Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A jeśli jesteśmy złoczyńcami - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
40,00

A jeśli jesteśmy złoczyńcami - ebook

Utrzymana w klimacie Dark Academia opowieść o miłości, przyjaźni, zbrodni i obsesji. Powieść, która opętała Tik Toka.

Elitarny college artystyczny, kolebka spektakularnych talentów i nieposkromionych ambicji. Siedmioro studentów aktorstwa, połączonych silną więzią przyjaźni, odgrywa w życiu podobne role jak na scenie: bohatera, złoczyńcy, tyrana, kusicielki, pierwszej naiwnej, statysty. Jednak z upływem czasu rywalizacja staje się bezwzględna, a uczucia – zabójcze. Gdy sztuka zaczyna niebezpiecznie ocierać się o życie, jeden z aktorów ginie. Pozostali mają przed sobą największe wyzwanie w swojej aktorskiej karierze: przekonać policję i siebie nawzajem, że są niewinni.

Dziesięć lat później: Oliver Marks wychodzi z więzienia. Odsiedział wyrok za morderstwo, które popełnił lub nie. W ostatni dzień odwiedza go człowiek, za sprawą którego trafił za kratki. Detektyw Colborne odchodzi na emeryturę, lecz wcześniej chce się dowiedzieć, co tak naprawdę wydarzyło się w Dellecher Classical Conservatory.

Podobnie jak Tajemna historia Donny Tart, debiut M.L. Rio jest wielowarstwową, elektryzującą historią o miłości, przyjaźni i obsesji. Mistrzowsko zaplanowana, przepięknie napisana, porwie cię i nie puści aż do końca.

— Cynthia D’Aprix Sweeney, autorka bestselleru „New York Timesa” Gniazdo

Wciągająca, fascynująca, nieszablonowa opowieść o przyjaźni, rywalizacji i prawdzie.

— „Mystery Scene”

Ta historia dowodzi, że aktorzy są mistrzami manipulacji. Z jednej strony to sztuka godna podziwu, ale z drugiej... nigdy nie wiesz, jaką maskę w danej chwili noszą i do czego zapragną ją wykorzystać.

— Marcin Okoniewski, @okon_w_sieci

M.L. Rio w niezwykły sposób tka historię złotą nicią Szekspirowskich dramatów przeplataną krwistymi ściegami zbrodni. W powieści pasję i obsesję oddziela niezwykle cienka granica, przez co bohaterowie, jak i czytelnicy, muszą zadać sobie pytanie: czy to scenariusz genialnego przedstawienia, które wymknęło się spod kontroli, czy skrzętnie zaplanowana zbrodnia?

—Marta Gajewska i Anna Bartłomiejczyk, @bestselerki

To jedna z tych historii, którą wspominam z ogromną nostalgią, bo przeżycie jej po raz pierwszy już nigdy nie będzie mi dane. Urzekająco zatrważająca i pełna pasji opowieść, która oplata swojego czytelnika tak, by ostatecznie pozbawić go tchu.

—Florian Rychlik, @pewneserce

To książka, jakiej jeszcze nie czytaliście. Zachwyci Was nie tylko swoim niepowtarzalnym klimatem, ale także hipnotyzującą fabułą i doskonale wykreowanymi bohaterami. Piękna i wciągająca, ale i brutalna, a przede wszystkim skłaniająca do refleksji.

—Paulina Kukuła, @very.little.book.nerd

Ta książka kusi. Ta książka wabi. M.L. Rio stworzyła powieść w estetyce dark academia, przepełnioną duchem Szekspirowskich dramatów, która całkowicie Cię pochłonie.

— Natalia Angier, @natka_bookish_life

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8265-506-3
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Sie­dzę z rę­kami przy­ku­tymi do stołu i my­ślę: Ta­jem­nic mego wię­zie­nia nie mogę / Wy­ja­wić – gdy­bym mógł, naj­mniej­szy szcze­gół / Tej opo­wie­ści byłby ci tor­turą. Straż­nik przy drzwiach ob­ser­wuje mnie, jakby cze­kał, że coś się wy­da­rzy.

Wcho­dzi Jo­seph Col­borne. Po­si­wiał, ma te­raz pra­wie pięć­dzie­siąt lat. Wi­duję go raz na kilka ty­go­dni – za każ­dym ra­zem za­ska­kuje mnie, jak bar­dzo ze­sta­rzał się od po­przed­niego spo­tka­nia. Za każ­dym ra­zem tro­chę star­szy, od dzie­się­ciu lat. Siada na­prze­ciwko mnie, splata dło­nie i mówi:

– Oli­ver.

– Joe.

– Sły­sza­łem, że prze­słu­cha­nie w spra­wie wa­run­ko­wego zwol­nie­nia po­szło po two­jej my­śli. Gra­tu­la­cje.

– Po­dzię­ko­wał­bym, gdy­bym my­ślał, że mó­wisz to szcze­rze.

– Wiesz, że we­dług mnie nie po­winno cię tu być.

– To nie ozna­cza, że we­dług cie­bie je­stem nie­winny.

– Nie. – Wzdy­cha i znu­dzony spo­gląda na ze­ga­rek – ten sam, który no­sił już w dniu, gdy się po­zna­li­śmy.

– To po co tu przy­sze­dłeś? – py­tam. – Od­sta­wiasz ten sam spek­takl co kilka ty­go­dni?

Ściąga brwi w pła­ską czarną li­nię.

– We­dług cie­bie, kurwa, wi­dze­nie jest spek­ta­klem?

– Czło­wiek z te­atru wyj­dzie, ale te­atr z czło­wieka...

Kręci głową jed­no­cze­śnie roz­ba­wiony i roz­draż­niony.

– No i? – py­tam.

– Co no i?

– Szu­bie­nica – to do­bre! A dla­czego do­bre? Bo do­brze robi tym, co źle ro­bią – od­po­wia­dam, bo chcę za­słu­żyć na jego roz­draż­nie­nie. – Po to tu przy­sze­dłeś? Po­wi­nie­neś już wie­dzieć, że nic ci nie po­wiem.

– Tym ra­zem my­ślę, że zdo­łam cię na­kło­nić do zmiany zda­nia.

Pro­stuję się na krze­śle.

– Jak?

