Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

A ja Łódź wolę - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A ja Łódź wolę - ebook


Z Hanną Zdanowską, Prezydentem Miasta Łodzi, rozmawia Dorota Ceran

Ceniona za swój autentyzm i ogromne przywiązanie do Łodzi. Darzona zaufaniem zarówno przez współpracowników, jak i – przede wszystkim – samych łodzian. To im obiecała zmiany w mieście, lepsze warunki i odnowioną Piotrkowską. Obietnic dotrzymała. A nawet więcej – to dzięki niej w samym środku Polski odradza się kreatywne miasto-tygiel z wielkim potencjałem. W odważnej, a jednocześnie pełnej nostalgii i wspomnień rozmowie Hanna Zdanowska szczerze opowiada o wolności, lokalnym patriotyzmie i trudach bycia prezydentem metropolii. I o planach na przyszłość, a te – rzecz jasna – ziszczą się tylko w Łodzi!

To jest awangarda, offowa, jak cała Łódź jest offowa i awangardowa (…). To miasto z charakterem, które nie boi się wyzwań i potrafi artykułować swoją odrębność, swoją inność, swój sposób patrzenia, ma odwagę w swoich sądach (…). To są fajni, kreatywni ludzie, bo w nas, łodzianach, kreatywność aż kipi.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-196-1
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Jako łodzianka – może niespecjalnie stara, ale i nie młódka – pamiętam czasy, kiedy moi znajomi i przyjaciele spoza Łodzi nie mogli pojąć mojego przywiązania do tego miejsca. Bo było naprawdę szare, brudne, niebezpieczne, smutne… Dzisiaj, kiedy mnie odwiedzają, nie mogą nadziwić się przemianom. Prawie nie wierzą, że przyjechali w to samo miejsce. Miasto nie tylko wypiękniało, ale stało się atrakcyjne ze względu na liczbę i jakość propozycji kulturalnych, kulinarnych, koncertów, odczytów, spektakli, projekcji… zaraz ktoś mi powie, że z mapy Łodzi zniknęły niektóre ważne wydarzenia, jak choćby Camerimage, ale nie zmienia to faktu, że każdego dnia dzieje się coś niezwykłego.

Spojrzenie ludzi ze świata jest dla mnie miarodajne, ponieważ patrzą na Łódź z pewnym dystansem. Nie mają żadnych emocji związanych z sympatiami politycznymi czy personalnymi. Nie znają naszych realiów, wobec czego często nie mają pojęcia, kto jest prezydentem miasta i z jakiego środowiska politycznego się wywodzi. Oceniają twardą, realną rzeczywistość odartą z politycznych konotacji. I ta rzeczywistość ich zachwyca.

Widzą odrestaurowane zabytki, nowe tramwaje jadące po nowych torowiskach, trasę W–Z, Stajnię Jednorożców, EC1, Piotrkowską w nowej odsłonie, woonerfy wyglądające jak śliczne włoskie zaułki…

Oni nie wiedzą, że za tymi zmianami kryje się odwaga, determinacja delikatnej, subtelnej kobiety, która jest jednocześnie kobietą z granitu. Ale ja to wiem.

Podczas moich dziennikarskich kontaktów z Hanną Zdanowską nigdy nie zdarzyło się, by poprosiła o skasowanie czy wycięcie jakiegokolwiek fragmentu nagrania (a jakże często spotykam się z takimi prośbami w codziennej praktyce!), nigdy nie odmawia komentarza, zawsze gotowa do współpracy i otwarta.

Przygotowując tę książkę, spędziłyśmy na rozmowach 17 godzin. Siedziałyśmy wieczorami, po godzinach urzędowania magistratu, i snułyśmy rozważania na tysiąc tematów. Podczas tych wieczorów poznałam kobietę delikatną, kruchą, łagodną i ciepłą, a zarazem twardą, zdeterminowaną, nieustraszoną i do bólu konsekwentną.

Zapraszam Państwa na wędrówkę po prawie sześciu dekadach, które stały się kanwą rozmów z Hanną Zdanowską – Prezydentem Miasta Łodzi.

Dorota Ceran

Hanna Zdanowska, lata 60.Lata 60.

Na plakatach z dalekiego świata uśmiechały się do nas bajkowe gwiazdy. Bajkowe, bo kompletnie odrealnione, niedostępne, odległe dla zwykłych śmiertelników bardziej niż olimpijscy bogowie. Brigitte Bardot, Audrey Hepburn, Marilyn Monroe, Twiggy… Może gdzieś tam, w Ameryce, Francji czy innych nieprawdopodobnych miejscach, kobiety mogły pozwolić sobie na kopiowanie ich stylu, makijażu, sylwetki – ale nie w Polsce, nie w naszym komunistycznym, obozowym baraku. Tu obowiązywała skromna powściągliwość, a pokazanie kolana można było zaryzykować ewentualnie na ostatnim etapie tej szarawej dekady. Polskie gwiazdy robiły, co mogły, by jakoś trzymać poziom i trzeba podkreślić z pełnym uszanowaniem, że choć były znacznie bardziej swojskie i realne niż zamorskie divy, dawały wiele radości i wzruszeń. Irena Santor, Anna German, Czerwone Gitary… Do dziś wracamy chętnie do ich szlagierów, choć siłą rzeczy kojarzą się ze światem, który wspominamy z jednej strony z nostalgią, bo to dla wielu wspomnienie młodości, z drugiej – ze smutkiem i goryczą, bo jakże daleko nam było do problemów człowieka kapitalizmu. Jakże chętnie byśmy wówczas te problemy wzięli na swoje barki! Nawiasem mówiąc, gdyby dziś, w XXI wieku, Polacy pamiętali tamte tęsknoty, nie wydarzyłoby się wiele zła.

