu nie będzie. W Łukowie jest psychiatryk.
Czemu dzieci nie pomogły? Przecież od dawna siedzą w Warszawie. Syn skończył marketing i zarządzanie na Uniwersytecie Warszawskim. Pracuje na kierowniczym stanowisku. Dostał od nas cztery hektary sadu wraz z zachętą, żeby na powrót się tu sprowadził. Bo założył rodzinę i powstała kwestia zakupu mieszkania w Warszawie. Mówimy: „Synu, my mamy wszyscy nie jeść, żebyś ty mieszkał w 30 metrach, jak tu stoi dom 200 metrów? Wracajcie”. Tylko jakie on ma perspektywy pracy tu albo w okolicznym miasteczku? Żadnych. Synowa też chciałaby po urodzeniu dwóch córek wrócić do pracy. A na wsi gdzie zatrudnienie znajdzie? W Warszawie w pięć minut ktoś ją do biura weźmie. Nie wiem, co będzie dalej. Ja miasta tak do końca chyba nigdy nie zrozumiem. Moja siostra od 40 lat mieszka w Warszawie. Rozmawiamy często, ale jak schodzi na jej problemy, nie potrafię się w tym odnaleźć. To jest inny świat. Delikatniejszy. Z pracą fizyczną innego kalibru.118 kilometrów na północny zachód od Warszawy
Sylwię od kebabów boli całe ciało
Na pewno tylko frytki chcecie? Polecam kebaby, ale jak ziemniaki lubicie, to w kebabie arabskim frytki idą do środka. Obie wersje z kurczaka, świeży, po kontroli sanepidu. Dobre jest, obiecuję, inaczej bym nie podała. Sama jem codziennie.
Budkę prowadzę już jedenasty rok, ale w gastronomię weszłam wcześniej. Ostatnio mam z biznesu około 4 tysięcy na czysto, tyle że codziennie robię po 12 godzin. Przychodzę rano, odbieram towar, ogarniam budkę i cały dzień gotuję kebaby. W niedzielę przychodzę tylko rano, na trzy, cztery godzinki pracownicom naszykować, żeby mogły wydawać dania szybciej, bo po kościele największa kolejka. Wychodzę przed 14 i wracam pod wieczór odebrać pieniądze. Żeby biznes szedł, jak idzie, musiałam się porządnie doszkolić. Dwa lata temu poszłam na rachunkowość i finanse. Zaraz po licencjacie zrobiłam magistra. Córka studiowała w tym samym czasie. Byłam najstarsza na roku, pod pięćdziesiątkę, ale nie powiem, młodzi zabierali mnie na piwo. Szkoda, że nie dysponowałam zbytnio czasem na studenckie życie, bo jeszcze pracę i dom miałam na głowie. Mąż na studia nic nie powiedział. Im lepiej mi szło, tym bardziej chodził nabzdyczony. W końcu się rozwiodłam.
Mąż w niczym mnie nie wspierał. Ciągle tylko strofował, miał pretensje, gadał: „rzuć to, rzuć”, a ja jechałam do roboty, z płaczu ledwo widząc kierownicę. Ale się uparłam i mam tę budkę z kebabem.
Początkowo zatrudniałam się w biurach księgowych w okolicznych miastach. Wtedy było tak, że popracowałaś pół roku za najniższą krajową, z czego połowa szła na dojazd, po czym wywalali cię na bruk. Skończyło się na zasiłku. Mama kupowała mi pieczywo jak jakiejś ułomnej. Co miałam dalej robić? Siedzieć w domu i liczyć na męża? Patrzeć, czy on zadowolony przyjdzie z pracy czy nie? Jakąś godność mam. Łapałam się wszystkiego: gazety stare sprzedawałam po złotówce, jajkami handlowałam 120 kilometrów stąd. Wymyśliłam, że założę sklep mięsny. Nie wyszło. To wykombinowałam, że będę jeździć na targi sprzedawać kanapki, karkówki, kiełbasy. Nie wiem, skąd mi to przyszło. Nawet nie lubię gotować.
Jak zaczynałam w gastronomii, miałam 36 lat i nic z tego nie rozumiałam. Szybko się nauczyłam. W końcu kto jak nie kobieta? Usłyszałam w gminie, że państwo przyznaje dotacje jednorazowe na rozpoczęcie działalności. Poszłam na spotkanie, było nas z 80 chętnych, same kobiety. One zrezygnowały, bo dawali tylko 10 tysięcy na 15 lat. Jako jedyna zostałam.
