Abchazja - ebook
Abchazja - ebook
Abchazja ma swoje terytorium, granice i obywateli. Prezydenta, premiera, parlament i armię. Centralna Komisja Wyborcza organizuje wybory, poczta emituje znaczki. Trzydziestoletni helikopter Abchaskich Linii Lotniczych wozi pasażerów z Suchumi do wysokogórskiego Pschu, a obywateli informują agencja Apsnypress, telewizja, radio, gazety, internet.
Wojciech Górecki jest jedną z nielicznych osób, które miały okazję obserwować, jak w ciągu dwudziestu lat rodzi się, rozwija i chyli ku upadkowi abchaskie parapaństwo o spornych granicach i niejasnym statusie. Polska nie uznaje Abchazji, uważając ją za część Gruzji. Tego samego zdania jest reszta świata – z wyjątkiem Rosji, Nikaragui, Wenezueli, Nauru, Vanuatu i Tuvalu. Uznanie Abchazji i coraz liczniejszych państw o podobnej genealogii zrodziłoby dziesiątki nowych konfliktów i wywróciło do góry nogami międzynarodowy ład…
Abchazja zamyka kaukaski tryptyk Wojciecha Góreckiego, rozpoczęty Planetą Kaukaz i Toastem za przodków.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-615-0 |
Rozmiar pliku: | 774 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każdego dnia dochodziło do wydarzeń, którym trudno było nadać stosowną nazwę.
ISMAIL KADARE
A wierzyć można tylko w to, co zobaczyłeś sam, na własne oczy. I w żadnym wypadku nie ufać uszom!
POLINA ŻEREBCOWA
Nie mogę być za ani przeciw,
Nie znam nikogo, kto nie ma racji.
BORIS GRIEBIENSZCZIKOW
II
Odurzała nas poranna rześkość rodzącego się świata. Entuzjazmowaliśmy się ideami niewyrażalnymi i mglistymi, ale za które warto było walczyć. W zawrotnym wirze walk każdy z nas, nie oszczędzając się ani przez chwilę, przeżył tyle, że wystarczyłoby to na życie wielu ludzi, ale gdy osiągnęliśmy cel i z mroku wyłonił się nowy świat, starzy ludzie znowu wyszli na widownię i wzięli nam zwycięstwo z rąk, aby świat ów przerobić na podobieństwo świata dawnego, dobrze im znanego. Młodość potrafi zwyciężać, ale nie umie utrzymać owoców tryumfu. Wobec starości byliśmy żałośnie bezradni.
THOMAS EDWARD LAWRENCE (LAWRENCE Z ARABII)
III
Wolę pogranicze, miejsce, gdzie kraje, społeczności, lojalności, sympatie i korzenie zahaczają o siebie, gdzie kosmopolityzm jest nie tyle tożsamością, ile normalnym stanem. Kiedyś było wiele takich miejsc. Jeszcze długo w dwudziestym wieku istniały liczne miasta skupiające różne społeczności i języki – często skłócone ze sobą, od czasu do czasu ścierające się, ale jakoś współistniejące.
TONY JUDT
Wspólne życie nie oznacza wspólnego rozwoju. Różne grupy etniczne mogą ze sobą współistnieć od wieków, pożyczając od siebie różne rzeczy i odwiedzając się po dobrosąsiedzku, siedząc w tej samej ławce szkolnej i służąc w tych samych imperialnych pułkach, a jednak nie wyzbywając się głęboko zakorzenionej wzajemnej nieufności. Społeczeństwa takie spajała ze sobą nie zgoda wszystkich stron na wspólne życie, lecz konieczność – strach przed zewnętrzną siłą.
Demokratyczna polityka, wzywająca niewyrobionych ludzi do tego, by opowiedzieli się po którejś ze stron i myśleli w kategoriach współzawodnictwa wrogich wobec siebie grup, uderza w przecinające takie wspólnoty ukryte pęknięcia: granice etniczne. I często, z początku niechętnie, wspólnoty te się dzielą. Starzy sąsiedzi, z ich dziwnie pachnącym jedzeniem i cudacznym językiem, którym mówią w domu, od tej pory należą do obcych i wrogich „onych”. Zadawnione podejrzenia, wcześniej pojawiające się tylko w pieśniach ludowych i kuchennych opowieściach babć, zostają włączone do trawionej paranoją polityki.
Innymi słowy, wszystkie wieloetniczne krajobrazy są kruche. Każde silniejsze tąpnięcie może je zniszczyć, wywołując krwawe niepokoje. Ludzie wiedzą o tym i boją się tego. Kiedy nad Morzem Czarnym wybucha nacjonalizm, z reguły jest zarazą przywleczoną z zewnątrz, zarazą, przeciwko której nie ma surowicy. Taki los spotkał Abchazję.