Pamiętam tamte czasy, choć w latach 60. byłam przecież dzieckiem. Mieszkaliśmy na Julianowie z dziadkami. I mieliśmy pierwszy telewizor w całej dzielnicy. Przy tym drewnianym pudełku, które nazywało się chyba Neptun, zbierała się cała okolica. Przychodzili znajomi, przychodzili sąsiedzi, przychodziły dzieciaki. Wspólnie oglądaliśmy coś, co było tak dalekie, tak odległe… Tam, w tym pudełku, pojawiały się pierwsze zwiastuny tego, czego żadne z nas nie miało szans zobaczyć na własne oczy. To, co nas otaczało w tamtych latach, to był przecież szczelny kordon i mało kto mógł na przykład wyjechać za granicę, zwłaszcza na Zachód. Byliśmy praktycznie zamknięci w naszym świecie. Dzisiaj młodzi ludzie zupełnie nie są w stanie sobie tego wyobrazić. Ja zawsze powtarzam – to, co jest największą zdobyczą Polski po 1989 roku, to wolność. A wolność to możliwość decydowania o tym, co chcę robić (oczywiście zgodnie z prawem), gdzie to chcę robić i jak to chcę robić. My w tej chwili rozmawiamy o tamtych czasach, czasach głębokiego komunizmu, jak o bajce, w którą młodzi ludzie zupełnie nie wierzą. Jak to jest w ogóle możliwe? Jak to – nie było kolorowych gazet?! Nie było internetu?! – dziwią się. A ja mogłam obejrzeć co najwyżej migający szary obraz w drewnianym pudełku. Mogłam oczywiście oglądać też filmy, które były wówczas w kinach reglamentowane. I większość z nich to były filmy z naszej strony świata polityki. Czasami pojawiały się nasze jakieś tam pojedyncze produkcje albo produkcje naszego Wielkiego Brata ze Wschodu. O filmach hollywoodzkich nie wspominam, bo myśmy wiedzieli, że to gdzieś tam w świecie powstaje, ale żeby zobaczyć? Na własne oczy?! Dopiero jak byłam w podstawówce, to się troszeczkę zmieniło… Ale na ekrany wchodziło tych filmów zaledwie parę w ciągu roku. I niekiedy stało się godzinami w kolejce, żeby w ogóle wejść na seans. Pamiętam pierwsze filmy z serii płaszcza i szpady, które były dla mnie przeniesieniem w zupełnie inny świat. Były tak fantastyczne, że na niektóre chodziłam po wiele razy. A Winnetou!!!

Jak wspomniałam, wczesne dzieciństwo spędziłam z rodzicami i siostrą w domu dziadków na Julianowie – tam, gdzie się urodziłam. Później, gdy miałam pięć lat, rodzice przenieśli się do typowego bloku na Polesiu; za naszym blokiem zaczynała się wieś Retkinia. Miałam dosłownie dziesięć metrów do olbrzymich łanów pszenicy, żyta i… czarnych porzeczek. Dla mnie, dziewczynki z miasta, było to totalnym szokiem. Przyzwyczajona byłam do Julianowa, gdzie wokół były domki jednorodzinne, park – piękny, cudowny park, gdzie chodziłam często z rodzicami na spacery. Tam przecież nie było takiego pola, prawdziwego wiejskiego pola. I nagle – taka totalna zmiana! Krowy na Retkini można było spotkać jeszcze paręnaście lat temu, na rogu Retkińskiej i Maratońskiej! Jak się to bardzo zmienia… Retkinia to teraz jedno z największych osiedli w mieście – 70 tysięcy mieszkańców. Ale wtedy tych mieszkańców tam nie było. Była wioska, która liczyła paręset osób. I to wszystko. To był ten cały świat za moim oknem. Jakże odległy od świata wielkich gwiazd – gwiazd filmowych, gwiazd sceny, estrady… No, oczywiście… były polskie piosenki. I to akurat było fajne, bo wszyscy potrafiliśmy zaśpiewać przeboje Czerwonych Gitar czy Trubadurów. Wszyscy. Pamiętam do dziś piosenki Anny German, Ireny Santor – chociaż to może trochę inna bajka. Nie było wstydem dla młodego człowieka nucenie piosenek Mazowsza. Doskonale pamiętam ich najlepsze wykonania. Piękne pieśni ludowe. To było normalne i nie stała za tym żadna nacjonalistyczna bajka. Żadna, absolutnie! Po prostu podobały nam się tańce ludowe, piosenki. Kupowanie płyt z muzyką ludową nie było passé – wprost przeciwnie.

Ale największą pasją były jednak filmy i to gdzieś we mnie zostało do dziś. Może dlatego, że wówczas film był tak nieosiągalny, a zawsze najbardziej cieszy to, co jest trudno dostępne, prawda? To, co jest łatwo dostępne, gdzieś tam mija nas obok, często nie cenimy tego. Cenimy to, co jest trudne do zdobycia i wywalczone. Trzeba gonić tego zajączka przez całe życie. Czasami udawało się go złapać.

Już później, w latach 70., zapisywałam sobie wszystkie filmy, które widziałam. Jak tylko wchodził jakiś film, starałam się go zobaczyć. Czasami próbowałam się dostać do kina na film dla starszej grupy wiekowej. Wtedy to bardzo skrupulatnie sprawdzano. Nie było tak, że jak film był od lat 12, to można było wejść, mając lat 9. A jak był od 18, że ktoś wpuścił 12- czy 14-latka. Nie, nie. Panie, które wpuszczały do sali kinowej, były bardzo restrykcyjne w tym względzie.

