-
nowość
-
promocja
A świat trwa - ebook
A świat trwa - ebook
Literacka Nagroda Nobla 2025
Z posłowiem Elżbiety Sobolewskiej
Wyobraźnia László Krasznahorkaiego zdaje się nie mieć granic. Węgierski mistrz prozy oprowadza nas po gabinecie krzywych luster, w których pozwala przejrzeć się naszym skrywanym lękom.
Dwadzieścia jeden opowieści, które składają się na ten tom, opisuje świat z perspektywy niezwykłych bohaterów: outsiderów, wędrowców, wyobcowanych ekscentryków, ludzi rozpaczliwie poszukujących porządku w otaczającej ich rzeczywistości, a przede wszystkim – sensu własnego istnienia. Za wartkim strumieniem ich myśli, monologów, czasem lamentów zdaje się skrywać ten sam tajemniczy protagonista, przywdziewający jedynie fantazyjne maski. Ktoś jak my strwożony absurdem, któremu się przygląda.
A świat trwa to przejmująca próba opisania kondycji człowieka we współczesności. Zagubionego i osamotnionego w gąszczu sprzecznych narracji. A przy tym stale odwracającego wzrok od tego, co ważne, unikającego konfrontacji z prawdą, uparcie starającego się nie dostrzegać, że katastrofa, której intuicyjnie tak bardzo się obawia, już się dokonała, lecz w wymiarze duchowym i nie została przezeń zauważona.
W swojej hipnotycznej prozie, która rozciąga czas i rozrywa przestrzeń, Krasznahorkai z obsesją przywiązany pozostaje do katastroficznej wizji świata, oddając wewnętrzny rytm człowieka zagubionego w absurdzie istnienia. Narracja, płynąca niczym rwąca rzeka myśli, wciąga czytelnika w uniwersum, gdzie każdy gest i każde słowo mają egzystencjalny wymiar. Język Krasznahorkaiego jest niczym pęknięty obiektyw: wprawdzie zniekształca, ale i tak pozwala zajrzeć głębiej, pod powierzchnię rzeczywistości.
Z posłowiaElżbiety Sobolewskiej
„László Krasznahorkai jest wielkim pisarzem epickim, osadzonym w środkowoeuropejskiej tradycji, sięgającej od Kafki do Thomasa Bernharda, charakteryzującej się absurdyzmem i groteskowym nadmiarem” – napisał w laudacji noblowskiej Anders Olsson, przewodniczący Akademii Szwedzkiej, która przyznała pisarzowi Nagrodę Nobla 2025 w dziedzinie literatury.
| Kategoria: | Opowiadania |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8396-238-2 |
| Rozmiar pliku: | 1 000 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trzeba stąd odejść, to nie jest miejsce, w którym da się żyć i w którym warto zostać, to miejsce, gdzie ciężar tego wszystkiego, co nieznośne, niemożliwe do wytrzymania, zimne, smutne, śmiertelne i pozbawione życia, zmusza do ucieczki, złapania walizki, przede wszystkim walizki, dwie w zupełności wystarczą, zapakować rzeczy i zatrzasnąć zamki, potem pobiec do jednego i drugiego szewca, a później już tylko zelować i iść, i znowu zelować, bo buty są niezbędne, jedna para butów, co najmniej, jedne dobre buty i dwie walizki wystarczą, i można ruszać w drogę, o ile tylko wiemy – bo to sprawa pierwszej wagi – gdzie dokładnie znajduje się miejsce, w którym teraz jesteśmy, potrzebna jest tedy umiejętność, najzupełniej praktyczna wiedza, nie tylko mówiące coś przeczucie czy mgliste wyobrażenie czające się w głębi serca i pozwalające określić miejsce, w którym się znajdujemy i wobec którego wyznaczymy właściwy kierunek, poczucie, że trzymamy w dłoni szczególne narzędzie, które pomoże nam stwierdzić, że tu i tu jest nasze miejsce w przestrzeni, a mianowicie w tym wyjątkowo nieznośnym, trudnym do wytrzymania, zimnym, smutnym, pozbawionym życia i śmiertelnym punkcie, z którego trzeba odejść, bo nie jest miejscem, w którym człowiek jest w stanie zostać i być, człowiek w tych przerażająco mrocznych moczarach nie jest zdolny do niczego więcej jak tylko do tego, by powiedzieć, że musi stąd pójść, natychmiast sobie pójść, bez namysłu ruszyć w drogę, nie oglądając się za siebie, patrząc w dal, podążać we wcześniej wyznaczonym kierunku, naturalnie w tym właściwym kierunku, który wyznaczyć wcale nie jest tak bardzo trudno, chyba że się okaże, iż praktyczna wiedza, to szczególne uczucie, które pozwoliło określić rozciągające się na szerokiej skali smutku i śmierci koordynaty rzeczonej przestrzeni, jednocześnie dadzą nam do zrozumienia, że w „zwyczajnym razie” będzie to tak, że powiemy sobie, trzeba stąd odejść albo trzeba pójść tam, czyli że właściwy jest ten oto kierunek albo właśnie kierunek zupełnie przeciwny, albowiem zdarzają się przypadki, tak zwane przypadki nadzwyczajne, kiedy nasze uczucie, nasza słusznie uznawana za wielce wartościową praktyczna wiedza powiedzą nam, że wybrany kierunek jest dobry, i wtedy proszę bardzo, tak będzie dobrze, idziemy tam, proszę, tak jest dobrze – aczkolwiek kierunek przeciwny jest równie dobry, powtarza nam nasze przeczucie, no cóż, i wtedy zaczynamy dreptać w miejscu, i stoi sobie człowiek, z dwiema ciężkimi walizami w dłoniach, w tych swoich znakomicie podzelowanych buciorach, i może ruszyć w prawo, nie popełniwszy błędu, ale może też ruszyć w lewo, i tu również nie popełniłby najmniejszej pomyłki, kiedy więc te dwa całkowicie ze sobą sprzeczne kierunki nasze wewnętrzne przeczucie uzna za równorzędnie właściwe, a uzna je za takowe, mając po temu wszelkie powody, bo przecież wskazanie przez praktyczne zmysły tych dwóch najwyraźniej sprzecznych ze sobą kierunków wynika z naszych pragnień, czyli że „idź na prawo” znaczy dokładnie tyle samo co „idź na lewo”, gdyż obydwa kierunki wskazują na najdalszy, najbardziej oddalony teren naszych tęsknot, punkt, który można odnaleźć w sygnalizowanym kierunku, określają bowiem wcale nie praktyczna wiedza, wyczucie, zdolność, lecz wyłącznie pragnienie, tęsknota, by nie tylko możliwie najdalej znaleźć się od tego, co teraz, ale trafić na miejsce obiecane, gdzie człowiek może wreszcie spokojnie odetchnąć, gdyż o to właśnie idzie, o chwilę wytchnienia, tego właśnie szuka człowiek w wytęsknionej dali, spokoju po niewypowiedzianie przytłaczającym, bolesnym i szalonym niepokoju, który go ogarnia, gdy tylko pomyśli o swojej sytuacji, o punkcie wyjścia, o bezgranicznie obcej ziemi, na której się znajduje i z której musi odejść, bo tutaj wszystko jest nieznośne, niemożliwe do wytrzymania, zimne, smutne, śmiertelne i pozbawione życia, i z której ku swemu zaskoczeniu, od pierwszej chwili, kiedy wszystko zrozumie, nie potrafi się ruszyć, i rzeczywiście jest zaskoczony, że w gruncie rzeczy ma związane ręce, a przecież to z powodu swego zazwyczaj doskonale funkcjonującego praktycznego wyczucia ma związane ręce, które w tym samym czasie wskazują dwa przeciwne kierunki, żeby tylko ruszył przed siebie, przecież dobrze zrobi, tylko że jak ma w tym samym momencie ruszyć w dwóch przeciwnych kierunkach, to jest pytanie i zawsze pozostanie pytaniem, stoi tu, niczym zużyty statek na kotwicy, przygarbiony pod ciężarem potężnych waliz, stoi i się nie rusza, i tak na stojąco, bez najmniejszego ruchu, udaje się, dokąd go oczy poniosą, obojętne, w jakim kierunku, nie rusza się ani na krok, i kiedy już jest daleko, zaczyna swoją wędrówkę po świecie, bo dopóki jego przygarbione ciało niczym nieruchomy pomnik wtapia się w to wszystko, czego niepodobna opuścić, w całej swojej istocie pojawia się na każdej drodze: widzimy je nocą i za dnia, wiedzą o nim w Ameryce i wiedzą o nim w Azji, znają w Europie i w Afryce, przemierza góry i doliny, idzie i idzie, nie przerywając swojej wędrówki nawet na jedną jedyną noc, czasami odpoczywa tylko godzinkę, ale i wtedy śpi czujnie jak zwierzątko albo jak żołnierz, i o nic nie pyta, na nikim nie zatrzymuje na dłużej wzroku, żeby przypadkiem nikt go nie zapytał, co ty robisz, szalony człowieku, dokąd podążasz z obłędem w oczach, usiądź sobie, odpocznij, przymknij powieki i zostań tu na noc, ale nie zamyka oczu, bo mówi, o ile w ogóle cokolwiek mówi, że musi bez ustanku iść przed siebie, ale dokąd tak maszeruje, tego nikomu by nie zdradził, bo sam już nie wie tego wszystkiego, co wiedział, kiedy stojąc tu z dwiema ciężkimi walizkami, wyruszył przed siebie, wyruszył, ale nie odnalazł drogi, więc nie mógł na niej być, wyglądał jak żałosna zjawa, której nikt się nie boi, którą nikt nie straszy dzieci, nie powtarzano jego imienia w kościele, by znikł z miasta, a jeśli pojawił się tu czy tam, tylko machano ręką, że znów tu jest, pojawił się w Ameryce i w Azji, znów zjawił się w Europie i w Afryce, zaczęto myśleć, że podróżuje dookoła świata, niczym wskazówka zegara, i jeśli nawet początkowo jego obecność budziła ludzką ciekawość, jak każda nawet najbardziej żałosna zjawa, kiedy pojawił się po raz drugi, trzeci albo czwarty, tylko machano ręką i nikogo to nie interesowało, i coraz rzadziej się zdarzało, by zadawano mu pytania czy zapraszano do siebie, coraz rzadziej częstowano go jadłem, a z biegiem czasu coraz mniej chętnie wpuszczano do domów, bo kto wie, szeptano między sobą, co to ma wszystko znaczyć, choć było jasne, że po prostu się nim znudzili, raz na zawsze, on tymczasem, w przeciwieństwie do wskazówek zegara, niczego nie pokazywał, nic a nic nie znaczył, a co najbardziej w nim przeszkadzało, o ile w ogóle ktoś zwracał nań uwagę, to przede wszystkim fakt, że ten człowiek był nikim, szedł przed siebie, niczego dla świata nie znacząc, aż wreszcie nadszedł czas, kiedy w ogóle przestano go zauważać, znikł, wyparował, przestał istnieć dla świata, zapomniano o nim, co oczywiście nie oznacza, by go nie było, owszem, nawet bardzo był, wędrował niestrudzenie pomiędzy Ameryką i Azją, Afryką i Europą, tylko już nic nie łączyło go z tym światem, i tak oto zapomniany stał się niewidzialny i pozostawiony samemu sobie, i wtedy dopiero na kolejnych stacjach ziemskiej wędrówki raz za razem dostrzegał, że istnieją osobnicy tacy jak on, co pewien czas stawał z nimi twarzą w twarz, podobnymi do niego jak dwie krople wody, jak gdyby spoglądał w lustro, początkowo był tak zdziwiony, że szybko opuszczał miasto czy całą okolicę, ale powoli zaczął się przyglądać tym dziwacznym postaciom, studiować je, szukać, czym ich twarze różnią się od jego własnej, lecz w miarę upływu czasu los stawiał na jego drodze coraz więcej wędrowców takich jak on i stawało się jasne, że podobnie jak on mają ciężkie walizki i takie same przygarbione plecy, i kiedy posuwał się naprzód każdą ze swoich dróg, wszystko na nich było podobne, a nawet nie tylko podobne, lecz identyczne, nawet buty podzelowane przez szewca, zauważył też, wszedłszy na duże targowisko, by napić się wody, że buty mają tak znakomicie podzelowane, że zapiera dech w piersiach, widział, że targowisko pełne jest takich jak on ludzi, szybko się napił i bez namysłu opuścił miasto i jego okolice, i już nigdy nie postawił nogi w miejscu, o którym przypuszczał czy czuł, że spotka w nim podobnych sobie wędrowców, i tak oto został zupełnie sam, a jego wędrówka utraciła pełną szaleństwa przypadkowość, ale ciągle jeszcze niestrudzony szedł przed siebie, aż wędrówka wkroczyła w nowy etap, a on był pewien, że tylko wypełniając własne postanowienie, by znaleźć się w labiryncie, uda mu się uniknąć spotkania osób tak łudząco do niego podobnych, od tej chwili zaczął miewać sny, zasypiał w najzupełniej nieoczekiwanych miejscach i porach, spał krótkim, płytkim snem, ale w tych rzadkich chwilach krótkiego i płytkiego snu zaczął jak nigdy dotąd śnić, w dodatku ciągle ten sam sen, w którym jego wędrówka dobiegała końca, widział wielki zegar czy wielkie koło albo obracający się wokół własnej osi warsztat, po przebudzeniu nie był w stanie z całą pewnością sobie tego przypomnieć, w każdym razie dochodził do czegoś w tym rodzaju, wchodził do zegara albo do środka koła, albo do warsztatu, zatrzymywał się pośrodku, wśród niewypowiedzianego zmęczenia, które towarzyszyło jego dotychczasowemu życiu, padał na ziemię, jak gdyby dostał kulkę, niczym przewracająca się wieża, układał się na boku do snu, niczym śmiertelnie zmęczone zwierzę, sen powracał, ilekroć w zacisznym miejscu albo na pryczy złożył głowę do snu, widział dokładnie ten sam sen, choć otwierając oczy, powinien był widzieć coś zgoła innego, kiedy bowiem podczas jawiących się niczym wieczne wędrówek choć raz podniósłby zawsze opuszczoną głowę, dostrzegłby, że cały czas stoi w tym samym miejscu, z dwiema walizkami w dłoniach, w znakomicie podzelowanych butach, zakotwiczony do kawalątka ziemi, na której spoczywają jego stopy, bez najmniejszej nadziei, że będzie mógł odejść, bo ma tam stać po wsze czasy, z rękoma związanymi w dwóch jednocześnie właściwych kierunkach, ma tam stać po wsze czasy, bo to miejsce jest właśnie jego domem, tam się urodził i tam będzie musiał umrzeć, w domu, w swoim domu, tam, gdzie wszystko jest zimne i smutne.O szybkości
Chcę stąd odejść, opuścić Ziemię, skręcam na łące opodal mostku nad potokiem, wynurzam się z leśnego mroku tuż za karmnikiem dla jeleni, na rogu ulic Schuhkammer i Kleiderkammer zakręcam obok Monowitza na drogę, chcę być szybszy niż Ziemia, tymczasem gdziekolwiek błądzę myślami, wszystko prowadzi mnie do punktu wyjścia: wszystko zostawić za sobą i porzucić Ziemię, więc się odwracam i szybko ruszam przed siebie, wcale nie na Wschód ani nie na Południe, ani na Północ czy na Zachód, czy w jakimś określonym przez nie kierunku, lecz prosto do celu, bez chwili zatrzymania, bo wydaje mi się, że skoro człowiek chce Ziemię opuścić, uczyni najsłuszniej, kiedy szczerze się do tego przyzna i uda się w drogę, więc szczerze się do tego przyznaję i puszczam się biegiem, w pierwszej chwili wydaje mi się, że tak robiąc, postąpiłem dobrze, szaleńcze emocje przeistaczają się w trudne zadanie, budynek, kuchnia o poranku, stół z filiżanką, szmaragdowa filiżanka z parującą herbatą i unoszącą się spiralą woni, i trawa na perlącej się rosą łące o poranku, i puste karmniki dla jeleni w mroku lasu, to wszystko w gruncie rzeczy sprzysięgło się przeciw mnie, a ja, który chciałem być szybszy niż Ziemia, obróciwszy się na pięcie, musiałem się z tym wszystkim zwyczajnie zderzyć, wszystkim, czym jest Ziemia, więc było zupełnie bez znaczenia, w którym kierunku się udam, skoro wszystko, cały istniejący tu świat, wszystkie miliardy miliardów najdrobniejszych części tego niezmierzenie gigantycznego uniwersum w niepojętym tempie krążyły z jednej strony w drugą, przeciw mnie było całe stworzenie, zatem ja, który chciałem być szybszy, musiałem, pomyślał instynktownie, ustalić własne tempo wobec przeciwnego, nieoczekiwanie ponadfizycznego kierunku, ja, który srałem na to, że Ziemia się kręci, musiałem skonfrontować się z tym, tak, skonfrontować się z tym odrażającym światem i wszystkim, co jest w nim rogiem, łąką i mrokiem lasu – i nagle niczym strzała przeszyła mnie myśl, że nie, jak mam się z nim skonfrontować, jestem zgubiony, nie mogę pędzić prosto na czołowe, mimowolnie wybrałem na rogu i na łące błędny zakręt i ten mroczny las, a przecież to wcale nie jest obojętne, którędy człowiek podąża, bo przecież nie wolno tak po prostu na czołowe, kiedy naprawdę chcemy konfrontacji ze światem, tu należy się dogłębnie zastanowić i wybrać właściwy kierunek, och, mój Boże, w mgnieniu oka obróciłem się wokół własnej osi, jak mogłem bezwiednie pomyśleć, że wyjdę naprzeciw Ziemi, z cichym postanowieniem, że „wszystko jedno którędy”, szybkość Ziemi stanie się moją szybkością, a te będą mieć na siebie wzgląd, będą darzyć siebie szacunkiem, i szybkość zsumuje się w nim, będzie należała do Ziemi, podążającej z Zachodu na Wschód, i będzie należała do mnie, który przyjmując królewski bezruch za punkt wyjścia i bezwzględną wartość, najwyraźniej pędzi naprzeciw tego, co w Wielkiej Całości małe i niepozorne, niepozorny kierunek w stronę przeciwną niż Wielki Kierunek, obydwa od siebie niezależne, pozostające ze sobą w nierównej relacji, skoro Wielki Kierunek daje w sobie miejsce Małemu Kierunkowi, by ten takim oto sposobem przestał istnieć, cóż to za krótkie spięcie, stwierdziłem i już niemal się odwróciłem, dlaczego w ogóle o czymś takim pomyślałem, na domiar złego bezwiednie, skoro bowiem mówimy o tej jednej jedynej relacji, to nie może ona być niczym innym jak to, że jedno zawiera w sobie to drugie, jedno jest częścią drugiego, jest mu podporządkowane, staje się jego podwładnym, młodszym bratem albo młodszą siostrą, które Wielki Kierunek, idąc, niesie ze sobą, taka właśnie jest Ziemia, która z największą pewnością czyniąc słusznie, przemieszcza się z Zachodu na Wschód, a w niej ja, który pragnie być od niej szybszy, w sposób zrozumiały sam przez się pozostawałem z nią w jakiejś relacji, najbardziej logicznej z możliwych relacji, bo prędkość Ziemi zawierała w sobie tę prędkość, prędkość mojego biegu, tak czy siak, zawierała ją w sobie, nawet jeśli z jakiegoś Wielkiego Punktu widzenia być może nie miało najmniejszego znaczenia, że biegnę w przeciwnym do niej kierunku, wtedy jest minus, albo w tym samym co ona kierunku, wtedy jest plus, ale dla mnie, zgodnie z moim pełnym goryczy punktem widzenia, miało to przecież bardzo wielkie znaczenie, bo ja tego właśnie chciałem, być szybszy niż Ziemia, więc potrzebowałem dokładnie tego plusa, czyli nie Wielkiej Wolnej Dużej Całości, a w niej Małej Niezależnej Małej Całości, bo biegłem w Wielkim Fizycznym Bycie, teraz już tak jak należy, z Zachodu na Wschód, wraz z Ziemią, bo tylko tak, tylko w ten sposób, no jasne, że chcę być szybszy od Ziemi, i biegłem wraz z Ziemią, z Zachodu na Wschód, z kierunku zachodniego ku wschodniemu, nawet już byłem szybszy, a myśl, że bez jednego najmniejszego ruchu niosę na swoich barkach szybkość Ziemi, przeszyła mnie niczym błyskawica, a zatem biegnę po jej powierzchni w kierunku na Wschód, to oczywiste, oddychałem z coraz większym poczuciem szczęścia, na zewnątrz było świeże powietrze, pełna wolności noc albo pełen wolności świt, albo raczej coś pomiędzy, byłem w nich zamknięty, i już uspokoiła mnie myśl, że biegnę wraz z jej kierunkiem, że będę szybszy niż Ziemia, bo Ziemia jest myślą, skonstatowałem na samym początku, a ja pragnę być szybszy od myśli, chcę wyprzedzić myśl, to był mój nagle wyznaczony cel, i postępowałem zgodnie z nim, kiedy odwróciłem się na rogu ulic Schuhkammer i Kleiderkammer, obok Monowitza, i na perlącej się rosą łące nieopodal mostka albo w mroku lasu przy pustym karmniku dla jeleni, żeby ruszając z miejsca, po raz pierwszy bezwiednie popełnić błąd, a potem go skorygować i w mgnieniu oka obrać właściwy kierunek, z Zachodu na Wschód, jak mała całość w Wielkiej Całości, do której szybkości muszę tylko dodać swoją własną, więc dodałem, czyli już biegłem, jak szybko tylko potrafiłem, przebierałem nogami pod mocarnym niebem wydobywającym się z nocy ku świtowi i nie miałem w głowie nic więcej jak to, że właśnie tak jest dobrze, do tej prędkości muszę jedynie dodać swoją, gdy nagle przeszyła mnie myśl, że no tak, w porządku, jestem szybszy niż Ziemia, i że w ogóle, ciekawe? i o ile jestem szybszy? nie, to bez znaczenia, powiedziałem sam do siebie, przebierając żwawo nogami, znaczenie ma jedynie to, żeby wyprzedzić myśli, czyli stać się szybszym od Ziemi, wtedy w mojej głowie zaczął swoje obrachunki mój młodszy brat, w takim razie właśnie tam znajduje się prędkość Ziemi, dostojna niezmierzona wieczność na sekundę i tam jest wynikająca z szybkości mojego biegu chwilowość na sekundę, i wtedy zaczęło mi się wydawać, że do tego, żebym był szybszy niż Ziemia, wystarczy jakakolwiek dowolna wartość, dzięki której przemieszczę się szybciej niż Ziemia, choć wtedy już nie czułem tak wielkiej potrzeby biegu, pomyślałem sobie, gdyż moja zsumowana prędkość niewiele się zmieni, jeśli odrobinę zwolnię, więc zwolniłem, obniżyłem prędkość mojego biegu i nagle okazało się, że mam nieskończenie wiele możliwości, by stać się szybszy od Ziemi, wystarczy, że będę się poruszał z Zachodu na Wschód, wystarczy, że będę biegł, bo nie ulegając pokusom zataczanych kręgów, które podniosłyby do kwadratu gamę istniejących możliwości, i tak mam do wyboru niewypowiedzianą liczbę prędkości, nieskończenie wiele wartości tempa mojego biegu, co więcej, pomyślałem, bezustannie ograniczając prędkość biegu, w gruncie rzeczy wystarczy, jeśli będę po prostu… szedł, stawiał jeden krok po drugim, najważniejsze, żebym przemieszczał się z Zachodu na Wschód, wystarczy, że się nie zatrzymam, a do tego, żebym się nie zatrzymał, mam w dyspozycji miliardy miliardów najrozmaitszych szybkości, kiedy i ja jestem wolny, całkowicie wolny, skonstatowałem, kiedy instynktownie moje kroki traciły na szybkości, z pełną swobodą mogę wybierać prędkość, z jaką idę, żeby być szybszym od Ziemi, od myśli, bo przecież Ziemia jest myślą, coś takiego chodziło mi po głowie, kiedy nie tak dawno temu wyruszyłem w tę drogę, tędy, kiedy skręciłem na łące opodal mostku nad strumieniem, kiedy za karmnikiem dla jeleni wyszedłem z lasu, kiedy obok Monowitza skręciłem na rogu Kleiderkammer i Schuhkammer. O ile się nie pomylę, powiedziałem sam do siebie, i utrzymam właściwy kierunek, jeśli będę po prostu szedł albo tylko dreptał spacerem prosto przed siebie w świeżym porannym powietrzu, osiągnę wyznaczony cel i będę szybszy od Ziemi – i tylko leśny mrok oddali się ode mnie, tylko łąka i róg, i woń ich szmaragdowej mgły uniosą się pośród nieskończonego czasu i zawisną w bezkresie raz i na zawsze.Chce zapomnieć
Znajdujemy się dokładnie w środku cynicznej samozagłady; niezbyt doskonałe dzieci niezbyt doskonałej epoki, która za każdym razem tylko wówczas uznaje się za dopełnioną, kiedy wszystkie żyjące w niej istoty, spoczywając w najgłębszym cieniu ludzkiej historii, ostatecznie osiągną swój ponury i jedynie przez pewien czas jasny cel: zapomnienie. Chce zapomnieć, że sam jest przyczyną swojej przegranej i nie może nikogo o nią winić, ani obcej władzy, ani losu, dalekiej, złowieszczej ingerencji, sam jest sobie winien, że nie ma ani Boga, ani żadnej idei. Chce zapomnienia, bo nie potrafi z godnością znieść gorzkiej porażki, bo piekielny dym i piekielny alkohol wyżarły mu duszę, bo doprawdy tylko tyle, dym i tani alkohol pozostały z tęsknot niegdysiejszego metafizycznego wędrowcy do anielskiego imperium – brudny dym zamiast pragnień i wykręcający nos alkohol zamiast wprawiającego w szaleństwo napoju.
Nie ma końca historii, nie ma końca niczego, nie możemy już się oszukiwać, że coś w naszym życiu ostatecznie dobiegnie końca. Jedynie coś tam kontynuujemy, jakoś podtrzymujemy, coś biegnie i coś zostaje. Wprawdzie tworzymy jeszcze dzieła sztuki, ale już o nich nie mówimy, nie są niczym szczególnie podniosłym. Przyjmujemy za podstawę to, co dotychczas zawsze określało istotę naszej _la condition humaine_, z poczucia obowiązku, lecz bez najmniejszego pomysłu, pełni surowej dyscypliny, choć w rzeczywistości niczym więźniowie skostniałego stanu ducha na nowo nurzamy się w błotnistej wodzie całości obrazującej ludzką egzystencję. Nie popełniamy już błędów brawury, oświadczając, że nasz wyrok jest tym ostatnim, ani nawet nie twierdzimy, że nie ma już drogi dalej. Nie możemy powiedzieć, że skoro nic nie ma sensu, to w dziełach nie ma już ani czasu, ani opowieści, podobnie jak nie mogąc twierdzić, że w poszukiwaniu sensu rzeczy nikt poza nami nie ma szans się odnaleźć, stwierdzamy: dla nas już stało się jasne, że kiedy rozczarowani daremnie próbujemy zapomnieć o samych sobie i wyruszamy ku szlachetniejszemu celowi czy wyższej sile, wszystkie nasze starania skazane są na sromotną porażkę. I choć próbujemy mówić o naturze, ta tego nie chce, próbujemy mówić o tym, co boskie, ono też tego nie chce, i w ogóle daremnie chcemy, nie potrafimy, mówiąc o czymś, wyjść _poza samych siebie_, bo umiemy jedynie mówić o historii, o stanie człowieka, o nigdy niezmieniającej się jakości, która tylko dla nas jest intrygującym odniesieniem, zresztą, z punktu widzenia „tego boskiego zresztą”, w tym leży istota rzeczy, więc może od zawsze i raz na zawsze: jest po prostu wszystko jedno.Jaki piękny
Jaki piękny byłby świat, żegnający się z nami świat, któremu położylibyśmy kres, organizując cykl wykładów pod tytułem _Cykl wykładów z teorii krajobrazu_, na które niczym na cyrkową arenę przybyliby ze wszech stron świata fizyk z wykładem o teorii krajobrazu, a potem historyk sztuki, poeta, geograf, biolog, teoretyk muzyki, architekt, filozof, anarchista, matematyk, astronom i tak dalej, i gdzie przed stałą, nigdy niezmieniającą się publicznością ów fizyk, historyk sztuki, poeta, geograf, biolog, teoretyk muzyki, architekt, filozof, anarchista, matematyk i astronom, i tak dalej opowiedzieliby, co sądzą o krajobrazie, a tytuł cyklu wykładów brzmiałby _Krajobraz nie istnieje_, dając wszystkim do zrozumienia, że nawet relacja pomiędzy tytułem a treścią jest tu osobliwa, gdzie artysta i naukowiec przedstawialiby z punktu widzenia poezji, muzyki, matematyki, architektury, sztuk plastycznych, geografii, biologii, poezji, fizyki, filozofii i anarchizmu, co sądzą i co my, słuchając ich sugestii, mamy sądzić o krajobrazie – a wszystko to pod znakiem podsumowującego wszystko zaprzeczenia, jakoby przedmiot wykładu, krajobraz, w ogóle miał _istnieć_. Sprzeczność jednakowoż jest tutaj jedynie pozorna: cykl wykładów równie dobrze mógłby nosić tytuł _Każdy krajobraz_ (gorzko) albo _Krajobraz nie istnieje_ (rzeczowo). I mówiliby o tym, jakie znaczenie ma dla nich i dla nas istota, z której _punktu widzenia_ istnieje krajobraz, kiedy patrzy na wszechświat, jaką wagę ma kwestia, czy pełen oczywistych ograniczeń charakter ludzkiego postrzegania jest w stanie doprowadzić nas do trudnego, bo pozbawionego dowodów stwierdzenia, że przecież może istnieć także inny punkt widzenia, różny od tego ludzkiego – skoro więc sprawy mają się tak, że krajobrazu nie ma, skoro takie są realia, że dla nas, gdziekolwiek byśmy skierowali wzrok, wszystko, choć całe, leży w gruzach, każdy krajobraz i każde miejsce, skoro doszliśmy do punktu, gdzie zamknięci w cudownie wąskim kącie ludzkiego postrzegania, pod koniec drogi pełnej duchowej udręki spostrzegamy, że poza tą cudowną ciasnotą nic nas tam nie trzyma, nic, ani istnienie, nawet istnienie, jedynie obietnica, że kiedyś w samej głębi piękna rozpadającego się krajobrazu dostrzeżemy to coś, co _dotyczy_ nas samych.Najpóźniej w Turynie
Dobre sto lat temu, w 1889 roku, w dniu jakże podobnym do dzisiejszego Friedrich Nietzsche wyszedł z bramy domu numer sześć przy Via Carlo Alberto, by udać się na spacer albo może na pocztę odebrać listy. Opodal, a może w tym momencie już bardzo daleko od niego, woźnica – że tak powiem! – zmagał się z upartym koniem. Popędza go, ale koń ani myśli ruszyć z miejsca i wtedy woźnica – Giuseppe? Carlo? Ettore? – traci cierpliwość i zaczyna okładać zwierzę batem. Nietzsche wbiega w tłum i w ten sposób kończy się okrutne przedstawienie pieniącego się ze złości woźnicy. Otóż ten potężnie zbudowany mężczyzna o sumiastych wąsach – ku ledwie skrywanej radości gapiów – nagle podskakuje do dyliżansu i z płaczem rzuca się koniowi na szyję. Gospodarz mieszkania zabiera go do domu, Nietzsche przez dwa dni leży na kanapie, w bezruchu i milczeniu, aż w końcu wypowiada swoje ostatnie słowa (_Mutter, ich bin dumm_), potem lekko obłąkany żyje jeszcze dziesięć lat pod opieką matki i siostry. O dalszych losach konia niczego nie wiemy.
Ta wątpliwej wiarygodności historia – w którą jednak z natury rzeczy wierzymy – niczym modelowy przykład dramatu ludzkiego rozumu z niespotykaną ostrością rzuca światło na schyłkowe czasy naszej umysłowości. Szatański gwiazdor filozofii życia, zagorzały przeciwnik „powszechnych ludzkich wartości”, niedościgniony mistrz zaprzeczania współczuciu, dobroci, przebaczeniu i empatii – rzucający się na szyję _bitemu_ koniowi? Uciekając się do niewybaczalnie wulgarnego, ale narzucającego się zwrotu wypadków: dlaczego nie na szyję woźnicy?
Wielki szacunek dla doktora Möbiusa, w którego opinii był to jedynie zwyczajny objaw ataku _paralysis progressiva_ wywołanego syfilisem, my tymczasem, urodzeni ponad sto lat później, jesteśmy świadkami natychmiastowego zrozumienia tragicznej pomyłki: po długiej i znojnej walce dusza Nietzschego powiedziała „nie” piekielnym w swoich konsekwencjach poglądom filozofa. Thomas Mann pisze, że pomyłka polegała na tym, iż ten „chorowity prorok przeciwstawił moralność życiu. To prawda – dodał – one łączą się ze sobą. Etyka jest opoką życia, a człowiek moralny jest jego prawdziwym obywatelem”. Zdania Manna są tak piękne, tak bezwarunkowe w swoim szlachetnym osądzie, że może nawet warto byłoby się nad nimi zamyślić i wraz z nimi popłynąć dalej, a jednak tego nie robimy, naszym statkiem kieruje teraz Nietzsche z Turynu, a to nie tylko oznacza inne wody, lecz także wymaga innego systemu nerwowego, by użyć szybkiego porównania – każe trzymać nerwy na postronkach. I będzie nam to potrzebne, gdyż ku największemu zaskoczeniu dotrzemy do tego samego miejsca, do którego wiedzie zdanie Manna, będzie potrzebne, bo nawet jeśli jest to to samo miejsce, będziemy czuli się w nim inaczej, niż obiecuje pisarz.
Dramatyczna scena z Turynu podpowiada, że żyć zgodnie z nakazem moralności nie jest naszą zasługą, po prostu nie mamy innego wyboru. Mogę żyć _wbrew nakazowi_, ale i tak nie uwolnię się od jego tajemniczej i trudnej do nazwania siły, która mnie z nim nierozerwalnie wiąże. Jeśli będę tak postępował i żył wbrew niemu, z największą pewnością odnajdę się w stworzonym przez człowieka i z tej oto przyczyny ani trochę niezaskakującym żałosnym ludzkim losie, w którym – jak mawiał Nietzsche – „żyć i być niesprawiedliwym to dokładnie to samo”, ale będę bezradny wobec nierozwiązywalnego konfliktu, który od czasu do czasu stawia mnie w samym centrum poszukiwania sensu własnego istnienia. Bo o ile jestem częścią świata międzyludzkich relacji, o tyle jednocześnie stanowię część tego, co nie wiadomo dlaczego nazwano większą całością, większą całością, która we mnie – odwołajmy się tym razem do Kanta – zaszczepiła zasadę, którą, jakież to smutne, w imię wolności mam prawo złamać.
Płyniemy pomiędzy bojami prowadzącymi do portu, trochę na ślepo, bo śpiąca załoga latarni morskiej nie jest w stanie pomóc w manewrowaniu, abyśmy tam, na miejscu, rzucili kotwicę w mroku, który w okamgnieniu spowije nasze pytanie, czy ta większa całość wyraża zatem wyższy sens przywołanej tu zasady. Stoimy tutaj, niczego nie wiedząc, i patrzymy, jak z tysiąca kierunków powoli nadchodzą nasi towarzysze, nic do nich nie mówimy i pełni współczucia obserwujemy ich w milczeniu. Wydaje się nam, że słusznie odczuwamy współczucie i że podobnie powinni odczuwać ci wszyscy, którzy się ku nam zbliżają, a nawet jeśli dziś jest inaczej, to może jutro… albo za dziesięć… albo za trzydzieści lat.
A najpóźniej w Turynie.Świat idzie naprzód
Był mocno uwiązany, ale jakoś się wyswobodził, choć wiemy tylko tyle, że wyzwoliła go ta sama siła, która niegdyś go związała, i nic więcej nie da się o tym powiedzieć, w każdym razie wielką głupotą byłoby cokolwiek o tym mówić, określać, nazywać kategorycznym tonem tak tę siłę, jak uwolnienie się od niej, ów niemierzalny, niemożliwy do przejrzenia system, coś rzeczywiście niemierzalnego i niemożliwego do przejrzenia, wiecznie niezrozumiałe dla nas działanie nieuniknionego przypadku, w którym szukaliśmy obowiązujących zasad i w końcu je znaleźliśmy, ale przez minione bohaterskie wieki wcale ich nie rozpoznaliśmy, tak samo jak możemy mieć pewność, że w przyszłości także ich nie rozpoznamy, bo jesteśmy i będziemy w stanie poznać jedynie konsekwencje nieuchronnych przypadków, straszne chwile, kiedy trzaska bicz, trzaska na naszych plecach, trzaska bicz nad przypadkowym uniwersum zwanym światem i puszcza to wszystko, co było przywiązane, czyli kiedy – tak jak teraz – znów się uwolni i opanuje świat, który my, ludzie, ciągle i bez przerwy nazywamy nowym i nieznanym, aczkolwiek nigdy nie jest ani nowy, ani nigdy nie jest nieznany, gdyż był tu od początku stworzenia, wyrażając się ściślej, dotarł tu wraz z nami, czy mówiąc jeszcze dokładniej: stoimy, zawsze tak, że jego nadejście byliśmy i jesteśmy w stanie pojąć, tylko oglądając się za siebie, już tu jest, a kiedy już rozumiemy, że znów tutaj jest, i tak zawsze nas zaskakuje nieprzygotowanych, mimo że powinniśmy wiedzieć, że już nadchodzi, że tylko na pewien czas był gdzieś przywiązany, powinniśmy słyszeć brzęk puszczających oków, jak z sykiem rozwiązują się supły na ciasnym sznurze, nasza wewnętrzna wrażliwość podpowiada, powinniśmy WIEDZIEĆ, że się uwolnił, i tak powinno być także później, powinniśmy wiedzieć, że tak będzie, że przyjdzie, ale pamiętamy jedynie tyle, że dostrzegliśmy jego obecność i że ma kłopoty, chcieliśmy powiedzieć, że jesteśmy bezradni, bo jeśli o niego chodzi, to od zawsze jesteśmy bezsilni i bezbronni, i w pierwszych godzinach napaści tak bardzo nikt nie miał ochoty nad tym się zastanawiać, że w końcu zaczęliśmy coś robić, żeby się dowiedzieć, co się stało i jak to się stało, kim oni byli i dlaczego, zaczęło nas zajmować, jak zawaliły się dwie Wielkie Wieże i jak padł Pentagon, jak padł, no właśnie, jak padł i co to byli za ludzie, i jak to zrobili, ci, którzy zaatakowali je i zburzyli, a przecież właśnie to powinno nas zajmować, tak samo jak powinniśmy skupić się na tym, by w końcu zrozumieć: nie rozumiemy tego, co się wydarzyło, i wcale nie jest to rzecz dziwna, bo oznacza, że dotychczas był dobrze uwiązany, ale jakoś się uwolnił, a coś takiego zawsze, bez wyjątku zawsze, oznacza, że wkroczyliśmy w nową epokę, a stara już się skończyła, i zaczęła się ta nowa, nas tymczasem „nikt o nic nie pytał”, co więcej, nawet się nie spostrzegliśmy, kiedy to wszystko się stało, jeszcze nie zaczęliśmy mówić o „przełomie” albo o „wielkiej zmianie epok”, kiedy ośmieszając ich przełomowy charakter, czyli osadzenie w czasie, widzimy, że nagle żyjemy w jakimś nowym świecie, przechodzimy do z gruntu nowej epoki i nic z tego wszystkiego nie rozumiemy, bo wszystko, co mamy, jest stare, stare są nasze nawyki, za pomocą których usiłujemy odkryć istotę zachodzących procesów, że „to wszystko” prowadzi „więc” do tego, co teraz, stare są nasze poglądy nakazujące odwoływać się do posiadanych doświadczeń i do zdrowego rozsądku, by opierając się na nich, szukać przyczyn i dowodów wyjaśniających to, co się nam przydarzyło, szukać nieistniejących albo nieosiągalnych dla nas przyczyn i dowodów na to, że znaleźliśmy się w całkowicie nowej epoce, jednym słowem stoimy tutaj, od pierwszego do ostatniego ludzie ze starego świata, rozglądający się wokół w sposób pamiętny jeszcze z tamtych czasów, bojowym nastawieniem zdradzający swoją dawną niepewność, głupio walecznych, kiedy jeszcze nawet nie zaczęli się prawdziwie bać, bo kłamią, że nie, nie ma mowy o żadnym zasadniczym zwrocie, nie ma mowy o tym, że dobiegła końca pewna epoka i żyjemy już w kolejnej, a w niej sami dawni ludzie, wśród nich to oczywiście ja jestem tym najdawniejszym, odczuwający od dawna niedoświadczaną wspólnotę z pozostałymi, zatem dawny, i w najgłębszym tego słowa rozumieniu milczący, bo 11 września niczym fizyczny ból przeszyła mnie myśl, że – o mój Boże! – jaki dawny jest język, w którym teraz mógłbym przemówić, próbuję szukać słów, wywracam je na wszystkie strony, przesuwam jedno po drugim, zrzędzę i brnę naprzód, nanizując jedno stare słowo po drugim, jaki bezsilny, jaki niepotrzebny i jaki głupi jest mój język, i jaki był piękny, jaki cudowny, jaki giętki, sprawny i wstrząsający, a dziś stracił sens, siłę, wymiar i precyzję, potem przez wiele dni się nad tym zastanawiałem, sprawdzałem, czy mógłbym, czy byłbym do tego zdolny, nagle nauczyć się jakiegoś innego języka, bo bez tego sytuacja jest zupełnie beznadziejna, to wiedziałem od razu, patrzyłem na palące się, walące się Wieże, potem ciągle o nich myślałem i byłem pewien, że bez nowego języka nie zrozumiem nowej epoki, tej, w której nagle wszyscy się znaleźliśmy, rozmyślałem, głowiłem się, przez kilka dni zadręczałem sam siebie, aż nagle musiałem się przyznać, że nie będę umiał z dnia na dzień nauczyć się nowego języka, że wraz z innymi ludźmi jestem nadmiernie zniewolony przez stary język, nie pozostaje mi zatem nic innego, pomyślałem, jak porzucić nadzieję, że zrozumiem, co tu się dzieje, siedziałem więc zatroskany i wyglądałem na dół przez okno, a tam waliły się i waliły dwie Wielkie Wieże, siedziałem i wyglądałem na zewnątrz, zacząłem starymi słowami opisywać to, co widzę, wraz z innymi, w tym obecnym świecie, zacząłem opisywać, co czuję, niczego nie rozumiejąc, i już zachodziło słońce nad starym światem, mój dawny pokój zaczął przed oknem po staremu pogrążać się w mroku, kiedy powoli zaczął mnie ogarniać potworny strach, nie wiedziałem, skąd nadchodzi, czułem tylko, że jest coraz większy, to po prostu strach, przez chwilę nie miałem pojęcia jaki, wiedziałem tylko, że czuję go coraz mocniej, siedziałem zupełnie bezsilny i śledziłem, jak rośnie we mnie ten strach, czekałem, że za jakiś czas dowiem się, czego się boję, ale tak się nie stało, zdarzyło się coś zupełnie przeciwnego, strach rósł, ale niczego o sobie nie mówił, jedynie informował, że jest, a ja, co całkiem zrozumiałe, zacząłem się go obawiać, co mam teraz zrobić, nie mogę w nieskończoność tkwić w tym niezrozumiałym strachu, a jednak siedziałem jak skamieniały przy oknie, a tam waliły się i waliły dwie Wieże, kiedy nagle usłyszałem hałas, jakby dźwięczał w oddali zwinięty łańcuch, usłyszałem przypominający szuranie szelest, jakby powoli rozplątywała się mocno zasupłana lina – słyszałem tylko ten szurający hałas i przerażający szelest, znów pomyślałem o moim dawnym języku, o głębokiej ciszy, w której się zanurzyłem, siedziałem i patrzyłem przez okno, i w tym pogrążonym w mroku pokoju mogłem być pewien tylko jednego: że już się uwolnił, że już się zbliża, że już tu jest.Prawo Tezeusza
Teraz już: Samuelowi Beckettowi
1:150
Pierwsza mowa
I
Nie wiem, kim jesteście.
Nie dosłyszałem nazwy waszej organizacji.
I muszę szczerze przyznać, że nawet nie mam jasności co do tego, jakiego ode mnie oczekujecie wykładu.
Bo przecież wiecie, że nie jestem wykładowcą.
Zastanawiałem się nad tym wszystkim, długo się głowiłem, starałem się wykombinować, o czym powinienem mówić, tak jak teraz próbuję, tutaj, przed wami wszystkimi, jednak będzie lepiej, jeśli zdradzę, że mi się nie udało i nadal mi się nie udaje: nie wiem, czego ode mnie oczekujecie, i mam jakieś niejasne przeczucia, że może wy także tego nie wiecie.
Przyszło mi nawet do głowy, że może mylicie mnie z kimś innym. Chcieliście tu kogoś zaprosić, ale się nie udało, więc wybór padł na mnie, bo najbardziej przypominam tę właśnie osobę.
Nic nie mówicie.
Dla mnie to bez znaczenia.
Szanowny panie prezesie, szanowni panowie, otóż będę mówił o smutku.
I zacznę od najstarszych zaszłości.
II
W jednym z ostatnich dziesięcioleci XX wieku, w jego najgłębszych czeluściach, nocą przeszywającego zimnem listopada przerażający pojazd ciągnięty przez traktor przejechał główną ulicą małego miasteczka położonego na południowym wschodzie Wielkiej Niziny Węgierskiej prosto na tamtejszy rynek. Tak na oko długość pojazdu wynosiła około trzydziestu metrów, a wysokość… w stosunku do długości i szerokości był zbyt wysoki, gigantyczne rozmiary sprawiały, że jego pokaźny ciężar musiał spoczywać na ośmiu parach podwójnych kół. Ściany miał zbudowane z niebieskiej blachy, a na nich widniały nieporadnie namalowane tajemnicze żółte obrazki, i nawet jeśli cały ten trzęsący się wehikuł dało się przyrównać do kolejowych wagonów, i tak nie był do nich podobny, nie z powodu swoich gigantycznych rozmiarów, ciężaru i kół i nawet nie ze względu na mało finezyjnie wymalowane rysunki, które przez odstręczającą niezrozumiałość zaprzeczały pokrewieństwu z jakimkolwiek kolejowym taborem, lecz dlatego, że nie było w nim drzwi ani żadnego wejścia, jak gdyby celowo tak został przez kogoś zamówiony, jak gdyby w podziemnych montowniach otrzymano następujące zlecenie: proszę o taki i taki pojazd transportowy wykonany z niebieskiej blachy falistej, na ośmiu parach podwójnych kół, ale bez drzwi, nie, nie, drzwi nie potrzeba, nie, z tyłu też nie, wyraźnie powiedziałem, bez żadnych drzwi, bardzo proszę, jeżeli podejmiecie się wykonać to zamówienie, będzie to wasze wielkie dzieło, panowie, jak gdyby właśnie tak brzmiało zamówienie, ten wehikuł będzie waszym cudem, jakby do tych słów sprowadzało się zdawkowe wyjaśnienie, jakiego udzielili podziemnym robotnikom, nie po to go zamawiam, żeby ktoś mógł go otwierać i zamykać, dość, że to ja będę go zamykał i otwierał, jeśli akurat zechcę, i jeśli w ogóle zechcę, od środka, ja, jednym jedynym ruchem, ja, który go zamówiłem.
Jak gdyby właśnie o coś takiego chodziło, przynajmniej ten, kto to zobaczył, w pierwszej chwili nie mógł oprzeć się wrażeniu, że nie były pozbawione podstaw rojenia o podziemnych montowniach, tajemniczych blacharzach i ukrywającym swoją tożsamość zleceniodawcy, bo wystarczyło wyobrazić sobie to absurdalnie powolne tempo, zmagania wiekowego traktora na lodowatym wietrze i męcząco długą drogę, jaką ten nadzwyczajny nocny pojazd musiał przebyć, żeby wreszcie dotrzeć na rynek.
Nie chciałbym nadużywać waszej cierpliwości, pominę dalsze szczegóły, dość powiedzieć, że to wszystko było straszne, jak parł przed siebie w szalejącym wietrze, w końcu, kiedy zajechał na rynek, przyhamował z głębokim westchnieniem, nie muszę też mówić, że upiorne wrażenie, jakie sprawiał, spowodowane było głównie tym, co kryło się w jego wnętrzu, do transportu czego został zaprojektowany i zbudowany, jak też tymi, którzy wraz z przerażającym mieszkańcem pojazdu dotarli tu ze wschodu, przemierzywszy całe Karpaty, to znaczy nieszczęsnej załodze, no i w końcu także towarzyszącemu im dramatycznemu, fatalnemu pochodowi, oceniając na oko, składającemu się z mniej więcej trzystu osób, które przerażający wehikuł wraz ze swoją załogą przyciągnął tu z okolicznych wsi i osad, niczym księżyc lunatyków, i którzy przybywszy tu o świcie pociągami, czytając plakaty, przeszli główną ulicą miasteczka, żeby kiedy się przejaśni, już stać przed pojazdem z nogami wbitymi z zachwytu w ziemię.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._