Gdzie tam odważna, dziewczyny, co wy! Zdesperowana byłam! Żeby cokolwiek zarobić, dwa dni w tygodniu wstawałam o czwartej rano i jeździłam na targ, wracałam o pierwszej, myłam sprzęt i na szesnastą jechałam do sąsiedniej wsi dalej gotować. Rok czasu na obcym terenie uczyłam się, jak prowadzić biznes kulinarny. Potem przyszłam tu.
I jak te frytki? Może wam bardziej dosolić? Solidne porcje robię, fakt. Trzeba czymś przyciągnąć ludzi. To jest wieś, nie miasto, o klienta muszę dbać. Nieraz sobie myślę, że powinnam zaoszczędzić trochę mięsa, ale jakoś nie umiem. Nawet jak jestem na kogoś zła, mniej nie dam. I wiecie co? Wcale na tym źle nie wychodzę. Teraz i z 80 kebabów dziennie sprzedaję. Renomę sobie wyrobiłam. Żeby stać tak w jednym miejscu 10 lat, coś tam jednak trzeba z siebie dać.
Od kiedy Magda Gessler pojawiła się w telewizji, ludzie chętniej jedzą poza domem. 500 plus też biznesowi pomogło – mieszkańców wsi bardziej stać na obiad w budce. Goście przyjeżdżają z okolicy, ustawiają się w kolejce albo zamawiają u mnie przez telefon. Jak przyjadą za piętnaście minut, już mają wszystko uszykowane. Kebab na obiad, kebab na kolację. Raj.
Chociaż powiem szczerze, że jakby ktoś obcy tu stał, byłyby większe tłumy. To jest właśnie wiejska mentalność: „Tej jest lepiej, to ją zgnójmy”. Wolą pojechać do okolicznych wsi, do miasteczka, do miasta, choć to drożej wychodzi. Byle tylko nie kupić u swoich.
W większości jedzą u mnie młodzi. Zdarza się czasem, że przyjdzie jakaś starsza pani, ale one raczej tak chyłkiem poproszą, żeby im zapakować, w siatkę dodatkową włożą i już ich nie ma. Nie chcą gadania, że leniwe i obiadu nie gotują. Robię, jak chcą. Czemu nie? Przecież to od klientów nauczyłam się prowadzić gastronomię. Najpierw się kupuje przepis za grube pieniądze – 3 tysiące, jeśli chcesz, żeby cię kto jeszcze przyuczył – potem się go ćwiczy i dostosowuje do smaku miejscowych. Jak ktoś przyjdzie i powie: „bardzo dobre, ale jeszcze pani dołoży sosu”, to ja się nie obrażam, tylko dokładam, starając się zapamiętać, że ten lubi właśnie tak. Dzięki temu jednego dnia sprzedaję teraz tyle, co kiedyś w tydzień. Klient ma do ciebie wrócić, a tego nie zrobią żadne billboardy czy inne miejskie sztuczki. Na wsi nie istnieje lepsza reklama niż z gęby do gęby.
Ale tak kolorowo to znowu nie jest. Od kebabów całe ciało boli. Codziennie tylko stoisz i dźwigasz. Mam 51 lat, a moja osiemdziesięcioletnia mama sprawniej chodzi ode mnie. W nocy się budzę ze 3–4 razy, nie wiem, gdzie nogi położyć, gdzie ręce. Lekarz powiedział: „Albo to rzucisz, albo pół litra co wieczór, ewentualnie maryśka”. Taki żartowniś. Wiem, że dziewczyny, które u mnie pracują, mogłyby mnie trochę odciążyć, jednak tak łatwo roboty nie oddam. Szefową jestem marną. Nawet jak klient mi zwróci uwagę, że która źle zrobiła, nie potrafię powiedzieć: „Weź się ogarnij”. Na siebie biorę. Jak wczoraj sprzątały, to dziś wcześniej przyszłam, żeby posprzątać po nich. One wcale źle nie robią, ale po mojemu ma być. Po mojemu też zatrudniam na umowę o pracę. Bałabym się inaczej, ale tutaj ludzie tak nie chcą – jak za dużo zarobią na etacie, tracą 500 plus. Wszyscy marzą o pracy na czarno.