Moje ulubione gwiazdy to Rita Hayworth i Audrey Hepburn, którą ubóstwiam. Wszyscy, jedni mniej, inni bardziej, kochali Jamesa Deana – fantastycznego młodego buntownika. Niesamowity był… O Robercie Redfordzie czy innych klasykach już nie wspomnę, zresztą to są już lata późniejsze. Ale faktycznie, ten świat kina tkwi we mnie nadal. Owszem, teatr również, zwłaszcza że miałam cudowną siostrę, która się zazwyczaj mną opiekowała i gdy już byłam trochę doroślejsza, zabierała mnie do teatrów kukiełkowych i nie tylko kukiełkowych. Bo teatry dramatyczne miały też przedstawienia dla dzieci. W pamięci została Ania z Zielonego Wzgórza i jej fantastyczna inscenizacja. Miałam wówczas 10, może 11 lat. Ale jak już mogłam samodzielnie decydować, to wybierałam kino, kino i jeszcze raz kino. Bo to był fajny świat, który pozwalał się troszkę oderwać od rzeczywistości, która nas otaczała. Kino przenosiło mnie w zupełnie inny wymiar. Potrafiłam się całkowicie zatopić w tym, co działo się na ekranie.

Ale nie ekran telewizora przyciągał wówczas uwagę dzieciarni. Lata 60. to zabawy na podwórku. Rodzice znacznie częściej niż dzisiaj godzili się na to, by dzieci przez długie godziny pozostawały na dworze, a tam… królowały trzepaki, na których zwisaliśmy głową w dół, ławki, na których siadaliśmy i szeptaliśmy sobie do ucha różne głupoty w ramach zabawy w głuchy telefon, guma do majtek rozciągnięta między kolanami, którą trzeba było przeskoczyć na 99 różnych sposobów.

Były też kapsle. Graliśmy na chodniku, jak już ten chodnik był. W gumę faktycznie skakało się godzinami, a na trzepaku wisiało się całymi dniami i wywijało fikołki. Byliśmy znacznie sprawniejsi fizycznie niż dzisiejsze dzieciaki. Bardzo żałuję, że nie zostawią na chwilę tych komputerów i innych gadających okienek i nie pójdą zintegrować się gdzieś na trzepaku.

Moje ulubione zabawki, dostępne w tamtych czasach, to miś, którego miałam i nie wiem, skąd rodzice go wytrzasnęli. Był przepiękny i kochany. Była też lalka w stroju ludowym, i do tego śpiąca! Czyli miała zamykane oczy. Zamykała je i otwierała. To był pomysł wszech czasów. Kiedy jedna z koleżanek, której rodzice wyjechali za granicę, dostała lalkę Barbie, jedną z pierwszych wtedy, to dla nas był to… nie wiem nawet, jak to powiedzieć… (miałam wtedy z siedem, osiem lat) jakiś szok cywilizacyjny chyba.

Ale dla mnie najważniejsze było kolekcjonowanie guzików. Pięknych guzików z różnych stron świata. Zawsze prosiłam, jeśli ktoś gdzieś miał jakiś kontakt… A to było tanie i w związku z tym nie wiązało się z jakimiś olbrzymimi nakładami. Gdzieś tam te guziki przepadły przy kolejnej przeprowadzce.

Oczywiście, jak wszyscy, zbierałam też pocztówki, naklejki z pudełek od zapałek. To się jakoś chyba nawet nazywa?1 I oczywiście – filatelistyka. Bo to było takie podglądanie dalekiego świata – te wszystkie piękne znaczki, barwne kolekcje. Pamiętam jak dziś te nasze ówczesne szare znaczki, bardzo proste w formie, i przecudowne serie najpiękniejszych znaczków, które były drukowane na całym świecie – ryby, zwierzęta egzotyczne, kwiaty – na pięknym błyszczącym papierze.

Tamte czasy to także moja pasja do łowienia ryb, którą rozbudził we mnie mój tata. On to uwielbiał i potrzebował kompana, a ja nie miałam żadnej możliwości, żeby mu odmówić, bo miałam tylko starszą siostrę, która nie chciała absolutnie ryb łowić i tata postanowił nauczyć mnie. Efekt był taki, że od szóstego roku życia miałam kartę wędkarską i doskonale wiedziałam, jakie ryby wolno łowić, jakie nie, jak zarzucać przynętę, jak zakładać na haczyk robaka czy pszenicę, czy ciasto… to zależy… były różne techniki. Na początku traktowałam to jako kolejny rodzaj zabawy, ale później trochę mnie to wciągnęło. Wciągnęła mnie ta cisza i możliwość kontaktu z naturą w oderwaniu od gwarnego miasta. Bo jednak Łódź była olbrzymim miastem już wtedy, za czasów mojego dzieciństwa, większym nawet niż w tej chwili, niestety, bo miała przeszło 700 tysięcy mieszkańców. Możliwość wyjazdu i bliskiego kontaktu z naturą to było coś fantastycznego. Te stawy, te rzeki… Ja zresztą miałam to szczęście, że od najmłodszych lat moi rodzice zabierali mnie i siostrę na wakacje. Takie pełne wakacje, czyli minimum miesiąc nad morzem. A często dużo dłużej. Tata z racji pracy mógł pozwolić sobie tylko na miesiąc, ale zawsze lipiec to był ten czas, kiedy wszyscy razem wyjeżdżaliśmy nad polskie morze. Mama mogła pozwolić sobie na zdecydowanie więcej. Byłam chorowitkiem i cały czas cierpiałam na chroniczne anginy. Lekarz powiedział, że najlepszym sposobem na to jest jod, wobec tego spędzałyśmy razem z siostrą długi czas nad morzem. Wtedy łowiłam ryby. Oczywiście nie w morzu, bo na falochrony raczej bałam się wchodzić i nie zachęcam do tego nikogo, bo to bardzo niebezpieczne… Były to rzeki czy jakieś jeziora opodal morza. Myśmy zawsze jeździli do Mrzeżyna, gdzie jest ujście rzeki Regi i w tej rzece Redze najczęściej łowiłam ryby. Łowiliśmy okonie, płotki, ojciec łowił węgorze. Do dzisiaj uwielbiam jeść ryby.

Państwo Aleksandrzak łowili za żelazną kurtyną ryby, a tymczasem na świecie wrzało: rozpoczęła się wojna w Wietnamie, obradował Sobór Watykański. W zamachach zginęli John Fitzgerald Kennedy i Martin Luter King, a rewolucja seksualna znacznie zmieniła pozycję kobiety w związku. The Beatles stali się zjawiskiem już nie tylko artystycznym, ale i społecznym. Odbył się pierwszy festiwal Woodstock – nie Owsiakowy, amerykański. Zaczęły tworzyć się młodzieżowe subkultury, których najważniejszym osiągnięciem okaże się w przyszłości kultura hippisowska „dzieci-kwiatów” i niestety… rozpowszechnienie stosowania narkotyków. Christian Barnard dokonał pierwszego przeszczepu serca i powstało pierwsze połączenie internetowe…

…i w lipcu 1969 roku lądowanie człowieka na Księżycu. Pamiętam jak dziś ten moment, bo to były wakacje, chodziłam promenadą z rodzicami w Mrzeżynie i o niczym innym się nie mówiło, i nic innego się nie robiło, jak patrzenie w niebo i myśl: tam ktoś jest. To było coś niesamowitego. Polecieli i są. Teraz mówią, że może było z tym różnie, ale ja chcę wierzyć, że Armstrong wylądował na tym Księżycu. To było takie trudne do pojęcia… i ten zamglony obraz w telewizorze – człowiek chodzący po powierzchni Księżyca.

Ale o internecie mi się wtedy nie śniło. Pierwsze łącze internetowe należało wyłącznie do amerykańskiej armii. Zwykli ludzie nie mieli o tym pojęcia.

Bo jak mieliśmy mieć pojęcie o czymkolwiek, skoro w Polsce lata 60. to czas, który – gdyby przyszło go nam wyrazić obrazem – namalowalibyśmy w barwach szarości, czerni i bieli, jakże odległych od wszystkich barw, którymi mogli cieszyć się ludzie z krajów prawdziwej demokracji, nie demokracji ludowej. Demokracji, którą zarządzała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Jej pierwszym sekretarzem był Władysław Gomułka. Dziś młodzi ludzie nie mają pojęcia, jak potężna była jego władza. Prezydent z premierem nie mają takiego wpływu na codzienną rzeczywistość jak ówczesny szef partii.

Dzisiaj zweryfikowałabym ten pogląd. Obecnie wszak tylko jeden szef jednej partii ma wpływ na wszystko. Historia kołem się toczy. I powiem tak – jest strasznie… strasznie… Gorzej niż wtedy, bo Gomułka miał tak naprawdę mały aparat i niewielkie możliwości w porównaniu z tymi, które daje współczesny świat. Dzisiaj szef partii, o której mówimy, jest tak naprawdę dyktatorem. Bo on de facto dyktuje, kto, co i jak. Mając większość, może decydować o wszystkim. Jak widać zresztą.

Prezydent występował w formie zbiorowej jako Rada Państwa. Był też premier w osobie Józefa Cyrankiewicza. Sejm funkcjonował, ale w sposób iście fasadowy. „Kto jest przeciw? Nie słyszę. Kto się wstrzymał? Nie słyszę”.

Pamiętam to, oczywiście, chociaż tylko fragmentarycznie, bo nie interesowałam się tym wtedy zupełnie. Ale często widziałam takie sceny w telewizji. Transmitowano obrady na okrągło.

Ale było tak – ojciec bardzo ciężko pracował. Można powiedzieć – na trzy etaty, bo był inżynierem, inspektorem nadzoru, który przychodził do domu, siadał i kreślił, projektował, więc jego praca nigdy się nie kończyła. W związku z tym my o polityce w domu stosunkowo niewiele rozmawialiśmy, bo był to temat drażliwy. W mojej rodzinie nie było członków Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej poza moim dziadkiem – jednym jedynym. Ale to nie przeszkadzało w niczym, bo to był człowiek, który zawsze wszystko robił dla innych, a nic dla siebie. On faktycznie miał tę, że tak powiem – empatię dla innych we krwi. Był dyrektorem PSS Społem, a my jako rodzina nic z tego nie mieliśmy. Zawsze mówił: Innym trzeba pomagać, ty musisz sobie sama na wszystko zapracować. Nie ma tak, żeby tobie coś ktoś załatwił. Innym trzeba. Takie miałam wzorce. A to było tak niespójne z tym, co działo się na arenie politycznej…

Moi rodzice postanowili, że muszą mnie dobrze wykształcić, żebym nigdy w życiu nie musiała funkcjonować w takim świecie, bo być może, jak mnie dobrze wykształcą, to kiedyś ten świat się otworzy przede mną i gdzie indziej znajdę swoje miejsce na ziemi. I myślę, że tak samo było z siostrą. Ale kiedy nadszedł taki czas, że mogłam podjąć decyzję dotyczącą wyjazdu na stałe z Polski, to wychowanie w duchu patriotycznym sprawiło, że uznałam, iż jednak to jest moje miejsce na ziemi. I nie potrafiłam tego zmienić.

A tymczasem nasze relacje ze światem odbywały się pod dyktando bratniego Kraju Rad. Zatem Stany Zjednoczone były przedstawiane jako zagłębie zgnilizny moralnej i politycznej zapaści, kraje Europy Zachodniej podobnie. Do tego wszystkiego dołączył Izrael, z którym zerwaliśmy wszelkie stosunki dyplomatyczne w 1967 roku.

W ’68 roku Gustaw Holoubek wznosił na scenie ręce zakute w kajdany i grzmiał na Moskali słowami wieszcza w spektaklu Dziady wyreżyserowanym przez Kazimierza Dejmka.

W marcu 1968 roku Gomułka postanowił rozprawić się z falami studenckich protestów po zdjęciu sztuki z repertuaru Teatru Narodowego, wspieranych przez polskich intelektualistów i artystów, często żydowskiego pochodzenia. Zostali sklasyfikowani jako elementy niepolskie i wrogie. Zaowocowało to wyjazdem z kraju blisko 20 tysięcy osób.