NEAL ASCHERSON* * *
Abchazja ma swoje terytorium, granice i obywateli. Prezydenta, premiera, parlament. Armię. Centralna Komisja Wyborcza organizuje wybory, poczta emituje znaczki. Trzydziestoletni helikopter Abchaskich Linii Lotniczych wozi pasażerów z Suchumi do wysokogórskiego Pschu. Donoszą o tym: agencja Apsnypress, telewizja, radio, gazety, internet.
Polska nie uznaje Abchazji. Uważa ją za część Gruzji. Tego samego zdania jest reszta świata – z wyjątkiem Rosji, Nikaragui, Wenezueli, Nauru, Vanuatu i Tuvalu. To zrozumiałe. Na świecie pojawia się coraz więcej parapaństw o spornych granicach i niejasnym statusie, tylko na obszarze byłego Związku Radzieckiego są co najmniej cztery. Zaspokojenie ich roszczeń – zasadnych bądź nie – zrodziłoby dziesiątki nowych konfliktów i wywróciło do góry nogami międzynarodowy ład.
Napisałem tę książkę, bo widziałem wszystko od początku: wojnę, po której Gruzja straciła nad republiką kontrolę, powojenny chaos, kruchą stabilizację następnej dekady i dwuznaczną niepodległość, gdy Moskwa nawiązała z Suchumi stosunki dyplomatyczne (co przyniosło Abchazom poczucie bezpieczeństwa, ale pozbawiło ich pola manewru). Widziałem bojowników, którzy zostali artystami, artystów, których wciągnęła polityka, oraz polityków, tracących z biegiem czasu złudzenia.
Widziałem, jak w ciągu dwudziestu lat rodzi się, rozwija i nachyla ku upadkowi abchaskie państwo – choćby nieuznane, a nawet nielegalne.
Abchazja zamyka mój kaukaski tryptyk, rozpoczęty Planetą Kaukaz i Toastem za przodków.
WGSanatorium Czernomoriec, Gudauta
Mieszkamy w sanatorium Czernomoriec.
Mieszkamy – dużo powiedziane. Przychodzimy jak najpóźniej się da, gdy zapada już zmrok, a od strony Suchumi słychać pierwsze strzały. Taszczymy trzy półlitrówki i chleb. O siódmej włączają prąd i wodę: można przejrzeć notatki, coś przeczytać, obmyć twarz. Zrobić herbatę. Mamy wielki słój po kompocie, znaleziony na śmietnisku koło bazaru, i masywną sowiecką grzałkę (zawsze wożę na Wschód grzałkę, papier toaletowy oraz jednorazowe igły i strzykawki – gdybym trafił do szpitala). Dwie godziny później, kiedy prąd się kończy, rozkładamy gazetę, łamiemy chleb i otwieramy konserwy (trzymamy je w zepsutej spłuczce od sedesu, żeby nikt nie podwędził). Wlewamy w siebie litr wódki. Pijemy dla rozgrzewki, dla lepszego snu, dla odkażenia po wszystkim, co widzieliśmy w ciągu dnia. Kładziemy się w ubraniach, owijamy brudnymi kocami, poduszkę zastępuje plecak. Nad ranem alkohol przestaje działać i budzimy się, dygocząc z zimna (nadchodzi jesień, kończą się ciepłe noce). Otwieramy trzecią połówkę, zapijamy resztką herbaty. Byle do świtu. O ósmej znów dają na chwilę światło i wodę. Parzymy nową herbatę. Myjemy zęby. Na lekkim rauszu wychodzimy do miasta.
Sanatorium załatwiła Aida Ładaria, rzeczniczka separatystycznych władz.
Sanatorium – też dużo powiedziane. Trzypiętrowy blok, stojący wśród wybujałych palm i cyprysów, przypomina ruinę. Od miesięcy nie działa kotłownia i ściany obłazi liszaj. Tu i ówdzie odpada tynk. Z balkonów sterczą pręty zbrojeniowe. Gdzieś za budynkiem są plaża i Morze Czarne, ale nie sposób się tam dostać, ścieżki pozarastały. W tym klimacie nie można sobie odpuścić, wystarczy rok-dwa i przyroda wraca po swoje, odbija ludziom karczowiska, wdziera się do domów i na ulice. Z naszego pokoju też nie widać morza, okna pokrywa tłusty kurz – w okolicy musiało się długo palić – a drzwi na balkon zabito deskami. Mamy szczęście, są szyby. Aida ostrzega, żeby w numerze absolutnie niczego nie zostawiać, ciągle się tu włamują, chociaż wszystko już rozkradziono: nie ma pościeli, wykładzin, popielniczek, obrazków ani koszy na śmieci, nie ma nocnych lampek, foteli, krzeseł ani stołów. Z łazienek na pierwszym piętrze zniknęły nawet sedesy i prysznice! Żadnych urządzeń do rehabilitacji też oczywiście już nie ma, gabinety obrobiono na samym początku. Pytam Aidę, ile płacimy. Odpowiada, że za takie warunki Abchazja nie bierze pieniędzy.
Dobrze mi w Czernomorcu.
Mam dwadzieścia trzy lata i zaczynam przygodę z Kaukazem. Jestem tu drugi raz, wcześniej jeździłem do Moskwy, na Białoruś i Ukrainę. Już wiem, że znalazłem swój temat. Czekają na mnie dziesiątki miejsc i setki ludzi – bojowników, pasterzy, profesorów, prezydentów, taksówkarzy, dziennikarzy, artystów. Tysiące historii. Czekają książki, ich mądrość i jad. Czekają odkrycia, zdumienia, fascynacje i rozczarowania. Czuję podniecenie jak przed długą podróżą.
To moja pierwsza wojna. Jestem reporterem, chcę dotykać prawdziwego życia – a na wojnie życie jest zagęszczone, skondensowane, zwielokrotnione. Musiałem przyjechać i zatrzymać się w takim miejscu jak Czernomoriec. Najbardziej ciekawi mnie, dlaczego do tej wojny doszło. Co się stało, że Abchazowie i Gruzini skoczyli sobie do gardeł. Skąd się wzięła nienawiść. Cholernie ciekawi mnie też, co z tego wyniknie.
Jeżdżę z Siergiejem Maszynskim, fotoreporterem ze Stawropola. Nie mogłem lepiej trafić. Siergiej świetnie zna Kaukaz i ma instynkt, bożą iskrę, szósty zmysł. Gdy już po wszystkim pójdę w Soczi do kościoła, z nudów przyłączy się i wyciągnie aparat. Wcześniej nigdy nie był na żadnym nabożeństwie – ale bezbłędnie wyczuje najważniejsze momenty i ustawi się tak, jakby całe życie fotografował śluby i komunie. Jeszcze nie wiem, że jest alkoholikiem i nasze dzienne półtora litra – a zwykle więcej, bo na każdym kroku częstują nas samogonem z winogron i domowym winem – to dla niego gwóźdź do trumny. Niedługo potem zapije się na śmierć.
Trzeciego czy czwartego dnia zapraszamy gości: dozorców Saszę i Witalika, i konserwatora Daura. Sami Abchazowie, tylko Sasza ma matkę Rosjankę. Przynoszą lampę naftową, mamy oddać przy wyjeździe. Rozmawiamy, pijemy i śpiewamy. Najchętniej Pieśń gruzińską Okudżawy, którą znamy wszyscy: Małą pestkę winogron w tej ziemi gorącej zasadzę, / pocałuję winorośl, by kiście dojrzałe wnet rwać, / i przyjaciół w swym domu, i miłość w swym sercu zgromadzę, / bo inaczej to po cóż na ziemi tej wiecznej mi trwać? (tłumaczenie Tadeusz Lubelski).
Zapraszamy jeszcze konfederatów – bojowników z Konfederacji Narodów Kaukazu, którzy przyjechali walczyć z Gruzinami i też mieszkają w Czernomorcu – ale odmawiają. Są z batalionu Szamila Basajewa, sami Czeczeni. Muzułmanie. Nie piją i nie chcą być tam, gdzie się pije. Rozmawiam z nimi na ulicy, w siedzibie abchaskich władz i w zdezelowanej wołdze, którą jedziemy razem na front.
Zapisuję maczkiem kolejne adresy i telefony. Buraczkowy notesik, który dostałem kiedyś od ojca (ma zakładki z rosyjskimi literami), stanie się moją polisą i kapitałem. Wkrótce będę miał znajomych na całym Kaukazie. Pomogą mi wiele razy.
Ostatniej nocy zasypiamy przy lampie. Budzę się chwilę przed piątą i podnoszę na łóżku, a na przeciwległą ścianę wpełza mój cień. Siergiej budzi się sekundę później i w mgnieniu oka blednie. Nagła groza. Ścisk w gardle. Coś się…
– Kładź się! – dziko wrzeszczy Siergiej, rzucam się na plecy, powietrze rozrywa eksplozja, zasypuje nas grad szkła z rozbitego okna, podmuch przewraca lampę i gasi ją. Jakie szczęście, przemknie mi później, że nie zaczęliśmy się palić. Ścianę, na której majaczył mój cień, dziurawi seria z karabinu.
