A Fate Darker than Love. Ostatnia Bogini. Tom 1 - ebook
A Fate Darker than Love. Ostatnia Bogini. Tom 1 - ebook
Najciemniejsza tajemnica często kryje się w nas.
Potężne, nieśmiertelne i tajemnicze. Walkirie są następczyniami nordyckich bogów i jedynymi istotami, które mogą uchronić ludzkość przed ostateczną zagładą. Ich zadanie polega na towarzyszeniu duszom poległych bohaterów w drodze do Walhalli. Blair, która, jako córka Walkirii, nie posiada żadnej mocy, nie ma z tym wszystkim nic wspólnego – do czasu, kiedy jej matka ginie w wypadku samochodowym. Blair jest pewna, że to nie był wypadek. Jej matka została zamordowana. Nikt jednak nie chce jej uwierzyć, nawet najlepszy przyjaciel Ryan, do którego od dawna czuje więcej niż przyjaźń. Zdana na samą siebieBlair wyrusza na poszukiwanie prawdy i wkrótce przekonuje się, że jej przeznaczenie splata się z losem Walkirii – i z przyszłością Ryana.
Pierwszy tom nowego romansu fantasy bestsellerowej autorki, Bianki Iosivoni
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8265-548-3 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Klergy, Valerie Broussard – The Beginning of the End
Skylar Grey – Invisible
Within Temptation – Our Solemn Hour
Celtic Woman – I See Fire
UNSECRET, Young Summer – Can You Hear Me
Audiomachine – 10 Inch Nails (Alluxe Remix)
League of Legends, Valerie Broussard, Ray Chen – Awaken
Eightysix – Valhalla
Celtic Woman – Skyrim Theme
Amberian Dawn – Valkyries
Tommee Profitt, SVRCINA – Tomorrow We Fight
Colossal Trailer Music – A Winter Tale
Ruelle – Oh My My
2WEI – Toxic
Colossal Trailer Music – Cold Reaper
Varien, Laura Brehm – Valkyrie
Klergy, Valerie Broussard – Start a War
Thomas Bergersen, Two Steps from Hell –
He Who Brings The Night
Thomas Bergersen, Two Steps from Hell – Sky Titans
Black Veil Brides – In The End
David Chappell – End of DaysPROLOG
AMSTERDAM, HOLANDIA
Każde życie ma swój koniec. I chociaż wiedzą o tym wszyscy, większość ludzi mimo to żyje tak, jakby była nieśmiertelna. Jak gdyby nie czekał ich kres. A przecież po takim czasie powinni już to wiedzieć.
Ludzie...
Virginia, przez nielicznych przyjaciół nazywana po prostu Vi, parsknęła cicho i dotknęła wargami porcelanowej filiżanki. Przynajmniej kawa smakowała dobrze.
Tego słonecznego popołudnia na tarasie kawiarni otaczało ją wiele osób. Grupa matek z wózkami dziecięcymi, wymieniających się informacjami o swojej codzienności. Studenci pilnie stukający w swoje laptopy. Biznesmeni i przedsiębiorczynie z notebookami, tabletami i komórkami, a także turyści z plecakami i aparatami fotograficznymi do uwieczniania najpiękniejszych zabytków. W wąskich, wytartych dżinsach, brązowej, skórzanej kurtce i na wysokich obcasach Virginia nie odróżniała się od tłumu.
Ponad rozmowami snuła się przyzwoita muzyka, która dobiegała z wnętrza kawiarni i mieszała się z odgłosami naprzeciwległego skrzyżowania. Przejeżdżające samochody. Trąbienie. Przemykający w mgnieniu oka rowerzyści. Przechodnie głęboko pogrążeni w rozmowach albo ze słuchawkami na uszach.
Żaden z nich nie wiedział, kiedy nadejdzie jego koniec. Żaden nie przeczuwał, że może się to zdarzyć w każdej chwili – i być może tak było lepiej. Być może przyjemniej było wieść życie w absolutnej niepewności. Nie zauważyć momentu, kiedy śmierć sięgnie po jego duszę. Albo zrobi to walkiria.
Już od dwóch dni Virginia czuła nadchodzącą śmierć tej bohaterskiej duszy. To przeczucie zagnało ją do Amsterdamu. A teraz... teraz musiała jeszcze tylko poczekać, aż nadejdzie ta chwila. Kiedy los się dopełni.
Trąbienie stało się głośniejsze. Wściekłe. Światła zmieniły się. Kierowca chciał przejechać przez skrzyżowanie na żółtym świetle i nie dostrzegł nadjeżdżającej ciężarówki. Huk. Rozsypało się szkło, zajęczał gnący się metal.
Krzyki. Ludzie z sąsiednich stolików zerwali się na równe nogi. Niektórzy nerwowo szukali swoich komórek, by wezwać pomoc, a inni w całkowitym szoku siedzieli jak przykuci do krzeseł.
Vi z całkowitym spokojem dopiła kawę i odstawiła filiżankę na talerzyk. Sympatyczna kelnerka stała jak zamurowana z tabletem w dłoni i przerażona wpatrywała się w to, co rozgrywało się zaledwie kilka metrów od niej.
W oddali rozległy się pierwsze syreny. Kierowcy zahamowali z piskiem opon, wysiedli z samochodów i ruszyli na miejsce wypadku, by udzielić pierwszej pomocy.
Vi rzuciła przelotne spojrzenie na filigranowy, złoty zegarek na nadgarstku i wstała. Zostawiła na stole kilka monet i niezauważenie opuściła taras kawiarni. Wszyscy byli zbyt zajęci wydarzeniami na ulicy. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Ona też patrzyła tylko na jednego człowieka. Na młodego lekarza stażystę, który natychmiast ruszył z przeciwnej strony ulicy, by pomóc rannemu.
Nawet z oddali Vi czuła, że jego dusza była czysta. Że był bohaterem. Bezinteresownym. Odważnym. Gotowym do pomocy. A już za kilka sekund – martwym.
Ponownie spojrzała na zegarek. Słychać było dźwięk kolejnego nadjeżdżającego samochodu. Pomruk silnika z sekundy na sekundę stawał się coraz głośniejszy, a potem samochód skręcił za róg i zmiótł lekarza z ulicy.
Znów rozległy się krzyki i pisk opon. Syreny wciąż się zbliżały. Wśród zgromadzonego tłumu wybuchła panika.
Vi przeszła przez ulicę, nie angażując się w panujący wokół chaos. Po kilku krokach stanęła obok leżącego na ulicy, krwawiącego młodego człowieka, który spojrzał na nią szarymi oczami wypełnionymi strachem.
– Wszystko jest w porządku – wyszeptała. I chociaż nie nachyliła się nad nim, wiedziała, że usłyszał jej słowa tak wyraźnie, jak gdyby jej wargi znajdowały się tuż przy jego uchu. – Jesteś prawdziwym bohaterem, Auguście. Przypadnie ci wielki zaszczyt. Chodź ze mną, a będziesz mógł spędzić wieczność w Walhalli, razem z wojownikami, którzy trafili tam przed tobą.
Jego klatka piersiowa z trudem unosiła się i opadała. Oczy stawały się coraz bardziej matowe, kiedy życie uchodziło z jego ciała. Mimo to dostrzegła minimalne gesty, niewielkie drganie palców w jej kierunku. A kiedy wziął ostatni oddech, jego dusza uwolniła się ze śmiertelnego ciała i tuż obok stanęła przezroczysta postać.
Pierwszy raz tego dnia na twarzy Virginii pojawił się uśmiech. Wyciągnęła dłoń do sobowtóra Augusta.
– Podjąłeś właściwą decyzję.
Sprawiał wrażenie oszołomionego, a jednak spojrzał na nią odważnie i po krótkim wahaniu podał jej dłoń. W tym samym czasie zaraz obok nich sanitariusze próbowali przywołać do życia jego leżące na ziemi zwłoki. Ale na to było już za późno. Wybiła godzina Augusta. Nic i nikt nie mógł tego zmienić.
Vi czuła, jak wzbiera w niej moc, która dana była tylko walkiriom. Moc pozwalająca jej stworzyć portal z zorzy polarnej, który z dowolnego miejsca na świecie mógł ją przenieść z powrotem do Walhalli. Niebo zmieniło kolor i pojawiły się na nim barwy, które tego słonecznego popołudnia widzieli tylko oni. To była droga powrotna do domu.
– Nie tak szybko.
Vi zdrętwiała, podobnie jak bohater u jej boku. Światła na niebie natychmiast zniknęły.
Odwróciła się powoli.
– Ty... – wykrztusiła.
Niewiele mogło ją zdziwić. W minionych stuleciach sporo się naoglądała. Za wiele przeżyła. Ale pojawienie się tej osoby naprawdę ją zaskoczyło.
Głęboki, niemal ochrypły głos należał do istoty, która żyła na tym świecie dokładnie tak samo długo jak ona. O ile nie dłużej. Cyrus umiał się upodobnić do człowieka. Z krótkimi, czarnymi włosami, z podobnie ciemnymi oczami i długą blizną na policzku był nawet na swój sposób przystojny, ale Vi nie dała się zwieść. Nie był człowiekiem, choć w jego żyłach płynęła krew. Był potworem. Sługą niszczycielskiej mocy wszystkich światów: Chaosu. I nie miał tu nic do roboty.
– Marnujesz swój czas – wysyczała. – August podjął decyzję. Trafi do grona bohaterów w Walhalii.
Kąciki ust Cyrusa powędrowały w górę, a jego znaczona blizną twarz zmieniła się w grymas.
– Naprawdę? – Wyciągnął dłoń w kierunku Augusta i powoli zwijał palce, aż zmieniła się w pięść.
W tej samej chwili stojący obok Vi August osunął się na ziemię. Jego szukające pomocy spojrzenie spoczęło na niej, ale zanim zdążyła zadziałać, dusza rozwiała się przed jej oczami.
– On należy teraz do mnie. – Uśmiech Cyrusa stał się jeszcze wyraźniejszy. Jeszcze bardziej diaboliczny.
Vi gapiła się na niego z otwartymi ustami i pokręciła głową.
– To niemożliwe. Nie masz mocy...
– Ależ mam. – W tej sekundzie jeszcze stał przed nią, zaledwie kilka metrów dalej, z długim płaszczem łopoczącym pomiędzy nogami, ale w następnej chwili poczuła go za plecami. Jej ciało przeszył gwałtowny ból. – I mam też moc, by cię zabić, mała walkirio.
To było niemożliwe. To nie mogło się stać. Nikt nie mógł zabić walkirii. Były potomkiniami najpotężniejszych nordyckich bogów. Istniały od zawsze. Dziewięć walkirii, które przekazywały swoje zdolności córkom, córkom swoich córek, siostrzenicom i córkom siostrzenic i wszystkim kolejnym pokoleniom kobiet. Nigdy dotąd żadna z nich nie umarła. Nigdy dotąd żadna z nich nie została zamordowana.
A jednak Virginia czuła, jak życie stopniowo uchodzi z jej ciała. Ten sam proces obserwowała przed chwilą u Augusta. Jej członki robiły się coraz cięższe, a kolana groziły załamaniem. Serce waliło w klatce piersiowej, jakby chciało walczyć z nieuniknionym. Było już jednak za późno. Walka została przegrana.
„Jakie to dziwne” – pomyślała Vi, kiedy osunęła się na ziemię i twardo uderzyła o asfalt. Wszyscy ludzie, którzy wiedzieli, że pewnego dnia umrą, żyli tak, jak gdyby byli nieśmiertelni. A ona, walkiria, uważała się za nieśmiertelną, a ani jednego dnia nie przeżyła tak naprawdę.
Padł na nią cień. Zauważyła nóż, do którego kleiła się krew.
– Nie martw się, mała walkirio – wysyczał Cyrus i przykucnął nad nią. – Koleżanki z Walhalli pójdą w twoje ślady. Jedna po drugiej, aż nie zostanie żadna z was. A potem ten świat będzie należał do nas.
Chciała zaprotestować, krzyknąć i rzucić na niego najstraszliwsze zaklęcia. Chciała go przekląć i obiecać mu, że zemsta jej sióstr będzie straszna. Nie zdołała jednak wykrztusić ani słowa. W tym samym momencie jej umysł ogarnęła ciemność, a ciało ostatecznie zarzuciło walkę o przetrwanie.ROZDZIAŁ 1
BLAIR
DWA MIESIĄCE PÓŹNIEJ
W OKOLICY YELLOWKNIFE
TERYTORIA PÓŁNOCNO-ZACHODNIE, KANADA
Być może to nie był mój najmądrzejszy pomysł, żeby w środku zimy wspinać się na dach – ale nie żałowałam go ani przez sekundę. A już na pewno nie wtedy, kiedy w końcu dotarłam na górę, odgarnęłam trochę śniegu, rzuciłam na to miejsce koc termiczny i usiadłam. Zaciągnęłam zamek mojej kurtki aż do podbródka, wsunęłam dłonie do kieszeni i zadarłam głowę.
Był bezchmurny wieczór i księżyc świecił tak jasno, że jego światło odbijało się w zamarzniętym jeziorze za domem i roziskrzało śnieg. Panowała trzecia z kolei lodowata zima. Z każdym rokiem zimne dni zdawały się coraz mroźniejsze, a lata – coraz krótsze. Także w ten listopadowy wieczór każdy mój oddech wzbijał się w powietrze w formie małej, białej chmurki, którą odganiał wiatr. Zimna, niemal lodowata bryza zagarnęła moje ciemnobrązowe włosy na twarz i spowodowała, że już kilka minut później nie czułam własnych policzków. Podobnie jak czubka nosa. Być może byłoby lepiej wrócić do środka, do ciepła, ale ja wciąż jeszcze nie miałam dość.
Całe moje ciało napięło się w oczekiwaniu. Niebo wciąż było ciemne, ale miałam nadzieję, że dziś będę mieć szczęście i zobaczę spektakl.
Wiatr przestał wiać i dookoła zapadła cudowna cisza. Znajdowaliśmy się kilka mil od najbliższego miasta i wkoło nas nie było właściwie nikogo. Nasi najbliżsi sąsiedzi mieszkali niemal tak samo daleko. A jednak mimowolnie się uśmiechnęłam, kiedy w pobliżu usłyszałam dźwięk silnika. Chwilę później dźwięk zamarł i zastąpiło go skrzypienie śniegu, kiedy ktoś brnął przez zaspy w kierunku domu.
Moja mama i siostra były w trakcie wieczornego treningu, więc nie usłyszałyby ani dzwonka, ani pukania do drzwi. Na szczęście nie musiały go słyszeć, bo drzwi nie były zamknięte. W myślach policzyłam kroki, które trzeba było wykonać, żeby wejść do domu i wspiąć się po schodach. Z każdą sekundą, która mijała, serce w mojej piersi łomotało coraz szybciej. Kiedy usłyszałam skrzypnięcie okna za plecami, znów mimowolnie się uśmiechnęłam.
Kroki zbliżały się, a potem usłyszałam głęboki i znajomy głos.
– Dlaczego nie jestem zaskoczony?
Mój uśmiech zmienił się w mały skrzywienie ust. Jak widać, moja obecność tutaj nie była dla niego zaskoczeniem, tak samo jak dla mnie to, że przyjechał. Ryan od zawsze traktował ten dom jak własny, więc swobodnie do niego wchodził i z niego wychodził. Podobnie ja robiłam u niego w domu. Nasze matki od lat były przyjaciółkami i zawsze kiedy mama wyjeżdżała – co oficjalnie nazywało się podróżą służbową lub wizytą rodzinną – matka Ryana opiekowała się Fenją i mną. Od kiedy Ryan i ja mieliśmy prawo jazdy, częściej kursowaliśmy w tę i z powrotem, by dowieźć sobie świeżo upieczone babeczki, kawałek lasagne, zwrócić wypożyczoną książkę lub wiosną podzielić się sadzonkami. Nasze rodziny były nie tylko zaprzyjaźnione – stanowiliśmy zgraną wspólnotę.
– Co tu porabiasz, Blair? – zapytał Ryan i stanął obok. Był wyższy ode mnie, znacznie nade mną górował.
Zamiast mu odpowiedzieć, skinęłam głową w kierunku dołu. Potem posunęłam się na kocu, by zrobić mu miejsce.
Z sapnięciem opadł obok mnie i mimo zimna wyciągnął się jak długi. Kiedy mówił, także jego oddech tworzył małe obłoczki.
– Czekasz na spadające gwiazdy? A może na zorzę polarną?
Uśmiechnęłam się do niego ponad ramieniem.
– Naprawdę oczekujesz odpowiedzi?
Przecież znaliśmy się od pierwszego dnia w szkole. Wiedział doskonale, jak bardzo kocham zorzę polarną i że skorzystam z każdej okazji, żeby ją zobaczyć. Nawet jeśli oznaczało to siedzenie zimowymi wieczorami na dachu lub wstawanie rano przed wschodem słońca. Ten spektakl natury miał w sobie coś po prostu magicznego – i to nie tylko dlatego, że w przeciwieństwie do innych ludzi wiedziałam, kto i co jest za niego odpowiedzialne.
Ta wiedza nie odbierała jednak widowisku jego fascynującego charakteru. Mogłam spędzać godziny na przyglądaniu się grze kolorów na niebie. Czasem zorza polarna najpierw była lśniąco zielona, a potem bardziej turkusowa, innej nocy raczej liliowa, a nawet różowa. Niekiedy, jeśli naprawdę miało się szczęście, na niebie pojawiały się wszystkie te kolory – niczym tęcza w najgłębszej ciemności.
– Zaziębisz się na śmierć – mruknął Ryan, ale nie zrobił nic, by mnie zachęcić do wstania.
– Ty też – odparowałam i ponownie spojrzałam w jego stronę.
Złotobrązowe włosy Ryana były potargane. W przeciwieństwie do mnie nie miał na głowie czapki, która chroniłaby go przed zimnem. Mimo pełnych wyrzutu słów, w jego szaroniebieskich oczach widać było entuzjastyczne błyski. Te same błyski, które z dużym prawdopodobieństwem i on widział w moich oczach. Tak samo jak ja cieszył się na to naturalne przedstawienie.
– Przywiozłem coś. – Bez dalszych wyjaśnień usiadł, więc nasze ramiona nieuchronnie się dotknęły. Uniósł termos z dwoma kubkami, którego dotychczas nie zauważyłam. Następnie nalał dla nas obojga trochę parującego płynu.
– I właśnie dlatego jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. – Zacisnęłam palce wokół kubka, ostrożnie wzięłam pierwszy łyk mocnej, zielonej herbaty i próbowałam nie myśleć o tym, jak blisko mnie siedzi.
– Nie, jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, bo każdej chwili możesz podrzucić mi wszystko na temat mapy gwiazd i zorzy polarnej, a w zamian wysłuchujesz mojego gadania o apkach i softwarze. I dlatego, że znam cię najlepiej na świecie – dodał i mrugnął do mnie, co wywołało nietypowe trzepotanie w okolicach mojego żołądka.
– Zgadza się. – Odchrząknęłam. – Ponieważ siedzisz tu ze mną w zimnie, zamiast robić coś innego, znacznie ciekawszego. Na przykład – zamiast pracować nad twoją aplikacją. Wiesz, którą – tą na stypendium na studia.
Nie odpowiedział, ale udało mi się jeszcze dojrzeć jego uśmiech, zanim zniknął za krawędzią kubka. Ten uśmiech miał na mnie taki sam wpływ, jak wcześniejsze mrugnięcie okiem. Trzepotania nasiliło się, podobnie jak silne dudnienie mojego pulsu. Cieszyłam się, że siedzieliśmy tu, na zewnątrz, bo w związku z tym czerwień, która napłynęła na moje policzki, nie tak bardzo rzucała się w oczy. A jeśli nawet, zawsze mogłam ją zrzucić na mroźną temperaturę, a nie na chłopaka, który siedział obok mnie.
Trwało to chwilę, zanim zdołałam się sama przed sobą do tego przyznać, ale teraz już wiedziałam, co oznaczają te cielesne reakcje i nietypowe odczucia. W ostatnich tygodniach jakimś cudem zakochałam się w Ryanie, choć nawet tego nie zauważyłam. Doskonale jednak wiedziałam, że nigdy nie będę dla niego nikim więcej niż najlepszą przyjaciółką. Młodszą siostrą, której nigdy nie miał, ponieważ jego rodzice rozwiedli się, kiedy był mały, a jego mama nie wyszła ponownie za mąż. Ryan miał wprawdzie przybranego brata o imieniu Hektor, którego niemal nie znał i który był częścią nowej rodziny jego ojca, ale nikogo poza tym. A ja... od pierwszego dnia byłam dla niego kimś w rodzaju zastępczej siostry.
O wiele łatwiej byłoby mi się z tego powodu złościć lub zżymać, ale ja byłam zbyt wdzięczna za to, że w ogóle był w moim życiu.
Ryan zawsze stał po mojej stronie. Pierwszego dnia szkoły, kiedy inne dzieci śmiały się z moich ciuchów, które były mi o wiele za duże, ponieważ należały do mojej siostry Fenji, zanim z nich wyrosła. Kiedy zawaliłam swój pierwszy sprawdzian i tak bardzo walczyłam ze sobą, żeby nie rozpłakać się przed całą klasą. Na wszystkich moich urodzinach i podczas innych świąt. W czasie nocnego spaceru z naszymi mamami i Fenją, który należał do moich najpiękniejszych wspomnień, ponieważ wtedy pierwszy raz zobaczyłam zorzę polarną. Ryan był przy mnie również wtedy, kiedy dopadła mnie grypa stulecia. Godzinami oglądał ze mną filmy, regularnie przypominał mi o tym, bym piła wodę i zażywała leki. Oczywiście przy okazji zaraził się ode mnie – więc potem to ja zajęłam się nim tak samo, jak on zajmował się mną. A kiedy ten facet, Brian Pember z drużyny hokejowej, pierwszy raz złamał mi serce, to właśnie Ryan mnie pocieszał. I to on jednoznacznie dał Brianowi do zrozumienia, co myśli o tej sprawie.
Prawda była taka, że bez tego kolesia nie umiałam sobie wyobrazić życia. I nie zamierzałam wystawiać naszej przyjaźni na próbę z powodu jakichś głupich uczuć. Niezależnie od tego, jak bardzo bolało mnie to, że on nigdy nie będzie na mnie patrzył tak, jak ja na niego, i że zawsze pozostanę dla niego w pewnym sensie niewidzialna. Dla niego wciąż byłam małą dziewczynką z tamtych czasów. Chociaż przecież ta dziewczynka zdążyła już skończyć osiemnaście lat i w przyszłym roku – tak samo jak on – zamierzała zacząć studia na uniwersytecie w Toronto.
Otaczającą nas ciszę na krótką chwilę przerwał głośny szczęk dobiegający z domu. Dokładniej rzecz ujmując – z piwnicznej siłowni. Skrzywiłam się, chociaż po chwili, kiedy drzwi pod nami ponownie się zamknęły, znów zapanowała cisza.
Ryan rzucił mi z ukosa zdzwione spojrzenie.
– Twoja mama i siostra wciąż trenują?
Wzruszyłam ramionami, co w grubej kurtce mogło pozostać niezauważone.
– Przecież je znasz – wymamrotałam w głąb kubka i wypiłam duży łyk herbaty. Rozgrzewała mnie od wewnątrz. Pomagała nam wytrzymać na dachu do pojawienia się zorzy polarnej bez zamarzania w sople lodu.
Ryan nic nie odpowiedział, ale czułam na sobie jego spojrzenie przez o wiele za długą chwilę. A potem znów spojrzał w niebo.
Musiało mu się to wydawać dziwne, że mama i Fenja tak intensywnie uprawiają swoje hobby. Nietypowe było też to, że moja starsza siostra po skończeniu szkoły wciąż mieszkała w domu i pod okiem mamy trenowała różne style walki, zamiast iść na studia albo przeprowadzić się do sąsiedniego miasta, znaleźć pracę i zacząć budować swoje życie. Ale ja znałam prawdziwe powody jej decyzji.
Moja matka była walkirią. Jedną z legendarnych Dziewięciu, które od początku czasu żyły na świecie i zbierały dusze poległych bohaterów, by przygotować ich do ostatniej bitwy – do Ragnaroku. Teraz jednak była już gotowa, by przekazać tę odpowiedzialność i swoją moc. Swojej najstarszej córce. Fenji. To, co dla mnie było tylko opowieściami, dla niej wkrótce miało się stać rzeczywistością. Dlatego moja mama od lat tak intensywnie ją trenowała, podczas gdy ja tylko od czasu do czasu się do nich przyłączałam. I dlatego za kilka dni wybierały się do Edmonton, by tam wsiąść do pociągu i wyruszyć w długą drogę do Vancouver, gdzie Fenja miała w tajnej ceremonii zostać przyjęta do grona walkirii. A potem na początek planowała zostać w Walhalli. Moja matka miała wtedy wrócić do domu, już nie jako walkiria, ale jako śmiertelnica. Jako normalny człowiek. Taki sam jak ja.
Ale o tym nie mogłam opowiedzieć Ryanowi. Już jako małej dziewczynce mama surowo zabroniła mi rozmawiać z kimkolwiek na ten temat i tego się trzymałam. Poza tym nie była to przecież jedyna tajemnica, jaką miałam przed moim najlepszym przyjacielem. Mogłam tylko mieć nadzieję, że nigdy nie dowie się prawdy. Ani o mojej rodzinie, ani o moich uczuciach. To mogło przecież oznaczać koniec naszej przyjaźni.
– Tam! – Ryan wskazał na niebo. – Blair, zaczyna się!
Natychmiast udzielił mi się zachwyt w jego głosie. Otworzyłam szeroko oczy, wpatrzyłam się w punkt, który wskazał, i też ją zobaczyłam. Niebo się rozjaśniło. Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiały się na nim polarne ognie i zieloną poświatą odpędzały ciemność.
Moje serce zaczęło walić jak młotem – nie tylko dlatego, że przypomniałam sobie, że w tym momencie walkiria używała mocy zorzy polarnej, by przedostać się z jednego do drugiego miejsca na świecie. By znaleźć bohatera i przechwycić jego duszę.
Bo chociaż znałam prawdę, nie mogłam przestać marzyć o tym, by zabrała i mnie. Żeby i mnie tam przeniosła. Do miejsca, do którego tęskniłam, zanim jeszcze o nim wiedziałam. Do miejsca, którego miałam nigdy nie zobaczyć na własne oczy, ponieważ nie byłam walkirią.
Walhalla.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------