Moje pokolenie miało wtedy 9, 10 lat i nikt nie podejmował samodzielnie decyzji o wyjeździe. Natomiast rówieśnicy rodziców – tak. Ja znam dwie takie osoby, które zdecydowały się wyjechać w ramach marcowego exodusu. To były osoby tzw. wolnych zawodów i nie były w stanie tu wytrzymać. I wyjechali. Mieszkają na Zachodzie od wielu, wielu lat.

W tym samym, ’68 roku, „działacze partyjni i państwowi Czechosłowacji zwrócili się do Polski, ZSRR i innych sojuszniczych państw z prośbą o udzielenie bratniemu narodowi czechosłowackiemu natychmiastowej pomocy”. No i rząd PRL tej haniebnej pomocy udzielił, wysyłając polskich żołnierzy do walki z czeskimi „wrogami ludu”.

Wrogiem równie gorąco zwalczanym zarówno przez władzę, jak i środowiska intelektualne, był Kościół katolicki. Zwłaszcza kardynał Stefan Wyszyński, ówczesny prymas Polski, jakoś nie cieszył się sympatią politycznych elit.

Łódź, usytuowana blisko stolicy, borykała się z wieloma problemami ekonomicznymi. Uznano, że ponieważ nie została podczas wojny zniszczona, bo uniknęła bombardowań, nie potrzebuje takiej uwagi i takich środków jak odbudowywana Warszawa. Wprawdzie zniszczenia łódzkie były nieporównanie mniejsze niż warszawskie, jednak absolutną nieprawdą jest, że miasto uniknęło nalotów. Już na samym początku wojny, we wrześniu 1939 roku, zbombardowano Dworzec Kaliski i lotnisko Lublinek. Bomby spadły na widzewski dworzec, widzewskie fabryki i na domy mieszkalne w okolicach Karolewa. Bardzo ucierpiała kamienica „Literatów” (obecnie róg Kościuszki i Mickiewicza), a tam, gdzie przy Centralu znajduje się parking, stał elegancki dom, taki wytworny, bardzo na owe czasy nowoczesny, który zaraz na początku września zniknął z powierzchni ziemi.

Faktycznie, porównując z tym, co stało się w czasie I wojny światowej, kiedy to Łódź bardzo ucierpiała i wiele obiektów przestało istnieć, to II wojna światowa potraktowała Łódź nieco łagodniej, ale prawdą też jest, że zniknęły na przykład wszystkie synagogi, które były pięknymi gmachami – z wyjątkiem jednej, schowanej między podwórkami. Fakt stworzenia później w Łodzi głównej siedziby wojsk i administracji niemieckiej nas ochronił. Miasto nie straciło jednego – nie było wyburzeń dużych połaci miasta, w związku z czym nie było później konieczności zabudowy według jakichś nowych reguł i planów urbanistycznych. Zostały te same plany urbanistyczne, czyli rodzaj zabudowy amerykańskiej typu – wątek/osnowa. Może dlatego mówimy o niezniszczonej Łodzi. W końcu, rzeczywiście, Piotrkowska i budynki ścisłego centrum zostały nienaruszone.

Od 1956 roku miastem zarządzał Edward Kaźmierczak, przewodniczący Prezydium Rady Narodowej Miasta Łodzi. Funkcję tę pełnił aż do roku 1971. Był rodowitym łodzianinem związanym z przemysłem włókienniczym, mimo że miał też doświadczenia bankowe i prawnicze. Jego rodzina, robotnicza, choć z pewnością nie uboga, hołdowała tradycjom lewicowym od czasów II Rzeczpospolitej. To, że Kaźmierczak był nader aktywnym działaczem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, to oczywiste. Bez tego nie miałby najmniejszych szans na zostanie nie tylko przewodniczącym Rady Narodowej, ale nawet na zostanie własną sekretarką. Był zastępcą członka Komitetu Centralnego PZPR. Zastępca członka!!! To coś jakby zastępca posła. Cóż… Po odejściu na emeryturę całkowicie zrezygnował z jakiejkolwiek aktywności politycznej i społecznej. Zmarł w wieku 94 lat – w 2002 roku.

Łódź lata 60.

Ani jego śmierć, ani pogrzeb nie zostały odnotowane przez łódzkie media, co mimo wszystko wydaje mi się nie do końca w porządku. Ja wiem, że koniec z komuną, że koniec z przewodnią siłą narodu, że koniec… Ale przecież nie każdy zasługuje na całkowite potępienie i odejście w zapomnienie. Nie każdy, a już na pewno nie Kaźmierczak. Jednak coś dla miasta zrobił. Na tyle, na ile mógł, na tyle, na ile pozwalała komunistyczna i blisko warszawska rzeczywistość.

No niestety, Łódź nie miała szczęścia. Nie wiem, dlaczego, ale Łodzi nie lubiano. Chyba się domyślam… Bo była typowym przykładem miasta kapitalistycznego, co bardzo kłuło w oczy ówczesne władze. Próbowano więc je zdyskredytować, meldując ludzi kompletnie nieodpowiednich w pięknych, zabytkowych kamienicach, czasami nawet w pałacach. Zastanawiam się, dlaczego? Jaki był cel poza próbą degradacji miasta? Ja nie widzę innego wytłumaczenia, bo tu nie ma żadnej innej racjonalnej przesłanki. Dlaczego najbiedniejszych umieszczano w najpiękniejszych kamienicach?

„Najbiedniejszych” to jest bardzo delikatne określenie.