– Od­cho­dzę z po­li­cji. Zło­ży­łem re­zy­gna­cję, za­ła­twi­łem so­bie pracę w pry­wat­nej fir­mie ochro­niar­skiej. Mu­szę my­śleć o edu­ka­cji dzieci.

Przez chwilę tylko na niego pa­trzę. Do­tąd są­dzi­łem, że Col­borne ni­gdy nie odej­dzie z po­li­cji, że trzeba go bę­dzie za­strze­lić jak wście­kłego psa.

– Ja­kim cu­dem ma mnie to prze­ko­nać? – py­tam.

– Wszystko, co po­wiesz, po­zo­sta­nie wy­łącz­nie mię­dzy nami.

– To po co za­wra­cać so­bie głowę?

Znów wzdy­cha i zmarszczki na jego twa­rzy się po­głę­biają.

– Oli­ver, nie za­leży mi na wy­mie­rza­niu kary. Ktoś od­sie­dział wy­rok, a w na­szej pracy rzadko mamy taką sa­tys­fak­cję. Ale nie chcę skła­dać broni i mar­no­wać na­stęp­nych dzie­się­ciu lat na roz­trzą­sa­nie, co się wy­da­rzyło dzie­sięć lat temu.

Po­cząt­kowo nic nie mó­wię. Po­doba mi się ten po­mysł, ale nie ufam mu. Prze­bie­gam wzro­kiem po brzyd­kich su­ro­wych ce­głach, ma­łych czar­nych ka­me­rach, które śle­dzą nas z każ­dego rogu, straż­niku z wy­sta­jącą dolną szczęką. Za­my­kam oczy, ro­bię głę­boki wdech i wy­obra­żam so­bie świe­żość wio­sny w Il­li­nois; jak to bę­dzie, gdy wyjdę na ze­wnątrz po wdy­cha­niu stę­chłego wię­zien­nego po­wie­trza przez jedną trze­cią ży­cia.

Kiedy wy­pusz­czam po­wie­trze, otwie­ram oczy i wi­dzę, że Col­borne uważ­nie mi się przy­gląda.

– No nie wiem – mó­wię. – Tak czy ina­czej wy­cho­dzę stąd. Nie chcę ry­zy­ko­wać po­wrotu. Chyba bez­piecz­niej jest nie ku­sić li­cha.

Ner­wowo bębni pal­cami po stole.

– Po­wiedz mi jedną rzecz – mówi. – Czy kie­dy­kol­wiek w celi wpa­try­wa­łeś się w su­fit, za­sta­na­wia­jąc się, jak tu tra­fi­łeś, i nie mo­głeś spać, bo drę­czyły cię my­śli o tam­tym dniu?

– Co noc – od­po­wia­dam bez sar­ka­zmu. – Ale na tym wła­śnie po­lega róż­nica, Joe. Dla was był to tylko je­den dzień, a po­tem ro­bota jak zwy­kle. Dla nas był to je­den dzień, a po­tem każdy na­stępny, który po nim przy­szedł. – Opie­ram się na łok­ciach i na­chy­lam, tak że moja twarz znaj­duje się kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów od jego twa­rzy, by sły­szał każde słowo, gdy zni­żam głos. – Cie­ka­wość musi zże­rać cię od środka. Nie wiesz kto, nie wiesz jak, nie wiesz dla­czego. Ale ty go prze­cież nie zna­łeś.

Twarz Jo­ego przy­biera dziwny wy­raz, jakby mdliło go na mój wi­dok, jak­bym stał się od­ra­ża­jący i trudno było na mnie pa­trzeć.

– Aż do tej pory do­cho­wa­łeś ta­jem­nicy – mówi. – Każ­dego do­pro­wa­dzi­łoby to do sza­leń­stwa. Dla­czego to zro­bi­łeś?

– Bo chcia­łem.

– Na­dal chcesz?

Na­gle serce w piersi za­czyna mi cią­żyć. Ta­jem­nice mają swój cię­żar. Jak ołów.

Opie­ram się o krze­sło. Straż­nik pa­trzy na nas obo­jęt­nie, jak­by­śmy mó­wili w ob­cym ję­zyku, a na­sza roz­mowa nie miała żad­nego zna­cze­nia. My­ślę o in­nych. O nas – dawno, dawno temu. Ro­bi­li­śmy nie­go­dziwe rze­czy, które były za­ra­zem ko­nieczne – a przy­najm­m­niej tak nam się wy­da­wało. Spo­glą­da­jąc wstecz, nie je­stem pewny, czy były, i te­raz się za­sta­na­wiam: czy dał­bym radę wy­tłu­ma­czyć to wszystko Col­borne’owi, te wszyst­kie za­wi­ło­ści, zwroty ak­cji i osta­teczny exo­dos? Wpa­truję się w jego po­zba­wioną wy­razu twarz, w szare oczy oto­czone ku­rzymi łap­kami zmarsz­czek, lecz czy­ste i ja­sne jak za­wsze.

– Do­bra – mó­wię. – Opo­wiem ci hi­sto­rię. Ale mu­sisz zro­zu­mieć parę rze­czy.

Col­borne ani drgnie.

– Słu­cham.

– Po pierw­sze, za­cznę mó­wić, kiedy już stąd wyjdę, nie wcze­śniej. Po dru­gie, to nie może się ob­ró­cić prze­ciwko mnie ani ni­komu in­nemu – żad­nego po­wtór­nego po­cią­gnię­cia do od­po­wie­dzial­no­ści. I na ko­niec – to nie są prze­pro­siny.

Cze­kam na ja­kąś re­ak­cję z jego strony, słowo albo kiw­nię­cie głową, ale on tylko mruga po­wie­kami i mil­czy, spo­kojny jak sfinks.

– No i co, Joe? – py­tam. – Dasz radę?

Rzuca mi zimny uśmiech.

– Chyba tak.SCENA 1

Czas: wrze­sień 1997 roku, mój czwarty i ostatni rok w Del­le­cher Clas­si­cal Con­se­rva­tory. Miej­sce: Bro­adwa­ter w sta­nie Il­li­nois, małe mia­sto pra­wie bez zna­cze­nia. Jak do­tąd je­sień była cie­pła.