Jak tak pomyślę, to kobietom nie opłaca się pracować. Zarobią niewiele więcej niż państwo im da, dzieciaki muszą obcym zostawić, wydać pieniądze na opiekę, na dojazd. Dla kobiet wystarczyłoby tylko pół etatu – aby zarobić tyle, żeby mogły się wystroić bez rozliczania z nikim, wyjść na chwilę do ludzi i wrócić do domu.
Zrobię wam kawę i sobie zapalę. Po rozstaniu z mężem zaczęłam imprezować i wróciłam do palenia. Zaraz będzie siódma rocznica rozwodu. Co roku z tej okazji świętuję, koleżanki zapraszam na drinka. To jest taka wolność, mówię wam. Łatwo poszło – rach-ciach-ciach, za obopólną zgodą, do widzenia.
Jak zaczynałam biznes, mówiono: „Sierota taka, czy se da radę”. Bo ja byłam ostrożna, nie latałam po wsi, tylko w domu siedziałam i sprzątałam. Piętnaście lat temu w życiu bym z wami nie pogadała. Chociaż może? Nieznajomym zawsze się szczerzej powie jak swoim. Nie obraźcie się, ale taki jak wy, z zewnątrz, co może komu tu zaszkodzić?
Najtrudniej mi chyba w życiu było nauczyć się, jak samą sobą się zająć. Nawet potem, jak już zarabiałam – przez lata pieniądze nie szły na moje przyjemności tylko na rachunki, inwestycje, spłaty kredytów, czesne. Dopiero teraz sobie czasem na coś pozwolę. A to sukienkę sprawię, a to na wakacje z chłopakiem pojadę. Ostatnio byliśmy tydzień w Zakopanem. Pierwszy raz w życiu na tyle czasu gdzieś wyjechałam. Drugi miesiąc miodowy jak nic, bo „chłopak” to ja mówię na byłego męża. Najpierw był „mąż”, potem „sąsiad”, bośmy po rozwodzie wciąż pod jednym dachem żyli, teraz jest „chłopak”. Mieszkamy jak mieszkaliśmy od lat – w osobnych pokojach. Wy się dziwicie? A gdzie niby po rozwodzie miałam iść? Do mamy? Ale odkąd się zeszliśmy, jedno do drugiego przyjdzie się przytulić, choć tylko czasem – już za stara jestem, żeby w jednym łóżku się gnieść ze starym chłopem. Teraz sobie mogę na taki związek pozwolić – jestem niezależna. Chcę z nim być, a nie, że muszę. Szukać innego? Nie wierzę, że są gdzieś lepsi. Jak mam mieć to samo, to wolę starego wroga niż nowego.
Nie żałuję, żeśmy się rozstali. Dzięki temu odzyskałam wolność, zrozumiałam, że mam jakąś wartość. Minus? Moje dzieci chowały się beze mnie. Cały czas za groszem się uganiałam, żeby dać im po równo z ojcem. Nie chcę, żeby mówiły, że tylko on dbał. Miewałam rozterki, czy dobrze zrobiłam z rozwodem. A tu pewnego dnia córka mówi do mnie: „Mamo, nam jest teraz cudownie. Nie wracasz rozdygotana, on się nie denerwuje”. Ale jak coś znowu będzie nie tak, nie popuszczę. Wcześniej bym się nie ważyła sprzeciwić. Wszystko dzięki tym kebabom. Może spróbujecie choć trochę?
Nie jecie mięsa? Nie wiecie, co tracicie – najprzyjemniejsze w życiu to jest jedzenie i seks, dobry seks. Opowiadają ludzie, co to ten seks wspaniały i tak sobie myślę, że parę razy to się temu mojemu chłopakowi udało.
Błędów w życiu popełniłam dużo. Miałam 27 lat, jak urodziłam – zdecydowanie za młodo. Za mąż poszłam parę miesięcy przed porodem. Na ówczesne byłam stara panna, na zdrowy rozum – gówniara. Nie przemyślałam wyboru partnera. Dziś córce mówię: „Nie wychodź za mąż. Zrób se dziecko koło trzydziestki, akurat będę na emeryturze, pomogę wychować”. Ale ona jest mądra dziewczyna. Będzie wiedziała, jak zbudować dobry związek. Dużo jej dały warsztaty z księdzem z sąsiedniej wsi. On organizuje takie spotkania dla młodzieży. Nauczył córkę, że kobieta jest różą, mężczyzna wojownikiem i że on ma zdobywać jej serce, starać się, adorować. Córka teraz wie, że nie warto brać pierwszego lepszego. Kiedy była nastolatką, wysłałam ją do liceum do Płocka. Chciałam dziecko odciążyć, bo na wsi szkołę chyba trudniej znieść. Po pierwszym miesiącu córka powiedziała: „Tam w mieście nikomu nie przeszkadza, że mam trądzik”. Poznała nowe życie. Ma przyjaciół, ciągle gdzieś jeździ, wynajduje sobie nowe zajęcia. Ale po studiach planuje wrócić na wieś, żeby uzbierać trochę grosza. Tu młodzi przeważnie zostają przy rodzicach, to dobry start. Bo rodzic nie weźmie od dzieciaka pieniędzy, dzieciak odłoży, potem w coś zainwestuje. „Dacie mi jeść, a ja za parę lat się przy was pobuduję” – mówi córka i to jest realny plan. A w mieście kogo na dom stać? Tam to byle jaki wychodek w cenie pałacu.
Sama nigdy nie miałam ambicji, żeby jechać do miasta. Tato zmarł wcześnie, utrzymywał nas brat. Tuż po szkole mama namawiała mnie, żebym szła na studia, póki brat chce za to płacić. Pysknęłam, że chyba zwariowała. „Po trzynastu latach w szkole znowu się uczyć?” – tak myślałam. Potem mi wypominała, że dwadzieścia pięć lat mi zajęło, żeby rodzonej matki posłuchać. Tylko że w 1986, czyli kiedy zrobiłam maturę, studia faktycznie średnio się opłacały. Pracy było na wsi ful. Za grosze, owszem, ale była. Wracałam po robocie do domu, mama dawała jeść, nie musiałam za nic płacić. Pieniądz niby miałam na własny użytek, tylko czy ja wtedy wiedziałam, jak się z nim obejść? Pierwszego brałam wypłatę, a trzeciego już pusto w kieszeniach. Raz lodówkę Mińsk mamie sprawiłam. Innym razem kupiłam sobie maszynę do szycia do posagu. Miałam od brata oczekiwać, że mi posag da, jak on został z długami po ojcu? Sama wszystko zebrałam. Uparta jestem. Po mamusi to mam. Cerę też odziedziczyłam po niej. Zmarszczek u mnie nie widać, nie muszę kremu używać, jedyne co to ten tłuszcz z kebaba i frytek dodatkowo mi skórę nawilża. Lepszy jest niż najdroższy krem, mówię wam.
Jak córka skończy studia, to chłopaka poproszę o rękę. Ja się rozwieść chciałam, to i ja padnę na kolano. Przyjmie mnie, a co wy myślicie? Niech tylko spróbuje powiedzieć „nie”.
Dziewczyny, wracam do roboty, bo mi się kolejka ustawia. A wy? Dokąd teraz jedziecie?37 kilometrów za Warszawą
Agnieszka Pajączkowska i Ola Zbroja szukają papierowej mapy Mazowsza
Niby nawigacja, ale po pierwsze LTE nie zawsze łapie, po drugie, żeby z tego korzystać, trzeba mieć wyraźny cel. My nie mamy. Jeździmy po tym mazowieckim, próbując omijać główne drogi, a nawigacja uparcie nas na nie zawraca. Mapę znajdujemy dopiero na piątej stacji benzynowej pod Warszawą. Na pozostałych sprzedawano mapy Warszawy, Górnego Śląska, Warmii i Mazur, nawet Estonii.
– Bo co to takiego Mazowsze? Przelotówka nad morze i Mazury – tłumaczy nam kasjer, wędrując palcem po papierowej sieci dróg, pól i wiosek. I zaraz ten palec stuka triumfalnie w jeden punkt i słyszymy, że jak chcemy dojechać do tej wioski o zabawnej nazwie, mamy na kolejnym skrzyżowaniu skręcić za karczmą „Małe Zakopane”.
– Zakopane na Mazowszu, normalna sprawa – ciągnie kasjer. – Dobrze czymś polskim się pochwalić. Dalej jest market chiński, pizza i kebab. Bar „Mazowsze”? Owszem, stoi. Tyle że od lat zamknięty.
Ciąg dalszy w wersji pełnej