No… chcę być delikatna. Dla tych ludzi to też był rodzaj zesłania, takie zamieszkanie w kamienicy. W wielu przypadkach nie pozwalano prawowitym najemcom, właścicielom czy osobom, które wiele lat mieszkały w tych lokalach, ludziom z przedwojennego jeszcze establishmentu – tam wrócić. Oni dostawali jakieś małe klitki w blokach, o ile w ogóle. To była tragedia, że te mieszkania, te piękne pozostałości po fabrykantach, nie zostały oddane we właściwe ręce. I w ogromnej liczbie uległy zniszczeniu. Oczywiście były wyjątki. Bo przecież w niektórych lokalach pozostali ludzie określonego statusu społecznego, ale jakże często dokwaterowywano im na siłę mieszkańców, którzy niszczyli wszystko, co miało jakieś znamiona historii, tradycji, piękna… To było strasznie przykre, bo zdewastowano w dużej mierze niesamowity dorobek architektoniczny Łodzi. Twierdzono zresztą, że to, co pofabrykanckie, to niegustowne i kiczowate. Niszczono więc, zrzucano całe sztukaterie, piękne sufity, zamalowywano wspaniałe freski, skuwano parkiety, mozaiki. To było na porządku dziennym. Wyniszczano w ten sposób dorobek dziedzictwa kulturowego naszego miasta.

Łódź pod pretekstem tego, iż była mało zniszczona w czasie wojny, dostała najmniejsze wsparcie ze wszystkich miast w Polsce. My robiliśmy analizy, które przekazywałam do Kancelarii Prezydenta, Premiera, do wszystkich ówczesnych posłów mających jakikolwiek wpływ na te kwestie i na szczęście udało mi się przekonać, że Łódź potrzebuje pomocy, co zaowocowało ustawą rewitalizacyjną i funduszami. Z tych naszych analiz bowiem jednoznacznie wynikało, że Łódź była jednym z ostatnich miast na liście, jeśli chodzi o pomoc finansową. A dużo od Łodzi brano. Przecież byliśmy wielkim ośrodkiem przemysłowym, który tworzył dochód narodowy. Gdziekolwiek on się nie rozprzestrzenił, bo wiadomo, jak rozdysponowywano produkowane dobra. Ale to tu je produkowano, a później czy sprzedawano, czy przekazywano naszym sąsiadom za darmo, to już inna sprawa. Ale Łódź za to nie dostawała nic. Dostawała biedę, dostawała kompletny brak zainteresowania… Owszem, powstało parę osiedli wokół Łodzi – wielkich, szarych, betonowych blokowisk, natomiast jeśli chodzi o prawdziwy rozwój miasta, to nic…

I pytanie, co taki Edward Kaźmierczak był w stanie wówczas dla Łodzi załatwić? Co by nie powiedzieć, sporo zawdzięczamy Tatarkównie2. To dzięki niej mamy na przykład Teatr Wielki, którego pewnie nie mielibyśmy, gdyby nie jej, że tak powiem – zapalczywość i walka o Łódź. Ale być może za mało znamy historię Edwarda Kaźmierczaka. Nie chciałabym go skrzywdzić. Broń Boże! Ja zawsze uważam, że każdy, kto pełni jakąś funkcję, coś dla miasta zrobił. Może mógł więcej, może nie mógł. To były inne czasy i to są kwestie dla historyków. Na pewno nie dla prostego inżyniera budownictwa…

Jeszcze w 1959 roku oddano do użytku studentom, naukowcom i mieszkańcom miasta Bibliotekę Uniwersytecką, która wówczas była gmachem niebywale nowoczesnym, przestronnym, imponującym.

Zawsze byłam molem książkowym i raczej realizowałam się w bibliotekach szkolnych. W związku z tym moja praca społeczna, która była w ówczesnych czasach obowiązkowa, skupiała się na pracy w bibliotece i byłam cała szczęśliwa, bo mogłam robić to, co kocham. Zajmując się książkami, mogłam wykorzystywać każdą chwilę, żeby je czytać. Faktycznie moje kontakty zaczęły się z biblioteką szkolną, a później, w liceum rzeczywiście, była to Biblioteka Uniwersytecka. Aczkolwiek mieliśmy bogaty księgozbiór, jeśli chodzi o nasze techniczne publikacje – na Politechnice Łódzkiej. A to, że ja lubię mieć książki na własność, to już jest zupełnie inna rzecz. Może mi pani wierzyć, albo nie, ale ja każdy przyoszczędzony grosz przeznaczałam na książki. A były to czasy, które się nie mieszczą w głowie współczesnej młodzieży – kiedy książka była rarytasem. Żeby ją kupić, trzeba było mieć albo dobre koneksje w księgarni, albo wystawać w kolejkach, albo – tak jak ja to często robiłam – kupować na bazarach, z drugiego obiegu. Antykwariatów było bardzo mało, dopiero później pojawiło się ich więcej. Miałam taki ryneczek niedaleko domu. Na Karolewie były takie pawilony i tam się wystawiali ludzie przed tymi pawilonami. To było przy Bratysławskiej, gdzie była również księgarnia. W związku z tym ja zawsze wchodziłam do księgarni, a później, przy pawilonie GOSIA, szłam do panów, którzy tam właśnie stali i sprzedawali książki. To było moje ulubione miejsce dostępu do książek. Potem już się z tymi panami zaprzyjaźniłam i jeśli mi na jakiejś książce zależało – to mi ją odkładali.

W 1960 roku w Łodzi powstało Muzeum Ruchu Rewolucyjnego (dzisiejsze Muzeum Tradycji Niepodległościowych) z siedzibą w byłym carskim więzieniu przy ulicy Gdańskiej.

Nie zapominajmy też, że w 1960 roku na cokół powrócił Tadeusz Kościuszko, brutalnie zdjęty z niego przez Niemców podczas wojennego wcielenia Łodzi do Rzeszy.

Nastąpiły pewne zmiany w transporcie miejskim. Na ulicę wyjechało dziesięć nowiutkich, węgierskich Ikarusów – autobusów, które długo jeszcze służyły mieszkańcom, bo aż do 1978 roku. Ostatecznie sprowadzono 258 tych wozów.

