- W empik go
A Curse So Dark and Lonely - ebook
A Curse So Dark and Lonely - ebook
Retelling Pięknej i Bestii, jakiego jeszcze nie było.
Powieść idealna dla fanów Marissy Meyer.
„Patrzę na swoje dłonie. Pod paznokciami jest krew. Zaczynam się zastanawiać, ilu moich ludzi zabiłem tym razem”.
Rhen
Książę Rhen sądził, że łatwo będzie można złamać klątwę, jaką rzuciła na niego potężna wiedźma. Wystarczyło, żeby pokochała go jakaś dziewczyna. Tylko tyle. Jednak to było, zanim zmienił się w bezwzględną bestię i zniszczył swój zamek, swoją rodzinę, pozbywając się przy tym ostatniej iskierki nadziei.
Kolejna kobieta uciekła, więc książę kolejny raz będzie miał osiemnaście lat.
Życie Harper nigdy nie było łatwe. Dziewczyna wychowywała się bez ojca, z umierającą matką i bratem, który nigdy nie traktował jej poważnie. Nauczyła się być twarda. Przynajmniej na tyle, aby przetrwać.
Kiedy na ulicach Waszyngtonu próbuje uratować nieznajomego, jej życie przybiera nieoczekiwany obrót.
Teraz Harper nie wie, gdzie jest ani czy to, co widzi, jest prawdziwe.
Książę? Klątwa? Potwór?
Dopiero gdy spędza czas z Rhenem, zaczyna rozumieć, o co toczy się gra. Po jakimś czasie Rhen orientuje się, że Harper nie jest kolejną dziewczyną, którą powinien oczarować. Jego nadzieja powraca. Jednak ona może nie wystarczyć.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8178-413-9 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
RHEN
Pod paznokciami mam krew. Zastanawiam się, ilu ludzi tym razem zginęło z mojej ręki.
Zanurzam dłonie w beczce obok stajni, lodowata woda kłuje moją skórę, ale wciąż nie mogę zmyć krwi. Nie powinienem zawracać sobie tym głowy, ponieważ za godzinę i tak nie będzie po niej śladu, ale cała ta sytuacja budzi we mnie wstręt. Nie cierpię krwi. Nie cierpię tej niewiedzy.
Nagle słyszę dochodzący z tyłu stukot kopyt oraz następujący po nim szczęk uzdy.
Nawet nie muszę się odwracać. Dowódca zawsze podąża za mną w bezpiecznej odległości, dopóki przemiana nie zostanie zakończona.
Dowódca. Tak jakby Grey miał jeszcze komu dowodzić.
Tak jakby nie nosił tego tytułu ze względu na brak innych kandydatów na jego miejsce.
Strząsam wodę z dłoni i odwracam się. Grey stoi kilka jardów dalej, a w rękach trzyma lejce Ironwilla – najszybszego konia w całej stajni. Zwierzę dyszy z wysiłku, a sierść na torsie ma mokrą od potu, pomimo chłodu wczesnego poranka.
Od dawna jestem tu uwięziony, jednak obecność Greya nadal wzbudza we mnie zaskoczenie. Wygląda dokładnie tak samo jak w dniu, gdy włączono go do elity Straży Królewskiej; ciemne włosy ma lekko zmierzwione, a twarz gładką, całkowicie pozbawioną znaków minionych lat. Mundur wciąż dobrze na nim leży; wszystkie paski i klamry znajdują się na swoim miejscu, a każda sztuka broni lśni w panującym wokół półmroku.
Niegdyś w jego oczach błyszczał entuzjazm, głód przygody. Wyzwania.
Ta iskra już dawno została pochłonięta przez mrok i stanowiła jedynie wspomnienie człowieka, którym dowódca był jeszcze przed klątwą.
Zastanawiam się, czy mój niezmieniony wygląd również go zaskakuje.
– Ilu? – pytam.
– Ani jednego. Tym razem żaden z twoich poddanych nie zginął.
Tym razem. Powinienem czuć ulgę, ale tak nie jest. Wkrótce całe królestwo ponownie znajdzie się w niebezpieczeństwie.
– A co z dziewczyną?
– Nie ma po niej śladu. Jak zwykle.
Patrzę przelotnie na krew, która wciąż pokrywa moje dłonie i czuję w klatce piersiowej znajomy ucisk. Odwracam się z powrotem do beczki i po raz kolejny zanurzam ręce w wodzie. Jej chłód niemal pozbawia mnie tchu.
– Mam krew na rękach, dowódco. – Czuję w piersi iskrę irytacji. – Coś musiałem zabić.
Jego koń zaczyna uderzać kopytami o kamień, jakby wyczuwał przepełniającą mnie wściekłość. Grey wyciąga dłoń, chcąc uspokoić zwierzę.
Dawno temu stajenny natychmiast by do niego podbiegł i zabrał konia. Dawno temu pałac roił się od dworzan, historyków i doradców, którzy byliby gotowi zapłacić krocie za każdą najmniejszą plotkę na temat księcia Rhena, dziedzica tronu Emberfall.
Dawno temu cała rodzina królewska jak jeden mąż uniosłaby brew, słysząc moje narzekania.
Teraz zostaliśmy tylko ja i Grey.
– Po drodze z lasu zostawiłem po sobie ślady ludzkiej krwi – mówi dowódca, niewzruszony moim wybuchem. Już dawno zdążył się przyzwyczaić. – Twój koń wytrzymał długą pogoń, aż w końcu natknąłeś się na stado jeleni w południowej części krainy. Tym razem trzymaliśmy się z dala od wiosek.
To wyjaśniałoby stan wierzchowca. Przebyliśmy dziś kawał drogi.
– Wezmę konia – mówię. – Słońce niedługo wzejdzie.
Grey podaje mi lejce. Ostatnia godzina zawsze jest tą najcięższą. Zawsze napełnia mnie wyrzutami sumienia wywołanymi kolejną porażką. A ja, jak zwykle, próbuję je zignorować.
– Czy masz jakieś szczególne wytyczne, mój panie?
W pierwszej chwili tego lekkomyślnego uniesienia mam ochotę odpowiedzieć twierdząco. Blondynka lub brunetka. Duże piersi, długie nogi, wąska talia. Napoiłbym ją alkoholem i zabrał do łóżka, a gdyby mnie nie pokochała, zawsze zastąpiłaby ją kolejna. Za pierwszym razem klątwa przypominała zwykłą grę.
Znajdź taką, która tobie się spodoba, Grey, powiedziałem wtedy ze śmiechem, jakby znajdowanie kobiet dla księcia było najwyższym przywilejem.
Jednak potem nastąpiła przemiana, a potwór zaczął siać w zamku chaos, pozostawiając za sobą morze krwi.
Pod koniec pierwszego sezonu nie miałem już rodziny. Nie miałem służących, pomijając sześciu strażników, z których dwaj ledwo uszli z życiem.
Po trzecim pozostał tylko jeden.
Grey wciąż czeka na moją odpowiedź. Napotykam jego wzrok.
– Nie, dowódco. Zadowolę się każdą. – Wzdycham ciężko i zaczynam prowadzić konia w stronę stajni, lecz nagle zatrzymuje się i odwracam w stronę towarzysza. – Czyja krew splamiła ścieżkę?
Grey podnosi rękę i odsuwa rękaw. Na jego dłoni widać głębokie cięcie po nożu, z którego wciąż płynie strużka krwi.
Mógłbym kazać mu opatrzyć ranę, ale za godzinę, kiedy nad Emberfall wzejdzie słońce, nie będzie po niej śladu.
Podobnie jak po krwi na moich dłoniach oraz pocie na ciele konia. Brukowane ulice skąpią się w świetle jesiennego poranka, a mój oddech nie będzie już tworzył pary wokół ust.
Dziewczyna zniknie, a sezon ponownie zatoczy koło.
Znów będę miał osiemnaście lat.
Trzysta dwudziesty siódmy raz z rzędu.ROZDZIAŁ DRUGI
HARPER
Waszyngton DC zamarza.
Zakładam na głowę kaptur bluzy, lecz jej cienki materiał w żaden sposób nie chroni przed chłodem. Nie cierpię stać na warcie, ale z drugiej strony mój brat ma o wiele gorsze zadanie do wykonania, dlatego próbuję powstrzymać się od narzekań.
Gdzieś w oddali rozlega się krzyk mężczyzny oraz klakson samochodu. Powstrzymuję dreszcz i jeszcze bardziej wtapiam się w cień. Zaciskam mocno palce wokół zardzewiałej łyżki do opon, którą wcześniej znalazłam przy krawężniku, jednak wygląda na to, że nie mam o co się martwić – ktokolwiek to był, znajduje się teraz daleko stąd.
Zerkam na stoper widniejący na wyświetlaczu telefonu Jake’a i widzę, że zostało mi jeszcze trzynaście minut. Za trzynaście minut mój brat wypełni zlecenie i wspólnie będziemy mogli kupić sobie po kubku kawy.
Tak naprawdę nie mamy pieniędzy na takie wygody, ale Jake często potrzebuje chwili relaksu, a jego zdaniem kawa najbardziej się do tego nadaje. Przez nią nie mogę spać i kładę się do łóżka dopiero o czwartej nad ranem, co skutkuje opuszczeniem kolejnego dnia w szkole. Ostatnimi czasy zdarza mi się to tak często, że kolejny dzień wagarowania nie zrobi mi żadnej różnicy. Nie mam przyjaciół, nikt nie będzie za mną tęsknił.
Dlatego zwykle razem z Jakiem siadamy w kącie całodobowej knajpy, a ja patrzę, jak drżącymi dłońmi ściska kubek kawy. Pewnie za chwilę powie mi, co tym razem musiał zrobić. Te historie nigdy nie kończą się dobrze.
Zagroziłem, że złamię mu rękę. Wykręciłem mu ją za plecami. Mało brakowało, a zwichnąłbym mu ramię. Jego dzieci stały obok. To było okropne.
Musiałem uderzyć go w twarz. Oddał mi wszystkie oszczędności dopiero jak powiedziałem, że wybiję mu wszystkie zęby.
Ten gość był muzykiem. Zagroziłem, że zmiażdżę mu palec.
Naprawdę nie mam ochoty słuchać o tym, jak wyciąga od ludzi pieniądze. Mój brat jest wysoki i niejeden sportowiec pozazdrościłby mu sylwetki, ale zawsze miał miękkie i dobre serce. Kiedy mama zachorowała, a tata zaczął mieszać się w sprawy Lawrence’a i jego ludzi, to Jake przejmował opiekę nade mną. Pozwalał mi spać w swoim pokoju i pomagał wymykać się do sklepu po kubełek lodów. Wtedy tata jeszcze z nami mieszkał, i to on stanowił główny cel pogróżek zbirów Lawrence’a – ludzi, którzy przychodzili do naszego domu po pieniądze, które pożyczył od nich ojciec.
Teraz taty z nami nie ma, a Jake zgrywa jednego z tych zbirów, aby tylko trzymać ich w ryzach.
Czuję, jak poczucie winy skręca mi żołądek. Gdyby robił to tylko i wyłącznie ze względu na mnie, nie pozwalałabym mu tak się narażać.
Ale tu nie chodzi tylko o mnie. Tu chodzi również o mamę.
Jake uważa, że mógłby robić dla Lawrence’a coś więcej. Kupić nam trochę czasu. Tylko że to wymagałoby spełniania gróźb, za pomocą których wyciąga od ludzi pieniądze. Musiałby robić im krzywdę.
A to by go zniszczyło. Już teraz widzę, jak się zmienił. Czasem wolałabym, żeby pił tę kawę w ciszy.
Kiedyś mu to powiedziałam, a on się wściekł.
– Co takiego? Nie możesz o tym słuchać? Ja muszę to wszystko robić. – Napięcie w jego głosie było tak wielkie, że niemal się załamał. – Masz szczęście, Harper. Masz szczęście, że musisz tylko o tym słuchać.
Ta, jasne. Szczęście.
Lecz wtedy, niemal natychmiast, zalała mnie fala wyrzutów sumienia, ponieważ miał rację. Nie jestem sprytna ani silna; chciałabym mu jakoś pomóc, ale Jake pozwala mi tylko trzymać wartę. Dlatego teraz, gdy mój brat potrzebuje się komuś wygadać, nie przerywam. Nie mogę walczyć, ale umiem słuchać.
Zerkam na telefon. Dwanaście minut. Jeśli skończy mu się czas, będzie to oznaczać, że nie wykonał zadania, a ja mam uciekać. Biec po mamę. Ukryć się.
Już kiedyś zeszliśmy do trzech minut. Nawet dwóch. Jednak zawsze wracał – zdyszany i bez tchu, czasem zbryzgany krwią, ale wracał.
Dlatego na razie się nie martwię.
Obracając w dłoni zimną łyżkę do opon, czuję pod palcami płatki rdzy. Słońce niedługo wzejdzie, lecz do tego czasu pewnie zdążę zamarznąć na kość.
Nieopodal rozlega się perlisty, kobiecy śmiech, a ja wyglądam zza framugi drzwi wejściowych. Na zewnątrz znajduje się dwójka ludzi stojących niemal na krawędzi kręgu światła, rzucanego przez uliczną lampę. Jasne włosy dziewczyny lśnią jak w reklamie szamponu do włosów i kołyszą się z każdym jej chwiejnym ruchem. Wszystkie bary zamykano o trzeciej nad ranem, lecz najwyraźniej dla niej nie stanowiło to przeszkody. Na widok jej króciutkiej mini i rozpiętej dżinsowej kurtki czuję się, jakbym włożyła na siebie gruby kombinezon zamiast cienkiego swetra.
Mężczyzna jest ubrany o wiele stosowniej – ma na sobie ciemny strój oraz długi płaszcz. W pierwszej chwili zastanawiam się, czy to glina aresztujący prostytutkę, czy może zwykły biznesmen na randce, lecz nagle nieznajomy odwraca głowę, a ja pośpiesznie cofam się za framugę.
Blondynka po raz kolejny wybucha śmiechem. Albo to on jest tak zabawny, albo ona pijana w sztok.
Nagle słyszę, jak dziewczyna zaczerpuje tchu, a jej chichot gwałtownie się urywa, jakby ktoś wyrwał wtyczkę z gniazdka.
Wstrzymuję oddech. Ta nagła cisza jest wręcz ogłuszająca.
Nie mogę do nich podejść.
Nie mogę podejmować takiego ryzyka.
Jake się wścieknie. Mam tylko jedno zadanie do wykonania, nic więcej. Już słyszę, jak krzyczy: Nie mieszaj się, Harper! Już i tak jesteś bardziej narażona na niebezpieczeństwo!
Miałby rację, ale dziecięce porażenie mózgowe ani trochę nie powstrzymuje mojej ciekawości, dlatego ponownie wychylam się zza progu.
Blondynka leży bezwładnie w ramionach mężczyzny jak lalka, z głową luźno opadającą na bok. Nieznajomy wsuwa jedną rękę pod jej kolana i rozgląda się po opustoszałej ulicy.
Chętnie zadzwoniłabym na policję, ale Jake pewnie wpadłby w szał. W końcu on sam bez przerwy wchodzi na ścieżkę wojenną z prawem. Obecność glin naraziłaby Jake’a na niebezpieczeństwo. Mnie naraziłaby na niebezpieczeństwo. I mamę również.
Patrzę na te falowane, jasne włosy, na wiotką dłoń muskającą powierzchnię chodnika. Może to porywacz. Może zabił tę dziewczynę… albo prawie. Nie mogę stać bezczynnie.
Ściągam tenisówki, żeby moja głupia lewa stopa nie szurała o chodnik. Jeśli chcę, to potrafię poruszać się całkiem szybko, ale skradanie się to już wyższa szkoła jazdy. Puszczam się biegiem w kierunku nieznajomego i unoszę metalowy pręt.
Odwraca się ku mnie w ostatniej sekundzie, co prawdopodobnie ratuje mu życie, ponieważ łyżka uderza go w ramię, nie w głowę. Mężczyzna chrząka i zatacza się do tyłu, upuszczając dziewczynę na chodnik.
Ponownie unoszę pręt, lecz mężczyzna jest szybszy. Łapie moje ramię, wbija mi łokieć w klatkę piersiową i podcina nogi, w mgnieniu oka posyłając mnie na zimny, twardy beton.
Niemal natychmiast czuję na sobie ciężar jego ciała. Robię zamach rękami. Nie mogę dosięgnąć jego głowy, ale udaje mi się uderzyć go w biodro. Potem w żebra.
Chwyta mnie mocno za nadgarstek, a następnie przyszpila moją rękę do chodnika. Wydaję z siebie pisk i próbuję się wyrwać z jego uścisku, ale po chwili zdaję sobie sprawę, że siedzi na mojej prawej nodze, a wolną ręką boleśnie napiera na moją klatkę piersiową.
– Rzuć broń – mówi z wyraźnym akcentem, choć nie mogę stwierdzić jego pochodzenia. Po chwili przysuwa twarz blisko mojej. Jest młody, niewiele starszy od Jake’a.
Uderzam go drugą dłonią, ale równie dobrze mogłabym okładać posąg. Wzmacnia uścisk na moim nadgarstku, aż w pewnym momencie mam wrażenie, że zaraz pęknie mi kość.
Z mojego gardła wydobywa się jęk, lecz zaciskam zęby i uparcie nie wypuszczam pręta z dłoni.
– Rzuć ją – powtarza, a w jego głosie słychać narastającą furię.
– Jake! – krzyczę, mając nadzieję, że już zdążył wrócić ze zlecenia. Bijący od chodnika chłód kłuje mnie w plecy. Każdy mięsień w moim ciele jest napięty jak struna, ale nie poddaję się. – Jake! Pomocy!
Próbuję wydrapać mu oczy, ale w odpowiedzi mężczyzna jeszcze bardziej wzmacnia uścisk. Napotyka mój wzrok, a na jego twarzy nie widzę nawet cienia wahania. Za chwilę złamie mi nadgarstek.
W pobliżu rozbrzmiewa syrena policyjna, jednak wiem, że jest już za późno. Robię kolejny zamach, celując w jego twarz, lecz zamiast tego trafiam w szyję. Czuję krew pod paznokciami, a w oczach mężczyzny płonie chęć mordu. Niebo nad naszymi głowami delikatnie się rozjaśnia, przybierając kolor różu z pomarańczowymi smugami.
Unosi wolną rękę, a ja nie wiem, czy chce mnie uderzyć, udusić, czy skręcić mi kark. Nie ma to znaczenia. To koniec. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzę w życiu, będzie przepiękny wschód słońca.
Ale coś jest nie tak. Jego dłoń nie opada.
Zamiast tego wszystko wokół zostaje pochłonięte przez czerń.ROZDZIAŁ TRZECI
RHEN
Metalowe dekoracje lśnią we wpadających przez okno mojego salonu promieniach słońca, rzucając cienie na ręcznie szyte gobeliny oraz obite jedwabiem fotele, w których niegdyś przesiadywali moi rodzice. Czasem, gdy siedzę tu dostatecznie długo, mogę wyobrazić sobie ich obecność. Słyszę opryskliwy ton ojca, który zawsze miał w zanadrzu całą litanię przestróg i wykładów. Słyszę cichy głos matki, która w takich chwilach często była dla niego głosem rozsądku.
Pamiętam też własną arogancję.
Mam ochotę opuścić zamek i rzucić się z klifu.
Tylko że to nie zadziała. Próbowałem, i to kilka razy.
I za każdym razem budzę się tutaj, w tym pomieszczeniu, skąpany w promieniach słońca. Ogień zawsze pali się delikatnie w kominku, tak jak i teraz, a jego płomienie trzaskają w znajomym rytmie. Kamienna podłoga wygląda na świeżo wypolerowaną, wino i kielichy stoją w gotowości na małym stoliku. Broń Greya wisi na drugim krześle i czeka na jego powrót.
Zawsze wszystko wygląda tak samo.
Z jednym wyjątkiem. Po ofierze nigdy nie ma śladu.
Płomień coraz bardziej się wznieca. W samą porę. Grey wkrótce się zjawi.
Wzdycham. Na końcu języka mam już przygotowaną obszerną, kwiecistą przemowę powitalną, choć często muszę trochę zaczekać, aż dziewczyna ocknie się ze snu wywołanego eterem, który podał jej wcześniej Grey. Na początku zawsze są przerażone, ale z czasem nauczyłem się skutecznie je uspokajać. Wiem, jak wykorzystać swój urok i wzbudzić w nich zaufanie.
Tylko po to, by całkowicie je zburzyć w czasie przesilenia zimowego. To właśnie wtedy, na własne oczy, widzą moją przemianę.
Powietrze drży, a ja podnoszę się z krzesła. Owszem, nienawidzę tej klątwy oraz bezkresnej rutyny, jaka tu panuje, ale dziewczęta są jedynym zmieniającym się elementem tego cyklu. Mimo wszystko ciekawi mnie, cóż za nieprzytomną piękność Grey będzie tym razem trzymał w ramionach.
Jednak gdy Grey pojawia się w pomieszczeniu, przypiera dziewczynę do podłogi.
Nie jest nieprzytomną pięknością. Jest mizerna, bosa… i właśnie próbuje rozorać paznokciami szyję dowódcy.
Grey klnie siarczyście i odpycha jej dłoń. Na gardle wykwitają mu krwawe pręgi.
Podnoszę się z krzesła z lekkim opóźnieniem wywołanym przez ten niecodzienny widok.
– Dowódco! Puść ją.
Grey natychmiast schodzi z dziewczyny i chwiejnie wstaje z podłogi. Dziewczyna pośpiesznie się od niego odsuwa, przyciskając do piersi coś na kształt przerdzewiałej broni. Jej ruchy są niepewne i kompletnie pozbawione gracji.
– Co się dzieje? – Kładzie dłoń na ścianie i podnosi się z podłogi. – Co zrobiłeś?
Grey bierze miecz z krzesła i wyciąga go z pochwy z gwałtownością, której nie widziałem u niego od… od wieków.
– Bez obaw, mój panie. Możliwe, że ten sezon będzie najkrótszy ze wszystkich, jakie mieliśmy do tej pory.
Dziewczyna unosi zardzewiały pręt, jakby mógł on stanowić jakąkolwiek ochronę w spotkaniu z wytrenowanym fechmistrzem. Ciemne loki wysuwają się spod jej kaptura, a twarz ma ściągniętą z wyczerpania i ubrudzoną. Ciężar ciała przenosi na prawą nogę, przez co zaczynam się zastanawiać, czy Grey zrobił jej krzywdę.
– No, śmiało – mówi, przeskakując wzrokiem między mną, a dowódcą. – Znam idealne miejsce, w które nie udało mi się jeszcze trafić.
– Z chęcią. – Grey unosi miecz i robi krok w jej stronę. – Ponieważ mogę powiedzieć dokładnie to samo.
– Dość. – W życiu nie widziałem, żeby Grey chciał rzucać się na jedną z dziewcząt. Widząc brak reakcji, dodaję ostro: – To rozkaz, dowódco.
Tym razem spełnia polecenie, jednak nie chowa miecza ani nie spuszcza wzroku z dziewczyny.
– Nie myśl – cedzi przez zęby Grey – że z tego powodu dam ci się znowu zaatakować.
– Bez obaw – rzuca dziewczyna. – Jestem pewna, że jeszcze będę miała ku temu okazję.
– Zaatakowała cię? – Unoszę brwi. – Grey, ona jest dwa razy mniejsza od ciebie.
– Nadrabia temperamentem. Poza tym to nie ją wybrałem.
– Gdzie ja jestem? – Dziewczyna przenosi wzrok ze mnie na Greya, potem na miecz, który dowódca wciąż trzyma w dłoni… A następnie na znajdujące się za nami drzwi. Zaciska palce na pręcie z taką siłą, że jej knykcie robią się białe. – Co zrobiłeś?
Zerkam na Greya i zniżam głos:
– Schowaj miecz. Straszysz ją.
Strażników królewskich trenuje się tak, by wykonywali rozkazy bez wahania, a Grey nie stanowi wyjątku od tej reguły. Wsuwa miecz do pochwy, ale pas z bronią zapina wokół bioder.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio w pierwszym dniu sezonu nosił przy sobie broń. Prawdopodobnie dawno temu – za czasów, gdy ja miałem jeszcze kim rządzić, a straż królewska musiała raz po raz chronić mury zamku przed niebezpieczeństwami, które nadchodziły z zewnątrz.
Niemniej jednak kiedy Grey chowa broń, panująca w komnacie napięta atmosfera nieco się rozluźnia. Wyciągam dłoń i ściszam głos, jakbym mówił do rozjuszonego źrebaka.
– Nic ci tu nie grozi. Czy możesz oddać mi swoją broń?
Dziewczyna zerka szybko na Greya, który wciąż trzyma dłoń na rękojeści miecza.
– Nie ma mowy.
– Boisz się Greya? Zaraz rozwiążemy ten problem. – Przenoszę na niego wzrok. – Dowódco. Nie wolno ci skrzywdzić tej dziewczyny.
Grey cofa się nieznacznie i zakłada ręce na piersi.
Nowoprzybyła uważnie obserwuje tę scenę, a następnie bierze głęboki wdech i ostrożnie robi krok do przodu, wyciągając pręt ku mnie.
Cieszę się, że można ją oswoić równie łatwo, co pozostałe. Podnoszę dłoń i patrzę na nią zachęcająco.
Dziewczyna robi kolejny krok… lecz nagle wyraz jej twarzy ulega zmianie. Wykrzywia usta, zaciska mocniej palce na swojej prowizorycznej broni i robi potężny zamach.
Ciężka stal trafia mnie w brzuch, tuż pod żebrami. Do diabła, jak to boli. Zginam się w pół, lecz nowoprzybyła niemal natychmiast przygotowuje się do kolejnego uderzenia, celując prosto w moją głowę.
Na całe szczęście mój trening był niemal tak rygorystyczny jak w przypadku Greya. Robię unik i łapię za pręt, nim udaje jej się mnie dosięgnąć.
Teraz rozumiem, dlaczego Grey wyciągnął miecz.
W jej oczach płonie wyzwanie. Szarpnięciem przyciągam ją do siebie, próbując wyrwać jej broń z rąk.
Zamiast tego jednak wypuszcza pręt, pozbawiając mnie równowagi. Utykając na lewą nogę, dopada do drzwi i wybiega na korytarz, a dźwięk jej ciężkiego oddechu odbija się echem od otaczających ją ścian.
Nie biegnę za nią. Metalowy pręt upada z brzękiem na podłogę, a ja przyciskam dłoń do boku.
Grey nie ruszył się z miejsca. Wciąż stoi tam, gdzie wcześniej, z rękami założonymi na piersi.
– Nadal chcesz, żebym nie robił jej krzywdy?
Kiedyś nie śmiałby kwestionować moich decyzji.
Kiedyś może bym się tym przejął.
Wzdycham ciężko i krzywię się, czując, jak moje żebra napierają na świeżo stłuczone miejsce. I tak oto ekscytację płynącą z zyskania nowej atrakcji zastąpił ból. Skoro już teraz tak uparcie próbuje ode mnie uciec, to nie ma już dla nas nadziei.
Cienie w salonie poruszają się delikatnie, podążając znajomą ścieżką, którą widziałem już setki razy.
Po tym jak ten sezon zakończy się kolejną porażką, zobaczę ją jeszcze raz.
– Jest ranna – mówi Grey. – Daleko nie ucieknie.
Ma rację. Marnuję czas.
Tak jakbym nie miał go aż nadto.
– Idź – mówię. – Sprowadź ją tu.ROZDZIAŁ CZWARTY
HARPER
Pędzę długim korytarzem, słysząc własny ciężki oddech. To musi być jakieś muzeum albo stara galeria. Moje skarpety ślizgają się na jedwabnych dywanach wyścielających marmurową posadzkę. Ściany pokrywa drewniana boazeria regularnie porozdzielana kamiennymi, strzelistymi łukami. Co jakiś czas mijam po drodze ciężkie, drewniane drzwi z misternie zdobionymi klamkami, ale żadne z nich nie są uchylone.
Nie sprawdzam, czy są zamknięte na klucz. Biegnę dalej. Muszę znaleźć jakąś inną osobę albo zwyczajnie wydostać się z tego miejsca.
Kiedy skręcam za róg, moim oczom ukazują się wielkie, skąpane w promieniach słońca schody. Prowadzą w dół, do ogromnego holu wielkości sali gimnastycznej w moim liceum, z ciemną podłogą, ogromnymi oknami z barwionego szkła oraz masywnymi, żelaznymi wrotami. Na ścianach wiszą gobeliny w odcieniach purpury, zieleni i czerwieni, poprzetykane złotymi i srebrnymi nićmi, które mienią się w blasku poranka. Pod jedną ze ścian umieszczono kilka dużych stołów, a na nich kilkadziesiąt kieliszków do szampana oraz talerze z całą masą ciast i słodkiego pieczywa. W kącie stoi pół tuzina pozłacanych krzeseł ze spoczywającymi na nich instrumentami.
To miejsce sprawia wrażenie, jakby ktoś tu przygotowywał się na ślub lub na przyjęcie. Lecz z pewnością nie wygląda na kryjówkę porywaczy.
Nic z tego nie rozumiem… Ale przynajmniej znalazłam drzwi.
Nagle ciszę przerywa pikanie.
Stoper Jake’a.
Wyciągam telefon z kieszeni i wbijam wzrok w migające zera. Czuję ucisk w gardle. Nie wiem, czy udało mu się wrócić.
Muszę się skupić. Wciąż stoję na widoku, a łzy na nic mi się teraz nie zdadzą. Jak już znajdę jakieś schronienie, zadzwonię na policję.
Chwytam mocno balustradę i zbiegam po schodach. Lewa noga bez przerwy mi zawadza i omal się przez nią nie przewracam, ale grożę jej w myślach, że ją utnę, jeśli nie będzie współpracować. Działa.
Kiedy skręcam za róg, wszystkie instrumenty w jednej chwili unoszą się z krzeseł.
Zatrzymuję się gwałtownie i rzucam w prawo, chcąc uniknąć bolesnego zderzenia… Jednak instrumenty nagle zaczynają grać. Salę wypełnia przepiękna muzyka symfoniczna, wspierana w dużej mierze dźwiękami fletów, trąbek i skrzypiec.
To musi być jakaś magiczna sztuczka. Iluzja optyczna. Coś jak przedstawienie w parku rozrywki uruchamiane przez czujnik ruchu.
Wyciągam rękę w stronę jednego z fletów, spodziewając się natrafić na cienkie druty lub plastik, który utrzymuje go w miejscu.
Ale niczego takiego nie znajduję. Zamykam dłoń wokół metalu i lekko przyciągam go do siebie. Stal wibruje, jakby ktoś właśnie grał na instrumencie. Nie czuję w środku żadnego dodatkowego ciężaru, który mógłby świadczyć o obecności baterii. Nie widzę też głośnika.
Unoszę flet do ucha i słyszę, że melodia pochodzi ze środka rurki.
Robię krok do tyłu i ciskam instrument w przypadkowym kierunku.
Flet wraca na swoje miejsce nad krzesłem, lewitując, a jego klawisze na zmianę zapadają się i unoszą, jakby grał na nim niewidzialny muzyk.
Przełykam ślinę z trudem. To sen. Tamta dwójka czymś mnie odurzyła. Na pewno można to w jakiś sposób wyjaśnić.
Tracę czas. Muszę się stąd wydostać.
Ruszam do drzwi, po części spodziewając się, że będą zamknięte… Ale tak nie jest. Chwiejnym krokiem wychodzę na marmurowe podwyższenie, czując na skórze ciepłe podmuchy wiatru. Po jednej stronie wznoszą się kamienne ściany, a stopnie prowadzą w dół, na brukowaną ścieżkę. Przede mną rozciąga się bezkres idealnie przystrzyżonego trawnika, gdzieniegdzie urozmaiconego drzewami. Grządkami kwiatowymi. Ogromną fontanną, która raz po raz wyrzuca w powietrze strumienie wody. W oddali widać gęsty las, odznaczający się na tle głęboką, ciemną zielenią.
I żadnych ulic.
Drzwi zamykają się za mną z kliknięciem, całkowicie tłumiąc rozbrzmiewającą w środku muzykę. Nie ma tu poręczy, więc tym razem zejście po schodach zajmuje mi o wiele więcej czasu, lecz w końcu udaje mi się dotrzeć na brukowany chodnik. Podnoszę głowę i widzę górujący nade mną budynek wybudowany z wielkich, kremowych cegieł poprzedzielanych blokami z marmuru i kamienia.
To nie muzeum. To pałac. I to duży pałac.
Ale nikogo w nim nie ma. Na zewnątrz tak samo. Tyle akrów zieleni i ani jednego człowieka. Panująca tu cisza jest wręcz ogłuszająca. Nie ma tu samochodów. Nie ma brzęczących linii wysokiego napięcia. Samolotów.
Wyciągam telefon z kieszeni i próbuję zadzwonić na policję.
W słuchawce odzywa się przerywany sygnał. Brak zasięgu.
Potrząsam nim, jakby to miało w jakiś sposób pomóc. Wszystkie ikony u góry są nieaktywne.
Zero wież satelitarnych. Wi-fi. Bluetooth.
Z mojego gardła wyrywa się głuchy jęk.
Tamte instrumenty grały same.
Nie potrafię tego pojąć. Na dodatek martwię się jeszcze o brata.
Wtem uderza mnie kolejna myśl, która jeszcze bardziej pogłębia ogarniający mnie strach. Jeśli Jake’owi coś się stało, to już nikt nie pomoże mamie. Wyobrażam sobie, jak leży w łóżku, zanosząc się mokrym kaszlem wywołanym rakiem płuc. Głodna. Bez leków. Bez kogoś, kto zaprowadzi ją do łazienki.
Nagle oczy zachodzą mi łzami. Wycieram policzki i zmuszam się do biegu, czując, jak pot spływa mi po plecach.
Zaraz. Pot. Jest ciepło.
W DC zamarzałam na kość.
W jednej chwili cały ten pot robi się zimny.
Panikuj później. Teraz nie mogę się zatrzymywać.
Za zamkiem, tuż za rozległym, brukowanym dziedzińcem, stoi wielki budynek gospodarczy. Wszędzie roi się od kwiatów; oplatają drewniane treliarze, wypływają z ogromnych donic i dekorują żywopłoty oraz ogrody. Lecz nawet tutaj nie widzę ani jednego człowieka.
Moje mięśnie są napięte i zmęczone, a po skroniach spływają mi krople potu. Mam szczerą nadzieję, że to coś w rodzaju garażu, ponieważ wkrótce potrzebny mi będzie środek transportu. Nie mogę uciekać w nieskończoność. Przylegam płasko do muru zamku, walcząc o oddech, i wytężam słuch.
Cisza. Ruszam przez dziedziniec w stronę budynku, mimo że moja lewa stopa prosi o chwilę odpoczynku. Dopadam do progu, ślizgając się nieco w przemokniętych skarpetkach. Trzy konie podnoszą głowy i parskają na mój widok.
Wow. Czyli to nie garaż. To stajnia.
Nawet lepiej. I tak nie wiedziałabym, jak uruchomić samochód bez kluczyków, ale potrafię jeździć konno.
Zanim nasze życie całkowicie legło w gruzach, kiedy to tata jeszcze miał pracę i cieszył się dobrą reputacją wśród innych, często właśnie w ten sposób spędzałam wolny czas. Z początku robiłam to w ramach terapii po wszystkich operacjach, którym mnie poddano, lecz po jakimś czasie jazda konna stała się moją pasją. Potężne nogi wierzchowca napawały mnie poczuciem wolności i siły, o których mogłam jedynie pomarzyć poza siodłem. Przez lata pracowałam w stajni, a w zamian, właściciel często pozwalał mi pożyczać konie i wyruszać na krótkie przejażdżki, aż w końcu musieliśmy przeprowadzić się do miasta.
W swoim życiu musieliśmy zrezygnować z wielu rzeczy, ale to właśnie za końmi tęsknię najbardziej.
Po obu stronach alejki znajdowało się około trzydziestu boksów. Zbudowano je z pomalowanych desek, zwieńczonych żelaznymi prętami, sięgających do połowy wysokości pomieszczenia. Wpadające przez świetliki promienie słońca, podkreślają zadbaną, połyskującą sierść wierzchowców. Wzdłuż ściany, w regularnych odstępach, wiszą wykonane z lśniącej, prawdziwej skóry uzdy z błyszczącymi, metalowymi klamrami. Na podłożu nie ma nawet jednego źdźbła siana, wokół nie latają muchy. Wszystko wygląda idealnie.
Jeden z ogierów o jeleniej maści wyciąga łeb i dmucha przez nos na moją dłoń. Jest przywiązany do metalowego kółka w boksie, a na jego grzbiecie już spoczywa siodło. Nie spanikował, gdy ukradkiem wślizgnęłam się do stajni i nawet teraz wpatruje się we mnie ze spokojem. Jest duży i stabilny, o jasnobrązowej sierści oraz czarnej grzywie. Na złotej tabliczce przybitej do frontowej części jego boksu widnieje napis: Ironwill.
Przesuwam dłonią po pysku wierzchowca.
– Dla mnie będziesz Willem.
W małej szafce obok jego boksu znajduję buty i płaszcze… Oraz pas z przyczepionym do niego sztyletem.
Prawdziwa broń. Tak.
Zawiązuję go ciasno w talii. Buty są na mnie za duże, ale sznurowadła sięgają aż do moich łydek, dzięki czemu jestem w stanie nieco bardziej ustabilizować kostki.
Wślizguję się do boksu i rygluję drzwi. Mimo że trzęsą mi się dłonie, Will ochoczo bierze uzdę do pyska.
– Wybacz – szepczę, głaszcząc wierzchowca po policzku. – Wyszłam z wprawy.
Nagle słyszę odgłos ciężkich kroków.
Zamieram, a następnie chowam się za koniem i prowadzę go w zacieniony kąt boksu. Lejce przesiąkły moim potem, ale uparcie trzymam wierzchowca blisko siebie.
Ktoś podchodzi do każdego z koni, stopniowo przechodząc przez całą długość stajni. Słyszę ciche słowa, poklepywanie po szyi. Znowu cisza, potem kolejne kroki.
Sprawdza boksy.
Po jednej stronie widzę drewnianą półkę, prawdopodobnie przeznaczoną na siano lub paszę. Powoli na nią wchodzę, a następnie podpieram się na dłoniach. Nie jest to najlepsza pozycja do dosiadania konia, ale za nic nie zrobię tego, stojąc na ziemi. Teraz muszę jakoś wsunąć stopę w strzemię. Czuję spływające po moich plecach krople potu, ale mocno chwytam za siodło.
Z całej siły powstrzymuję jęk. To musi być najbardziej cierpliwe zwierzę, jakie kiedykolwiek nosiła Ziemia, ponieważ nawet nie rusza się z miejsca, gdy całym ciężarem rzucam się na jego grzbiet.
Ale udało się. Siedzę w siodle.
Jestem tak wyczerpana, że mam ochotę się rozpłakać. Nie, poprawka – już płaczę. Po moich policzkach spływają strumienie łez. Muszę się stąd wydostać. Muszę. W jednej chwili słyszę odgłos kroków. Okrzyk zaskoczenia. Szczęk rygla. Widzę falowane, ciemne włosy oraz błysk stali, gdy mężczyzna dobywa miecza. Drzwi boksu zaczynają się otwierać.
Uderzam piętami w boki Willa, wydając z siebie okrzyk wojenny, by dodać sytuacji dramatyzmu. Koń jest przerażony… co wcale mnie nie dziwi. Sama jestem przerażona. Ale mimo wszystko wierzchowiec rusza naprzód, gwałtownie odpychając drzwi na bok i tym samym usuwając mężczyznę z drogi.
– Naprzód! – krzyczę. – Proszę, Willu! W drogę! – Wbijam pięty w boki rumaka.
Will wyskakuje z boksu, ustawia się przodem do wyjścia, i rusza galopem po brukowanej ścieżce.
Nic nie widzę zza kurtyny łez. Moje stopy już zdążyły się wysunąć ze strzemion. Zatapiam palce lewej dłoni w grzywie Willa, a drugą rękę oplatam mu wokół szyi. Gdy wbiegamy na trawę, z każdym krokiem konia tak bardzo podskakuję w siodle, że równie dobrze mogłabym siedzieć na włączonym młocie pneumatycznym.
Nagle powietrze przecina trzykrotny, wysoki gwizd.
Will zapiera się kopytami, staje w miejscu i odwraca się. Nie mam wyboru. Zeskakuję z grzbietu konia i upadam na trawę.
Przez chwilę nie wiem, gdzie co jest. W głowie mi wiruje.
Tak blisko. Byłam tak blisko.
Tamci dwaj mężczyźni są coraz bliżej. Widzę ich skąpane w słońcu niewyraźne sylwetki, choć nie jestem pewna, czy są one zniekształcone przez łzy, czy przez wstrząs mózgu. Muszę wstać. Muszę biec dalej.
Udaje mi się wstać z ziemi, ale jestem za wolna. Blondyn już stoi obok mnie i właśnie podaje mi rękę. Ciemnowłosy szermierz jest zaraz za nim.
– Nie! – wyrzucam z siebie piskliwym głosem. Odsuwam się od niego i dobywam sztyletu.
Szermierz zaczyna wyciągać miecz.
Robię krok w tył, potykam się o własne stopy i siadam gwałtownie na ziemi.
– Dowódco. Przestań – mówi blondyn, po czym odwraca się w moją stronę. Podnosi dłoń. – Spokojnie. Nie skrzywdzę cię.
– Goniliście mnie.
– Właśnie tak postępuje się ze złodziejami koni – mówi szermierz.
– Grey. – Blondyn patrzy na niego ostro, a następnie wyciąga ku mnie rękę. – Proszę. Nie masz się czego obawiać.
Chyba sobie żartuje.
Wcześniej widziałam go z bliska, lecz teraz mam okazję dokładnie mu się przyjrzeć. Wysokie kości policzkowe i ostro zarysowana szczęka wyraźnie podkreślają jego profil. Podobnie jak ciemnobrązowe oczy. Na twarzy nie ma ani jednego piega, lecz delikatna opalenizna świadczy o tym, że raz na jakiś czas opuszcza mury pałacu. Ma na sobie białą koszulę, a na ramionach niebieską kurtkę zaakcentowaną skórzanym obszyciem i złotymi haftami. Na jego piersi błyszczą złote klamry, a przy pasie na jego biodrze wisi sztylet.
Patrzy na mnie, jakby nie pierwszy raz miał do czynienia z wariatką.
Trzymam sztylet przed sobą.
– Powiedzcie mi, gdzie jestem.
– Jesteś na terenie Zamku Ironrose, w sercu Emberfall.
Przeczesuję w myślach wszystkie parki rozrywki, które mogłyby nosić tę nazwę i które znajdowałyby się w rozsądnej odległości od DC. Ten zamek jest ogromny. Na pewno bym o nim usłyszała. Do tego stoper Jake’a stanowi tu największą zagadkę. Nie ma mowy, by ten szermierz zdążył wywieźć mnie tak daleko w tak krótkim czasie. Zwilżam wargi językiem.
– Jak nazywa się najbliższe miasto?
– Port Silvermoon. – Waha się przez moment, po czym robi krok w moją stronę. – Jesteś zdezorientowana. Proszę… pozwól sobie pomóc.
– Nie. – Ponownie celuję w niego sztyletem, a blondyn posłusznie staje w miejscu. – Wynoszę się stąd. Wracam do domu.
– Z tego miejsca nie uda ci się dotrzeć do domu.
Patrzę gniewnie na stojącego za nim uzbrojonego mężczyznę.
– To on mnie tu przyprowadził. Musi być jakieś wyjście, z którego mogłabym skorzystać.
Wyraz twarzy szermierza jest nieprzenikniony i całkowicie pozbawiony wszelkiego uroku, jaki bije od blondyna.
– Nie ma.
Wbijam w niego zimny wzrok.
– Musi być.
Jego twarz ani drgnie.
– Nie. Ma.
– Dość. – Blondyn ponownie wyciąga dłoń. – Dziedziniec to nie jest odpowiednie miejsce na takie sprzeczki. Chodź. Pokażę ci twoją komnatę. Może jesteś głodna?
Nie wiem już, czy to oni są szaleni… Czy może to ja straciłam rozum. Zaciskam mocniej palce na rękojeści sztyletu.
– Nigdzie z wami nie pójdę.
– Rozumiem twoją niechęć, ale nie mogę pozwolić ci opuścić terenu zamku. To niebezpieczne. Nie mam żołnierzy, którzy mogliby teraz patrolować Trakt Królewski.
– Trakt Królewski – powtarzam tępo. Wszystko, co mówi, brzmi tak logicznie. Jakby wcale nie próbował ogłupić mnie kłamstwami tylko po to, bym za nim poszła. Mało tego, sprawia wrażenie, jakby dziwił się, że nie wierzę w każde jego słowo.
– Proszę – mówi, tym razem jeszcze delikatniejszym tonem. – Z pewnością wiesz już, że jeśli nie pójdziesz po dobroci, użyjemy siły.
Moje serce przyspiesza. Tak, już to wiem. Nie mam pojęcia, która z tych opcji jest gorsza – dalsze stawianie oporu, czy pójście tam z własnej woli.
– Nie waż się mi grozić.
– Grozić? – Unosi brwi. – Sądzisz, że będę ci grozić, po tym jak zaoferowałem ci ochronę, wikt i opierunek?
Brzmi, jakbym go uraziła. Znam mężczyzn, którzy bez wahania spełniają wszystkie swoje zachcianki. Jednak żaden z nich nie przypomina stojącego przede mną młodzieńca.
Wciąż nie wiem, gdzie jestem, ale czuję już ból w mięśniach. Nie jestem pewna, czy w ogóle uda mi się wstać z ziemi o własnych siłach. O ucieczce bez wątpienia mogę już zapomnieć.
Ma rację: jeśli dalej będę stawiać opór, to zaprowadzą mnie do zamku wbrew mojej woli. Powinnam oszczędzać siły.
Odpocznę. Zjem. A potem poszukam drogi ucieczki.
Wstrzymuję oddech i chowam sztylet do pochwy. Po części spodziewam się, że będą próbowali odebrać mi broń, ale nic takiego nie robią.
Mimo wypełniającej mnie determinacji, mam wrażenie, jakbym właśnie się poddała. Ciekawe, co powiedziałby na to Jake.
Och, Jake. Nawet nie wiem, czy jest bezpieczny. Nie mam pojęcia, co robić.
Przeżyję. Muszę.
Dlatego zaciskam zęby, tłumię tę burzę emocji, a następnie chwytam dłoń blondyna.