Zsuwamy się na ziemię i pełzniemy w stronę drzwi, kalecząc się odłamkami szyby. Jesteśmy blisko, gdy znów wybucha kanonada. Teraz strzela Czernomoriec, konfederaci odpowiadają snajperowi.
Na dole natykamy się na Saszę, trzyma w zębach zapaloną zapałkę, mocuje się z kłódką od magazynku, wreszcie drzwi ustępują. Wpychamy się we trójkę do środka, barykadujemy, próbujemy przykucnąć. Wciąż słychać konfederatów.
– Dawno tu nie strzelali – szepce dozorca. – Strzelają za miastem i na drogach, ale to bandyci, maruderzy. Do frontu stąd daleko.
Palba słabnie, słyszymy tupot zbiegającego po schodach wojska, potem zapada cisza. Od tamtej pierwszej serii minęły trzy, może cztery minuty.
Rano zaczepiam konfederatów. Kręcą głowami. Przeczesali teren, ale nikogo nie znaleźli.
Nie dowiemy się, kto otworzył ogień.Listopad 1993
Mandarynki. Tony mandarynek. Zalegają hałdami wzdłuż szosy, gniją wokół kiosków z papierosami i wódką, wysypują się z rozklekotanych wołg, moskwiczów i ład. Dziurawy asfalt pokrywa mandarynkowa miazga.
Mandarynki są z Abchazji. Krezusi przywożą je ciężarówkami i zaraz za granicą wyprzedają na pniu hurtownikom z Soczi, Krasnodaru, Moskwy. Biedniejsi ładują pod sufit wysłużone osobówki, aż podwozie szoruje po ziemi, a klapę bagażnika trzeba wiązać sznurkiem. Pozostali pchają dwukołowe wózki, taszczą pasiaste torby, dźwigają nabite owocami worki. W pierwszym wolnym miejscu rozstawiają na gazecie biedastragan, sadowią się na rozkładanym zydelku, wyciągają z kieszeni ręczną wagę. Sprzedają za bezcen, po piętnaście, dwanaście, dziesięć centów za kilo, aby tylko jakiś pieniądz, aby cokolwiek, aby na chleb. W Soczi przy osiedlowej uliczce dostaliby trzy razy tyle, ale jak tam dojechać, do marszrutki nikt ich z takim kramem nie wpuści, a taksówka pochłonęłaby cały zarobek.
Abchazja żyje z mandarynek. Każdy może zebrać owoce i się najeść. Albo wywieźć do Rosji. Letników i kuracjuszy, którzy tysiącami oblegali abchaskie plaże, nie ma od dawna: wojna. Jeszcze przed nią stanęły nieliczne fabryki, przetwórnie i manufaktury. Zamarł handel i transport. Skończyły się pensje, renty, emerytury, zasiłki, stypendia. Zostały pola kukurydzy i herbaty (te, których nie zaminowali Gruzini). I mandarynki.
Na szosie robi się tłoczno. W tłumie, który opanował całą jezdnię, grzęzną samochody, motory, wózki. Coraz więcej odpadów, śmieci i błota. Zacina deszcz. Parę tygodni temu, kiedy w Abchazji toczyły się jeszcze regularne walki, koczowali tu uchodźcy – Abchazowie z ziem zajętych przez Gruzinów, Gruzini z ziem zajętych przez Abchazów, mieszane małżeństwa, które nigdzie nie były u siebie, Rosjanie, Ormianie, Grecy. Jedni mieszkali w swoich autach, inni rozbijali namioty, jeszcze inni ryli ziemianki. Drzemali w nich czujnie – nie ze strachu przed złodziejami, kraść nie było co, ale żeby nie przegapić, nie przespać: może odezwie się ojciec, brat, krewniak, może ktoś przekaże wiadomość, może pojawi się sąsiad, który wie, co się stało z bliskimi, może znajomy będzie przeprawiał się na tamtą stronę. Po obozowisku krążyli wysłannicy Czerwonego Krzyża i pośrednicy, oferujący rosyjski meldunek, papiery inwalidzkie, wizę do USA. W ładach z przyciemnionymi szybami pracowały prostytutki. Uchodźcy zostawili po sobie rozdeptane pole, które teraz zamieniło się w mandarynkowy bazar.
Szlaban. Rosyjski posterunek. Wjazdu strzeże młodziutki żołnierzyk, ważny niczym święty Piotr: ty przechodzisz, ty zostawiasz worek, ty płacisz mandat, ty zawracasz. Właśnie tak, na „ty” do siwobrodych górali i kobiet w czerni, które mogłyby być jego babciami. Protest na nic się nie zda, żołnierzyk musi pokazać, kto ma władzę. Stoją za nim Moskwa, Kreml, plac Czerwony, prezydent Jelcyn, Tysiącletnia Ruś. Ciężarówki wjeżdżają za to bez żadnej kontroli, a gdy szlaban za długo się nie podnosi, bezlitośnie trąbią.
Z wyjazdem jest prościej, inny żołnierzyk niedbale kartkuje dokumenty i kiwa głową, żeby przechodzić. Obcy paszport nie robi na nim wrażenia. Pieczątki nie będzie, Związek Radziecki rozpadł się niecałe dwa lata temu, nie ma jeszcze pieczątek, wiz, terminali odpraw. Przepuścili cię w Brześciu – jedź sobie choćby do Duszanbe.
Most na rzeczce Psou. Tablica po abchasku i rosyjsku: „Apsny Ariespublika. Riespublika Abchazija”. Wkrótce dojdzie anglojęzyczna „Republic of Abkhazia”. Formalnie Abchazja jest autonomią w składzie Gruzji. Faktycznie – jeszcze trudno powiedzieć. Historia toczy się na naszych oczach.
Posterunek abchaski. Bojownik w panterce sylabizuje dane z paszportu, potem zapisuje je cyrylicą w zeszycie formatu A4.
– To na wypadek śmierci albo zaginięcia – tłumaczy. – Żeby został jakiś ślad.
W zeszycie tylko kilkanaście nazwisk, same zagraniczne.
– Swoich nie wpisujecie?
– A kto by się nami przejmował.
„Dzień dobry” to mszybzja, „dziękuję” – itabup. Abchaskie ABC. ABC jak Abchazja. Jedyny kraj, którego nazwa zaczyna się jak alfabet – przynajmniej po polsku i w kilku innych językach. (Po abchasku będzie Apsny – ziemia z duszą). Czy coś z tego wynika?
To stąd należy rozpoczynać zgłębianie elementarza Kaukazu – radził Osip Mandelsztam. – Tu każde słowo zaczyna się na „a”. Język Abchazów jest potężny i pełnogłosowy, ale obfituje w zlewające się w jedno dźwięki górno- i dolnokrtaniowe, utrudniające wymowę. Można powiedzieć, że język ten wyrywa się z krtani porosłej włosami.
W czasach radzieckich często tworzono nowe abchaskie słowa, dodając „a” do wyrazów rosyjskich. Powstał abank, akosmos, atieliefon. Abchazowie szydzili: chłop z zapadłej wioski trafia do Suchumi, idzie ulicą, mija szykowną restaurację. „Co to takiego?” – zastanawia się. „A… – dociera do niego po dłuższej chwili – riestoran!”.
Rusza zdezelowany, nabity ludźmi autobus. Abchazja właśnie wygrała wojnę – ale ci Abchazowie nie wyglądają na zwycięzców. Czuć od nich tytoniem, stęchlizną i cytrusami. Pewnie są w drodze od tygodnia. W tamtą stronę tłukli się z mandarynkami, dzień–dwa musieli odstać na granicy, dwa–trzy następne wśród morderczej konkurencji sprzedawali swój towar. Ściskają zawiniątka z jedzeniem, lekami, tanią zabawką dla dziecka. W Abchazji, mówią, nie ma prawie niczego.
Przez zaparowane szyby majaczą to góry, to morze, droga na przemian wznosi się i opada. Wjeżdżamy w subtropik, rosną tu palmy, eukaliptusy, rododendrony, cyprysy i pinie, dochodzi do nas słodkawy zapach namokniętej roślinności.
Od granicy z Rosją do Suchumi ciągnie się abchaska riwiera. Czarnomorski raj. W liście do znajomego Antoni Czechow pisał: Przyroda tutaj zadziwiająca do szaleństwa i utraty głowy. Wszystko nowe, bajkowe, zbzikowane i poetyckie. Z każdego krzaczka, ze wszystkich cieni i półcieni w górach, z morza i z nieba wypatrują tysiące tematów. Łajdak jestem, że nie umiem rysować.
W ZSRR nie było bardziej prestiżowego miejsca na urlop. Soczi, łotewska Jurmała i kurorty Krymu zostawały w tej konkurencji w tyle. Skierowanie do Gagry, Picundy, Nowego Afonu nobilitowało i budziło zazdrość. Swoje wille mieli tu wszyscy sowieccy przywódcy, od Stalina po Gorbaczowa.
W Abchazji opowiadają legendę: kiedy Bóg rozdawał narodom ziemie, Abchazowie jako jedyni nie przyszli. Pojawili się dopiero następnego dnia.
„Wybacz, Boże, odwiedzili nas goście. Nie mogliśmy ich przecież zostawić. Gość w dom, Bóg w dom!”.
Wszystko było już rozdzielone, ale wzruszony Bóg postanowił:
„Jest jeszcze jeden zakątek, najpiękniejszy ze wszystkich. Chciałem zostawić go dla siebie, ale oddam wam”.
Tę samą legendę opowiadają Gruzini. O Gruzji.
W trakcie ciężkich walk między Abchazami a Gruzinami abchaski publicysta Witalij Szarija pisał w rosyjskim tygodniku: Jesteśmy sobie zbyt bliscy, aby się dziwić, jak łatwo z obu stron linii frontu rozchodzą się rozmaite wydumane plotki: po tamtej stronie mówiło się o Gruzinach spalonych na stadionie w Gagrze, o tym, że drużyna abchaska grywa tam z czeczeńską w piłkę odrąbanymi ludzkimi głowami, o innych okropnościach; u nas krążyła historia o spalonych na stadionie w Suchumi Abchazach.
W Gudaucie, na skwerku przed tymczasową siedzibą abchaskich władz, bezpańska krasula dobiera się do palmy. Zadziera łeb, bierze do pyska liść, obgryza. Palma jest niskopienna – z innej krowa nie miałaby pożytku.
Pies palmy nie ruszy. Na śmietnisku leżą zwłoki szczeniaka, który zdechł z głodu.
Śladów wojny prawie nie widać. Gudauta rozsypuje się i gnije sama z siebie, z bezsilności władzy i znużenia mieszkańców, którym ledwie starcza sił na ogarnięcie własnych domostw. Rozpad Związku Radzieckiego jest tu naoczny, namacalny, wyziera z rozbitych przystanków i zapadniętych chodników, z rdzewiejącego szkieletu nigdy niedokończonej budowy, z opustoszałej fabryki. Ulice i domy toczy gangrena, siedzibę abchaskich władz, narożną piętrową kamienicę z wieżyczką, obsiadł grzyb.
Bez przerwy pada.
Władze są separatystyczne, można powiedzieć bezprawne – ale to one kontrolują republikę. Legalne władze uciekły z wycofującą się armią do Tbilisi i urzędują na wygnaniu. Większość ludności gruzińskiej też musiała uciekać.
Wojna wybuchła w sierpniu 1992 roku. Gruzja, od kilku miesięcy niepodległa, ale pogrążona w kryzysie i rozdzierana przez wewnętrzne konflikty i rozmaite ruchy odśrodkowe, wprowadziła do Abchazji wojsko. Pretekstem była ochrona kolei, biegnącej przez Abchazję i łączącej Gruzję i Armenię z Rosją i Europą. W rzeczywistości chodziło o utarcie nosa Abchazom, którzy szantażowali Tbilisi groźbą secesji. Abchazowie uznali, że to agresja.
Można spytać, co w tym niewłaściwego – wysłać żołnierzy do własnej prowincji. Otóż działo się to w prawnej próżni. Abchazja była republiką autonomiczną – ale w składzie Gruzińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, która już nie istniała. Status Abchazji w ramach niepodległej Gruzji wymagał negocjacji, uzgodnień, nowych umów, odpowiednich zapisów w nowych konstytucjach. Do tego potrzebny był czas.
W poradzieckiej Eurazji panowały zamęt i niepewność. Czeczenia i Tatarstan (republiki autonomiczne w Rosji) chciały niepodległości. Górski Karabach (obwód autonomiczny w Azerbejdżanie) chciał połączenia z Armenią. Naddniestrze chciało oderwać się od Mołdawii. W Gruzji mniejszości narodowe były wyjątkowo liczne i żyły w zwartych skupiskach. Każda chciała wyszarpać coś dla siebie. Spełnienie żądań groziło rozpadem państwa. Niespełnienie – zamieszkami, buntami, rebeliami. Zręczna polityka pogodziłaby może ogień z wodą, albo przynajmniej złagodziła napięcie, ale Tbilisi zachowywało się jak słoń w składzie porcelany.
Wojny pewnie nikt nie chciał, ale sytuacja wymknęła się spod kontroli.
W ciągu kilku dni wojska gruzińskie zajęły wschodnią Abchazję i Suchumi i doszły do rzeki Gumisty. Równocześnie wysadziły desant i opanowały zachód republiki (od granicy z Rosją do rzeki Bzyp). Rząd autonomii, złożony w znacznej części z Gruzinów i lojalny wobec Tbilisi, pozostał w Suchumi, ale realna władza należała już do Rady Najwyższej, czyli lokalnego parlamentu. Tam przewagę mieli etniczni Abchazowie (dzięki ordynacji wyborczej, która ich faworyzowała). Przewodniczący Władysław Ardzinba schronił się ze współpracownikami w Gudaucie, która leży w połowie drogi między ujściem Bzypu a ujściem Gumisty. Utworzył alternatywny rząd i zaczął budować armię. Pierwszy sukces przyszedł po kilku tygodniach – siły abchaskie wyparły Gruzinów z zachodniej części republiki i przejęły kontrolę nad przejściem granicznym z Rosją.
Przez następny rok front stał na Gumiście. W tym czasie doszło do szeregu spotkań pomiędzy separatystami a Gruzinami i Rosjanami. Podczas jednego z nich podpisano zawieszenie broni, ale rozejm długo się nie utrzymał. Zerwała go strona abchaska. W ostatnich dniach września 1993 roku Abchazowie rozwinęli ofensywę. Zdobyli Suchumi, Oczamczirę i Gali i doszli do granicy administracyjnej z Gruzją.
Teraz, miesiąc po zwycięstwie, euforia powoli się wypala. Trawi ją niepewność, co będzie jutro, za tydzień, za miesiąc. W górnej części wąwozu Kodori toczą się jeszcze walki. Żyją tam grupy Swanów – najbardziej wojowniczego z gruzińskich plemion (w przyszłości utworzą w Kodori enklawę, niezależną i od Suchumi, i od Tbilisi). Do potyczek dochodzi też na wschodzie republiki. Do Abchazji przedzierają się gruzińskie oddziały, które chcą walczyć w partyzantce. Formalnie wojna nie jest zakończona, nie podpisano rozejmu, nie wyznaczono linii demarkacyjnej.
Pułkownik Walerij Gunba, rzecznik abchaskiej armii, jest pewny, że Gruzini szykują kolejną interwencję. Uderzenia spodziewa się lada chwila.
– Ale jeśli nie zdążą przed grudniem – dodaje z nadzieją – to do wiosny mamy spokój. Na Kaukazie nikt o zdrowych zmysłach nie rusza na wojnę zimą.
Ogłoszony na dniach pobór do separatystycznej armii objął na wszelki wypadek chłopców z dziewięciu roczników (1967–1975).
Rosyjska agencja Interfax donosi: Rząd Gruzji wzywa Moskwę, aby nie dopuściła do agresji ze strony Konfederacji Narodów Kaukazu. Minister obrony Abchazji dementuje informację o udziale podległych mu wojsk w konflikcie na zachodzie Gruzji (chodzi o wojnę pomiędzy gruzińskimi siłami rządowymi a oddziałami wiernymi obalonemu prezydentowi Zwiadowi Gamsachurdii – który właśnie wrócił z wygnania w Czeczenii i mobilizował zwolenników do marszu na Tbilisi). Specjalna komisja przy prokuratorze generalnym Gruzji zbiera dowody świadczące o czystce etnicznej w Abchazji.
* * *
Przed rozpadem ZSRR Abchazja liczyła pięćset dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców. Abchazów było nieco ponad dziewięćdziesiąt tysięcy. Prawie osiemnaście procent. Ormian i Rosjan – po siedemdziesiąt pięć tysięcy (pierwszych trochę więcej). Najwięcej było Gruzinów: dwieście czterdzieści tysięcy. Ponad czterdzieści pięć procent całej ludności. Jedynie w Gudaucie i okolicach, w abchaskim mateczniku, tam, gdzie od stuleci mężczyźni z całego kraju zbierają się na wiece i radzą, dokąd ma podążać naród, Abchazowie mieli bezwzględną większość. Nieźle było jeszcze w Oczamczirze. Ale w Gali, przy granicy administracyjnej z Gruzją, żyli niemal sami Gruzini (głównie Megrelowie, gruzińska grupa etniczna, uznawana dawniej przez część badaczy za odrębny naród).
Dlaczego osiemnaście procent ma decydować o losie republiki? – pytali.
Abchazowie odpowiadali, że to ich ziemia. Gruzini mają Kartlię, Kachetię, Imeretię, Megrelię i tuzin innych prowincji. Oni – tylko Abchazję.
I jeszcze że mniejszością zostali niedawno. W dwudziestym wieku. Za sprawą Stalina i Berii. Bo wcześniej Gruzinów w Abchazji prawie nie było – poza Megrelami na wschodzie.
I jeszcze że abchaska państwowość ma dwa i pół tysiąca lat. Napisał o tym profesor Jurij Woronow, historyk i archeolog, członek separatystycznego rządu – broszurę po rosyjsku i angielsku rozdają w biurze prasowym. Policzył razem z koloniami, założonymi przez Greków z Miletu w szóstym wieku przed naszą erą: Dioskurią (istniejącą w miejscu obecnego Suchumi) i Genosem (dzisiejszą Oczamczirą). Obok Fasisu (dzisiejsze Poti) były to wysunięte najdalej na wschód przyczółki greckiej cywilizacji.
Nieuleczalna kaukaska choroba: każdy musi być najstarszy, najodważniejszy, najbardziej gościnny. I każdy – najbardziej pokrzywdzony. Sto narodów wybranych. Na paruset tysiącach kilometrów kwadratowych. Kto się nie zgadza – ten wróg. Kto wątpi – tego podkupili. A kto się zbyt szczegółowo dopytuje – nie ma serca.
Pewien gruziński minister zadzwonił pod koniec wojny do dyplomaty z ONZ.
– Musicie nas ratować – zaczął. Dyplomata pomyślał, że teraz będzie wykład o przedmurzu Europy i ostoi chrześcijaństwa, o wielkiej królowej Tamar, wreszcie o Rosji, która wspiera Abchazów, bo chce odbudować imperium. Od jakiegoś czasu zajmował się Gruzją i słyszał to już wiele razy. Minister zawiesił tymczasem głos, jakby szukał najlepszego argumentu, po czym wypalił: – Musicie nas ratować, bo jesteśmy naprawdę wyjątkowi.
Abchazowie pochodzą z Abchazji. Są narodem kaukaskim, tak jak Gruzini (w regionie żyją jeszcze narody tureckie i indoeuropejskie). Ich najbliższymi krewnymi są mieszkańcy rosyjskiego Kaukazu Północno-Zachodniego: Adygejczycy, Czerkiesi i Kabardyjczycy.
Abchazja ma dostęp do morza, co w starożytności otworzyło ją na wpływy Europy. Po upadku greckich kolonii znalazła się w orbicie Rzymu, a następnie Bizancjum (Suchumi nazywało się wówczas Sebastopolis). Równocześnie była najeżdżana przez Persów i Arabów.
W szóstym wieku protoabchaskie plemiona przyjęły chrześcijaństwo. W siódmym do władzy doszła lokalna dynastia Anosydów, zwanych też Leonidami. W ósmym Leonidzi uniezależnili się od Bizancjum i utworzyli cesarstwo, które oprócz Abchazji objęło też zachodnią Gruzję. Na przełomie dziesiątego i jedenastego tron przypadł tam gruzińskim Bagrationim (ostatni Leonida nie miał męskiego potomka) i Cesarstwo Abchaskie weszło na prawie pięćset lat w skład zjednoczonej Gruzji.
W państwie Leonidów dominowały język i kultura gruzińska – zwłaszcza po roku 806, gdy Leon II przeniósł stolicę do Kutaisi. Historycy gruzińscy uważają w związku z tym, że cesarstwo było w gruncie rzeczy państwem gruzińskim, jednym z kilku istniejących we wczesnym średniowieczu. Historycy abchascy dowodzą z kolei, że Leonidzi byli rdzennymi Abchazami, więc język nie miał nic do rzeczy. Jeszcze przez dwieście lat królowie Bagrationi tytułowali się „władcami Abchazów, Kartlów (czyli Gruzinów) i Ormian” (inna linia tej dynastii rządziła Armenią).
W piętnastym wieku Gruzja weszła w okres rozbicia dzielnicowego. Abchazja (wtedy już: Księstwo Abchaskie) była w tym czasie to zależna od gruzińskiego Królestwa Imeretii, to całkiem samodzielna, to podporządkowana imperium osmańskiemu (Turcy przynieśli islam, który się jednak nie rozpowszechnił. Suchumi nazywali Suchum Kale – twierdzą wody i piasku). Rządził nią miejscowy ród Czaczbów (Szerwaszydzów).
Na początku dziewiętnastego wieku większość historycznych ziem Gruzji – oprócz Adżarii i wschodniego Lazystanu, ale z Abchazją – znalazła się w rękach Rosji. Podzielono je na dwie gubernie: tbiliską i kutaiską. Abchazja zachowała status księstwa. Czaczbowie panowali teraz z nadania Petersburga.
W książce Abchazskaja tragiedija Witalij Szarija napisał: W wielowiekowej historii relacji abchasko-gruzińskich było wszystko: i wspólna walka z obcymi najeźdźcami, na przykład ze wspomnianym wojskiem arabskim, i terytorialne spory, i wojny. Jakościowo nowa sytuacja wytworzyła się w ostatnich dekadach dziewiętnastego wieku i właśnie w tym okresie tkwią korzenie obecnego konfliktu.
– Pamiętamy pułkownika Teofila Łapińskiego – oznajmia pułkownik Walerij Gunba, kiedy mówię, że jestem z Polski.