Boże, nawet nie wiedziałam, że aż tyle. Ale ja zawsze tramwajami jeździłam. Tramwaje są bardziej klimatyczne jakieś. Do podstawówki ani do szkoły średniej nie musiałam, ale całe studia dojeżdżałam tramwajami. Pamiętajmy, że Łódź była pierwszym polskim miastem, które wprowadziło na ulice elektryczne tramwaje. Przyjedźta do Łodzi, zobaczyta tramwaj, co bez kuni chodzi.

Otworzono dwa nowe szpitale. Przede wszystkim tzw. szpital na Spornej, czyli placówkę pediatryczną szczycącą się dziś znakomitą sławą, także daleko poza granicami Łodzi. Dziś jest to Uniwersytecki Szpital Kliniczny nr 4 im. M. Konopnickiej Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. I mieści się, po przemianowaniu, przy ulicy błogosławionego Anastazego Pankiewicza. I to akurat uważam za niemądre posunięcie. Nazwanie akurat tego fragmentu ulicy Spornej ulicą Pankiewicza wprowadziło okropne zamieszanie wśród wszystkich poszukujących szpitala, zwłaszcza przybyszów spoza miasta. Bo i tak wszyscy mówią: szpital na Spornej. Spróbujcie zapytać kogoś w mieście o szpital Konopnickiej na Pankiewicza. Całą pensję stawiam przeciwko złotówce, że nikt nie będzie wiedział, o co chodzi. A zapytajcie o szpital na Spornej… Proszę bardzo. Każdy wam wskaże drogę.

Tradycja w narodzie rzecz święta i niektórych rzeczy nie powinno się czynić. Ja pamiętam dyskusje na ten temat na Radzie Miejskiej. Nie chcę tego komentować, ale uważam, że naprawdę jest wiele miejsc, którym można byłoby przypisać pięknego patrona, jakim jest błogosławiony Pankiewicz. Rozumiem, wybrano akurat Sporną, bo wynika to z bliskości klasztoru bernardynów, ale jednak, no… Stało się, jak się stało. I tak, i tak mieszkańcy mówią o szpitalu na Spornej.

Powstał też szpital zakaźny przy ulicy Teresy. Dzisiaj jest to Wojewódzki Specjalistyczny Szpital im. dr. Wł. Biegańskiego.

W 1967 roku otwarto Teatr Wielki premierą Strasznego dworu Stanisława Moniuszki.

Kiedy go otwarto, byłam za małym dzieckiem, by go odwiedzać. Poszłam tam po raz pierwszy dopiero w liceum. Nie pamiętam już nawet, co to było. Zdaje się, że to byli Krakowiacy i górale, czyli cud mniemany Bogusławskiego. Potem tego było bardzo dużo…

Miał kto chodzić na operowe premiery, bo liczba mieszkańców miasta przekroczyła wówczas 700 tysięcy osób, co plasowało nas na drugim miejscu w kraju.

Łódź w latach 1960–1992 składała się z pięciu dzielnic: Bałut, Widzewa, Śródmieścia, Polesia i Górnej. W internecie pojawiła się informacja, że w 2012 roku całkowicie zrezygnowano z administracyjnego podziału miasta na dzielnice...3.

Nie, to nieprawda, my zdecydowaliśmy tylko o likwidacji delegatur. Delegatury faktycznie przestały istnieć, ale nie dzielnice. Absolutnie. Nadal są dzielnicowe Urzędy Skarbowe, Sądy… I nadal mieszkańcy są przypisani do tych instytucji w związku z miejscem zamieszkania w danej dzielnicy.

To jest dowód na to, że nie można wierzyć wszystkiemu, co podają dokumenty. Najlepiej sprawdzić „u źródła”. Ale wracajmy do lat 60. Powstawały nowe parki, nowe osiedla, elektrociepłownie… Smutno trochę było, sklepy puste, kawiarnie i restauracje w stanie zaniku, ale dla wielu z nas to przecież czas młodości, wspomnień, pierwszych szkolnych doświadczeń.

Pamiętam swój pierwszy dzień w szkole. Może nie aż tak wyraźnie, bo byłam bardzo zatrwożona, ale pamiętam worek na kapcie, fartuszek alpagowy z taką krynolinką, wiązany z tyłu. Były dwa rodzaje fartuszków. Albo takie, jak ja się śmieję – fartuszki woźnej, z takiego błyszczącego atłasu, z białym kołnierzykiem bebi, zawiązywany z przodu, albo takie, jak ja miałam – piękny, alpagowy, z kokardą z tyłu. Śliczny był. Pamiętam ławki z dziurą na kałamarz, pióro, ołówki. I pamiętam, że bardzo się stresowałam. Chodziłam do szóstki… Tam, gdzie jest XXVI LO. Podstawówka była razem z liceum. Potem wybudowano SP 19. Pamiętam moją wychowawczynię, Panią Pyś… Spotkałam ją teraz na 65-leciu liceum. Podeszła do mnie jakaś miła, starsza pani i mówi: „A ja to panią uczyłam”. A ja na to: „Boże, to Pani profesor!”. Bo kiedy mnie uczyła, była młodą dziewczyną. To była jedna z jej pierwszych klas, dopiero co przyszła do szkoły. Pamiętam wierszyki, pamiętam część koleżanek, kolegów z ławek… Pamiętam początek listy obecności, bo byłam zawsze pierwsza – Aleksandrzak. Dopiero w liceum byłam druga: Adamska, Aleksandrzak, Andrzejewska… Bardzo lubiłam tę swoją podstawówkę. Bo ja lubiłam się uczyć. Lubiłam szkołę i chciałam do niej chodzić. To była dla mnie wielka przygoda. Kochałam matematykę, fizykę… ja miałam od początku ścisły umysł. To mnie pasjonowało. Ale lubiłam też malować, rysować, dziergać. Cały czas coś robiłam. Ręce cały czas mi chodziły. Haftowałam, wyszywałam…jakieś makramy plotłam. To była moja pasja. W szkole miałam zajęcia techniczne, które ubóstwiałam. Budowałam na nich domki dla ptaków. Gotowałam…

Samochodziki nie interesowały mnie zupełnie, ale lalki też nie, chociaż je miałam. Dla mnie najcudowniejsze były jednak… guziki.

Bardzo szybko się zaprzyjaźniłam, z chwilą przeprowadzki od dziadków do bloków, z multum koleżanek i kolegów. Pode mną mieszkał kolega z klasy, nade mną – koleżanka, która później zresztą stała się moją rodziną. A było to tak: jak my się wprowadziliśmy, oni już tam mieszkali. I stała taka dziewczynka na szczycie schodów pół piętra wyżej i pyta: „A ty to co tu robisz?” Do mnie tak mówi. Pięciolatka do pięciolatki. „No nic. Teraz tu będę mieszkała”. No i tak się zaczęło. Byłyśmy kumpelkami przez wiele, wiele lat. A ponieważ u niej zamieszkał jej wujek, który przyjechał ze wschodniej Polski, bo jej mama stamtąd pochodziła, a u mnie była o osiem lat starsza siostra, no to jak Gośka przychodziła do mnie, to wujek schodził: „Gośka, chodź na górę, bo jest obiad” albo „Kolacja czeka”. Moja siostra otwierała drzwi i to tak skutecznie, że zostali małżeństwem. Gośka już od trzydziestu paru lat mieszka w Grecji, ale nadal łączy nas więź. To było fantastyczne – mieszkaliśmy w jednym pionie… zresztą na klatce było nas pełno – dzieciaków w tym samym wieku, z jednej klasy… Było nas chyba z dziesięcioro. Z Gośką obie zbierałyśmy te guziki, ona swoje, ja swoje. I obie rysowałyśmy stroje księżniczek. Miałyśmy całe bruliony i całe karty zarysowane naszymi projektami baśniowych sukien. I krynoliny tam były… Kiedyś to jeszcze gdzieś miałam, ale przy kolejnych przeprowadzkach… przeprowadzki są fatalne pod tym względem.

Drugą rzeczą były wiersze, które pisałyśmy. Takie głupie, np. o sankach: „są kolorów twoich oczu, sanki nasze bardzo ładne, jak zobaczysz, z łóżka spadniesz”. Jak chorowałyśmy, to oczywiście we dwie, w związku z czym grałyśmy w państwa miasta, drąc się przez sufit i podłogę do siebie. Albo w okręty. To było coś fantastycznego. Jak się bawiliśmy, to na całego: koledzy zalewali nam mieszkania przez dziurkę od klucza, wprowadzając wąż z wodą. Jak był śmigus-dyngus, to u nas nie był nigdy w poniedziałek, tylko we wtorek… Albo lądowałam w ubraniu i z psem w wannie pełnej wody… To były takie sztubackie, fajne czasy. Tak daleko byliśmy od tej polityki wtedy… Pojawiała się, kiedy rodzice byli smutni… bo lata 60. z tego punktu widzenia były bardzo mrocznym czasem. Z jednej strony – jak teraz tak patrzę – wspomina się je z rozrzewnieniem, sympatią, bo wtedy coś tam w tych sklepach jeszcze było. Może nie było rarytasów, ale podstawowe produkty były. Pamiętam pojawiające się pierwsze banany… czy pomarańcze. Ja akurat byłam dzieckiem z tzw. dobrego domu, gdzie faktycznie rodzice dbali, by pieniądze były, ciężko na nie pracując. Zresztą wtedy wszyscy mieli mniej więcej podobne zarobki. To też jest powód, dla którego niektórzy myślą o tamtych czasach z rozrzewnieniem. Nie było takich dysproporcji jak dzisiaj. Z wyjątkiem oficjeli politycznych. Oni mieli inaczej. Ale dla mnie to też było coś naturalnego, że wszystkie rzeczy, które można już było gdzieś kupić, u nas w domu się pojawiały. Później było gorzej, wtedy kiedy przyszły kartki i nic nie było w sklepach. To był już zupełnie inny czas. Poza tym ja i moi rówieśnicy byliśmy za młodzi, żeby uczestniczyć w tym, co działo się w polityce w latach 60. A telewizja podawała nam tylko to, co chciała. Teraz też jest taka jedna… Dorośli mieli z tym problem, my jeszcze nie.

Ale pamiętam opowieści rodziców o tym, że moja babcia była w AK, o kotle, który zrobiono w naszym rodzinnym domu na Julianowie, gdzie w latach 50. zamieszkali na parę ładnych miesięcy panowie ze służb, bo chcieli wyłapać ukrywających się byłych żołnierzy AK, o których wiedzieli, że przychodzą do nas i my im pomagamy. Moja mama dosłownie zjadła legitymację akowca, kiedy służby przyszły do domu. Poszła do łazienki i zjadła. Przez cały ten czas dziadek nie mógł iść do pracy. Babcia nie mogła wychodzić w ogóle z domu… Rodzice też zostali w domu zatrzymani… Ale to wszystko znam tylko z opowieści, bo nie było mnie wtedy na świecie. Ale siostra już była… I najgorsze jest to, że to byli Polacy, którzy Polakom robili takie rzeczy. I dlatego boję się tego, co zaczyna dziać się w polityce teraz…

Hanna Zdanowska, lata 70.

------------------------------------------------------------------------

1 Filumenistyka.

2 Michalina Tatarkówna-Majkowska – działaczka partii komunistycznych, posłanka na Sejm PRL I, II, III i IV kadencji, I sekretarz Komitetu Łódzkiego PZPR, członek Ogólnopolskiego Komitetu Frontu Jedności Narodu w 1958 roku.

3 Łódź pod względem administracyjnym jest jednolitą gminą miejską na prawach powiatu. W Łodzi nie ma dzielnic – dla celów administracyjnej obsługi ludności do 2012 roku istniał podział na pięć rejonów działania Delegatur Urzędu Miasta Łodzi, który w zasadzie pokrywał się z istniejącym w latach 1960–1992 podziałem na pięć dzielnic administracyjnych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: