A miało być jak w bajce - ebook
A miało być jak w bajce - ebook
Jestem Arek i właśnie – zupełnie wbrew swojej woli – zostałem królem.
(Wiecie, jak to jest: pewnego dnia na waszym progu zjawia się lekko podchmielony czarodziej, macha wam przed nosem podejrzaną przepowiednią i wysyła was na epicki quest, w trakcie którego musicie wyciągnąć z kamienia tępy miecz, zebrać drużynę i ocalić królestwo. Slay, nie?)
Trochę słabo, bo zamiast zasiadać na tronie, wolałbym zaprosić na randkę mojego najlepszego przyjaciela Matta. Ale przecież nie mogę tego zrobić, bo nagle spadła na mnie odpowiedzialność za chmarę poddanych. No i w dodatku, zgodnie z jakimś magicznym kodeksem, tutejszy władca musi wziąć ślub przed osiemnastymi urodzinami, inaczej zniknie. („Umrze”. Chodzi o śmierć, jestem pewien).
Czy mówiłem już, że osiemnaście lat skończę dokładnie za trzy miesiące?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8890-4 |
Rozmiar pliku: | 888 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyobrażałem sobie, że ścinam Niegodziwcowi głowę, odkąd skończyłem siedemnaście lat, a stary czarodziej pojawił się u moich drzwi i wyjawił mi moje przeznaczenie – że to właśnie ja wyzwolę naszą krainę z ponurego cienia zła. No dobrze, może nie przekonał mnie tak od razu – no bo kto by uwierzył obcemu pijakowi w kapeluszu na bakier, pałętającemu się ze śpiewającym kijem? Nie wiecie? To ja wam powiem. Nikt by nie uwierzył. O. A przynajmniej nie powinien. To niebezpieczne.
Sformułuję to tak: wyobrażałem sobie ten moment, odkąd czarodziej wyjaśnił mi przy podwieczorku parę spraw i opowiedział o przepowiedni. Choć nadal nie wydawało mi się to realne, no nie na serio – to aż wyłowiłem z bagna magiczny miecz, a z nieba spłynął na mnie promień światła wraz z nadprzyrodzonym przekazem. Od tego momentu oczami wyobraźni widziałem, co się stanie, kiedy zetnę głowę Niegodziwcowi w ostatecznej decydującej bitwie. To będzie czysty cios. Krew tryśnie z tętnicy estetycznym łukiem, a odrąbana głowa potoczy się po schodkach tronu i spocznie u stóp mojego najlepszego przyjaciela. Wszyscy zaczną wiwatować, a ja w końcu zostanę bohaterem, tak jak mi przepowiedziano. Będę się czuć inaczej. Taki wzniosły. Fantastyczny. Zdobywczy. W końcu dorosły.
Niestety, to mi się nie całkiem udało. W sumie wcale.
Napędzany adrenaliną i wigorem, zamachnąłem się, sądząc, że ten śmiertelny cios gładko zetnie głowę Niegodziwca. Tymczasem tępa klinga zaryła się mu w szyi i zatrzymała na kręgosłupie. Hm. Kto by pomyślał, że magiczna broń nie zjawia się gotowa do użycia? Najwyraźniej magiczne miecze nie wyskakują z bagna świeżo naostrzone.
Zaskoczony tym niespodziewanym obrotem sprawy zastygłem w bezruchu na tyle długim, że zwróciłem na siebie uwagę grupy towarzyszy wyprawy.
– Arek! – ryknęła Sionna gdzieś z głębin tego chaosu. – Wykończ go!
Wyszarpnąłem miecz z szyi Niegodziwca, starając się nie zwracać uwagi na jego osłupiałą minę, rozdziawione usta, wytrzeszczone oczy, kaskady krwi bluzgającej na czarną szatę, i zadałem kolejny cios. I jeszcze jeden. Ciąłem drgające ciało, które upadło na wznak i znieruchomiało na tronie jak groteskowa lalka, aż w końcu zyskałem pewność, że go zabiłem i nie wskrzesi go już żadna magia.
W końcu przebiłem szyję na wylot i głowa plasnęła o ziemię, bryzgając jak przejrzała dynia. Martwe oczy spojrzały na mnie z zapadniętych oczodołów, a wąskie wargi odsłoniły pożółkłe zęby w parodii krzyku. Obraz, który z pewnością będzie napędzać moje koszmary przez co najmniej kilka miesięcy, potencjalnie do końca życia. Kiedyś wyobrażałem sobie, że podnoszę głowę Niegodziwca za włosy i unoszę ją jak jakieś trofeum, a cała mroczna magia, za pomocą której zagarnął tron i opanował krainę, cofa się niczym potężna fala, uwalniając od siebie świat przy krzykach i oklaskach gawiedzi.
Ale Niegodziwiec był łysy i nie było opcji, żebym podniósł jego głowę za cokolwiek, no bo bez przesady.
Plus – _nic się nie wydarzyło_. Zero rozbłysków światła. Żadnego podmuchu magii. Albo zwycięskiej muzyki. Albo fanfar. Nic.
Aha.
Z rozczarowaniem stwierdziłem, że nie czuję nic specjalnego – z wyjątkiem tego, że się lepię. I że jestem zmęczony do szpiku kości. I że mnie mdli. Widzowie nie wiwatowali, za to gdzieś na prawo ode mnie ktoś najwyraźniej wymiotował.
Otarłem zakrwawioną twarz skrajem tuniki, ale osiągnąłem tylko tyle, że bardziej się umazałem. Ciężko dyszałem. Ręce mnie bolały. Odwróciłem się chwiejnie na schodkach i powiodłem wzrokiem po rozgardiaszu w sali. Walki ustały. Moi przyjaciele stali, rozproszeni jak rzucone kości, ale żywi. Zwolennicy Niegodziwca, rozpoznawalni po czarnych szatach i tatuażach na szyjach, albo zginęli, albo uciekli, albo klęczeli.
Oparłem się ciężko na mieczu, walcząc z pokusą, by osunąć się na te kamienne schodki obok podrygującego trupa i zasnąć. Zamiast tego pokuśtykałem na dół.
– Wszystko dobrze? – spytał Matt. Rękawy miał osmalone, ubranie porozrywane, a z rany nad jego okiem sączyła się krew. Jego brązowe włosy przylgnęły do głowy. Pachniał ozonem i magią. Trzymał laskę zwieńczoną jasnobłękitnym kamieniem, który lśnił jak gwiazda, ale kiedy stanęliśmy obok siebie – przygasł.
Z czasem wypracowałem taką wersję scenariusza mojego zwycięstwa, która zakładała pochwycenie Matta w ramiona i wyznanie mu wiecznej miłości, ale dosłownie spływałem krwią i nie sądziłem, żeby Matt był zachwycony moim uściskiem – czy nawet przyjacielskim poklepaniem po ramieniu. Nie teraz, gdy obaj dygotaliśmy z wyczerpania, a adrenalina szybko się z nas ulatniała.
– Tak, jasne. A u ciebie?
– Też. – Matt uśmiechnął się słabo. – Stało się.
– Tak. – Przejechałem po włosach ręką w rękawicy. – Ale to było obrzydliwe.
– Zdecydowanie. Niegodziwe, że się tak wyrażę.
– Dobre. – Wyciągnąłem pięść i przybiliśmy żółwika.
Zza zakrętu wyłoniła się Bethany z małą harfą w dłoni, ocierając usta z wymiocin. Odkleiła z policzka przepocone pasmo kasztanowych włosów, zerknęła na tron, zzieleniała i znowu znikła. W upiornej ciszy, która nagle zapanowała po wrzawie w sali tronowej, wyraźnie usłyszeliśmy, jak puszcza pawia.
Sionna wzruszyła ramionami. Wytarła miecz o zwłoki i schowała go do pochwy. Ona także była zbryzgana krwią, ale o wiele mniej ode mnie. Pewnie nie zapomniała naostrzyć miecza. Jej czarne włosy nadal były ściągnięte w wysoki kucyk, a pasemka, które się z niego wyśliznęły, pięknie okalały jej śniadą twarz. I choć z ulgi ramiona się jej przygarbiły, jej ruchy były równie energiczne jak zwykle. Stuprocentowa wojowniczka. Stuprocentowa piękność. Stuprocentowa przyczyna moich licznych i krępujących wzwodów podczas tej wyprawy.
– Pójdę do niej – mruknęła.
– Dobry pomysł – zachrypiałem i odkaszlnąłem.
Wyszła z sali tymi samymi drzwiami co Bethany. Matt i ja wymieniliśmy spojrzenia. Byłem prawie pewien, że jeśli chodzi o wzwody, nadajemy na tych samych falach. A nawet jeśli nie, przynajmniej był u mojego boku. Na szczęście ta część przepowiedni się spełniła. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi od dzieciństwa i pozostaniemy nimi na zawsze, jeśli mam tu coś do powiedzenia – i nie zmienią tego żaden dziwny czarodziej, płonąca różdżka, enigmatyczna przepowiednia i crushowanie w tajemnicy.
– Co tam?
Odwróciłem się, zaskoczony.
Lila stała na fioletowym chodniku biegnącym ku tronowi. W butach na miękkich obcasach nawet w normalnych okolicznościach poruszała się cicho, ale na pluszu była bezszelestna. Prawie cała jej twarz ginęła pod kapturem, lecz rozpoznałem znajomy podbródek i wygięte w łuk usta. Na ramieniu niosła wypchany worek.
– Wszystko dobrze. Jesteśmy zmęczeni i… – Matt wskazał bezgłowe zwłoki. – …trochę wstrząśnięci, ale… – urwał i zmarszczył brwi. – To łup?
– Malutki – odparła Lila, wzruszając ramionami. Z rzuconego na podłogę worka dobiegł głośny brzęk.
– Lila! – Wziąłem się pod boki, co nie jest łatwe, kiedy się trzyma miecz. – Odnieś to na miejsce.
– Nie.
– Natychmiast.
– Nie.
– Ale… ale… – zająknąłem się. – W ogóle co tam masz?
– No wiesz, jak zwykle. Łupy, skarby, bogactwa. Normalnie.
Matt wydął usta.
– Kluczysz.
– Dokładnie – zgodziła się Lila z uśmieszkiem.
– Tu jesteście! – rozległ się głos za naszymi plecami. Znowu odwróciłem się szybko, unosząc broń. Rion opierał się o masywne drewniane drzwi, przez które wtargnęliśmy do sali zaledwie parę minut temu. W przeciwieństwie do swoich sponiewieranych przeciwników wyglądał niemal nieskazitelnie. Uśmiechnął się do nas i skinął nam umazanym krwią mieczem.
Odetchnąłem.
– Możecie przestać się za mnie zakradać? To nie był łatwy dzień.
– Już po wszystkim? – spytał Rion, jakby nie słyszał mojego wybuchu. Powiódł spojrzeniem po sali tronowej i zatrzymał je na zwłokach przy tronie.
– Chyba tak – mruknął Matt. – No nie?
Sionna wróciła do sali, podtrzymując Bethany, która co prawda się chwiała, ale przynajmniej przestała wymiotować. Cała nasza kompania znalazła się w sali tronowej. Spoglądaliśmy na siebie bez słowa, chłonąc tę chwilę nagłego spokoju po burzy.
Sprawdziłem, czy nikogo nie brakuje. Nasza bardka Bethany siedziała pod ścianą, wpatrując się ze skupieniem w wybite okno naprzeciwko, żeby przypadkiem nie zerknąć na leżącego u stóp tronu trupa z zakrwawionym pniakiem szyi. Miała charyzmę i magię i była nam niezbędna ze swoją zdolnością wygrzebania się z każdej sytuacji. Sionna podtrzymywała ją, użyczając jej swojej siły. Była wojowniczką, smukłą i śmiertelnie niebezpieczną, równie nieustraszoną, co skuteczną w zabijaniu. Łotrzyca Lila stała na dywanie z workiem u stóp. Była sprytna i podstępna, a jej przeszłość – a także zamiary – spowijała mgła tajemnicy. Mag Matt, mój najlepszy przyjaciel, powiernik i potajemny crush, a także znawca zaklęć, trzymał laskę w delikatnej dłoni. Grupę dopełniał rycerz Rion – barczysty, silny, starszy od pozostałych, choć także ledwie dorosły, związany z nami świętą przysięgą.
No i byłem ja. Arek. Wybraniec. Ten, który miał urzeczywistnić przepowiednię. Stałem zakłopotany przed tronem. Jakimś cudem ta nasza zbieranina charakterów, wątpliwych umiejętności i jeszcze bardziej wątpliwej higieny zdołała dokonać niemożliwego. Ocaliliśmy krainę. Jasna cholera. My! To nasza chwila. To nasze zwycięstwo.
Lila skinęła gwałtownie głową, chwyciła worek i zarzuciła go na ramię.
– Super. No, to miło było, ale ja spadam.
– Spadasz? – Matt stanął przed nią, lekko kuśtykając. Zmarszczyłem brwi. Matt nie wspominał, że jest ranny. Ten patałach pewnie skręcił sobie kostkę, kiedy biegliśmy po schodach, uskakując przed strzałami. – To znaczy?
Lila wzruszyła ramionami.
– Wyprawa skończona. Wygraliśmy. Pomogłam. – Podniosła worek. – Dostałam nagrodę. Spadam.
– Czekaj. – Bethany przestała omdlewać pod ścianą. – Nie możesz tak po prostu _wyjść_.
– Bo?
– Nie chcesz zobaczyć, co będzie dalej?
Lila uniosła brew.
– A co będzie dalej?
Znowu spojrzeliśmy na siebie, milczący i niepewni. To pytanie zawisło nad nami jak czarne proporce, lekko kołyszące się w przeciągu. Bethany wzruszyła ramionami. Sionna zatrzepotała rzęsami. Rion zabębnił palcami o umazaną krwią zbroję. Matt skrzywił usta w tym śmiesznym grymasie, który zawsze przybierał w zamyśleniu.
Przynajmniej wszyscy znaliśmy pytanie. Za to nikt nie znał na nie odpowiedzi.
Cudownie.
Niezręczne milczenie przerwał Rion.
– Trzeba ogłosić nowego władcę. Ten tam – wskazał brodą zwłoki – rządził naszym królestwem, choć okrutnie. Zabił prawie całą rodzinę królewską…
– Aha! – Oparty ciężko o laskę Matt nagle się wyprostował. – Powinniśmy znaleźć królewnę.
– A ona nie siedzi zamknięta w wieży? – zdziwiłem się.
– Myślałam, że mamy obudzić ją pocałunkiem z wiecznego snu – powiedziała Bethany.
– To inna wyprawa. – Lila opuściła worek z brzękiem. – Chyba miała nam spuścić warkocz.
– Skąd! – prychnęła Sionna. – Musimy odgadnąć jej imię.
Matt zamachał ręką.
– Wszyscy się mylicie! Musimy ją tylko uwolnić.
– To mi się jakoś nie zgadza. – Bethany podparła się pod boki. – Jesteś pewien?
Matt westchnął i pogrzebał w przypiętej do boku sakiewce.
– Przepowiednia…
Jęknęliśmy jak jeden mąż. Wszyscy czytaliśmy przepowiednię. Matt wygłaszał na jej temat obszerne wykłady. Mogłem ją recytować z pamięci z rękami związanymi na plecach, bity kijami przez wściekłe gnomy. No, niemal całą – z wyjątkiem tej części, którą w znacznym stopniu zalano winem. Ale o tym nie wspomniałem, bo był to drażliwy temat, a choć mam słabość do morderczych łypnięć Matta, nie chciałem ich w tej chwili oglądać.
Niezrażony Matt wyszarpnął zwój z sakwy i pogroził nam nim.
– Przepowiednia nie wspomina o pocałunku, długich włosach ani zgadywaniu imienia.
– Nie mogłeś nam o tym powiedzieć bez wyjmowania zwoju? – spytała Lila, zakładając ręce na piersi.
Matt zacisnął usta.
– Chciałem skupić waszą uwagę.
– Na tym, że jesteś pedantem? – spytała Bethany z fałszywym uśmieszkiem, choć nadal była ciutek zielonkawa. – Bo już to wiemy.
– Masz rzygi we włosach – warknął Matt i wepchnął pergamin do sakwy.
– Dobrze, dobrze – odezwałem się, unosząc ręce. – Dajmy sobie chwilę.
Lila zmarszczyła nos.
– Zanim podejmiemy się jakichś pobocznych misji, wszyscy mają się wykąpać. I coś zjeść.
– Ej! Dopiero co zabiłem Niegodziwca! – zaprotestowałem, dla lepszego efektu wskazując bezgłowe ciało. – Odpuść trochę.
Rion odkaszlnął.
– Zanim mi przerwano, zmierzałem do czegoś.
– Więc zmierzaj dalej – pozwoliłem, kiwając dłonią.
– Jaki władczy – szepnął Matt, chichocząc.
Zagryzłem wargę, żeby nie parsknąć śmiechem. Byłem zlany krwią, a niektórzy mieszkańcy zamku zaczynali się wyłaniać ze swoich kryjówek. Histeryczny rechot nie zrobiłby na nich dobrego wrażenia.
– Rzecz w tym, że skoro nie mamy tu obecnie rodziny królewskiej, której można by przekazać tron, a ty ściąłeś głowę Niegodziwcowi, rola władcy królestwa przypada tobie.
Hm. Fakt, ściąłem, ale lepiej, żeby w przyszłości nie nazywano mnie Ścinaczem Głów. Lepiej zdusić to w zarodku.
Założyłem ręce na piersi.
– Dajmy sobie spokój z tym ścinaniem. W wieży czeka królewna, która jest prawowitą władczynią. Ja jestem tylko… pionkiem w tej grze.
– Tak, ale dopóki jej nie uwolnimy, to ty jesteś monarchą. – Rion wskazał pusty tron.
– Ale ja nie chcę być żadnym monarchą – oznajmiłem uparcie.
– Arek. – Sionna spojrzała na mnie z udręką. – Tron nie może pozostać bezpański.
– Ale…
– Naprawdę chcesz to powtarzać od początku, jeśli ktoś inny, jeszcze gorszy, zakradnie się tu i zagarnie tron, podczas gdy my będziemy uwalniać królewnę? – Mocniej przygarnęła do siebie harfę, zdecydowanie nie patrząc na bezgłowe zwłoki. – Czy wolisz się ogarnąć i ogłosić się królem na parę godzin?
Spojrzałem na Matta. Wzruszył ramionami. Jego mina wcale mnie nie pocieszyła. Strasznie chciałem, żeby to wszystko się już raz skończyło, bo myślałem tylko o tym, żeby porozmawiać z nim na osobności i wyznać mu w końcu te uczucia, które dręczyły mnie od miesięcy. Włożenie na głowę korony martwego władcy wydawało mi się dokładną odwrotnością zakończenia naszej misji, ale nie mogłem zaprzeczyć, że Bethany jednak ma trochę racji. Nie chciałem, żeby to wszystko się znowu powtórzyło.
– Ja… w sumie…
Rion wziął moje stękanie za zgodę.
– Niech żyje król Arek!
– O nie! – przeraziłem się. – Nie. Przestań! Nie rób tego!
Bethany uderzyła w struny, uśmiechając się ironicznie.
– Niech żyje król! – zaśpiewała, a magia instrumentu wzmocniła jej przekaz chórem głosów. _Zołza_.
Jej słowa rozległy się w całej niewielkiej komnacie i nagle wszyscy uklękli: nieliczni służący, którzy dali się wciągnąć w rozróbę, niedobitki z armii Niegodziwca i moi przyjaciele, uczestnicy wyprawy, te zdradzieckie gnojki.
– Bierz koronę – rzucił Matt, trącając mnie ramieniem. Uśmieszek zadowolenia nie schodził mu z tej jego absurdalnie pięknej twarzy. – Wkładaj – dodał, klękając.
– Nie. Jest na głowie. Tej odciętej. Brzydzę się.
– Masz rękawice. Będzie dobrze.
– I co potem? Mam ją włożyć? Spierdalaj. Upaćkam sobie włosy krwią.
– Już dawno je upaćkałeś krwią. Cały jesteś upaćkany krwią.
– Nie bądź tchórzem – syknęła Lila. Uklękła jako ostatnia, ale uklękła, co mnie zaskoczyło. Nawet zdjęła kaptur, odsłaniając długie jasne warkocze i szpiczaste uszy. – Zrób to.
– Zrób to. Zrób to. Zrób to – szepnął Matt, krztusząc się śmiechem.
– Fuj. – Pomaszerowałem do głowy, stanąłem nad nią i przyjrzałem się jej. Nie. W mojej wizji nie wkładałem zakrwawionej korony. Ani nie wygłupiałem się, zasiadając na tronie. To zdecydowanie nie wchodziło w grę. Ale dla bezpieczeństwa, dopóki nie uwolnimy z wieży prawdziwej władczyni, ostatecznie mogę porządzić przez parę godzin. Zwłaszcza jeśli dzięki temu ukrócę te irytujące szepty.
Zdarłem złotą koronę z odciętej głowy, która potoczyła się na skraj schodka, zakołysała się na nim przez straszną sekundę, po czym spadła, uderzając o posadzkę z mdlącym plaśnięciem. Przełknąłem ślinę, rozpaczliwie starając się nie wykręcić takiego samego numeru jak Bethany na oczach moich przyszłych poddanych. Strąciłem zwłoki z piedestału, wszedłem po pozostałych schodkach i stanąłem przed tronem.
Był ozdobny – w dość zastraszający sposób, pełen rzeźbionych potworów. Nie powinienem się bać tronu – to tylko mebel – ale zatrzymałem się przed nim, niechętnie myśląc o zajęciu miejsca, na którym siedział martwy tyran.
Odetchnąłem głęboko.
– No, to niech.
Mimo złych przeczuć włożyłem koronę na głowę, odwróciłem się szybko i klapnąłem na tron. Wcale nie był wygodny.
Właściwie nie wiem, co się stało, ale poczułem, że w komnacie coś jakby pęcznieje, wydaje trzaski jak piorun, a potem obmywa mnie falą ciepła i potencjalnych możliwości. Włoski na rękach mi się zjeżyły, po plecach przebiegł dreszcz. Czułem się, jakbym stał na polu, gdy z oddali nadciąga burza. Zstąpiło na mnie coś potężniejszego ode mnie, coś przypominającego mi o magii, świecie i miejscu, jakie w nim zajmuję. Zanurzyłem się w pieśni o wszystkich, którzy byli przede mną i o tym, jak wszystkie drogi doprowadziły mnie tutaj, do tego miejsca, do tej chwili, do tej roli.
Trwało to ułamek sekundy i zaraz się ulotniło.
Przyjaciele przestali skandować. Poruszyłem się na tronie, szukając pozycji, w której nie bolałyby mnie plecy. Wszyscy się na mnie gapili. Tak, to był zły pomysł. Niemal tak zły, jak opuszczenie domu w środku nocy, ze zwojem przepowiedni w ręce i podążającym za mną Mattem.
– Mówże coś – syknęła Sionna.
– A… – Pochyliłem się ku zebranym, otrząsnąwszy się z otępienia. – E… Niegodziwiec nie żyje. Zabiłem go. No i tak. Niniejszym przejmuję tron Ere w krainie Chickpea i ogłaszam się królem. – Oblizałem spękane wargi. – Ale tylko do chwili, gdy uwolnimy królewnę z wieży. Moje panowanie będzie trwało kilka godzin. Maks. Jestem królem przejściowym, że tak powiem. Hip, hip, hurra. I tak dalej.
Sionna prychnęła.
– Przemówiłeś jak prawdziwy mąż stanu – zauważył Matt z uśmieszkiem.
Lila przewróciła oczami. Bethany, nadal śmiertelnie blada, szarpnęła struny harfy i moje słowa zabrzmiały w całym zamku i okolicach.
Zostały nagrodzone uprzejmymi oklaskami.
– Czy… e… – przełknąłem ślinę. – Czy możemy dostać komnatę? I może ktoś by tu posprzątał?
Nieliczni obecni – w tym ostatni zwolennicy Niegodziwca – uciekli i zostaliśmy w komnacie sam na sam z trupem.
– Czuliście to?
Moi towarzysze spojrzeli bez zrozumienia.
– Co? – stęknęła Bethany. Trzymała się jedną ręką za brzuch. – Mdłości? Tak.
– Nie. Magię? Matt, czułeś coś?
Matt zmarszczył brwi.
– Nie zauważyłem.
– Hm. – Może to był po prostu uchodzący ze mnie stres, rozładowanie adrenaliny, po którym przyszły dreszcze i chłód. Nie, kogo ja oszukuję. Po dziewięciu miesiącach pieprzenia się z tą przepowiednią potrafiłem rozpoznać obecność magii. To ciepło i moc, które obmyły mnie na tronie, były identyczne z piekącymi wstrząsami, gdy Matt używał laski, i z falą mistycznej obietnicy, gdy po raz pierwszy dotknąłem miecza. W tej sali tronowej działo się coś, w czym nie chciałem uczestniczyć. Im szybciej znajdziemy królewnę i osadzimy ją na tronie, tym szybciej skończę z rolą pionka w planie przeznaczenia.
Uderzyłem dłońmi w podłokietniki i wstałem.
– No, to znajdźmy prawowitą władczynię!
– Teraz? – jęknęła Bethany.
– Teraz – przyświadczyłem zdecydowanie.
Lila zmarszczyła brwi.
– Ale… kąpiel i jedzenie…
– I wypoczynek… – dodała Sionna.
– Teraz. – Wskazałem koronę. – To moja pierwsza królewska decyzja.
– Twoją pierwszą królewską decyzją było to, że nie chcesz być królem – zauważył Matt z kącikami ust drgającymi w uśmiechu. – Czemu mnie to nie dziwi.
Bethany prychnęła.
– Za mną – rozkazałem, schodząc z piedestału i kierując się energicznie do drzwi. – Im szybciej znajdziemy królewnę, tym szybciej skończy się ta wyprawa.ROZDZIAŁ 2
– Przysięgam na wszystkie duchy tego królestwa i okolic, że jeśli królewny nie ma także w tej wieży, każę ci skoczyć z murów – zagroziła Bethany, sapiąc i dysząc. Bethany składała się z miękkich krągłości, bujnego biustu i pyzatej twarzy. Nie było jej obce korzystanie ze wszystkich atutów – z magią włącznie – by osiągnąć swój cel. W tym przypadku było to jak najszybsze wejście po niekończących się kręconych schodach.
Nie miałem jej tego za złe. Wspinaliśmy się już na trzecią wieżę i miałem dość. I nadal lepiłem się od krwi i byłem spięty przed rozmową z pewną osobą.
Matt ciągle kuśtykał. Przyglądałem mu się uważnie. Nie narzekał. Chciałem, żeby narzekał. To by było lepsze niż ten napięty grymas i zaciskanie ust, gdy zbyt mocno postawił stopę.
– Teraz to już na pewno ta – oznajmił Rion. – Jestem pewien.
– To dobrze, bo żałuję, że nie zmieniłam ubrań i nie wzięłam kąpieli przed tą wyprawą.
– Jak my wszyscy – mruknęła Sionna.
Położyłem rękę na mojej upaćkanej szkarłatem tunice, gdzieś w okolicach serca.
– Zraniłaś mnie wielce.
– Bo cię zaraz naprawdę zranię!
– Dosyć! – Ból Matta wyzwolił się jako irytacja. – W tej chwili nikt z nas nie pachnie różami. Ale jeśli przekonamy królewnę, że jesteśmy w porządku i że chcemy ją uwolnić, może pozwoli nam zostać przynajmniej na jedną noc.
– Aha! Widzę drzwi! – Rion rzucił się biegiem, szczękając zbroją, choć nikogo nie zaraził entuzjazmem. – Zamknięte na klucz! To dobry znak.
– A nie powinno tu być strażników? – Lila wytężyła wzrok w ciemności.
Przejechałem obcasem po zakurzonym kamiennym schodku.
– Po co, skoro jest zamek w drzwiach. No nie?
Lila przecisnęła się obok mnie i przyjrzała się drzwiom. Wyjęła zza pasa kółko z narzędziami, zamierzając otworzyć zamek tak, jak to zrobiła parę godzin wcześniej z broną w bramie, ale Matt ją ubiegł. Zbliżył klejnot w lasce do zamka, wypowiedział parę zaklęć i po chwili podmuch magii wstrząsnął drzwiami, które powoli się uchyliły.
– Nie ma co się pieścić – mruknął, stukając laską o podłogę. W powietrze wzbiła się chmurka pyłu. – Tym razem się nie zakradamy.
Lila przechyliła głowę w zadumie. Schowała narzędzia do sakiewki przy pasie i bezszelestnie stanęła pod ścianą.
Zaraz. Na podłodze korytarza zalegała okropnie gruba warstwa kurzu. Nikt tu od dawna nie postawił stopy. A jednak drzwi zostały najwyraźniej zamknięte od zewnątrz. Żołądek mi się ścisnął i widziałem, że pomimo zapału Riona reszta grupy też czuje się nieswojo.
Podszedłem do półotwartych drzwi, zostawiając wyraźne ślady w pyle. Pchnąłem je. Otwarły się szerzej, skrzypiąc zawiasami. Pajęczyny rozerwały się i opadły z wdziękiem, ozdabiając moją pożyczoną koronę. Niezwykle zimny podmuch musnął moje prawe ramię. Za nim nadpłynął odór, przed którym musiałem osłonić nos rękawem.
Gardło mi się ścisnęło. Z jakiegoś powodu to było straszniejsze niż wtargnięcie do sali tronowej z krwią tętniącą w żyłach i magicznym mieczem w dłoni, by w końcu spotkać swoje przeznaczenie. Ręce zaczęły mi się trząść. Pot wystąpił mi na kark. Pchnąłem drzwi mocniej, przesunęły się, zgrzytając o kamień.
W komnacie siedział szkielet. Normalnie szkielet jak w pysk strzelił, oparty o niskie łoże w pobliżu wąskiego jak szczelina okna. Był ubrany w brokatową, przeżartą przez mole suknię, na palcach miał migoczące pierścienie, a pod prawą dłonią otwartą księgę. Ostatnia z królewskiego rodu zmarła tu dawno temu i zostały po niej tylko kości.
Bethany zajrzała do komnaty.
– Aha. Czyli twoja królewna nie ukrywa się w innej wieży. Nie żyje.
Matt stanął obok mnie.
– Hm. No, to jesteś prawowitym władcą.
Zamarłem z przerażenia. Cholera! Wszyscy przeciskali się obok mnie, by pomyszkować po ciasnej komnatce, najwyraźniej niewzruszeni wstrząsającym odkryciem, że królewna nie żyje, a ja jestem królem.
– No, ale co teraz?
To pytanie wyrwało mi się jako krzyk, który odbił się echem od kamiennych ścian. Na myśl, że jestem odpowiedzialny za całe królestwo, zadudniło mi w uszach. Ścisnąłem rękojeść miecza w morderczym chwycie.
– Chyba powinniśmy coś z tym zrobić. – Lila pociągnęła za strzępek drogiej tkaniny i szkielet przechylił się w bok. Przyjrzała się kościanym palcom i z jednego zdjęła pierścień.
– Lila, trochę szacunku dla zmarłych. – Rion założył ręce na piersi.
– Zapewniam cię, że jej to już wisi.
– Lila.
– No już dobrze – westchnęła.
Rion rozluźnił mięśnie.
– Ale nie powinniśmy jej tu zostawiać. – Lila trąciła palcem szkielet. – Pogrzebowe obrządki są ważne.
– Dobrze, zapamiętam. Ale co z naszym innym problemem? – Wskazałem zakrwawioną koronę, która nieustannie zsuwała mi się pod idiotycznie zawadiackim kątem.
Matt rozsunął trzepoczące firanki, nie zaszczycając uwagą mnie i mojego kryzysu egzystencjalnego, i wyjrzał przez wąskie okno, które bardziej przypominało otwór strzelniczy. Znieruchomiał, a czubek jego laski zapulsował ciepłym blaskiem.
– Matt? – odezwała się czujnie Sionna. – Co się stało?
Matt gwałtownie wskazał okno.
– On się stał.
– On? – Głos mi się załamał, bo natychmiast pomyślałem o Niegodziwcu. Rzuciłem się do okna, omijając potężnego Riona i starając się nie zwracać uwagi na krew szumiącą mi w uszach. Przecisnąłem się do Matta. Przecież ściąłem gościa, to niemożliwe, żeby wrócił. Chyba że jego bezgłowe ciało tłucze się na oślep po dziedzińcu. Oby nie, bo no bez przesady. – Jaki on?
– No on! Czarodziej!
Rzeczywiście, ten sam starzec, który ogłosił mnie wybrańcem, teraz kuśtykał przez ogrody wewnątrz zamkowych murów. Wszędzie rozpoznałbym tego drania w szpiczastym kapeluszu. Jeśli ktoś wie, jak mnie uratować z tych tarapatów, to tylko on.
– To ten gość dał ci zwój? – spytała Bethany z niedowierzaniem.
– Ten sam – mruknąłem, kiwając zdecydowanie głową.
– I ty mu uwierzyłeś? Odbiło ci? Wiedziałam, że masz rekordowo słaby instynkt przetrwania, ale to już przesada.
– Wtedy wydawało mi się, że to dobry pomysł. Poza tym no co, w końcu jakoś się to wszystko ułożyło. A właśnie, Matt, to ty go wezwałeś? – spytałem, zezując na lśniący czubek laski Matta.
– Ha! Gdybym wiedział, jak go wezwać, poprosiłbym go o pomoc wieki temu.
Nie wiedziałem, jak rozumieć jego słowa, więc postanowiłem je zignorować.
– Słuchajcie, wy zajmijcie się królewną. Matt i ja porozmawiamy z czarodziejem. Pewnie pojawił się z jakąś radą, kolejną przepowiednią czy czymś takim. Dowiemy się. Dobrze? No to dobrze.
Chwyciłem Matta za ramię i wywlokłem go z komnaty, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować.
Nie od razu znaleźliśmy drzwi prowadzące do właściwego ogrodu, ale kiedy w końcu nam się udało, wypadliśmy w pośpiechu na zewnątrz. Rozejrzałem się, szukając wieży, w której zostawiliśmy przyjaciół, i dostrzegłem jasną dłoń Lili, machającą przez okienko nad naszymi głowami. Przynajmniej będziemy mieli świadków tego, co się wydarzy.
– Hej! Hej, ty! – krzyknąłem, idąc szybko przez trawnik.
Stary czarodziej odwrócił się z furkotem wytartych szat. Jego długie, przetykane siwizną włosy zafalowały, choć nie było wiatru. Był tak stary i skurczony, że nawet jego zmarszczki miały zmarszczki. Ale choć wydawał się kruchy i zgarbiony, promieniał mocą. Powietrze wokół niego iskrzyło się magią, która zamrowiła mnie na skórze.
– Ja? – spytał niewinnie, a potem spojrzał uważniej. – A! Witaj.
– Witaj, witaj. Jak się masz?
Czarodziej zanucił coś pod nosem i spojrzał na Matta. Objął uważnym spojrzeniem blade światełko, promieniejące z laski w jego ręku.
– A, rozumiem. Zatem dokonałeś tego?
Matt spojrzał na niego z zaskoczeniem.
– Czego?
– Udało ci się. Gratulacje!
– Chyba… chyba nie wróciłeś po laskę, co? – Matt przytulił ją do siebie. Nie miałem serca mu tego tłumaczyć, ale byłem pewien, że gdyby czarodziej zapragnął odzyskać laskę, nie miałbym z tym żadnych problemów.
– Hm? Nie. Skąd, nie dlatego się tu zjawiłem.
– Świetnie – rzuciłem klaszcząc w dłonie, żeby skierować uwagę na siebie. – A po co się tu zjawiłeś? Bo bardzo by nam się przydała pomocna dłoń. Właśnie znaleźliśmy w wieży szczątki prawowitej władczyni, a ja jakoś tak przy okazji zostałem królem i chyba nie chcę nim być, a już zwłaszcza nie chcę rządzić królestwem, bo się na tym nie znam. Więc… masz jakiś nowy pergamin? Mądrą radę? Wskazówki?
Czarodziej łypnął na mnie spod krzaczastych brwi.
– Hm… nie.
Matt i ja wymieniliśmy spojrzenia.
– Nie? – powtórzyłem bezmyślnie.
Czarodziej pokręcił głową.
– Otóż właśnie nie.
– Zaraz, ale że co? – jęknął Matt.
– Właśnie to.
Zacisnąłem pięści tak mocno, że aż zadrżały.
– No dobrze, to co tu robisz?
Starzec mrugnął filuternie, a potem zmierzył mnie wzrokiem od czubków wysokich butów po złociste okropieństwo na mojej głowie. Parsknął z rozbawieniem – i trzeba powiedzieć, że nie zachichotał melodyjnie, nie roześmiał się przyjemnie, lecz zarechotał z głębi trzewi. Pochylił się, oparł ręce na kolanach i zaśmiewał się głośno i bezczelnie.
– Wiesz co?! – rzuciłem, wściekły jak nie wiem. – Byłeś bardziej rozmowny, kiedy mnie przekonywałeś, żebym uciekł z domu na dziewięć miesięcy i spełnił swoje przeznaczenie, które – wybacz, że ci wypomnę – parę ładnych razy doprowadziło mnie na spotkanie oko w oko ze śmiercią.
Czarodziej zaśmiewał się w najlepsze.
– Pamiętasz, nie? Jak się pojawiłeś nazajutrz po moich urodzinach? I powiedziałeś mojemu najlepszemu przyjacielowi, że ma magiczne zdolności? I jak dałeś mi pergamin z przepowiednią? – Machnąłem w stronę Matta, który wyszarpnął z sakwy rzeczony pergamin. – Wygląda znajomo?
Czarodziej w końcu się opanował i odkaszlnął. Przyjrzał się zwojowi, unosząc brew.
– Tak. Oczywiście, że tak.
– No i? – wycedziłem.
– To przepowiednia opisująca koniec tyrana, znanego jako Niegodziwiec.
Super. Nie żeby nie miał racji, ale to już wiedziałem.
– I? – spytałem z naciskiem, pochylając się ku niemu.
Ten wzruszył ramionami.
Odczekałem chwilę, sądząc, że po tej informacji musi nastąpić coś jeszcze, ale nie. Minęła pełna minuta ciszy. W końcu w rozpaczy uniosłem ręce ku niebu.
– Możesz mi przynajmniej powiedzieć, co ja mam zrobić z tym całym moim królowaniem? Czy w ogóle powinienem być królem?
Czarodziej potarł brodę.
– Nie.
– Nie, nie możesz mi powiedzieć, czy nie, nie powinienem być królem?
_Błagam, niech to będzie ta druga opcja. Błagam, niech to będzie ta druga opcja._
Minęła kolejna długa chwila ciszy i w końcu dotarło do mnie, że nie doczekam się odpowiedzi. Moja frustracja i zmęczenie sięgnęły zenitu.
– To nie ma sensu! – wrzasnąłem. – Najmniejszego! Chodź, Matt. Tamci pewnie umierają ze śmiechu.
Czarodziej prychnął. Jednym machnięciem dłoni zmaterializował pergamin i pióro. Chwycił je i odptaszkował coś w zwoju.
– Co to było? – spytał Matt, wyciągając szyję. – Co robisz?
Czarodziej westchnął i strzelił palcami, sprawiając, że pergamin z piórem znikły w rozbłysku światła. Wsunął dłonie w szerokie rękawy szaty.
– Na tym świecie istnieją tysiące przepowiedni – oznajmił. – Nie wszystkie się spełniają. Ta akurat okazała się trafiona. Zaznaczam to w statystykach.
– Że co, proszę? – poinformował się Matt zduszonym głosem. – Prowadzisz statystyki?
Rozumiałem jego wściekłość, ale miałem wrażenie, że umknęło mu coś ważniejszego.
– Chcesz powiedzieć, że mogło się nam nie udać? – W życiu nie czułem się bardziej zdradzony. Ta przepowiednia była jedynym pewnikiem podczas tej całej podróży, a teraz okazało się, że mogła być fałszywa? Cały mój świat zadrżał. – Mogliśmy zginąć? Co jest, do kurwy nędzy?
– Ale nie zginęliście – zauważył czarodziej optymistycznie. – Ta prorokini ma dziewięćdziesięciopięcioprocentowy wskaźnik sprawdzalności. To dość niesamowite.
Matt zareagował na tę informację miną, której nie potrafię opisać.
Poczułem, że dusza opuszcza moje ciało. Polegaliśmy na tej przepowiedni, a teraz się okazało, że mogła być fałszywa. W głowie mi się zakręciło; musiałem się oprzeć o ścianę zamku, żeby nie zaryć twarzą w czarnoziem ogrodu.
Cholerny staruch w ogóle się nie przejął.
– Było miło, ale mam jeszcze parę innych wizyt, więc na razie.
– Chwila. – Matt wyciągnął rękę. Zauważyłem, że schował już pergamin do sakwy. – Masz inną przepowiednię na temat Arka? Albo kogoś z naszej grupy? Czy ta prorokini napisała coś jeszcze?
Słuszna uwaga. Matt zawsze potrafił zadać właściwe pytanie. Jeden z wielu powodów, dla których tak bardzo go lubiłem. Na mnie w tej chwili nie było co liczyć. Byłem w trakcie załamania nerwowego, bo czarodziej powiedział wyraźnie, że ma jeszcze parę innych wizyt. Jakich wizyt? Ile jeszcze przepowiedni rozsiał po świecie? Ilu nastolatków wysłał na misję, która mogła się okazać pomyłką?
– Nie. – Czarodziej uniósł brwi pod dziwnym kątem.
Matt opuścił ręce, zrezygnowany.
Tymczasem niewzruszony czarodziej przeszył mnie znowu skupionym spojrzeniem.
– Miłego panowania, najjaśniejszy panie – powiedział i uśmiechnął się ironicznie.
O, to już naprawdę mógł sobie darować. Oderwałem się od ściany, chwyciłem za rękojeść miecza, zamierzając zrobić coś porywczego i władczego, ale czarodziej tylko zamachał rękami i po prostu zniknął z naszej rzeczywistości.
Matt pogroził pięścią iskierkom, które zostały w powietrzu.
– Żebyś zdechł! – wrzasnął.
– No, no. Uszy więdną – powiedziałem karcąco. – Trochę dojrzałości.
Matt obejrzał się na mnie gwałtownie i – o, tak, w oczach miał to mordercze spojrzenie, które tak lubiłem. Odetchnął głęboko, z jedną ręką na piersi, a drugą ściskającą laskę w chwycie dusiciela.
– Znajdźmy innych – westchnął. – I ucieszmy ich wspaniałą wieścią, że nie mamy żadnego planu ani pomocy, a ty na serio zostałeś królem Ere w krainie Chickpea.
– Hurra. Niech żyję ja. – Rzuciłem mu dzielny uśmiech.
Matt przyjrzał mi się uważnie, a potem jego twarz złagodniała. Nawet parsknął śmiechem, biegnąc do drzwi. Podążyłem za nim, bo jedynym stałym punktem w moim życiu był Matt i czułem pewność, że razem sobie poradzimy.