- W empik go
A koń w galopie nie śpiewa - ebook
A koń w galopie nie śpiewa - ebook
"Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, niż się ich śniło waszym filozofom". Wychodząc z tego założenia, postanowiliśmy opisać część z tych rzeczy, które się nikomu nie przyśniły. Ani filozofom, ani szlifierzom, ani nawet zdunom. Snując wątek hippiczno-botaniczny, postanowiliśmy powołać do życia nowy kierunek literacki, czyli "realizm paniczny".
Kto gustuje w historiach kryminalnych, będzie usatysfakcjonowany, ponieważ nawet po zakończeniu nie wiadomo do końca, dlaczego takie zdumiewające wydarzenia były treścią tej opowieści. Licząc na miliony czytelników, zapewniamy, że chodziło nam wyłącznie o nagrody literackie, a nie tani poklask.
Artur Andrus – dziennikarz, radiowiec, satyryk, autor i wykonawca piosenek, głównie kabaretowych. Motto, którym się kieruje w swoim życiu, brzmi: „Każdy powinien mieć motto, którym się kieruje w swoim życiu – i dobrze, żeby ono brzmiało”.
Wojciech Zimiński - scenarzysta, dziennikarz, satyryk, prowadzący "Szkło kontaktowe" w TVN24, chwilami autor rysunków satyrycznych, nie lubi ryb (jeść, oglądać je lubi).
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-567-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Terapeuta stwierdził, że to oryginalne zaburzenie pamięci długotrwałej. I ciekawy przypadek. Nigdy wcześniej nie spotkał pacjenta z taką przypadłością. Otóż pacjent ów zapamiętywał pierwsze zdania wszystkich książek, które kiedykolwiek przeczytał. I te pierwsze zdania automatycznie kojarzył z sytuacją, w której aktualnie się znalazł. Najczęściej z takiej książki nie pamiętał nic więcej. Mało! Kiedy się zorientował, że tylko to zostaje mu w głowie po przeczytaniu kilkuset stron, założył na pewnym portalu czytelniczym grupę dyskusyjną „Najpiękniejsze początki książek”. Bo po co wydawać pieniądze i tracić czas na całe książki, kiedy zapamiętuje się tylko ich początek? W domu miał imponującą bibliotekę – jakieś dwanaście tysięcy początków książek. Część zresztą odziedziczył po stryju, co nasunęło mu podejrzenie, że nie był pierwszym w rodzinie, którego dopadło coś tak oryginalnego.
Teraz leżał w łóżku i czuł się jak Petroniusz, bo „Petroniusz obudził się zaledwie koło południa i jak zwykle, zmęczony bardzo”. Obudziło go wycie samochodowego alarmu. Petroniusza chyba nie obudziło, ale co go obchodzi, co obudziło Petroniusza? Ważne, że w tej chwili alarm wyje i budzi jego. To samo monotonne wycie poprzedniej nocy, gdzieś koło drugiej, skutecznie go uśpiło. Prawdopodobnie alarm wył przez całą noc, ale tego nie był pewien, bo spał.
– Dzwonili z ogrodu. Masz być o czternastej – oschłym głosem zakomunikowała obca kobieta mocująca się z kotarą. – No już, zbieraj się, zbieraj.
Kobieta była w sumie jego żoną, ale od pewnego czasu stawali się sobie coraz bardziej obcy.
– Już, już, kochanie – skłamał. W jego głosie nie dało się wyczuć entuzjazmu, ale czemu się dziwić – dobrze wiedział, co go czeka.
Herbatę wypili w całkowitej ciszy – jeśli nie brać pod uwagę dźwięków dochodzących z radia, które obca kobieta nastawiła na swoją ulubioną audycję Piosenki o przemijaniu. Do teczki zapakowała mu śniadanie składające się jak zwykle z dwóch słoiczków – jeden z musztardą, drugi z keczupem. Kanapki kupował w ogrodowym bufecie.
Kazimierz Kortuń – mężczyzna prawie sześćdziesięcioletni, przyrodnik z wykształcenia, od niedawna kierownik Działu Pnączy miejscowego ogrodu botanicznego, nie był lubiany przez szefa. Dyrektor okazywał mu swoją niechęć na najbardziej wyszukane sposoby – a to nogę podstawił, a to pinezkę na krzesło położył, a to klamkę w drzwiach magazynu pnączy wysmarował pastą do zębów. Teraz, eskalując dyrektorską złośliwość, zlecił mu przygotowanie cyklu konsultacji kompostowych on-line. Fotografię zadumanego Kazimierza Kortunia na tle gnijących roślin kazał zamieścić na stronie internetowej ogrodu, z zaproszeniem do logowania się we wtorek między czternastą trzydzieści a szesnastą i oglądania wykładu o prawidłowym przygotowaniu kompostu. Na delikatnie wyrażoną uwagę, że ktoś, kto od trzydziestu lat dba wyłącznie o pnącza, niekoniecznie musi się znać akurat na tym dziale botaniki, dyrektor odpowiedział:
– Panie Kazimierzu, na naukę nigdy nie jest za późno. Ja na ten przykład na angielski chodzę na dwudziestą trzecią. – Specyficzne poczucie humoru dyrektora ogrodu botanicznego było nie tylko tematem towarzyskich żartów pracowników tej zacnej instytucji, ale i kwestią specjalnej troski. Kierownicy działów dbali o to, żeby dyrektor nie opowiadał dowcipów przy roślinach, bo zdarzało się, że nawet te bagienne potrafiły uschnąć.
Rześki poranek, pomyślał Kazimierz, poprawiając klapy płaszcza i przekręcając klamrę paska w kierunku północnym. To uporczywe przekręcanie klamerki zgodnie ze wskazaniami kompasu jego żona uważała za dziwactwo, on zaś za przejaw zamiłowania do porządku. Spojrzał na zegarek – trzynasta siedemnaście. Cyfry, które zobaczył na elektronicznym wyświetlaczu, wywołały uśmiech na twarzy Kazimierza Kortunia.
– W roku tysiąc trzysta siedemnastym Władysław Łokietek nadał Lublinowi prawa miejskie – powiedział z satysfakcją do stojącej na przystanku ślicznej młodej blondynki.
Uciekła.
Pewnie było to po prostu pierwsze zdanie jakiejś turystycznej ulotki – bo niby skąd miał znać tę datę? – ale świadomość kojarzenia takich faktów historycznych z cyframi z zegarka znacznie poprawiła mu humor.
Jeśli takie rzeczy potrafię jeszcze skojarzyć, pomyślał, to niby dlaczego nie miałbym wyjaśnić zagadki morderstwa w alpinarium?Rozdział 2.
Dojazd do pracy zajmował mu zawsze sporo czasu. Wybierał autobusy i tramwaje wyłącznie o parzystych numerach. Bywało, że część drogi pokonywał pieszo, bo akurat trasa parzystego autobusu nie przecinała się z trasą parzystego tramwaju. Kazimierz Kortuń szedł sprężystym krokiem, myśląc o tym, skąd wziął się u niego sprężysty krok. Był człowiekiem raczej spokojnym. Starał się zachowywać w sposób prowokujący jak najmniej kłopotów. Kiedy niespodziewanie nachodził go nastrój do snucia refleksji, zastanawiał się, jak to możliwe, że historia ludzkości jest właściwie historią wojen. Każda walka, a szczególnie ta przedłużająca się (na przykład wojna trzydziestoletnia), jest wprowadzaniem świata w stan nieładu. Nieład zaś rodzi komplikacje, które za wszelką cenę należy eliminować z życia. Co za dureń chce z własnej woli prowadzić wojnę? A już szczególnie taką wojnę stuletnią?
Kiedy ta właśnie myśl uderzyła go jak kopyto kałużę, mijał akurat sklep obuwniczy. Przystanął przed witryną. W szybie odbijał się całkiem sympatyczny mężczyzna ubrany z angielskim smakiem. Angielski smak? – zastanowił się. To pojęcie może funkcjonować wyłącznie w kwestii garderoby, bo w ujęciu kulinarnym takie zjawisko w przyrodzie nie istnieje. Spojrzenie Kortunia spoczęło na brązowych butach w fasonie monk. Przyglądał się gładkiej, dobrze wyprawionej skórze typu cordovan (znakomicie nadającej się na buty jesienne), która u szczytu buta zupełnie niespodziewanie się rozdwajała, żeby dwoma jęzorami prześlizgnąć się przez dwie mosiężne klamry. Takie rozwiązanie Kortuń lubił najbardziej. Z pozoru dwie klamry są komplikacją, ale w istocie takie buty po prostu się wsuwa bez zbędnego kłopotu. Robią dobre wrażenie solidności, przemyślanej konstrukcji, ale jednocześnie zapewniają noszącemu je łatwy dostęp do wnętrza. Taki właśnie był Kazimierz Kortuń. Z pozoru nieco niedostępny, ale w istocie zapraszający do kontaktu. Ostatnie spojrzenie na brązowe buty wywołało nieprzyjemny dreszcz. Nigdy, ale to nigdy nie chciał czuć się w życiu jak brązowe buty do czarnego garnituru.
Jezdnią minął go autobus linii 166. Gdyby niepostrzeżenie wsunąć zero między jedynkę a szóstkę, mielibyśmy datę bitwy pod Hastings. Kojarzenie wydarzeń historycznych z numerami pojazdów komunikacji miejskiej czy godziną widoczną na zegarku pojawiło się u niego niedawno. Nie zdążył jeszcze opowiedzieć o tej przypadłości swojemu psychoterapeucie. Zresztą miał wątpliwości, czy w ogóle powinien. Doktor Marcin – naprawdę miał na nazwisko Zygmunt, ale postanowił wprowadzić zmianę w personaliach, bo wydawało mu się, że Marcin Marcin brzmi ciekawiej niż Marcin Zygmunt – no więc doktor Marcin ledwo radził sobie z kwestią zapamiętywania przez Kazimierza początków książek. Nie mógł pomóc swojemu pacjentowi, więc zaczął go unikać. Kiedy Kortuń przyszedł niedawno na umówioną sesję, zastał pusty gabinet. Dopiero sekretarka wskazała mu miejsce, w którym ukrywał się terapeuta. Siedział w szafie i udawał, że go nie ma. Kazimierz zaś nie miał sumienia zrzucać na biedną psychoterapeutyczną głowę swoich kolejnych, w sumie banalnych, problemów.
Kortuń szedł i zastanawiał się nad stojącym przed nim zadaniem – rozwikłanie zagadki morderstwa w alpinarium. Wiedział, że powinien wybrać metodę śledczą. Od razu odrzucił modus operandi Sherlocka Holmesa jako mocno przestarzały. Holmes i jego monokauzalny świat. Jedna przyczyna powoduje jeden skutek. To się sprawdza w literaturze, ale nie w życiu. Philip Marlowe stanowczo za dużo pił, więc jego metody Kazimierz także odrzucił. Pedanteria Herkulesa Poirota była mu bliska, ale Kortuń dziwnie mówił po francusku (z wyraźnym egipskim akcentem) i obawiał się, że stosując tę metodę, byłby mało wiarygodny. Drogą eliminacji odtrącił właściwie wszystkie możliwości, jakie przychodziły mu do głowy. I wtedy wpadł na rewolucyjny pomysł. Rewolucyjny, bo taki pomysł przyszedł mu do głowy pierwszy raz w życiu.
Pójdę na żywioł. Zobaczymy, co przyniesie życie.
Stanął przed bramą ogrodu botanicznego. Jak zawsze policzył wszystkie litery w szyldzie – było ich dokładnie piętnaście. Raz przeżył dramatyczną chwilę, gdy okazało się, że liter jest szesnaście. Szybko jednak się okazało, że dodatkowa litera to wytwór układu pokarmowego gołębia, który przysiadł na parkanie powyżej tablicy. Kortuń sprężystym krokiem wszedł do budynku, w którym mieściły się biura i pracownie. Zatrzymał się przed bufetem. Nie wymieniając nawet słowa z bufetową, dostał kanapkę z szynką. Na ladzie położył należność, uśmiechnął się do bufetowej i oddalił.
Pawilon, w którym umieszczono rośliny egzotyczne, był ulubionym miejscem Kazimierza Kortunia. Usiadł otoczony soczystą zielenią i wyjął z teczki kanapkę. Następnie wydobył dwa słoiczki – z musztardą i z keczupem. Odłożył na bok kanapkę, żeby nałożyć na nią odrobinę każdego z dodatków. Wtedy usłyszał mlaśnięcie. Obejrzał się. Dzbanecznik, po łacinie Nepenthes, zaliczający się do rzędu Caryophyllales, właśnie pożerał mu kanapkę. To był moment nieuwagi Kortunia. Już niejeden raz dzbanecznik próbował pożreć mu śniadanie. Właśnie dlatego Kazimierz codziennie przynosił do pracy musztardę i keczup. Dzbanecznik bowiem nie znosił dodatków. Najwyraźniej zajęty rozmyślaniem o czekającym go śledztwie, Kortuń zapomniał o niepohamowanym apetycie dzbanecznika i konieczności zachowania najwyższej ostrożności w czasie smarowania musztardą. Wyrwał kanapkę z paszczy dzbanecznika i pogroził mu palcem.
Nepenthes sibuyanensis. Piękny okaz, z którego ogród był naprawdę dumny. Zapewniono mu stosowne podłoże składające się z torfu, perlitu i piasku oraz odpowiednią wilgotność między 60 a 90%. Dzbanecznik rozwijał się znakomicie i nie tracił apetytu. Karminowe brzegi otworu, którym pożerał swoje ofiary, przypominały usta sąsiadki Kortunia słynącej z zamczystej budowy. Każde wyjście sąsiadki na balkon musiało być poprzedzone zgodą architekta. Kortuń otrząsnął się z myśli odciągających go od głównego zadania. Zwłoki w alpinarium czekały na niego wśród zapachu mchów, porostów i kamieni.Rozdział 3.
Słoiki schował do teczki, ale kawałek ocalonej kanapki nadal trzymał w prawej ręce. Podszedł bliżej. To była kobieta. Średniego wzrostu, szczupła. W chwili śmierci musiała mieć nie mniej niż trzydzieści i nie więcej niż sześćdziesiąt pięć lat. Nigdy nie potrafił odgadnąć wieku kobiet. Nawet tych jeszcze żyjących. A wiek nieżyjących określał dotychczas jedynie na podstawie nekrologów zamieszczanych w gazecie lub klepsydr wywieszanych na drzwiach. Rozpoczynając swoje śledztwo, uważnie przeczytał najnowszy numer „Przeglądu Botanicznego”, ale nie znalazł w nim żadnego nekrologu. Obejrzał też wszystkie drzwi we wszystkich budynkach ogrodu. Na żadnych nie wisiała klepsydra, na podstawie której mógłby się dowiedzieć czegoś o kobiecie z alpinarium. Zatem wszystko musiał wydedukować samodzielnie. Może łatwiej byłoby mu określić wiek denatki, gdyby nie leżała twarzą do ziemi? Widział tylko tył głowy – przód był zasłonięty ciemiernikiem czerwonawym i lulecznicą kraińską, w które padła ofiara morderstwa. Dalej: plecy w czerwonym płaszczu, fragment nóg w czarnych rajstopach z lekko przekrzywionym szwem i srebrne szpilki na stopach. Właściwie głównie na podstawie owych szpilek zaczął dopuszczać do siebie myśl, że to kobieta. Kiedyś przypuściłby to również na podstawie rajstop ze szwem, ale od czasu, kiedy zaczął regularnie chodzić na treningi do siłowni, wiedział, że to nie takie oczywiste.
Pewnie łatwiej byłoby rozpoczynać śledztwo, przeprowadzając oględziny ciała z każdej strony, ale zdawał sobie sprawę, że nie może go dotknąć, dopóki do ogrodu nie dotrą policja i prokurator. Mógłby przez przypadek zatrzeć jakieś ślady i narazić się na nieprzyjemności. A nieprzyjemności Kazimierz Kortuń nie lubił jak niczego w życiu. Zresztą nie przepadał także za przyjemnościami. Te wytrącały go z równowagi. Lubił, jak było średnio. Ani nieprzyjemnie, ani przyjemnie. Dlatego swoje małżeństwo z Małgorzatą, byłą żoną współpracownika z ogrodu botanicznego, uważał za bardzo udane.
Znalazł się w sytuacji niekomfortowej. Nie mógł kontynuować śledztwa, nie ruszając ciała, zanim pojawią się policja i prokurator, a policja i prokurator się nie pojawią, bo nikt ich nie wezwał. Dyrekcja obawiała się skandalu. Jeśli o sprawie dowiedzą się dziennikarze, nieposzlakowaną reputację ogrodu botanicznego trudno będzie odbudować. Dyrektor rozpisał więc wewnętrzny konkurs na rozwiązanie zagadki morderstwa w alpinarium i obiecał postarać się o grant unijny na finansowanie dochodzenia.
– Je pan jeszcze? – Z zamyślenia wyrwał Kazimierza głos kobiety mającej nie mniej niż trzydzieści i nie więcej niż sześćdziesiąt pięć lat. Po głosie, tak samo jak po wyglądzie, nie potrafił dokładnie określić jej wieku. – Bo sadzone tu mamy.
Podniósł głowę i zobaczył ludzi w charakterystycznych zielonych strojach roboczych z narzędziami ogrodniczymi w dłoniach. Czworo. Kobieta, która wyrwała go z zamyślenia, to pani Przybrzeżna, szefowa Działu Nasadzeń. Towarzyszyło jej trzech postawnych mężczyzn – mających kolejno trzydzieści sześć, czterdzieści cztery i pięćdziesiąt siedem lat. Ciekawe, że wiek mężczyzn określał bezbłędnie. Wyglądali, jakby zeszli z socrealistycznego obrazu. Widział taki obraz kilkadziesiąt lat temu podczas szkolnej wycieczki do muzeum. Na przedzie niewesoła kobieta z motyką, za nią smutni mężczyźni z innymi narzędziami.
– Sadzone tu mamy – powtórzyła Przybrzeżna, pokazując na umieszczone na taczkach sadzonki. – Będzie pan jeszcze jadł? – Skierowała motykę w stronę kanapki, którą Kortuń cały czas ściskał w prawej dłoni.
Wiedział, że dyskusja nie ma najmniejszego sensu. Przybrzeżna była tutaj prawie najważniejsza. Chodząca wizytówka ogrodu botanicznego. Córka ikony, wnuczka legendy. Od pokoleń przedstawiciele tego rodu zajmowali kierownicze stanowiska w Dziale Nasadzeń. Zacna botaniczna familia. Wspominano o nich w książkach, w pracach naukowych, Anastazja Przybrzeżna była wymieniona z imienia i nazwiska w Atlasie roślin Imperium Rosyjskiego wydanym w tysiąc osiemset osiemdziesiątym siódmym roku w Petersburgu. Wszystkie pokolenia dbały o zachowanie nazwiska – kobiety, wychodząc za mąż, zawsze zostawały przy swoim rodowym. A i ich mężowie, chcąc się ogrzać w blasku rodu, przyjmowali nazwisko Przybrzeżna – w takim właśnie brzmieniu, w tej właśnie formie. Tak oto w historii najsłynniejszych ogrodów botanicznych Europy pojawili się Hipolit Przybrzeżna i Ignacy Jan Przybrzeżna. Krążyły plotki, że ich silna pozycja zawodowa wynika z kontaktów z tajnymi służbami, że Przybrzeżne mają jakieś haki na dyrektorów, ale to może w poprzednich pokoleniach. Aktualna Przybrzeżna miała po prostu bliskie towarzyskie kontakty z dyrektorem ogrodu botanicznego. Jako jedyna spośród pracowników tej instytucji akceptowała jego poczucie humoru i chętnie brała udział w wymyślanych przez niego zabawach. Na przykład podczas Nocy Muzeów zarzucała na siebie prześcieradło, po czym na wydaną przez dyrektora komendę: „Strasz, Przybrzeżna!” wynurzała się z wrzosowiska i pohukując, zmierzała w stronę akwarium.
– Już, już. Tylko torfowisko ogarnę – głośno powiedział Kortuń, pospiesznie maskując ciało ofiary roślinnością, którą miał w zasięgu ręki. Żeby potem bez trudu odnaleźć miejsce ukrycia denatki, ułożył napis „TUTAJ” z kilkuset kwiatów pierwiosnka ząbkowanego (Primula denticulata). Dawało mu to też gwarancję, że w tym miejscu ekipa zabierająca się do pracy niczego nie nasadzi. To stary zwyczaj, który narodził się w szesnastym wieku w Ogrodzie Botanicznym Uniwersytetu Ruprechta i Karola w Heidelbergu – kiedy ogrodnik widzi napis „TUTAJ” ułożony z wielu kwiatów, niczego w tym miejscu nie sadzi.
Pobrzękując słoiczkami musztardy i keczupu, których jak zwykle nie odizolował starannie w teczce, zmierzał powoli w stronę Działu Pnączy. W tej chwili głowę zaprzątały mu dwa pytania. Pierwsze: po co ustalać wiek zamordowanej kobiety? Drugie: czy to na pewno było morderstwo?
Wolałby, żeby było. Bo gdyby się okazało, że to samobójstwo, nieszczęśliwy wypadek albo spektakularna śmierć naturalna, byłby zawiedziony. Po co się angażować w rozwiązanie zagadki czegoś tak banalnego? A Kazimierz Kortuń czuł, że już się zaangażował. W swoim dotychczasowym życiu angażował się niezbyt często. Właściwie dwa razy. Raz do pracy i raz emocjonalnie. Kiedy poznał swoją pierwszą narzeczoną – Emilię. Zresztą to był ten sam raz. Emilia zaangażowała go do pracy przy zbiorze szparagów, on zaangażował się uczuciowo. Przy następnych narzeczonych, z późniejszą małżonką włącznie, już się nie angażował. Nie przypuszczał, że w wieku prawie sześćdziesięciu lat jest w stanie jeszcze wykrzesać z siebie tego typu emocje, więc szkoda by mu było być może ostatniego zaangażowania w życiu. Tak, Kazimierz zdecydowanie wolałby, żeby to było morderstwo.
Wychodząc z alpinarium, obejrzał się i zauważył, że ktoś śledzi go wzrokiem. Dobrze znał ten wzrok. To mąż Przybrzeżnej. Człowiek pozbawiony wszelkich zasad, a moralnych zwłaszcza. Żeby sobie uświadomić, co to za typ, wystarczy wspomnieć, że dwa lata temu tak zmanipulował głosowanie internautów, że zdobył pierwsze miejsce w konkursie Roślina Roku. Drugi był dzbanecznik.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI