A jeśli nigdy cię nie zapomnę? - ebook
Trzy dni, by się zakochać. Sześć lat, by spróbować zapomnieć i ułożyć sobie życie na nowo.
Ellie nigdy by nie przypuszczała, że zakocha się podczas podróży po Europie. Ale nie spodziewała się też, że spotka mężczyznę takiego jak Ash. Okazało się jednak, że trzy upalne dni w Lizbonie wystarczyły, aby stworzyć nierozerwalną więź – na tyle głęboką, że oboje zrezygnowali ze swoich planów i umówili się na ponowne spotkanie w Madrycie. Jednak Ellie zjawia się na miejscu spóźniona, a Asha nigdzie nie ma.
Sześć lat później Ellie dostaje wymarzoną pracę jako ogrodniczka w rozległej, pięćsetletniej posiadłości w Walii, należącej do zamożnych arystokratów. Wśród wysokich żywopłotów i barwnych kwiatów odnajduje upragniony i tak potrzebny jej spokój. Ale ta idylla zostaje przerwana, gdy w jej życiu znów pojawia się Ash. A kiedy staje się jasne, dlaczego nie spotkali się w Madrycie, jej serce pęka na nowo – gdy zdaje sobie sprawę, co to, czego właśnie się dowiedziała, oznacza dla ich wspólnego losu.
Jednak Ellie i Ash nigdy nie potrafili oprzeć się sobie nawzajem, i kiedy pomiędzy nimi zaczyna znów iskrzyć, życie Ellie staje w płomieniach. Nadszedł czas, by podjąć najważniejszą w życiu decyzję…
Wielbicielki Kristin Hannah, Jojo Moyes, Colleen Hoover i Nicholasa Sparksa, a także serialu „Bridgertonowie”, zakochają się bez reszty w tej cudownie romantycznej, gorącej powieści Paige Toon.
Cudowna historia miłosna!
Beth O’Leary
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8361-942-2 |
| Rozmiar pliku: | 910 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trzy dni w Lizbonie rozpalają w Ellie żar, o który nigdy by siebie nie podejrzewała. Ale nie spodziewała się też, że spotka mężczyznę takiego jak Ash. Pożądanie i niezwykła więź popychają ich do szaleństwa: porzucają dotychczasowe plany i planują ponowne spotkanie w Madrycie. Ellie jednak się spóźnia, a Asha nigdzie nie ma.
Sześć lat później Ellie wreszcie uniezależnia się od rodziców, znajdując pracę jako ogrodniczka w kilkusetletniej walijskiej posiadłości... i wtedy do jej życia z impetem powraca Ash. A kiedy staje się jasne, dlaczego nie spotkali się wtedy w Hiszpanii, jej serce pęka na nowo.
Gdy mimo dawnych ran znów zaczyna między nimi iskrzyć, Ellie staje przed wyborem: tym razem stawką może być nie tylko jej serce, ale cała jej przyszłość.
Dla fanów Jojo Moyes, Kristin Hannah i Nicholasa Sparksa – Paige Toon serwuje emocjonalną podróż pełną tęsknoty, nadziei i niezapomnianej miłości.PAIGE TOON
Urodziła się w 1975 roku. Jej ojciec był kierowcą rajdowym i dlatego dorastała w wielu miejscach rozsianych po świecie – Australii, Stanach Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii. Przez osiem lat pracowała w magazynie „Heat” jako redaktorka prowadząca dział recenzji. Obecnie jest pełnoetatową pisarką i niezależną dziennikarką. Mieszka w Cambridge z mężem Gregiem, architektem, synem Indym i córką Idhą.
Jest autorką kilkunastu powieści obyczajowych, trylogii z gatunku young adult oraz zbioru opowiadań. Jej powieści sprzedały się na całym świecie w nakładzie ponad dwóch milionów egzemplarzy.
Tej autorki
NIC NIE RANI TAK JAK MIŁOŚĆ
KTOŚ, KOGO ZNAŁAM
PIĘĆ LAT OD TERAZ
GDY TYLKO CIĘ UJRZAŁAM
SIEDEM RAZY LATO
A JEŚLI NIGDY CIĘ NIE ZAPOMNĘ?Rozdział drugi
Umówiliśmy się z Ashem, że pójdziemy do pralni o dziewiątej, ale o dziewiątej trzydzieści wciąż siedzę w recepcji, a jego ani śladu. Jest mi bardziej przykro, niż sądziłam, choć przecież przygotowałam się na rozczarowanie. Wiedziałam, że Ash bez trudu znajdzie sobie nowe towarzystwo.
Ponuro wpatruję się w książkę i sporo wysiłku kosztuje mnie to, żeby jej nie otworzyć. Ostatni rozdział powieści, którą pożyczyła mi Stella, chcę przeczytać dopiero jutro wieczorem – podczas ostatniej podróży pociągiem, do Algarve, gdzie mam się spotkać z rodzicami. Pomyślałam, że to będzie symboliczne zakończenie wyprawy, na którą obie ze Stellą czekałyśmy od lat.
Czuję ucisk w piersi i zerkam na zegarek. Robi mi się dziwnie smutno na myśl, że mogę już nigdy nie zobaczyć Asha. Ale ile można czekać? Pranie i tak zajmie mi sporą część dnia.
A muszę je zrobić – naprawdę nie mam ochoty wysłuchiwać złośliwych uwag, które na pewno padną, jeśli przyjadę do rodziców z torbą pełną brudnych ciuchów. Tylko czy to nie głupota? Czy warto poświęcać na to ostatnie godziny w Lizbonie?
Do diabła z praniem. Podrywam się na nogi dokładnie w chwili, gdy Ash wpada zdyszany do lobby.
– Och, dzięki Bogu, jeszcze tu jesteś – sapie, patrząc na mnie z wyraźną paniką w szeroko otwartych oczach.
Moje serce wykonuje salto na jego widok. Ogolił się, ale włosy ma w kompletnym nieładzie.
– Tak bardzo cię przepraszam. Nie mam budzika – tłumaczy się gorączkowo. – Zwykle budzę się wcześnie, ale wczoraj nie mogłem zasnąć i… Kurczę, przepraszam, że się spóźniłem.
– Nic nie szkodzi – odpowiadam z uśmiechem. – Właśnie miałam iść. Postanowiłam, że nie będę zawracać sobie głowy praniem.
Kiwa głową.
– Dasz mi chwilę… na umycie zębów? Dosłownie przed sekundą zerwałem się z łóżka. Zrobię to błyskawicznie. To znaczy… tylko jeśli nie masz nic przeciwko, żebym z tobą poszedł…
Kręcę głową, a supły w moim brzuchu rozluźniają się na dźwięk jego głosu, w którym brzmi urocza niepewność.
– Zaczekam przed wejściem.
*
– Mam straszne wyrzuty sumienia, że sobie na to pozwoliłam – przyznaję się ze śmiechem, kiedy kelner, który przyniósł nam napoje, odchodzi.
– Rozumiem, ale czasami człowiek po prostu musi zjeść spaghetti carbonara – odpowiada Ash z uśmiechem, nawiązując do nagłej zachcianki, która dopadła mnie, gdy mijaliśmy tę restaurację.
Jemy lunch we włoskiej knajpce na obrzeżach Time Out Market, pod dużymi parasolami chroniącymi nas przed słońcem.
– Tak czy inaczej, kuchnię portugalską mamy zaliczoną dzięki pastéis de nata – zauważa Ash, wskazując papierową torbę z babeczkami budyniowymi, leżącą między nami na stoliku, po czym znów spogląda na barwny rynek po drugiej stronie ulicy.
– Coś ci się spodobało? – pytam po chwili.
– Pewnie powinienem kupić sobie nową koszulkę – odpowiada bez entuzjazmu, szybko wąchając pachę swojego wczorajszego morelowego T-shirtu.
– Najlepiej koszulę hawajską – rzucam, a on uśmiecha się szeroko. – A ja może powinnam kupić nową sukienkę – mówię, bo czuję, jak pot spływa mi strużkami po plecach.
– Naprawdę mi przykro, że zaspałem – przeprasza mnie ponownie i nachyla się w moją stronę, opierając łokcie na stole. – Dzięki, że na mnie zaczekałaś.
– Nie ma sprawy – odpowiadam krótko.
Przed restauracją pojawia się dwóch mężczyzn w jaskrawych strojach w czerwone, zielone, żółte i czarne pasy. Uderzają w tamburyny i głośno pokrzykują. Przyglądamy się, jak jeden z nich puszcza muzykę z przenośnego magnetofonu, a drugi staje na chodniku, żeby zatrzymać strumień pieszych i dać koledze przestrzeń do serii salt w tył.
– Brawo! – woła Ash, a ja prostuję się na krześle i klaszczę razem z przechodniami.
– Brazylijczycy. Capoeira – wyjaśnia nasz kelner, stawiając przed nami talerze z makaronem.
– Są niesamowici – mówię, gdy performer przechodzi przed nami na rękach, kopiąc powietrze płynnymi ruchami.
Wszyscy szalejemy przy finale – ten sam mężczyzna bierze rozbieg, robi salto w tył i przelatuje tuż nad głową towarzysza. Gdy odwrócona czapka cyrkowców krąży między ludźmi, wysypuję z portmonetki drobne, a Ash wyjmuje z kieszeni szortów banknot pięcioeurowy. Artyści ruszają dalej i w końcu zabieramy się do jedzenia. Kilka minut później obok naszego stolika przechodzi starsza kobieta. Zatrzymuje się i wyciąga do mnie rękę.
– Bardzo mi przykro. – Czerwienię się i kręcę głową, bo uświadamiam sobie, że nie mam już ani jednej monety.
Kobieta wpatruje się we mnie, a jej poorana zmarszczkami twarz pozostaje niewzruszona. Ash sięga po kolejną piątkę, staruszka bierze banknot i kuśtykając, odchodzi.
– Czuję się okropnie, ale zostały mi tylko dwudziestki – tłumaczę się niezręcznie, gdy Ash upija łyk coli. Nim zdążę się powstrzymać, dodaję: – Za takie pieniądze chciałabym przynajmniej zobaczyć salto w tył w jej wykonaniu.
Ash krztusi się colą, a ja zasłaniam usta dłonią. Po chwili wybucha śmiechem, rozbawiony moim przerażeniem.
– Nie wierzę, że to powiedziałam – piszczę przez palce. – Coś takiego mogłaby powiedzieć moja mama… i naprawdę miałaby to na myśli.
Ash chichocze, ale widząc moją minę, pyta z niedowierzaniem:
– Czekaj, serio?
– Jest trochę snobką – wyjaśniam, nawijając nitkę makaronu na widelec.
„Trochę” to bardzo delikatnie powiedziane.
– Dogadujecie się? – pyta i odsuwa pusty talerz: ze swoim cacio e pepe uporał się błyskawicznie.
Wzruszam ramionami.
– Dopóki robię to, czego ode mnie chce.
Jego oczy kryją się za przeciwsłonecznymi pilotkami, więc nie mam pojęcia, co myśli, gdy lekko przykrzywia głowę.
– Ile masz lat?
– Dwadzieścia jeden. Ale pewnie taka sama będę i po trzydziestce. Jeśli chodzi o rodziców, to jestem klasycznym przypadkiem: za wszelką cenę chcę ich zadowolić.
– Może tych kilka miesięcy z dala od nich dobrze ci zrobi – mówi Ash.
– Jutro wieczorem się z nimi spotykam.
Unosi brwi ponad oprawki okularów.
– Gdzie?
– W Algarve, niedaleko Albufeiry. Wynajęli tam willę na tydzień.
– A potem znowu ruszasz w drogę?
Kręcę głową i krzywię się.
– Wracam z nimi samolotem do domu. – Wpycham do ust kolejną porcję spaghetti, ale nagle tracę apetyt.
– Przecież jesteś w podróży dopiero od trzech tygodni.
– Nawet nie tyle. Planowałam podróżować co najmniej miesiąc dłużej, ale… nie wiem. Chyba nie nadaję się do interrailingu. – Odsuwam talerz.
Ash odchyla się na oparcie krzesła i przez długą chwilę mi się przygląda, po czym znów patrzy na rynek. Bez zarostu jego szczęka wydaje się jeszcze bardziej wyrazista. Przebiegam wzrokiem linię jego profilu, potem wędruję w dół – do opalonej szyi i łuku ramienia. Jest naprawdę piękny.
Gdy znów kieruje spojrzenie na mnie, próbuję sobie przypomnieć, o czym rozmawialiśmy.
– Trochę mnie zaskoczyłaś – przyznaje.
– Czym?
– Tym, że nie nadajesz się do interrailingu.
– A czemu tak cię to dziwi?
– Dziś wydawałaś się zachwycona zwiedzaniem.
– To nie to. Po prostu… czuję się przez tę podróż trochę odizolowana.
– Odizolowana?
– Samotna.
To dość krępujące, ale wolę, żeby znał prawdę. Zakładam włosy za uszy i wbijam wzrok w rynek, czując, jak policzki zaczynają mi płonąć.
– Który kolor? – pyta Ash.
Zerkam na niego i widzę, że patrzy na stojak z hawajskimi koszulami.
– Zielony – odpowiadam, wdzięczna za zmianę tematu.
– A ty świetnie wyglądałabyś w takim szydełkowym topie.
Śmieję się.
– Co? W tych maleńkich prześwitujących trójkącikach?
– A dlaczego nie? – rzuca z rozbawieniem.
– Nie sądzę, żeby coś takiego do mnie pasowało.
– Myślę, że się nie doceniasz.
Prycham pod nosem, a on szeroko się uśmiecha.
– Chodź, rzućmy okiem – mówi i daje kelnerowi znak, że chcemy zapłacić.
Targ jest niewielki – rząd białych altan ze stoiskami, gdzie można kupić ubrania, biżuterię, torby i pamiątki.
– Nie za krzykliwa? – pyta z powątpiewaniem Ash, kiedy przykładam mu do klatki piersiowej zieloną koszulę hawajską.
Jest taki wysoki. Rozciągam materiał, żeby sprawdzić, czy koszula będzie odpowiednio szeroka. I barczysty… Ciepło bijące od jego skóry przenika przez bawełnę. Muszę się skupić.
– Faktycznie trochę krzykliwa – przyznaję, patrząc na pomarańczowe kwiaty na tle zielonych liści palm. – Ale mi się podoba.
Uśmiecham się do niego. Serce zaczyna mi szybciej bić, gdy Ash bierze ze stoiska gołębioszarą czapkę bejsbolową i nasuwa mi ją na głowę.
– To ty powinieneś ją nosić – mówię i rumieniąc się, zdejmuję czapkę i zakładam ją jemu. – Masz spalony nos.
Dotyka go palcami.
– Naprawdę?
– Tak. Smarowałeś się czymś z filtrem?
– Nie.
Z dezaprobatą kręcę głową i lekko uderzam go koszulą w pierś. Śmieje się i chwyta materiał, przypadkiem muskając mój kciuk. Wstrzymuję oddech.
Ash kupuje koszulę i czapkę, po czym wychodzi z cienia na słońce i bez skrępowania zdejmuje T-shirt. Gładkie mięśnie jego pleców napinają się, gdy wsuwa najpierw jedną rękę, potem drugą w rękawy nowej koszuli. Odwraca się i rusza w moją stronę, skupiony na zapinaniu guzików. Pod nimi stopniowo znika jego umięśniony brzuch i cienka linia jasnych włosków, biegnąca od pępka w dół.
Uświadamiam sobie, że gapię się na Asha, dopiero gdy staje tuż przede mną.
– Twoja kolej – mówi niskim głosem, który odbiera mi resztki tchu.
Przechodzimy do sąsiedniego stoiska. Ash przerzuca swój stary T-shirt przez ramię, żeby mieć wolne ręce i móc swobodnie przekopywać się przez wieszaki. Na głowie ma czapkę.
– Co myślisz o tym? – Wyciąga okropny bezrękawnik w różowo-fioletowy aztecki wzór.
– Raczej nie.
– Ale sprawiłoby mi przyjemność, gdybym cię w tym zobaczył. A ty przecież lubisz zadowalać ludzi, więc…
– Spadaj – rzucam ze śmiechem.
Chichocze i odwiesza bezrękawnik.
– Ale te szydełkowe topy właściwie nawet mi się podobają. – Przesuwam palcami po szmaragdowozielonym. – Tylko nie bardzo wypada chodzić po Lizbonie w dziurawej bluzce.
– Może i nie, ale jaki to byłby uroczy widok. – Ash śmieje się i opiera ramię o koniec stojaka.
Spycham je i od razu żałuję, że nie mogę dłużej potrzymać dłoni na jego ręce. Potrzeba dotykania go jest taka silna…
– Nie, to musi być sukienka – oznajmiam stanowczo. – Zamiast tej, którą mam na sobie.
– To może ta? – Zdejmuje z wieszaka lekką sukienkę w klasycznej czerwieni, całą w drobne białe kwiatki.
– Ooo – pieję z uznaniem, a moje tętno przyspiesza, gdy nasze dłonie znowu się stykają. – Robiłeś już kiedyś zakupy z dziewczyną?
– Do grona moich najbliższych przyjaciół należy dziewczyna – wyjawia, wzruszając ramionami.
Interesujące. Wracam spojrzeniem do sukienki. Jest naprawdę ładna.
– Czerwień zawsze kojarzy mi się z Annie. Wiesz, z tego musicalu… Krawcowa twierdzi, że najlepiej jej w niebieskim, ale potem zmienia zdanie i rzuca: „Nie, czerwony”. Ale jako dziecko nie wychwyciłam tej lekkiej pauzy. Usłyszałam tylko: „Nie czerwony”, więc nie mogłam zrozumieć, dlaczego ubrali rudowłosą Annie w czerwoną sukienkę. Przez całe lata unikałam czerwieni, nie wiedząc, w co mam wierzyć.
Spoglądam na Asha, zauważam jego łagodny uśmiech i nagle znów chcę znaleźć się w jego głowie i czytać jego myśli.
– Czy jest tu gdzieś miejsce, żebym mogła to przymierzyć? – pytam, przechwytując spojrzenie sprzedawczyni.
– Płaci pani, zabiera do toalety na targu, przymierza, a jak się pani nie spodoba, to zwrócę pieniądze – zapewnia kobieta.
Jestem naprawdę wdzięczna, że tak wiele osób tutaj mówi po angielsku.
Ash czeka na zewnątrz, aż się przebiorę. Kiedy wychodzę, widzę go przy straganie z kwiatami – jego limonkowozielona koszula wyróżnia się na tle ciemnej ściany, o którą się oparł. Z rozwichrzonymi ciemnozłotymi włosami i wyraźnie zarysowaną szczęką wygląda absurdalnie dobrze. Patrzy gdzieś w bok, ale gdy odwraca głowę i mnie dostrzega, po sekundzie jeszcze raz obrzuca mnie spojrzeniem – tak samo jak przy naszym pierwszym spotkaniu.
– Wow. Okej. – Odpycha się od ściany i robi kilka kroków w moją stronę; swój T-shirt trzyma w ręce.
– „Wow, okej”? – powtarzam niepewnie.
– Chyba możemy śmiało uznać, że czerwony to twój kolor – odpowiada powoli, podnosząc wzrok, po tym, jak przesunął spojrzeniem po całej mojej sylwetce.
– Serio? – rzucam nerwowo.
– Uhm. – Przegarnia dłonią włosy i ku swojemu zaskoczeniu widzę, że jego policzki przybierają ten sam odcień co czubek nosa. Odwraca wzrok i spogląda w stronę szeroko otwartego wejścia na targ. – Dokąd teraz? – pyta cicho.
– Zamek São Jorge?
Kiwa głową.
– Dobry pomysł.Rozdział trzeci
Nie chcę się zbytnio zapędzać, ale myślę, że chyba podobam się Ashowi w tej nowej sukience. Kątem oka co chwilę przyłapuję go na zerkaniu w moją stronę i czuję się wtedy, jakby wszystkie kable elektryczne przecinające chabrowe niebo ładowały nie tylko tramwaje, ale i mój krwiobieg.
Idziemy niespiesznie po uliczkach, wśród uroczych, wyłożonych płytkami ceramicznymi kamienic z misternie kutymi balkonami. Od czasu do czasu mijają nas tramwaje – kanarkowożółte, wybijające się na tle miejskiego pejzażu.
Oglądamy sporo ciekawego street artu, a w pewnym momencie zatrzymujemy się przed czarno-białym portretem zmęczonego mężczyzny w swetrze, na którym widnieje napis: Marzenia są dla tych, którzy śpią w łóżkach.
– Przygnębiające – szepcze Ash, patrząc na te słowa.
Już miałam wyjąć telefon, żeby zrobić zdjęcie, ale jego uwaga mnie powstrzymuje. Stoję więc po prostu obok niego i w milczeniu podziwiam obraz, a po chwili ruszamy dalej.
– Żałujesz, że nie masz aparatu? – pytam z ciekawością, gdy przechodzimy przez rozległy plac.
Z jednej jego strony połyskuje port, z trzech pozostałych wznoszą się okazałe budynki w kolorze ochry z arkadowymi przejściami z piaskowca.
– Czasami – przyznaje.
– Ale pewnie silniej wszystko przeżywasz, kiedy go nie masz, prawda?
– Zdecydowanie. Chociaż brzmi to trochę pretensjonalnie, więc zwykle zachowuję to spostrzeżenie dla siebie. – Uśmiecha się do mnie i znów kieruje wzrok na kamienny łuk przed nami.
– Studiowałeś? – pytam dalej, pragnąc go lepiej poznać.
Kiwa głową.
– W Cardiff.
– Ile masz lat?
– Tyle co ty: dwadzieścia jeden. Właśnie skończyłem studia.
– O… ja też.
Przysuwa się bliżej, żeby ominąć grupkę turystów, i jego ramię dotyka mojego. Cała krew napływa mi w to miejsce, a skóra nadal wydaje się tam rozgrzana, nawet kiedy skręcamy w boczną brukowaną uliczkę i Ash znów się lekko odsuwa.
– Co studiowałeś? – dopytuję.
– Fizykę i astronomię.
– O rany. – Podoba mi się myśl, że zajmował się gwiazdami.
– A ty?
– Projektowanie mebli.
– Serio? – rzuca zaskoczony. – Moja rodzina ma warsztat meblarski.
– Nie mów! Moja też.
– Tylko nasz jest naprawdę mały – dodaje szybko, co każe mi podejrzewać, że mówimy o zupełnie różnych biznesach.
Knap Sofas to całkiem spora firma, a moi rodzice zamierzają zrobić z niej prawdziwe imperium.
– Gdzie studiowałaś?
– W Central Saint Martins.
– O, naprawdę?
Zerkam na niego i widzę, że uniósł brwi.
– Tak, a co?
– Moja przyjaciółka marzyła, żeby się tam dostać, ale nawet nie zaprosili jej na rozmowę. Jest cholernie bystra, więc ty musisz być naprawdę utalentowana.
– To ta sama, z którą chodzisz na zakupy? – pytam, trochę wścibsko.
– Tak… Beca. Ale byliśmy na zakupach tylko raz – precyzuje Ash. – I nigdy więcej.
Uśmiecham się na widok jego miny.
– Długo się znacie?
– Całe życie. Nasi rodzice się przyjaźnią – wyjaśnia.
– Byliście kiedyś ze sobą?
– W sensie: czy ze sobą chodziliśmy? – Kręci głową. – Nie. Ku rozpaczy naszych matek – dodaje z przekąsem. – Hej, patrz, muzeum designu. – Wskazuje na budynek, obok którego właśnie przechodzimy. – Masz ochotę zajrzeć?
– Nieszczególnie. Chyba że ty chcesz?
– Nie, ja nie. Pomyślałem o tobie.
– Lepiej trzymajmy się planu.
Miło z jego strony, że to zaproponował, ale włóczenie się po muzeum designu – nawet takim z błogosławioną klimatyzacją – to ostatnia rzecz, na jaką mam teraz ochotę. Poza tym przejście obok niego, bez wstępowania do środka, to mój cichy bunt wobec rodziców.
*
Niecodziennie ma się okazję zwiedzać mauretański zamek z jedenastego wieku położony w samym sercu dużego miasta, ale jest zbyt gorąco, żeby naprawdę się tym cieszyć. Idziemy po zamkowych murach, od jednej wieży do drugiej, a słońce nie odpuszcza. W końcu, żeby choć trochę się osłonić, wyciągam z torby pogniecioną czarną sukienkę i narzucam ją na ramiona. To skłania Asha, by z przyjaznym: „Tobie się bardziej przyda” wcisnąć mi na głowę swoją nową czapkę z daszkiem.
– Dobrze, ale musisz się posmarować. – Podaję mu krem z filtrem, po czym poprawiam pasek z tyłu czapki, żeby lepiej leżała. Właśnie przystanęliśmy w cieniu sosny parasolowatej. – Uwielbiam te drzewa – mówię, zadzierając głowę. – Dałabym się pokroić, żeby mieć kiedyś w ogrodzie taką sosnę. Albo nawet kilka. Kocham orzeszki piniowe – dodaję z uśmiechem i zerkam na Asha, który akurat przesuwa okulary na głowę, żeby posmarować twarz.
Doznaję lekkiego szoku, gdy po tak długim czasie znów spoglądam w jego jasnobrązowe oczy. Są niesamowicie przejrzyste.
– To z tych drzew pochodzą orzeszki piniowe? – Również zadziera głowę i wpatruje się w gałęzie.
– Wszystkie sosny je produkują, ale tylko około dwudziestu gatunków wytwarza takie, które opłaca się zbierać.
– Skąd ty wiesz takie rzeczy? – pyta z wesołym zdziwieniem.
– Kiedyś to wygooglowałam. Właściwie sama nie wiem po co.
– A gdzie zamierzasz mieszkać, jak już wrócisz do domu?
– Tam, gdzie zawsze… u rodziców.
– Nie wyprowadziłaś się, kiedy poszłaś na studia?
Kręcę głową, jednocześnie zauważając smugę kremu, którego Ash nie rozsmarował.
– Łatwiej było dojeżdżać.
Pod wpływem impulsu podnoszę rękę i kciukiem pocieram miejsce nad brwią Asha. Jego oczy lekko się rozszerzają, gdy na mnie spogląda. Włosy opadają mu na twarz, muskając wysokie kości policzkowe. Jest naprawdę przystojny.
– Zaczynam żałować, że nie poszliśmy jednak do tego klimatyzowanego muzeum – mamroczę zakłopotana, po czym cofam się i wachluję twarz dłonią.
– Możemy pójść teraz, jeśli chcesz…
– Chyba wolałabym iść do parku – odpowiadam z nadzieją.
– Z radością będę ci towarzyszył – rzuca z uśmiechem.
Ogród Botaniczny jest bliżej, ale kiedy na mapie w telefonie widzę nazwę Jardim da Estrela, wiem, że nie ma odwrotu. Estrela znaczy „gwiazda”, tak samo jak stella, a Ash studiował astronomię – to musi być znak.
Ogród okazuje się oazą zieleni w samym środku miasta: mnóstwo drzew i kipiących kwiatami rabat. Przechadzamy się wśród fontann i pomników, obok stawu pełnego karpi, aż w końcu rozkładamy się na trawniku w cieniu jakarandy.
– Nigdy wcześniej nie chodziłam aż tyle w ciągu jednego dnia. – Zdejmuję czapkę i białe tenisówki, bo koniecznie muszę dać skórze odetchnąć.
– Taaak… myślę, że zasłużyliśmy sobie na kilka drinków wieczorem – mówi Ash.
– Nadal masz ochotę wpaść do tego chińskiego baru?
– Zdecydowanie. Jestem zaintrygowany.
Dwa górne guziki koszuli ma rozpięte, a gorące podmuchy wiatru sprawiają, że materiał łagodnie faluje mu wokół szyi, raz po raz odsłaniając opalony obojczyk.
Przeszywa mnie dreszcz. Ściągam z nadgarstka gumkę do włosów i kiedy zbieram je w wysoki kucyk, czuję na sobie spojrzenie Asha.
– Och, już wiem, czego nam trzeba! – Przypominam sobie nagle o pastéis de nata.
– Tak, do cholery! – woła Ash, gdy wyjmuję babeczki z torby i go częstuję.
Zatapiam zęby w kruchym cieście i waniliowym kremie oprószonym cynamonem, pomrukując z rozkoszy, a Ash odwraca wzrok i się rumieni. Odgryza kęs swojej babeczki.
– Chryste, jakie to dobre – mamrocze.
– Niewiarygodnie – potwierdzam z pełnymi ustami.
Ash śmieje się i zaraża mnie tym śmiechem. Jeśli zaraz nie przełknę, to się zakrztuszę.
– A więc… projektowanie mebli, tak? Dołączysz do rodzinnego biznesu? – pyta ciepło.
Uśmiech momentalnie znika mi z twarzy.
– No…
Ash marszczy brwi.
– Nie wydajesz się szczególnie zachwycona.
– Bo nie jestem – przyznaję, po czym kręcę głową. – Nie, to nie fair, że tak mówię. To naprawdę dobra praca i fajna branża, ale…
– Po prostu nie masz do tego serca. – Trafia w sedno.
– Zakładam, że ciebie nikt nie naciska, żebyś dołączył do rodzinnej firmy? – Tak zgaduję, sądząc po jego kierunku studiów.
– Nie, mnie nie. Ale mam starszego brata, który wszystko bierze na siebie. – Ash odchrząkuje. – W takim razie… czym chciałabyś się zajmować, jeśli nie meblami?
Parskam nerwowym śmiechem.
– Ogrodnictwem.
– A czemu to takie zabawne? – Ash jest wyraźnie zdezorientowany.
– Wcale nie zabawne – odpowiadam poważnie. – Po prostu od zawsze wiedziałam, że rodzice nigdy się na to nie zgodzą. Moja ścieżka kariery była ustalona, odkąd tylko pamiętam.
Ash przygląda mi się z niepokojem.
– Ale to przecież twoje życie, nie ich.
Wzruszam ramionami i strzepuję z dłoni okruchy ciasta. Ash pochyla się i zdejmuje mi z nosa okulary przeciwsłoneczne.
– Co, do diabła? – Oślepiona słońcem, mrugam, kiedy zakłada mi je na głowę.
– Muszę widzieć twoje oczy w trakcie tej rozmowy – oznajmia, po czym zdejmuje swoje okulary i rzuca je na bok. – Bo to już przesada z tym zadowalaniem rodziców, Ellie.
Przechodzi mnie nagły dreszcz, gdy wypowiada moje imię, patrząc mi w oczy.
– Nie znasz moich rodziców – rzucam cicho, nie odwracając wzroku.
Źrenice mu się rozszerzają, ale po chwili jego spojrzenie łagodnieje.
– Co ci się podoba w ogrodnictwie?
Czuję, jak napięcie powoli schodzi mi z ramion.
– Wszystko. Uwielbiam przebywać na zewnątrz, w otoczeniu natury. Te zapachy, dźwięki… Czuję wtedy spokój. – Rozglądam się wokół. – I kocham cykliczność ogrodnictwa. To, jak rośliny, którymi się opiekujesz, co roku wracają. Oddałabym wszystko, żeby móc pracować dla National Trust albo English Heritage – dodaję tęsknie.
– A w prywatnych posiadłościach?
Krzywię się lekko.
– To nie moja bajka. Nie bardzo zgadzam się z tym wszystkim.
– Z czym dokładnie?
– Z przekazywaniem ogromnych rezydencji najstarszym synom, z pokolenia na pokolenie, przez setki lat. Takie miejsca powinny być dostępne dla wszystkich, żeby każdy mógł je podziwiać.
– Ale przecież wiele prywatnych posiadłości jest udostępnianych publicznie – zauważa Ash, zrywając źdźbło trawy.
– Owszem, ale tylko po to, żeby jakiś nadęty bufon napchał sobie kabzę. Nie robią tego z dobroci serca.
– Utrzymanie tych starych posiadłości kosztuje fortunę. A zachowanie ich dla przyszłych pokoleń leży przecież w interesie publicznym.
– Gdyby właścicielom naprawdę zależało na interesie publicznym, przekazaliby je na cele charytatywne. Wybacz, ale mnie nie przekonasz. To wszystko jest spuścizną po systemie klasowym, który przyniósł więcej szkody niż pożytku.
– Może i racja – przyznaje Ash – ale nie sądzę, że warto na złość babci odmrażać sobie uszy. Nie powinnaś rezygnować z czegoś, co mogłoby dawać ci satysfakcję, tylko po to, żeby postawić na swoim. Znam kogoś, kto jest głównym ogrodnikiem w prywatnej posiadłości, i wiem, że uwielbia swoją pracę.
– Ale czemu my w ogóle o tym rozmawiamy, jakby to miało jakąkolwiek szansę się ziścić? Będę zarabiać na życie, projektując kanapy, i tyle.
Na twarzy Asha maluje się współczucie, kiedy z powrotem zakładam okulary.
– Teraz to już naprawdę potrzebuję drinka – mówię stanowczo.
*
– Ooo, chcę takiego! – wołam jak małe dziecko i wskazuję drewniane stoisko, gdzie sprzedają prawdziwe ananasy wypełnione piña coladą. – Ja kupię – dodaję, widząc, że Ash sięga do kieszeni. – Też chcesz? No weź, będzie ci idealnie pasował do tej hawajskiej koszuli!
Śmieje się i kręci głową.
– Wezmę piwo.
– Sztywniak! – wołam za nim, gdy odchodzi w stronę budki z piwem.
Jesteśmy w dzielnicy Bairro Alto, na szczycie jednego z siedmiu najsłynniejszych wzgórz Lizbony. Jest tu chłodniej, a uliczny targ wydawał się tętnić życiem, gdy mijaliśmy go w drodze do chińskiego baru, więc postanowiliśmy zatrzymać się tutaj i wypić coś na słońcu.
W powietrzu słychać szum fontanny i dźwięki gitary – fado w wykonaniu muzyka grającego w pobliżu – kiedy Ash i ja podchodzimy do balustrady, żeby spojrzeć na rozciągający się stąd widok.
Zamaszyście stukam wielkim kolczastym kubkiem w jego małą szklaneczkę z piwem, po czym pociągam przez słomkę łyk piña colady. Ash śmieje się, widząc, jak otwieram szeroko oczy z zachwytu.
– Masz niesamowite oczy – rzuca z rozbawieniem. – Są takie wielkie i niebieskie. Jak ktokolwiek może ci czegokolwiek odmówić, kiedy tak nimi patrzysz?
Mój drink nie jest gazowany, a jednak w brzuchu eksplodują mi bąbelki.
– Stella mówiła, że mają supermoc – zdradzam. – Gdy byłyśmy w college’u, zakładała się ze mną, ile wytrzymam, gapiąc się na przypadkowych kolesi w barach – wspominam z czułością.
Och, te nasze wspólne wypady na miasto… Tych wieczorów już nie będzie. I to nie oczy były moją supermocą. To Stella nią była. Próbując przełknąć gulę w gardle, upijam kolejny łyk piña colady.
Na szczęście Ash wciąż się do mnie uśmiecha, co skutecznie odcina mnie od wspomnień. Nie odrywając ode mnie wzroku, kręci głową.
– Zupełnie nie pojmuję, jak mogłaś czuć się samotna – mówi nagle, a wszystkie bąbelki w moim brzuchu natychmiast pękają. – Przepraszam – dodaje szybko, widząc wyraz mojej twarzy. – Po prostu… jesteś taka zabawna i ciepła.
Cóż, miło to słyszeć.
– Zanim cię spotkałam, byłam raczej zamknięta w sobie – przyznaję. – Nie miałam specjalnej ochoty być miła dla obcych.
– I co się zmieniło? – pyta Ash.
Poza tym, że jesteś taki cudowny?
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_