Wcho­dzą ak­to­rzy. Było nas wtedy sied­mioro, sied­mioro bły­sko­tli­wych mło­dych lu­dzi z ry­su­jącą się przed nami ja­sną przy­szło­ścią, choć wi­dzie­li­śmy je­dy­nie książki trzy­mane przed no­sem. Za­wsze ota­czały nas książki, słowa i po­ezja, wszyst­kie dzi­kie na­mięt­no­ści świata za­mknię­tego w skó­rze i we­li­nie. (Po czę­ści uznaję to za przy­czynę póź­niej­szych wy­da­rzeń). Bi­blio­teka w Zamku była prze­stron­nym ośmio­kąt­nym po­ko­jem z pół­kami peł­nymi ksią­żek, za­sta­wio­nym wspa­nia­łymi sta­rymi me­blami, ogrze­wa­nym przez ogromny ko­mi­nek, w któ­rym nie­mal stale pło­nął ogień, bez względu na tem­pe­ra­turę na ze­wnątrz. Ze­gar na półce nad ko­min­kiem wy­bił dwu­na­stą i wtedy się po­ru­szy­li­śmy, jakby na­gle ożyło sie­dem po­są­gów.

– Jest te­raz pół­noc – po­wie­dział Ri­chard. Sie­dział w naj­więk­szym fo­telu jak na tro­nie, z wy­cią­gnię­tymi no­gami i sto­pami opar­tymi o pa­le­ni­sko. Trzy lata gra­nia kró­lów i zdo­byw­ców na­uczyły go sie­dzieć w ten spo­sób na każ­dym krze­śle, na sce­nie i poza nią. – Za­nim ju­tro wy­bije ósma, mu­simy się stać nie­śmier­telni. – Za­mknął książkę z trza­skiem.

Me­re­dith, sku­lona jak kot na jed­nym końcu sofy (ja le­ża­łem wy­cią­gnięty jak pies na dru­gim), ba­wiła się pa­smem dłu­gich ru­dych wło­sów.

– Do­kąd się wy­bie­rasz? – za­py­tała.

Ri­chard: Znu­żony mo­zo­łami dnia, pa­dam na łoże...

Fi­lippa: Oszczędź nam.

Ri­chard: Kto rano wstaje i tak da­lej.

Ale­xan­der: Tak jakby cię to do­ty­czylo.

Wren sie­działa po tu­recku na po­duszce przy ko­minku i nie zwa­żała na prze­ko­ma­rza­nia po­zo­sta­łych.

– Wy­bra­li­ście już swoje frag­menty? Ja nie mogę się zde­cy­do­wać – po­wie­działa.

Ja: A co z Iza­belą? Twoja Iza­bela jest do­sko­nała.

Me­re­dith: Miarka to ko­me­dia, głupku. Mamy prze­słu­cha­nia do Ce­zara.

– Nie wiem, po co w ogóle za­wra­camy so­bie głowę prze­słu­cha­niami. – Ale­xan­der, roz­wa­lony na stole, ukryty w mroku na ty­łach po­koju, się­gnął po bu­telkę szkoc­kiej sto­jącą przy jego łok­ciu. Na­peł­nił szklankę, po­cią­gnął duży łyk i skrzy­wił się, pa­trząc na nas. – Mógł­bym ob­sa­dzić całe to dzia­do­stwo te­raz, w jed­nej chwili.

– Ja­kim cu­dem? – za­py­ta­łem. – Ni­gdy nie wiem, co do­stanę.

– Dla­tego, że za­wsze ob­sa­dzają cię na końcu – od­parł Ri­chard. – Rzu­cają ci resztki.

– Tss, tss – za­cmo­kała Me­re­dith. – Je­ste­śmy dziś Ri­char­dem czy Dic­kiem?

– Nie zwra­caj na niego uwagi – rzu­cił Ja­mes. Sie­dział sam w naj­od­le­glej­szym ką­cie i z bó­lem serca od­ry­wał wzrok od no­ta­tek. Za­wsze był naj­pil­niej­szym stu­den­tem na na­szym roku, co (praw­do­po­dob­nie) tłu­ma­czyło, dla­czego był też naj­lep­szym ak­to­rem i (z pew­no­ścią) dla­czego nikt go z tego po­wodu nie nie­na­wi­dził.

– Pro­szę. – Ale­xan­der wy­jął z kie­szeni zwi­tek dzie­się­cio­do­la­ró­wek i prze­li­czył je na stole. – Tu jest pięć­dzie­siąt do­lców.

– Na co? – za­py­tała Me­re­dith. – Mam za­tań­czyć na ru­rze?

– A co, ćwi­czysz na „po dy­plo­mie”?

– Wiesz, co mi mo­żesz?

– Po­proś ład­nie.

– Pięć­dzie­siąt do­la­rów na co? – za­py­ta­łem, chcąc im prze­rwać. Me­re­dith i Ale­xan­der mieli naj­bar­dziej nie­wy­pa­rzone gęby z nas wszyst­kich i z per­wer­syj­nym po­czu­ciem dumy za­wsze prze­ści­gali się w nie­wy­bred­nych ko­men­ta­rzach. Gdy­by­śmy im po­zwo­lili, cią­gnę­liby to przez całą noc.

Ale­xan­der po­stu­kał w bank­noty pal­cem.

– Sta­wiam pięć­dzie­siąt do­la­rów, że już te­raz po­tra­fię ogło­sić wła­ściwą ob­sadę i się nie po­mylę.

Pię­cioro z nas wy­mie­niło za­cie­ka­wione spoj­rze­nia; Wren ze zmarsz­czo­nymi brwiami na­dal wpa­try­wała się w ko­mi­nek.

– No do­bra, po­słu­chajmy – po­wie­działa Fi­lippa z lek­kim wes­tchnie­niem, jakby cie­ka­wość wzięła górę.

Ale­xan­der od­gar­nął z twa­rzy nie­sforne czarne loki i po­wie­dział:

– Ri­chard oczy­wi­ście bę­dzie Ce­za­rem.

– Bo wszy­scy w głębi du­cha chcemy go za­bić? – za­py­tał Ja­mes.

Ri­chard uniósł jedną brew.

– Et tu, Brute?

– Sic sem­per ty­ran­nis – od­parł Ja­mes i prze­su­nął po gar­dle koń­cem dłu­go­pisu jak szty­le­tem. – Tak koń­czą ty­rani.

Ale­xan­der po­wiódł ręką od jed­nego do dru­giego.

– No wła­śnie – po­wie­dział. – Ja­mes bę­dzie Bru­tu­sem, bo za­wsze jest tym do­brym, a ja Ka­sju­szem, bo za­wsze je­stem tym złym. Ri­chard i Wren nie mogą być mał­żeń­stwem, bo to by­łoby obrzy­dliwe, więc ona bę­dzie Por­cją, Me­re­dith Kal­pur­nią, a ty, Pip, znów skoń­czysz w prze­bra­niu.

Fi­lippa, którą trud­niej było ob­sa­dzić niż Me­re­dith (femme fa­tale) czy Wren (in­génue, pierw­sza na­iwna), mu­siała zmie­niać płeć, kiedy koń­czyły nam się do­bre par­tie żeń­skie – co zresztą czę­sto miało miej­sce w cza­sach Sha­ke­spe­are’a.

– Za­bij mnie – rzu­ciła.

– Chwi­leczkę – wtrą­ci­łem, po­twier­dza­jąc hi­po­tezę Ri­charda, że w pro­ce­sie ob­sa­dza­nia za­wsze tra­fiały mi się resztki. – A co ze mną?

Ale­xan­der przy­glą­dał mi się, mru­żąc oczy i prze­su­wa­jąc ję­zy­kiem po zę­bach.

– Pew­nie bę­dziesz Okta­wiu­szem – po­sta­no­wił. – Nie zro­bią cię An­to­niu­szem, bo bez urazy, ale nie je­steś dość wy­ra­zi­sty. Bę­dzie nim ten nie­zno­śny trze­cio­rocz­niak, jak on się na­zywa?

Fi­lippa: Ry­szard Drugi?

Ri­chard: Za­bawne. Nie, Co­lin Hy­land.

– Spek­ta­ku­larne. – Spu­ści­łem wzrok na tekst Pe­ry­klesa, który prze­rzu­ca­łem już chyba setny raz. Za­le­d­wie w po­ło­wie tak uta­len­to­wany jak reszta, wy­da­wa­łem się ska­zany na gra­nie dru­go­pla­no­wych ról w hi­sto­riach in­nych lu­dzi. Zbyt wiele razy za­da­wa­łem so­bie py­ta­nie, czy to sztuka na­śla­duje ży­cie, czy może od­wrot­nie.

Ale­xan­der: Pięć­dzie­siąt do­lców na tę kon­kretną ob­sadę. Ktoś wcho­dzi?

Me­re­dith: Nie.

Ale­xan­der: Czemu nie?

Fi­lippa: Bo tak do­kład­nie bę­dzie.

Ri­chard za­chi­cho­tał i pod­niósł się z fo­tela.

– Można tylko mieć taką na­dzieję. – Ru­szył w stronę drzwi i na­chy­lił się, by po dro­dze uszczyp­nąć Ja­mesa w po­li­czek. – Do­bra­noc, słodki książę...

Ja­mes pac­nął go w rękę no­te­sem, a po­tem de­mon­stra­cyj­nie znów się za nim scho­wał. Me­re­dith za­śmiała się jak echo Ri­charda i po­wie­działa:

– Kiedy masz coś na wą­tro­bie, rów­nie za­pal­czy­wego za­bi­jaki nie ma w ca­łych Wło­szech!

– Niech dia­beł po­rwie wa­sze oby­dwa domy! – mruk­nął Ja­mes.

Me­re­dith prze­cią­gnęła się z ci­chym, su­ge­styw­nym ję­kiem i wstała z ka­napy.

– Idziesz spać? – za­py­tał Ri­chard.

– Tak. Dzięki Ale­xan­drowi ta cała ro­bota wy­daje się bez sensu. – Zo­sta­wiła książki roz­rzu­cone na ni­skim sto­liku przed ko­min­kiem ra­zem z kie­lisz­kiem po wi­nie, na któ­rym po­zo­stał od­ci­śnięty pół­księ­życ szminki. – Do­bra­noc – po­wie­działa w stronę po­koju. – Po­wo­dze­nia! – Znik­nęli ra­zem w ko­ry­ta­rzu.

Po­tar­łem oczy, które za­czy­nały mnie piec po ca­łych go­dzi­nach czy­ta­nia. Wren ci­snęła książkę za sie­bie, a ja wzdry­gną­łem się, kiedy wy­lą­do­wała obok mnie na so­fie.

Wren: Do dia­bła z tym.

Ale­xan­der: I to mi się po­doba!

Wren: Po­wiem par­tię Iza­beli i tyle.

Fi­lippa: Idź spać.

Wren wstała po­woli, mru­ga­jąc po­wie­kami, by prze­pę­dzić z oczu resztki bla­sku ognia.

– Pew­nie będę le­żeć przez całą noc i re­cy­to­wać moje kwe­stie – po­wie­działa.

– Chcesz wyjść na dymka? – Ale­xan­der do­pił whi­skey (ko­lejną) i zwi­jał na stole skręta. – Po­może ci się zre­lak­so­wać.

– Nie, dzię­kuję – od­parła, ru­sza­jąc w stronę ko­ry­ta­rza. – Do­bra­noc.

– Jak chcesz. – Ale­xan­der od­su­nął krze­sło, trzy­ma­jąc skręta w ką­ciku ust. – Oli­ver?

– Je­śli po­mogę ci to wy­pa­lić, ju­tro obu­dzę się bez głosu.

– Pip?

Wsu­nęła oku­lary na włosy i za­kasz­lała ci­cho, spraw­dza­jąc gar­dło.

– Boże, po­twor­nie mnie de­pra­wu­jesz – po­wie­działa. – Do­bra.

Ski­nął głową już w po­ło­wie drogi do drzwi, z rę­kami w kie­sze­niach. Z lekką za­zdro­ścią pa­trzy­łem, jak wy­cho­dzą, a po­tem osu­ną­łem się na ka­napę. Wal­czy­łem, by sku­pić się na tek­ście, który był tak po­kre­ślony, że z tru­dem dało się go od­czy­tać.

PE­RY­KLES Że­gnaj mi, królu! Bo mą­drość mnie uczy,

Że kto po­peł­nia czarne jak noc czyny,

Go­tów na wszystko, by ukryć swe winy;

Grzech pło­dzi grze­chy: śla­dem roz­pust­nika

Jak dym za ogniem roz­bój się po­myka.

Dwie ostat­nie li­nijki wy­mru­cza­łem pod no­sem. Zna­łem je na pa­mięć od mie­sięcy, ale i tak do­pa­dał mnie strach, że za­po­mnę słowo lub frazę pod­czas prze­słu­cha­nia. Spoj­rza­łem na Ja­mesa i za­py­ta­łem:

– Za­sta­na­wia­łeś się kie­dyś, czy Sha­ke­spe­are znał te mo­no­logi w po­ło­wie tak do­brze jak my?

Prze­rwał czy­ta­nie i pod­niósł wzrok.

– Cały czas się za­sta­na­wiam – od­parł.

Uśmiech­ną­łem się lekko, utwier­dzony w swo­jej słusz­no­ści.

– Pod­daję się. I tak nic nie zro­bię.

Spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Ja chyba też nie.

Zwlo­kłem się z sofy i ru­szy­łem za Ja­me­sem krę­tymi scho­dami do sy­pialni, którą dzie­li­li­śmy – znaj­do­wała się bez­po­śred­nio nad bi­blio­teką i była naj­wy­żej po­ło­żo­nym z trzech po­koi w ma­łej ka­mien­nej ko­lum­nie na­zy­wa­nej po­wszech­nie Wieżą. Kie­dyś był tam tylko strych, ale pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych usu­nięto pa­ję­czyny i ru­pie­cie, by zro­bić miej­sce dla stu­den­tów. Dwa­dzie­ścia lat póź­niej miesz­ka­łem tam z Ja­me­sem; mie­li­śmy do dys­po­zy­cji dwa łóżka z nie­bie­skimi na­rzu­tami w bar­wach Del­le­cher, dwie ogromne stare szafy i dwie nie­pa­su­jące do sie­bie bi­blio­teczki, zbyt pa­skudne, by mo­gły stać na dole.

– My­ślisz, że Ale­xan­der ma ra­cję? – za­py­ta­łem.

Ja­mes zdjął ko­szulę, mierz­wiąc włosy.

– Je­śli chcesz wie­dzieć, dla mnie to zbyt prze­wi­dy­walne.

– A czy kie­dyś nas za­sko­czyli?

– Fre­de­rick cały czas mnie za­ska­kuje – od­parł. – Ale to Gwen­do­lyn bę­dzie miała ostat­nie słowo, jak za­wsze.

– Gdyby to od niej za­le­żało, Ri­chard grałby wszyst­kie role mę­skie i po­łowę żeń­skich.

– A Me­re­dith drugą. – Przy­ci­snął dło­nie do oczu. – Który je­steś ju­tro?

– Tuż po Ri­char­dzie. Po mnie jest Fi­lippa.

– A ja po niej. Boże, tak mi jej żal.

– Tak. To cud, że jesz­cze nie zre­zy­gno­wała.

Ja­mes zmarsz­czył brwi w za­my­śle­niu, pró­bu­jąc wy­swo­bo­dzić się z dżin­sów.

– Jest tro­chę bar­dziej od­porna od nas. Może dla­tego Gwen­do­lyn tak ją drę­czy.

– Tylko dla­tego, że może to znieść? – za­py­ta­łem, rzu­ca­jąc ubra­nie na pod­łogę. – To okrutne.

Wzru­szył ra­mio­nami.

– Cała Gwen­do­lyn.

– Gdyby to za­le­żało ode mnie – po­wie­dzia­łem – wy­wró­cił­bym wszystko do góry no­gami. Ale­xan­der byłby Ce­za­rem, a Ri­chard grałby Ka­sju­sza.

Od­rzu­cił koł­drę i za­py­tał:

– A ja na­dal był­bym Bru­tu­sem?

– Nie. – Ci­sną­łem w niego skar­petką. – Był­byś An­to­niu­szem. Choć raz ja do­stał­bym główną rolę.

– W końcu za­grasz tra­gicz­nego bo­ha­tera. Po­cze­kaj tylko do wio­sny.

Pod­nio­słem wzrok znad szu­flady, w któ­rej szpe­ra­łem.

– Fre­de­rick znów zdra­dził ci ja­kieś se­krety?

Po­ło­żył się i wsu­nął ręce pod głowę.

– Może wspo­mniał coś o Tro­ilu­sie i Kre­sy­dzie. Wpadł na fan­ta­styczny po­mysł, żeby przed­sta­wić to jako walkę płci. Wszy­scy Tro­ja­nie będą męż­czy­znami, a Grecy ko­bie­tami.

– To sza­leń­stwo.

– Czemu? Ta sztuka opo­wiada o sek­sie w rów­nym stop­niu co o woj­nie. Gwen­do­lyn bę­dzie oczy­wi­ście chciała, żeby Ri­chard był Hek­to­rem, ale ty bę­dziesz Tro­ilu­sem.

– A czemu ty nie miał­byś być Tro­ilu­sem?

Po­ru­szył się i zgar­bił.

– Może już wspo­mi­na­łem, że chciał­bym mieć bar­dziej zróż­ni­co­wany re­per­tuar.

Wpa­try­wa­łem się w niego, nie­pewny, czy mam się po­czuć ura­żony.

– Nie patrz tak na mnie – od­parł z nutą wy­rzutu w gło­sie. – Przy­znał, że wszy­scy mu­simy się wy­rwać z na­szych szu­fla­dek. Mam już dość gra­nia za­ko­cha­nych głup­ków ta­kich jak Tro­ilus i je­stem pewny, że ty masz dość gra­nia po­ma­gie­rów.

Rzu­ci­łem się ple­cami na łóżko.

– Chyba masz ra­cję. – Przez chwilę błą­dzi­łem my­ślami, a po­tem za­śmia­łem się ci­cho.

– Co cię tak bawi? – za­py­tał Ja­mes, wy­cią­ga­jąc rękę, by zga­sić świa­tło.

– Bę­dziesz mu­siał grać Kre­sydę – po­wie­dzia­łem. – Je­steś z nas naj­ład­niej­szy.

Le­że­li­śmy, śmie­jąc się w ciem­no­ści, aż w końcu za­pa­dli­śmy w głę­boki sen, nie ma­jąc po­ję­cia, że kiedy pod­nie­sie się kur­tyna, od­słoni dra­mat na­szego wła­snego au­tor­stwa.SCENA 2

Del­le­cher Clas­si­cal Con­se­rva­tory zaj­mo­wało ja­kieś dwa­dzie­ścia akrów na wschod­nim krańcu Bro­adwa­ter, a jego gra­nice tak czę­sto się za­cie­rały, że trudno było po­wie­dzieć, gdzie koń­czy się kam­pus, a za­czyna mia­sto. Stu­denci pierw­szego roku miesz­kali w bu­dyn­kach z ce­gły w mie­ście, dru­giego i trze­ciego tło­czyli się w głów­nym gma­chu, a garstka słu­cha­czy czwar­tego roku była ści­śnięta w dziw­nych od­le­głych ką­tach kam­pusu lub mu­siała ra­dzić so­bie sama. My, stu­denci czwar­tego roku Wy­działu Ak­tor­skiego, miesz­ka­li­śmy po dru­giej stro­nie je­ziora w tak zwa­nym Zamku, który w rze­czy­wi­sto­ści był tylko nie­wiel­kim do­mem z ka­mie­nia z małą wieżą, gdzie kie­dyś mie­ściła się kwa­tera za­rządcy te­renu.

Główny gmach Del­le­cher, roz­ło­ży­sty bu­dy­nek z czer­wo­nej ce­gły, wzno­sił się na stro­mym wzgó­rzu, z któ­rego roz­cią­gał się wi­dok na ciemną wodę je­ziora. Sy­pial­nie i sala ba­lowa znaj­do­wały się na trze­cim i czwar­tym pię­trze, klasy i biura na pierw­szym i dru­gim, a par­ter po­dzie­lono na ja­dal­nię, salę mu­zyczną, bi­blio­tekę i oran­że­rię. Z za­chod­niego skrzy­dła wy­sta­wała ka­plica, a po stro­nie wschod­niej, gdzieś w la­tach sześć­dzie­sią­tych, wznie­siono bu­dy­nek Ka­te­dry Sztuk Pięk­nych imie­nia Ar­chi­balda Del­le­chera (z kilku po­wo­dów znany po­wszech­nie jako KSP), który od głów­nego gma­chu od­dzie­lał mały dzie­dzi­niec i sieć pod­cieni. W KSP mie­ścił się Te­atr Ar­chi­balda Del­le­chera i sala prób, gdzie oczy­wi­ście spę­dza­li­śmy więk­szość czasu. O ósmej rano pierw­szego dnia za­jęć pa­no­wała tam wy­jąt­kowa ci­sza.

Przy­szli­śmy z Ri­char­dem ra­zem, choć moje prze­słu­cha­nie miało się roz­po­cząć do­piero za pół go­dziny.

– Jak się czu­jesz? – za­py­tał, gdy wspi­na­li­śmy się na strome wzgó­rze.

– Je­stem zde­ner­wo­wany jak za­wsze. – Liczba prze­słu­chań, w któ­rych uczest­ni­czy­łem, nie miała żad­nego zna­cze­nia; trema ni­gdy mnie nie opusz­czała.

– Nie­po­trzeb­nie – od­parł. – Ni­gdy nie je­steś tak zły, jak ci się wy­daje. Nie prze­stę­puj tylko zbyt czę­sto z nogi na nogę. Je­steś naj­bar­dziej in­te­re­su­jący, gdy sto­isz bez ru­chu.

Zmarsz­czy­łem brwi.

– O co ci cho­dzi?

– Kiedy za­po­mi­nasz, że je­steś na sce­nie i masz się de­ner­wo­wać. Je­steś wy­czu­lony na po­zo­sta­łych ak­to­rów i słu­chasz ich kwe­stii, jak­byś to ro­bił pierw­szy raz w ży­ciu. Cu­dow­nie się tak pra­cuje i pięk­nie ogląda. – Po­krę­cił głową na wi­dok kon­ster­na­cji na mo­jej twa­rzy. – Nie­po­trzeb­nie ci po­wie­dzia­łem. Nie za­cznij się wsty­dzić. – Klep­nął mnie swoją wielką dło­nią w ra­mię, a ja by­łem tak nie­uważny, że po­le­cia­łem do przodu i mu­sną­łem pal­cami wil­gotną trawę. Do­no­śny śmiech Ri­charda po­niósł się echem w po­ran­nym po­wie­trzu, a on chwy­cił mnie za ra­mię i po­mógł od­zy­skać rów­no­wagę. – Wi­dzisz? – po­wie­dział. – Stój mocno na ziemi, a wszystko bę­dzie w po­rządku.

– Du­reń z cie­bie – rzu­ci­łem z nie­chęt­nym z uśmie­chem. (Ri­chard miał taki wpływ na lu­dzi).

Kiedy tylko do­tar­li­śmy do KSP, znów klep­nął mnie ra­do­śnie w plecy i znik­nął w sali prób. Cho­dzi­łem tam i z po­wro­tem po ko­ry­ta­rzu, roz­trzą­sa­jąc w my­ślach jego słowa i po­wta­rza­jąc Pe­ry­klesa, jak­bym od­ma­wiał ró­ża­niec.

Pod­czas prze­słu­chań w pierw­szym se­me­strze usta­lano, ja­kie role przy­padną nam w je­sien­nym przed­sta­wie­niu. W tym roku miał nim być Ju­liusz Ce­zar. Tra­ge­die i kro­niki za­re­zer­wo­wano dla stu­den­tów czwar­tego roku, słu­cha­cze trze­ciego byli zde­gra­do­wani do ro­man­sów i ko­me­dii, a wszyst­kie epi­zody grali stu­denci dru­giego roku. Pierw­szo­rocz­nia­kom po­zo­sta­wała praca za sceną, żmudne za­ję­cia ogólne i za­sta­na­wia­nie się, w co do dia­bła się wpa­ko­wali. (Co roku stu­denci, któ­rych wy­stępy uznano za nie­sa­tys­fak­cjo­nu­jące, byli usu­wani z pro­gramu, cza­sem aż po­łowa. Wy­trwa­nie do czwar­tego roku do­wo­dziło albo ta­lentu, albo głu­piego fartu. W moim przy­padku tego dru­giego). Zdję­cia rocz­ni­ków z mi­nio­nych pięć­dzie­się­ciu lat wi­siały w dwóch rów­nych rzę­dach na ko­ry­ta­rzu. Na­sze było ostat­nie i z pew­no­ścią naj­bar­dziej sek­sowne: re­kla­mo­wało ze­szło­roczny spek­takl Snu nocy let­niej. Wy­glą­da­li­śmy mło­dziej.

Fre­de­rick wpadł na po­mysł, by wy­sta­wić Sen nocy let­niej jako pi­żama party. Ja­mes i ja (od­po­wied­nio Ly­zan­der i De­me­triusz) mie­li­śmy na so­bie bok­serki w pa­ski i białe pod­ko­szulki; pa­trzy­li­śmy na sie­bie ze zło­ścią z uwię­zioną mię­dzy nami Wren (Her­mia w krót­kiej ró­żo­wej ko­szulce noc­nej). Fi­lippa jako He­lena stała po mo­jej pra­wej w dłuż­szej nie­bie­skiej ko­szuli, ści­ska­jąc po­duszkę, którą okła­dały się z Wren w trze­cim ak­cie. Na środku zdję­cia Ale­xan­der i Me­re­dith stali owi­nięci wo­kół sie­bie jak para węży – on jako zło­wiesz­czy, uwo­dzi­ciel­ski Obe­ron w sek­sow­nym je­dwab­nym szla­froku, ona jako zmy­słowa Ty­ta­nia w prze­świ­tu­ją­cej czar­nej ko­ronce. Jed­nak całą uwagę przy­ku­wał Ri­chard sto­jący wśród in­nych w śmiesz­nej fla­ne­lo­wej pi­ża­mie. Ogromne ośle uszy wy­sta­wały mu z gę­stych czar­nych wło­sów. Jego Spodek był agre­sywny, nie­prze­wi­dy­walny i zu­peł­nie sza­lony. Ter­ro­ry­zo­wał wróżki, drę­czył in­nych ak­to­rów, prze­ra­żał pu­blicz­ność i – jak zwy­kle – skradł całe przed­sta­wie­nie.

Na­sza sió­demka prze­trwała trzy do­roczne „czystki”, po­nie­waż by­li­śmy w pew­nym stop­niu nie­zbędni dla ze­społu. W ciągu czte­rech lat z grupki epi­zo­dy­stów sta­li­śmy się nie­wielką, sta­ran­nie wy­tre­no­waną trupą dra­ma­tyczną. Część na­szych te­atral­nych za­let była oczy­wi­sta: Ri­chard był czy­stą siłą, metr osiem­dzie­siąt sie­dem, jak wy­rzeź­biony z gra­nitu, o prze­ni­kli­wych czar­nych oczach i elek­try­zu­ją­cym ba­sie, który za­głu­szał każdy inny dźwięk w sali. Grał przy­wód­ców, de­spo­tów i wszyst­kich, któ­rych pu­blicz­ność mu­siała się bać lub po­dzi­wiać. Me­re­dith była stwo­rzona do uwo­dze­nia, cho­dzące ma­rze­nie pełne krą­gło­ści okry­tych atła­sową skórą. Lecz w jej sek­sa­pilu było także coś bez­li­to­snego – po­ru­sza­jąc się, przy­ku­wała wzrok bez względu na to, co działo się do­okoła. (Ona i Ri­chard byli „ra­zem” w każ­dym nor­mal­nym zna­cze­niu tego słowa od czasu let­niego se­me­stru dru­giego roku). Wren – ku­zynka Ri­charda, choć pa­trząc na nich, nikt by na to nie wpadł – była pierw­szą in­génue, na­iwną, dziew­czyną z są­siedz­twa, za­bie­dzoną istotą z psze­nicz­nymi wło­sami i okrą­głymi oczami por­ce­la­no­wej lalki. Ale­xan­der był na­szym na­dwor­nym zło­czyńcą, chu­dym i ży­la­stym, z dłu­gimi ciem­nymi lo­kami; gdy się uśmie­chał, ostre zęby nada­wały mu wy­gląd wam­pira.

Fi­lippę i mnie trud­niej było za­szu­flad­ko­wać. Wy­soka, śniada i lekko chło­pięca, miała w so­bie coś chłod­nego i zmien­nego, przez co była rów­nie prze­ko­nu­jąca jako Ho­racy i jako Emi­lia. Ja zaś by­łem prze­ciętny pod każ­dym wzglę­dem: ani szcze­gól­nie przy­stojny, ani szcze­gól­nie uta­len­to­wany, ani szcze­gól­nie do­bry w czym­kol­wiek, ale wy­star­cza­jąco do­bry we wszyst­kim, co jesz­cze zo­sta­wało do ode­gra­nia. Są­dzi­łem, że oszczę­dzono mi czystki po trze­cim roku, bo beze mnie Ja­mes byłby mar­kotny i po­nury.

Na pierw­szym roku los po­trak­to­wał nas ła­ska­wie, gdy wy­lą­do­wa­li­śmy ra­zem w ma­lut­kim po­koju na sa­mej gó­rze. Kiedy pierw­szy raz otwo­rzy­łem drzwi, Ja­mes pod­niósł wzrok znad torby, którą roz­pa­ko­wy­wał, wy­cią­gnął rękę i po­wie­dział: Otóż i ksiądz Oli­ver. Księże pro­bosz­czu, wi­tamy! Był ty­pem ak­tora, w któ­rym wszy­scy się za­ko­chują, gdy tylko po­jawi się na sce­nie, a ja nie by­łem wy­jąt­kiem. Już pod­czas na­szych pierw­szych dni w Del­le­cher chro­ni­łem go i by­wa­łem na­wet za­bor­czy, kiedy inni za bar­dzo się zbli­żali i gro­zili, że zajmą moje miej­sce jako „naj­lep­szego przy­ja­ciela” – co zresztą zda­rzało się rów­nie rzadko jak rój me­te­orów. Nie­któ­rzy wi­dzieli we mnie po­stać, którą za­wsze przy­dzie­lała mi Gwen­do­lyn: lo­jal­nego po­ma­giera. Ja­mes był bo­ha­te­rem w tak peł­nym tego słowa zna­cze­niu, że wcale mnie to nie mar­twiło. Był też z nas naj­przy­stoj­niej­szy (Me­re­dith po­rów­nała go kie­dyś do księ­cia z ba­jek Di­sneya), lecz jesz­cze bar­dziej uj­mu­jąca była jego dzie­cięca głę­bia uczuć, na sce­nie i poza nią. Przez trzy lata cie­szy­łem się z jego ogrom­nej po­pu­lar­no­ści i szcze­rze go po­dzi­wia­łem, bez cie­nia za­zdro­ści, mimo że był naj­wy­raź­niej ulu­bień­cem Fre­de­ricka, tak samo jak Ri­chard stał się fa­wo­ry­tem Gwen­do­lyn. Oczy­wi­ście Ja­mes nie miał ego Ri­charda ani jego zmien­nych hu­mo­rów i wszy­scy go lu­bili, pod­czas gdy Ri­charda nie­na­wi­dzili i ko­chali w rów­nej mie­rze.

Mie­li­śmy w zwy­czaju ob­ser­wo­wać prze­słu­cha­nie wy­pa­da­jące bez­po­śred­nio po nas; wy­stęp bez pu­blicz­no­ści sta­no­wił re­kom­pen­satę za nie­fart pój­ścia na pierw­szy ogień. Cho­dzi­łem nie­spo­koj­nie po ko­ry­ta­rzu, ża­łu­jąc, że to nie Ja­mes bę­dzie mnie oglą­dał. Na­wet gdy nie miał ta­kiej in­ten­cji, jako widz Ri­chard bez­wied­nie bu­dził strach. Sły­sza­łem jego głos z sali prób od­bi­ja­jący się od ścian:

Ri­chard: Do­brze się na­myśl, za­nim nam co po­wiesz,

Za­nim obu­dzisz uśpiony miecz wojny.

Pro­szę cię – w imię Boże – bądź ostrożny;

Al­bo­wiem ni­gdy dwa ta­kie kró­le­stwa

Nie wo­jo­wały bez roz­lewu krwi –

A każda kro­pla nie­win­nie prze­lana

Jest krzy­kiem krzywdy wy­sła­nym w nie­biosa,

Skargą prze­ciwko zło­czyńcy, co mie­czom

Do­dał ostro­ści za­mia­rem nisz­cze­nia

Ludz­kiego, jakże nie­dłu­giego ży­cia.

Już dwa razy wi­dzia­łem, jak wy­gła­szał tę kwe­stię, ale nie stała się przez to mniej im­po­nu­jąca.

Do­kład­nie o wpół do dzie­wią­tej uchy­liły się drzwi do sali prób. W szpa­rze po­ja­wiła się zna­joma twarz Fre­de­ricka, po­marsz­czona i za­bawna.

– Oli­ver? Je­ste­śmy go­towi.

– Świet­nie. – Mój puls przy­spie­szył – trze­po­tał jak pta­sie skrzy­dełka uwię­zione mię­dzy płu­cami.

Jak za­wsze wcho­dząc do sali prób, czu­łem się mały. Było to ogromne po­miesz­cze­nie z wy­so­kim skle­pio­nym su­fi­tem i wy­so­kimi oknami wy­cho­dzą­cymi na po­dwó­rze. Brzegi nie­bie­skich ak­sa­mit­nych za­słon zbie­rały kurz z drew­nia­nych pod­łóg. Kiedy po­wie­dzia­łem: „Dzień do­bry, Gwen­do­lyn”, mój głos od­bił się echem.

Sie­dząca za sto­li­kiem ru­do­włosa ko­ści­sta ko­bieta pod­nio­sła na mnie wzrok; swą obec­no­ścią zda­wała się wy­peł­niać nie­pro­por­cjo­nal­nie dużą prze­strzeń. Wście­kle ró­żowa szminka i za­wią­zany na gło­wie sza­lik w tu­rec­kie wzory nada­wały jej wy­gląd Cy­ganki. Gdy na po­wi­ta­nie po­ma­chała pal­cami, bran­so­lety na jej nad­garstku za­dźwię­czały. Ri­chard z za­ło­żo­nymi rę­kami sie­dział na krze­śle po le­wej stro­nie i spo­glą­dał na mnie z przy­ja­znym uśmie­chem. Nie by­łem ma­te­ria­łem na główną rolę i dla­tego nie wi­dział we mnie kon­ku­ren­cji. Rzu­ci­łem mu uśmiech, a po­tem sta­ra­łem się go igno­ro­wać.

– Oli­ver – za­częła Gwen­do­lyn. – Miło cię wi­dzieć. Schu­dłeś?

– W za­sa­dzie przy­ty­łem – od­par­łem i po­czu­łem, że się ru­mie­nię. Przed wy­jaz­dem na let­nie wa­ka­cje po­ra­dziła mi, że­bym „na­brał ciała”. W czerwcu, lipcu i sierp­niu co­dzien­nie cho­dzi­łem na si­łow­nię, li­cząc, że zro­bię na niej wra­że­nie.

– Hm – mruk­nęła, prze­bie­ga­jąc po­woli zim­nym spoj­rze­niem od czubka mo­jej głowy do stóp jak han­dlarz nie­wol­ni­ków na targu. – No do­brze. Za­czniemy?

– Ja­sne. – Pa­mię­ta­jąc o ra­dzie Ri­charda, wbi­łem stopy w pod­łogę i po­sta­no­wi­łem nie ru­szać się bez po­wodu.

Fre­de­rick usiadł na swoim miej­scu obok Gwen­do­lyn, zdjął oku­lary i wy­tarł szkła brze­giem ko­szuli.

– Co dziś dla nas przy­go­to­wa­łeś? – za­py­tał.

– Pe­ry­klesa – od­par­łem. Za­su­ge­ro­wał to pod­czas po­przed­niego se­me­stru.

Lekko, kon­spi­ra­cyj­nie ski­nął głową.

– Świet­nie. Kiedy tylko bę­dziesz go­towy.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: