Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Absolutnie fantastyczna sprawa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 lutego 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Absolutnie fantastyczna sprawa - ebook

Wędrująca przez Nowy Jork o trzeciej nad ranem dwudziestotrzyletnia April May napotyka na ulicy gigantyczną rzeźbę. Zachwycona widokiem trzymetrowego transformersa w samurajskiej zbroi, namawia swojego kumpla Andy’ego do uwiecznienia znaleziska w krótkim filmiku, który szybko ląduje na YouTubie. Następny dzień okazuje się dla April pierwszym dniem nowego, viralowego życia. Gdy takie same roboty pojawiają się w kilkunastu miastach na świecie – od Pekinu po Buenos Aires – April, jako pierwszy świadek tego wydarzenia, sama staje się przedmiotem ogromnego zainteresowania mediów.

Dziewczyna postanawia wykorzystać sytuację, by zostawić po sobie jakiś ślad na ziemi. Musi jednak zmierzyć się z konsekwencjami niespodziewanej sławy – z tym, jak popularność wpływa na relacje z ludźmi, bezpieczeństwo i poczucie tożsamości. Publiczność bacznie jej się przygląda, z nadzieją, że uda jej się odgadnąć nie tylko kim są tajemniczy przybysze, ale też po co pojawili się wśród nas.

Niezwykły debiut literacki Hanka Greena, brata słynnego pisarza Johna Greena, jest porywającą, napisaną z rozmachem powieścią, której młoda bohaterka z dnia na dzień zostaje celebrytką – nieświadoma, że jest przy tym częścią historii tak wielkiej i zdumiewającej, że trudno to sobie wyobrazić.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-322-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Słuchaj­cie, zdaję sobie sprawę, że przy­wio­dła was tu ochota na pory­wa­jącą opo­wieść, w któ­rej poja­wią się intrygi, tajem­nice, przy­gody, ktoś otrze się o śmierć, a ktoś umrze naprawdę. Jed­nak zanim do tego przej­dziemy (choć może­cie oczy­wi­ście zacząć lek­turę od roz­działu trzy­na­stego, prze­cież wam nie zabro­nię), musi­cie zro­zu­mieć, że ja, April May, jestem nie tylko cho­dzą­cym obja­wie­niem – jed­nym z naj­waż­niej­szych w histo­rii ludz­ko­ści – lecz także dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nią kobietą, która popeł­niła kilka błę­dów. Mam przy tym nad wami tę prze­wagę, że to ja tu pocią­gam za sznurki. To moja histo­ria i będę ją opo­wia­dała tak, jak chcę. Przy oka­zji pozna­cie nie tylko moje przy­gody, ale i mnie samą – z góry uprze­dzam: bez dra­ma­tów się nie obę­dzie. Posta­ram się być z wami tak szczera, jak to moż­liwe, ale wąt­pię, by udało mi się zacho­wać pełen obiek­ty­wizm w sto­sunku do wła­snej osoby. Jeśli w ogóle wycią­gnie­cie z tej histo­rii coś dla sie­bie, to praw­do­po­dob­nie na koniec nie opo­wie­cie się po żad­nej ze stron i ze zro­zu­mie­niem przyj­mie­cie, że jestem (a przy­naj­mniej byłam) tylko czło­wie­kiem.

* * *

Odczu­wa­łam tę ludzką mar­ność szcze­gól­nie mocno, wlo­kąc swój zmę­czony odwłok do domu Dwu­dzie­stą Trze­cią Ulicą o 2.45 nad ranem, po szes­na­sto­go­dzin­nym mara­to­nie w start-upie, któ­rego nazwy (za sprawą pod­pi­sa­nej przeze mnie cho­ler­nie nie­ko­rzyst­nej umowy) nie mogę wyja­wić. Stu­dia arty­styczne mogą się wyda­wać kiep­ską decy­zją pod wzglę­dem finan­so­wym – zwłasz­cza jeśli na sfi­nan­so­wa­nie tej wydu­ma­nej ścieżki edu­ka­cyj­nej bie­rze się jeden kre­dyt stu­dencki za dru­gim. Oczy­wi­ście ja tak wła­śnie zro­bi­łam. Moi rodzice są wła­ści­cie­lami pręż­nie dzia­ła­ją­cej firmy dys­try­bu­ują­cej sprzęt mle­czar­ski do małych i śred­nich gospo­darstw. Sprzęt, czyli na przy­kład te ustroj­stwa, które przy­cze­pia się do krów, żeby je wydoić – tym wła­śnie han­dlo­wali. Inte­res szedł dobrze, na tyle dobrze, że gdy­bym poszła na uczel­nię sta­nową, naszą rodzinę byłoby na to stać. Wybra­łam jed­nak ina­czej. Wzię­łam kre­dyt. I to wię­cej niż jeden. Po paro­krot­nej zmia­nie spe­cja­li­za­cji (mar­ke­ting, sztuki piękne, foto­gra­fia, ilu­stra­cja) zde­cy­do­wa­łam się na przy­ziemne (ale przy­naj­mniej prak­tyczne) pro­jek­to­wa­nie gra­ficzne, po któ­rego ukoń­cze­niu poszłam do pracy; naj­waż­niej­szym kry­te­rium była pen­sja w wyso­ko­ści pozwa­la­ją­cej mi na samo­dzielne utrzy­ma­nie się w Nowym Jorku, a tym samym wypro­wadzkę z domu rodzi­ców w Pół­noc­nej Kali­for­nii.

Robota, o któ­rej mowa, to ten prze­klęty start-up, finan­so­wany przez tabun boga­czy mają­cych tylko jedno, prze­okrop­nie nudne marze­nie: jesz­cze wię­cej pie­nię­dzy. Pra­cu­jąc w tym miej­scu, sta­łam się człon­ki­nią start-upo­wej „rodziny”. Jeśli więc cokol­wiek szło nie tak, poja­wiało się zada­nie do zro­bie­nia na wczo­raj, jeśli inwe­stor się o coś pie­klił albo po pro­stu bo tak, sie­dzia­łam w fir­mie do trze­ciej w nocy. Czego, szcze­rze mówiąc, nie­na­wi­dzi­łam. Nie mogłam znieść myśli, że opra­co­wy­wana przez nas apli­ka­cja do zarzą­dza­nia cza­sem była pomy­słem kre­tyń­skim i nikomu w niczym nie poma­gała. Wku­rzało mnie też, że cho­ciaż wzię­łam tę robotę wyłącz­nie dla kasy, sze­fo­stwo wyma­gało, bym trak­to­wała ją jak naj­waż­niej­szą rzecz na świe­cie. Ozna­czało to także, że bra­ko­wało mi czasu na pro­jekty oso­bi­ste.

ALE!

Pra­co­wa­łam jako gra­ficzka, czyli zgod­nie z wykształ­ce­niem, i zara­bia­łam wystar­cza­jąco, żeby opła­cić czynsz, a nie minął nawet rok, od kiedy otrzy­ma­łam dyplom. Wpraw­dzie warunki zatrud­nie­nia były zbli­żone do nie­wol­nic­twa, a połowa pen­sji szła na noc­leg w salo­nie dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia, ale jakoś dawa­łam radę.

Tro­chę roz­mi­nę­łam się z prawdą. Ow­szem, moje łóżko stało w salo­nie, noce spę­dza­łam jed­nak głów­nie w dru­gim pokoju – w sypialni Mai. Nie miesz­ka­ły­śmy ze sobą: były­śmy współ­lo­ka­tor­kami, a April-z-prze­szło­ści zale­ża­łoby na tym roz­róż­nie­niu. W czym tkwi róż­nica? Cóż, zanim wylą­do­wa­ły­śmy pod jed­nym dachem, nie były­śmy parą. Wej­ście w zwią­zek ze współ­lo­ka­torką to roz­wią­za­nie wygodne, ale nie­po­zba­wione pew­nej nie­zręcz­no­ści. W końcu miesz­ka­ły­śmy ze sobą przez więk­szość stu­diów. W momen­cie roz­po­czę­cia tej histo­rii były­śmy ze sobą od ponad roku.

Kiedy z kimś się mieszka, a potem zaczyna się z tą osobą być, to w jakich wła­ści­wie oko­licz­no­ściach pada pro­po­zy­cja wspól­nego zamiesz­ka­nia? W przy­padku moim i Mai wyglą­dało to nastę­pu­jąco: „Może wynio­sła­byś ten uży­wany mate­rac z pokoju dzien­nego, żeby­śmy mogły oglą­dać Net­fliksa jak ludzie, sie­dząc na kana­pie?”, na co odpo­wie­dzia­łam: „Nie ma mowy, jeste­śmy tylko współ­lo­ka­tor­kami, które ze sobą cho­dzą”. Dla­tego w naszym salo­nie wciąż jest dodat­kowe miej­sce do spa­nia.

Uprze­dza­łam, że bez dra­ma­tów się nie obę­dzie.

Ale wróćmy lepiej do tam­tej pamięt­nej stycz­nio­wej nocy. Nowa wer­sja naszej dur­nej apli­ka­cji miała być dostępna w App Store już za tydzień. Sie­dzia­łam w pracy tak długo, bo cze­ka­łam na zatwier­dze­nie ostat­nich popra­wek inter­fejsu użyt­kow­nika i paru innych rów­nie nud­nych bzde­tów. Zamiast przyjść do biura wcze­śniej, zosta­łam po godzi­nach – od zawsze bar­dziej mi to paso­wało. Mój mózg zla­so­wał się od prób zro­zu­mie­nia mgli­stych wytycz­nych sze­fo­stwa, które nie odróż­niało gra­fiki rastro­wej od wek­to­ro­wej. Wresz­cie wyszłam z budynku (wynaj­mo­wa­li­śmy część prze­strzeni cowor­kin­go­wej, nie osobne biuro) i trzy minuty póź­niej byłam na sta­cji metra.

Auto­mat przy wej­ściu odrzu­cił moją kartę Metro­Card BEZ ŻAD­NEGO POWODU. Na biurku w pracy leżała zapa­sowa, a ponie­waż nie wie­dzia­łam, ile kasy mam na tej odrzu­co­nej, wyglą­dało na to, że naj­roz­sąd­niej będzie wró­cić do biura.

Zapala się zie­lone, prze­cho­dzę więc na drugą stronę Dwu­dzie­stej Trze­ciej; tak­sów­karz ryczy klak­so­nem, jak­bym nie miała prawa być na przej­ściu. Sorry, stary, chyba wiem, jakie mam świa­tło. Skrę­cam w stronę biura i zauwa­żam to coś od razu. Z każ­dym kro­kiem nabie­ram pew­no­ści, że to naprawdę… ale to NAPRAWDĘ nie­zwy­kła rzeźba.

Jest GENIALNA, a do tego „nowo­jor­sko genialna”. Wie­cie, co mam na myśli?

Jak by to wyja­śnić? Zdaje się, że… cóż… w Nowym Jorku ludzie potra­fią poświę­cić dzie­sięć lat na próby stwo­rze­nia cze­goś naprawdę świet­nego; cze­goś, co odda istotę jakiejś idei tak dosko­nale, że nagle świat sta­nie się dzie­sięć razy bar­dziej zro­zu­miały. Cze­goś pięk­nego, o moc­nym prze­ka­zie; cze­goś, na co twórca prze­zna­czył sporą część życia. Lokalne media szybko pod­chwy­tują temat, przez chwilę wszy­scy wzdy­chają: „Nie­źle!”, by naza­jutrz puścić to w nie­pa­mięć i zachwy­cić się kolejną ABSO­LUT­NIE GENIALNĄ I FAN­TA­STYCZNĄ RZE­CZĄ. Nie ozna­cza to, że poprzed­nie obiekty zachwytu nie są cudowne i wyjąt­kowe… Smutna prawda jest taka, że gdy w jed­nym miej­scu mieszka tylu ludzi, któ­rzy robią świetne rze­czy, trudno unik­nąć pew­nego zbla­zo­wa­nia.

Tak się wła­śnie czu­łam tam­tej nocy, patrząc na trzy­me­tro­wego trans­for­mera ubra­nego w zbroję samu­raj­ską z wypu­kłym napier­śni­kiem, wiszą­cym dobre pół­tora metra nad moją głową. Robot po pro­stu stał na środku chod­nika. Biła z niego ener­gia i moc. Spra­wiał wra­że­nie, jakby miał zaraz zwró­cić się w moim kie­runku i wbić we mnie wład­cze spoj­rze­nie. Na razie pozo­sta­wał jed­nak w bez­ru­chu i nie­mal wzgar­dli­wym mil­cze­niu, jakby świat nie zasłu­gi­wał na jego uwagę. Latar­nie oświe­tlały pan­cerz – meta­lową mozaikę mato­wej jak noc czerni oraz lustrza­nego sre­bra. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że to praw­dziwa stal, a nie pokryty spre­jem kar­to­nowy kostium fana cosplayu. Mistrzow­skie wyko­na­nie. Sta­łam jak zacza­ro­wana może przez pięć sekund, po czym prze­szedł mnie dreszcz – tro­chę z zimna, a tro­chę dla­tego, że to coś na mnie patrzyło – i ruszy­łam dalej.

I wtedy. Poczu­łam. Się. Jak. Naj­gor­sza. Szuja.

Prze­cież sama jestem artystką i cho­dzę do tej par­szy­wie nud­nej roboty tylko po to, żeby stać mnie było na pła­ce­nie wygó­ro­wa­nego czyn­szu i miesz­ka­nie w tym mie­ście – jed­nym z naj­bar­dziej żywych, twór­czych i wpły­wo­wych ośrod­ków kul­tury na świe­cie. Oto na chod­niku, tuż przed moim nosem, stoi dzieło sztuki – impo­nu­jąca insta­la­cja, w którą twórca wło­żył masę wysiłku i mnó­stwo czasu, zapewne lata; która powstała, by ludzie zatrzy­mali się przed nią, spoj­rzeli i pomy­śleli. I oto ja, zobo­jęt­niała przez życie w wiel­kim mie­ście i umy­słowo wyczer­pana godzi­nami prze­su­wa­nia pik­seli na ekra­nie, nie potra­fię przy­sta­nąć przy czymś tak cudow­nym na dłu­żej.

Bar­dzo dobrze pamię­tam, co stało się potem, i czuję, że warto o tym opo­wie­dzieć. Zawró­ci­łam, pode­szłam do rzeźby, wspię­łam się na palce i powie­dzia­łam:

– Chyba powin­nam zadzwo­nić do Andy’ego. Co ty na to?

Robot, zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami, nie zare­ago­wał.

– Jeśli nie masz nic prze­ciwko temu, po pro­stu stój bez ruchu.

Wyję­łam tele­fon i wybra­łam wła­ściwy numer.

Ale zanim doj­dzie do roz­mowy, pozwolę sobie opo­wie­dzieć wię­cej o Andym!

Zmiany są nie­od­łączną czę­ścią ludz­kiego życia. W momen­tach dla nas prze­ło­mo­wych – na przy­kład na koniec stu­diów – myślimy czę­sto: „Na sto pro­cent, bez cie­nia wąt­pli­wo­ści, będę utrzy­my­wać kon­takt z tymi wszyst­kimi dro­gimi mojemu sercu, fan­ta­stycz­nymi ludźmi, z któ­rymi spę­dzi­łam tyle lat – nie­za­leż­nie od tego, że zarówno moje, jak i ich życie wła­śnie dia­me­tral­nie się zmie­nia”. A tak naprawdę rów­nie dobrze w tym samym momen­cie mogli­by­śmy usu­nąć tych wszyst­kich ludzi z grona zna­jo­mych na Face­bo­oku, bo niby gdzie i jak mie­li­by­śmy ich jesz­cze spo­tkać? Cóż, Andy’emu, Mai i mnie udało się (jak na razie) unik­nąć tego sce­na­riu­sza. Maya i ja oszu­ka­ły­śmy prze­zna­cze­nie, wpro­wa­dza­jąc się razem do nie­spełna czter­dzie­sto­me­tro­wego miesz­ka­nia. Z Andym było ina­czej – miesz­kał na dru­gim końcu mia­sta i pozna­li­śmy się dopiero na trze­cim roku. Na tam­tym eta­pie wybie­ra­ły­śmy z Mayą prak­tycz­nie te same zaję­cia, bo naprawdę bar­dzo się lubi­ły­śmy. Wszyst­kie zada­nia gru­powe wyko­ny­wa­ły­śmy razem. Ale pro­fe­sor Ken­nedy dzie­lił stu­den­tów na grupy trzy­oso­bowe, co ozna­czało, że dołą­czy do nas ktoś obcy. I jakoś tak się stało, że przy­cze­pił się do nas Andy (choć z jego per­spek­tywy pew­nie to my przy­cze­piłyśmy się do niego).

Koja­rzy­łam go z innych zajęć. Był dla mnie „tym kole­siem, który zgrywa pew­nego sie­bie o wiele bar­dziej, niż powi­nien”. Chudy, nie­zgrabny, blady jak ściana. Podej­rze­wa­łam, że prosi fry­zjera o takie cię­cie, które wyglą­dało, jakby ni­gdy się nie strzygł. Trzeba jed­nak przy­znać, że był mistrzem cię­tej – a do tego zwy­kle cel­nej i zabaw­nej – ripo­sty.

W ramach zada­nia mie­li­śmy stwo­rzyć iden­ty­fi­ka­cję wizu­alną dla wymy­ślo­nej marki nie­ist­nie­ją­cego pro­duktu. Opa­ko­wa­nie było ele­men­tem nie­obo­wiąz­ko­wym, nale­żało nato­miast przy­go­to­wać kilka pro­po­zy­cji logo­typu oraz prze­wod­nik po stylu (czyli nie­dużą ksią­żeczkę, która opi­suje wszyst­kim zain­te­re­so­wa­nym spo­sób pre­zen­ta­cji marki oraz zasady uży­wa­nia czcio­nek i kolo­rów w kon­kret­nych sytu­acjach). Razem z Mayą były­śmy prak­tycz­nie pewne, że przyj­dzie nam pra­co­wać nad wize­run­kiem jakiejś zmy­ślo­nej mod­nej i super­etycz­nej firmy, pro­du­ku­ją­cej dżinsy z kom­plet­nie bez­u­ży­tecz­nymi kie­sze­niami, czy coś w tym stylu. Choć szcze­rze mówiąc, stu­denci chyba naj­czę­ściej wybie­rali rze­mieśl­ni­czy bro­war. Naj­wy­raź­niej pła­ci­li­śmy masę pie­nię­dzy za te stu­dia tylko po to, by sno­bo­wać się na wiel­kich znaw­ców piwa.

Jestem prze­ko­nana, że gdyby nie Andy, tak by się to skoń­czyło. Chło­pak wyka­zy­wał jed­nak nie­zno­śny upór i jakimś cudem namó­wił nas, by tema­tem pro­jektu stała się „Żooy­po­opa”, czyli guma do żucia o smaku… pupy. Z początku jego argu­men­ta­cja wyda­wała nam się głu­pawa – tłu­ma­czył, że po dyplo­mie będziemy pra­co­wać dla samych nud­nych, sno­bi­stycz­nych marek, więc możemy sobie pozwo­lić na potrak­to­wa­nie tego pro­jektu z przy­mru­że­niem oka. Osta­tecz­nie zmie­ni­ły­śmy zda­nie, gdy ude­rzył w poważ­niej­sze tony.

– Dziew­czyny, posłu­chaj­cie – zaczął – to żadna sztuka poka­zać fajny pro­dukt w fajny spo­sób. Wła­śnie dla­tego wszy­scy wybie­rają takie pomy­sły. Ale to w grun­cie rze­czy straszna nuda. A gdy­by­śmy tak spra­wili, żeby coś skraj­nie głu­piego wyglą­dało świet­nie? Z kitu zro­bili hit? To dopiero wyzwa­nie. Do tego potrzebny jest talent. Pokażmy, że go mamy.

Pamię­tam ten moment wyraź­nie, bo wła­śnie wtedy zda­łam sobie sprawę, że Andy jest znacz­nie bar­dziej inte­re­su­jący, niż mi się począt­kowo wyda­wało.

Koń­cząc pro­jekt, czu­łam pewną wyż­szość nad resztą ludzi z roku, któ­rzy z takim prze­ję­ciem pla­no­wali stra­te­gie dla etycz­nych dżin­sów i rze­mieśl­ni­czych piw. Nasz pro­dukt wypadł naprawdę świet­nie. Andy oka­zał się – niby o tym wie­dzia­łam, ale nie sądzi­łam, że to takie ważne – nie­zwy­kle zdol­nym ilu­stra­to­rem, a połą­cze­nie jego rysun­ków ze zdol­no­ściami kali­gra­ficz­nymi i typo­gra­ficz­nymi Mai oraz moim wyczu­ciem kolo­rów dało zna­ko­mity efekt.

Tak się pozna­li­śmy i jestem za to ogrom­nie wdzięczna. Szcze­rze mówiąc, Andy był potrzebny, aby skon­tro­wać inten­syw­ność związku rodzą­cego się mię­dzy mną a Mayą. Po „Żooy­po­opie”, która wpra­wiła Ken­nedy’ego w taki zachwyt, że umie­ścił nasz pro­jekt na ofi­cjal­nej stro­nie kursu, robi­li­śmy razem wszystko. Współ­pra­co­wa­li­śmy nawet przy zle­ce­niach komer­cyj­nych. Od czasu do czasu Andy wpa­dał do nas z plan­szów­kami i zmu­szał do gra­nia. Potra­fi­li­śmy całymi wie­czo­rami roz­ma­wiać o poli­tyce, naszych marze­niach i oba­wach. To, że był mną wyraź­nie zauro­czony, w niczym nikomu nie prze­szka­dzało, bo wie­dział prze­cież, że jestem zajęta, a Maya chyba ni­gdy nie widziała w nim zagro­że­nia. Jakimś cudem nasz układ wytrzy­mał zakoń­cze­nie stu­diów i wciąż spo­ty­ka­ły­śmy się z zabaw­nym, dziw­nym, bystrym i głup­ko­wa­tym Andym Skamp­tem.

Do któ­rego wła­śnie dzwo­ni­łam o trze­ciej nad ranem.

– April, co jest, kuźwa…? Mamy śro­dek nocy.

– Cześć. Zna­la­złam coś, co powi­nie­neś zoba­czyć.

– Myślę, że to może pocze­kać do jutra.

– No nie wiem. To naprawdę duża sprawa. Weź ze sobą apa­rat. Czy Jason ma jakieś dodat­kowe oświe­tle­nie?

Jason był współ­lo­ka­to­rem Andy’ego i obaj marzyli o inter­ne­to­wej sła­wie. Udo­stęp­niali stre­amingi swo­ich gier wideo (zasięgi były marne) i pro­wa­dzili na YouTu­bie pod­cast, w któ­rym roz­ma­wiali o naj­lep­szych sce­nach śmierci w fil­mach i seria­lach. Z mojego punktu widze­nia cier­pieli na nie­ule­czalną dole­gli­wość tra­piącą całą masę dzia­nych face­tów, któ­rzy, na prze­kór licz­nym dowo­dom, żyli w prze­ko­na­niu, że światu naprawdę potrzebny jest kolejny kome­diowy pod­cast pro­wa­dzony przez dwóch bia­łych męż­czyzn. Brzmi to ostro, ale tak wtedy uwa­ża­łam. Dziś dosko­nale rozu­miem, że łatwo poczuć się nie­istot­nym, kiedy nikt nas nie obser­wuje. Zaczę­łam nawet słu­chać Śmierć­spot­ting i muszę przy­znać, że chło­paki są naprawdę zabawne.

– Cze­kaj… Co się wła­ści­wie dzieje? Co takiego mam zro­bić? – dopy­ty­wał.

– Masz przyjść pod Gra­mercy The­atre, przy­tar­gać ze sobą tyle sprzętu do nagry­wa­nia od Jasona, ile zdo­łasz, a ja gwa­ran­tuję, że nie poża­łu­jesz. Nawet nie myśl o powro­cie do tej two­jej gierki hen­tai, czy co tam robi­łeś… To jest lep­sze. Słowo.

– A gra­łaś w piątą część Wiśnio­wej Wróżki Kwia­tuszki? Skąd ta pew­ność, April May?

– Roz­łą­czam się… Do zoba­cze­nia za pięć minut.

Wci­snę­łam czer­woną słu­chawkę.

Kiedy cze­ka­łam na Andy’ego, minęło mnie kilka osób. Man­hat­tan nie jest już taki sza­lony jak kie­dyś, ale to wciąż mia­sto, które ni­gdy nie zasy­pia. A także mia­sto mówiące wszem wobec: „Mam wszystko tak bar­dzo gdzieś, że bar­dziej się nie da”. Prze­chod­nie obrzu­cali rzeźbę krót­kim spoj­rze­niem, nie zwal­nia­jąc kroku, tak jak i ja na samym początku. Pró­bo­wa­łam wyglą­dać na zajętą. Nowy Jork nie jest szcze­gól­nie nie­bez­pieczny, co nie zna­czy, że dwu­dzie­sto­trzy­latki sto­ją­cej samot­nie na ulicy w środku nocy na pewno nie spo­tka nic nie­mi­łego.

Poświę­ci­łam tych parę minut na uważne przyj­rze­nie się rzeź­bie. W tym mie­ście nawet o tak póź­nej porze nie jest ciemno, dookoła świe­ciła cała masa latarni, ale rzu­cane przez figurę głę­bo­kie cie­nie i jej impo­nu­jące roz­miary spra­wiały, że nie potra­fi­łam jej zro­zu­mieć. Była ogromna. Ważyła pew­nie kil­ka­set kilo­gra­mów. Zdję­łam ręka­wiczkę i dotknę­łam pal­cem meta­lo­wej powłoki, ze zdu­mie­niem odkry­wa­jąc, że nie jest chłodna. Nie była też wpraw­dzie cie­pła… ale bez wąt­pie­nia twarda. Ude­rzy­łam rzeźbę w oko­lice bio­der, nie roz­legł się jed­nak ocze­ki­wany przeze mnie meta­liczny brzdęk. Odgłos był raczej głu­chy, a potem usły­sza­łam cichy szum. Pomy­śla­łam, że może wła­śnie o to cho­dziło twórcy. Miesz­kańcy Nowego Jorku mieli po pro­stu wcho­dzić w inte­rak­cje z tym obiek­tem… odkry­wać jego wła­ści­wo­ści. W szkole arty­stycz­nej dużo się roz­my­śla o twór­czych celach i zało­że­niach. Nasta­wie­nie domyślne to: WIDZIEĆ SZTUKĘ → KRY­TY­KO­WAĆ SZTUKĘ.

W końcu zaprze­sta­łam ana­liz i zaczę­łam po pro­stu cie­szyć się rzeźbą. Coraz bar­dziej mi się podo­bała. Nie tylko jako wytwór innego czło­wieka, ale w taki spo­sób, w jaki może zachwy­cać naprawdę dobra sztuka. Przy­jem­nie się z nią obco­wało. Ni­gdy nie widzia­łam niczego podob­nego. Zachwy­cała mnie jej „trans­for­me­ro­wa­tość”. Ja sama nie odwa­ży­ła­bym się pod­jąć tematu robo­tów w swo­ich pra­cach… Nikt nie chce, by jego twór­czość koja­rzono z main­stre­amem. Arty­ście trudno wyobra­zić sobie gor­szy los.

Ale ta figura była zde­cy­do­wa­nie czymś wię­cej niż kre­atyw­nym cyta­tem z popkul­tury. Nie umia­łam jej przy­rów­nać do żad­nej innej zna­nej mi rzeźby ani w ogóle do cze­go­kol­wiek, co widzia­łam wcze­śniej. Przy­glą­da­łam się jej w głę­bo­kiej zadu­mie, z któ­rej wytrą­cił mnie dopiero Andy.

– Ożeż w mordę… – jęk­nął w zachwy­cie. Miał ze sobą ple­cak, trzy fute­rały i dwa sta­tywy.

– Taa – odpar­łam.

– To. Jest. GENIALNE.

– Wiem… A tak nie­wiele bra­ko­wało, żebym ją olała. Pomy­śla­łam, że to po pro­stu kolejny „zaje­bi­ście fajny nowo­jor­ski bajer”, nawet nie zwol­ni­łam kroku. Ale po chwili zorien­to­wa­łam się, że nic o niej nie sły­sza­łam i powi­nie­neś się o tym dowie­dzieć, prze­cież cią­gle cze­kasz na temat, który okaże się twoim wiel­kim inter­ne­to­wym vira­lem. Dla­tego posta­no­wi­łam jej dla cie­bie pil­no­wać.

– Cze­kaj, cze­kaj… Czy dobrze rozu­miem, że kiedy zoba­czy­łaś tę wielką, piękną, musku­larną postać, w two­jej gło­wie poja­wił się ANDY Skampt? – spy­tał, wska­zu­jąc na sie­bie kciu­kami.

– LOL – prych­nę­łam. – Po pro­stu chcia­łam ci zro­bić przy­sługę, oto i ona. Wystar­czy, że podzię­ku­jesz.

Andy, odro­binę zmie­szany, podał mi sta­tyw.

– W takim razie zacznijmy roz­sta­wiać sprzęt. I to szybko, zanim ktoś z tele­wi­zji się tu napa­to­czy i zgar­nie nam temat.

Pięć minut póź­niej kamera była na sta­ty­wie, reflek­tory na bate­rie rzu­cały ośle­pia­jące świa­tło, a Andy koń­czył moco­wać mikro­fon do klapy kurtki. Nie wyglą­dał już tak nie­po­waż­nie jak na stu­diach. Prze­stał nosić bejs­bo­lówki z dur­nymi napi­sami, a nie­sforną (czy raczej nie­ty­pową) fry­zurę zamie­nił na krót­sze, swo­bodne cię­cie dopa­so­wane do kształtu twa­rzy. A jed­nak, cho­ciaż mie­rzył dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów wię­cej niż ja i byli­śmy w tym samym wieku, wciąż spra­wiał wra­że­nie o pięć lat młod­szego ode mnie.

– April – zaczął.

– No?

– Myślę, że to ty powin­naś sta­nąć przed kamerą.

W odpo­wie­dzi wyda­łam z sie­bie zdez­o­rien­to­wane chrząk­nię­cie.

– Stary, to twoje marze­nie, nie moje. Nie mam zie­lo­nego poję­cia o YouTu­bie.

– Cho­dzi o to, że… No wiesz… – wił się w odpo­wie­dzi.

Z per­spek­tywy czasu – choć ni­gdy go o to nie zapy­ta­łam – uwa­żam, że Andy już w tam­tym momen­cie mógł rozu­mieć powagę sytu­acji. Przy­naj­mniej czę­ściowo; nie miał prze­cież poję­cia, jak to się poto­czy.

– Niech ci się tylko nie wydaje, że będę ci cokol­wiek dłużna, bo zała­twisz mi chwilę inter­ne­to­wej sławy. Wcale mi na tym nie zależy.

– Oj, dobra. Cho­dzi o to, że nie potra­fisz obsłu­żyć tego sprzętu – tłu­ma­czył, wyraź­nie szu­ka­jąc wymówki. Nie mogłam zro­zu­mieć dla­czego.

– Okej, za kamerą jestem do bani, ale nie­wiele lepiej zacho­wuję się przed obiek­ty­wem. Ty i Jason nada­je­cie w inter­ne­cie całymi dniami, a ja w sumie nie korzy­stam nawet z Face­bo­oka.

– Masz za to konto na Insta­gra­mie.

– To co innego – uśmiech­nę­łam się krzywo.

– Nie do końca. Wiem, że nie wrzu­casz tam byle czego. Mnie nie oszu­kasz. Jesteś cyfrową dziew­czyną w cyfro­wym świe­cie, April. Każde z nas wie, jak wystę­po­wać przed publicz­no­ścią.

Byłam Andy’emu wdzięczna za to bez­ce­re­mo­nialne pod­su­mo­wa­nie. Miał cał­ko­witą rację. Uda­wa­łam, że nie dbam o media spo­łecz­no­ściowe, i fak­tycz­nie wola­łam pro­wa­dzić dys­ku­sje w praw­dzi­wych gale­riach niż na Twit­te­rze. Ale nie żyłam aż tak poza sie­cią, jak bym chciała. Iry­ta­cja sta­ran­nie wykre­owa­nymi inter­ne­to­wymi per­so­nami była ele­men­tem mojej wła­snej sta­ran­nie wykre­owa­nej per­sony. Mimo to oboje czu­li­śmy, że uza­sad­nie­nie Andy’ego jest w tym wypadku nacią­gane.

– Andy, powiedz, o co biega naprawdę.

– No bo – wziął głę­boki wdech – uwa­żam, że dla autora lub autorki tej rzeźby będzie lepiej, jeśli to ty o niej opo­wiesz. Ja jestem bła­znem. Dobrze wiem, jak wyglą­dam. Nikt nie bie­rze mnie na serio. A ty, w tym twoim dwu­rzę­do­wym płasz­czu i z wydat­nymi kośćmi policz­ko­wymi, wyglą­dasz jak praw­dziwa artystka. Spra­wiasz wra­że­nie kogoś, kto zna się na rze­czy. Fak­tycz­nie wiesz, o czym mówisz, i umiesz to robić, dziew­czyno. Jeśli ja się do tego zabiorę, wyj­dzie z tego jeden wielki żart. Poza tym to ty ją zna­la­złaś.

W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści ludzi z kie­runku naprawdę dużo czasu poświę­ca­łam na stu­dio­wa­nie sztuki. Róż­nica mię­dzy sztuką a pro­jek­to­wa­niem gra­ficz­nym może się na pierw­szy rzut oka wyda­wać nie­oczy­wi­sta. Sztuka jest dla sztuki, ist­nieje dla samej sie­bie. Z kolei pro­jek­to­wa­nie to forma sztuki, która służy innym celom. Można je przy­rów­nać do inży­nie­rii wizu­al­nej. Swoje stu­dia zaczę­łam od sztuk pięk­nych, ale pod koniec pierw­szego seme­stru doszłam do wnio­sku, że pew­nego dnia będę chciała pójść do pracy. Prze­nio­słam się więc na mar­ke­ting, który szybko znie­na­wi­dzi­łam, i tak, parę zmian póź­niej, tra­fi­łam na gra­fikę. I zosta­łam. Wciąż jed­nak poświę­ca­łam na śle­dze­nie man­hat­tań­skiej sceny arty­stycz­nej wię­cej czasu i ener­gii niż moi kole­dzy i kole­żanki ze stu­diów. Mię­dzy innymi z tego powodu tak bar­dzo chcia­łam tu zostać. Zabrzmi to nie­mą­drze, ale sta­tus dwu­dzie­sto­kil­ku­let­niej miesz­kanki Nowego Jorku spra­wiał, że czu­łam się ważna. Choć sama nie two­rzy­łam sztuki, to przy­naj­mniej pra­co­wa­łam w tym genial­nym mie­ście, z dala od rodzi­ców i ich przy­ziem­nego świata wypeł­nio­nego sprzę­tem mle­czar­skim.

Andy nie wyglą­dał, jakby miał ustą­pić, a ja doszłam do wnio­sku, że to w grun­cie rze­czy nic takiego. Wpię­łam mikro­fon po wewnętrz­nej stro­nie bluzki. Na kablu czu­łam jesz­cze cie­pło ciała Andy’ego. Reflek­tory mnie ośle­piały, ledwo widzia­łam obiek­tyw kamery. Zro­biło się zimno, wiał lekki wie­trzyk, na chod­niku nie było nikogo poza nami.

– Gotowa? – zapy­tał Andy.

– Daj mi mikro­fon – powie­dzia­łam, wska­zu­jąc na leżącą na ziemi otwartą torbę.

– Majk w kla­pie leci, nie potrze­bu­jesz nic wię­cej.

Nie rozu­mia­łam tego żar­gonu, ale mniej wię­cej zała­pa­łam, o co cho­dzi.

– Potrze­buję rekwi­zytu… – wyja­śni­łam. – Wiesz, że niby… prze­pro­wa­dzam z tym czymś wywiad.

– Aaa… jasne… – przy­tak­nął i podał mi mikro­fon.

– Okej – powie­dzia­łam.

– Dobra, krę­cimy.Roz­dział 2

Dobra, krę­cimy.

Pew­nie sły­sze­li­ście, jak Andy wypo­wiada te słowa… O ile jeste­ście ludźmi i macie dostęp do inter­netu. Nie­za­leż­nie od tego, w jakim języku mówi­cie albo czy posia­da­cie urzą­dze­nie elek­tro­niczne. Czy jeste­ście chiń­skimi miliar­de­rami, czy nowo­ze­landz­kimi hodow­cami owiec. Na pewno sły­sze­li­ście te słowa. Znają je człon­ko­wie zbroj­nych bojó­wek w Nepalu. To naj­czę­ściej wyświe­tlane nagra­nie w histo­rii ludz­ko­ści. Google sza­cuje, że fil­mik zaty­tu­ło­wany Nowo­jor­ski Carl zoba­czyło dzie­więć­dzie­siąt cztery pro­cent żyją­cych ówcze­śnie miesz­kań­ców Ziemi. Z któ­rych dziś zapewne spora liczba nie żyje.

Andy zmon­to­wał nagra­nie i oto co mniej wię­cej z tego wyszło:

Wyglą­dam kosz­mar­nie. Nie spa­łam od dwu­dzie­stu czte­rech godzin. Prak­tycz­nie nie mam maki­jażu, a ponie­waż dress code mojej firmy można pod­su­mo­wać zda­niem „noś się tak, jakby na niczym ci nie zale­żało”, jestem ubrana w dżin­sową kurtkę nacią­gniętą na białą bluzę z kap­tu­rem. Moje dżinsy mają na kola­nach dziury, więc zaczy­nam mar­z­nąć. Ciemne włosy opa­dają bez­ład­nie na ramiona, reflek­tor razi, ale wal­czę, by nie mru­żyć oczu. No dobra, w sumie nie wyglą­dam naj­go­rzej. A może widzia­łam ten fil­mik już tyle razy, że zgu­bi­łam resztki wstydu. Moje oczy są z natury tak ciemne, że trudno dostrzec w nich źre­nice nawet w peł­nym słońcu. Zęby aż lśnią w świe­tle ledo­wych lamp Jasona. Z jakie­goś powodu bije ze mnie radość. Chyba łapie mnie głu­pawka z nie­wy­spa­nia. Mam lekką chrypkę.

– Cześć wszyst­kim! Tu April May, pro­sto ze skrzy­żo­wa­nia Dwu­dzie­stej Trze­ciej Ulicy i Alei Lexing­ton. Jest ze mną nie­spo­dzie­wany i dość szcze­gólny gość. Poja­wił się tutaj dziś, przed trze­cią w nocy. Niczym sta­ro­żytny wojow­nik z jakiejś obcej cywi­li­za­cji pil­nuje wej­ścia do restau­ra­cji Chi­po­tle Mexi­can Grill, znaj­du­ją­cej się po sąsiedzku z Gra­mercy The­atre. Jego spoj­rze­nie jest lodo­wate, ale znaj­duję w tym pewne pocie­sze­nie, bo mam wra­że­nie, że mówi: „Hej, nikt z nas nie ogar­nia… Nawet trzy­me­trowy, meta­lowy robot bojowy. Życie ci ciąży? Nie martw się… i tak nic nie zna­czysz!”. Czy czuję się pew­niej, mając świa­do­mość, że strzeże mnie ktoś taki jak on? Ani tro­chę! Ale może w życiu wcale nie cho­dzi o to, żeby czuć się bez­piecz­nie!

Kiedy to mówię, jakaś para wra­ca­jąca do domu po dłu­giej nocy zerka na nas przez ramię, ale bar­dziej inte­re­suje ich kamera niż sto­jący tuż obok olbrzymi ROBOT.

Kamera prze­suwa się nagle. Zacię­łam się i przez parę sekund mam­ro­ta­łam coś bez sensu jak kre­tynka, a Andy zapew­niał mnie, że to wszystko wytnie.

– Ma na imię… Carl! Cześć, Carl! – mówię w końcu i kie­ruję mikro­fon w stronę meta­lo­wego wojow­nika, sta­jąc na pal­cach.

Jestem drobna, nie mam nawet metra sześć­dzie­się­ciu, Carl wydaje się więc jesz­cze więk­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści. Odpo­wiada mil­cze­niem.

– Oto robot praw­dzi­wie oszczędny w sło­wach. Jego wygląd mówi za to wiele.

Kolejne cię­cie. W następ­nym uję­ciu znów patrzę pro­sto w obiek­tyw.

– Carl: nie­ru­chomy, solidny i zaska­ku­jąco cie­pławy w dotyku trzy­me­trowy robot, któ­rego obec­ność naj­wy­raź­niej wcale nie dziwi nowo­jor­czy­ków.

Cię­cie.

– Co sądzą na jego temat miesz­kańcy naszego mia­sta? Czy biorą go za insta­la­cję arty­styczną? A może za czyjś nie­udany pro­jekt, wyeks­mi­to­wany wraz z nie­pła­cą­cym czyn­szu loka­to­rem? Zapo­mniany rekwi­zyt z pobli­skiego planu fil­mo­wego? Czy mia­sto, które ni­gdy nie śpi, stało się mia­stem, które jest zbyt fajne, by dostrzec nawet naj­bar­dziej wyjąt­kowe wyda­rze­nia? Nie, pocze­kaj­cie. Jeden młody czło­wiek wła­śnie się zatrzy­mał. Zapy­tajmy go, co myśli.

W kolej­nym uję­ciu kie­ruję sztuczny mikro­fon w stronę Andy’ego.

– Jak się nazy­wasz?

– Andy Skampt – odpo­wiada; z jakie­goś powodu wydaje się bar­dziej zde­ner­wo­wany ode mnie.

– Czy potwier­dzasz, że przed wej­ściem do restau­ra­cji Chi­po­tle stoi trzy­me­trowy robot?

– Tak.

– A czy zgo­dzisz się ze mną, że to nie jest nor­malne, do cho­lery?

– Mhm.

– Jak sądzisz, o co tu cho­dzi?

– Nie mam poję­cia. Carl w grun­cie rze­czy mnie prze­raża.

– Dzię­kuję, Andy.

Cię­cie.

– I to na razie tyle, dro­dzy miesz­kańcy tego świata. Ogromny, dostojny, zaska­ku­jąco cie­pławy robo­tyczny wojow­nik przy­był do Nowego Jorku, a jego bez­ruch wydał nam się wystar­cza­jąco inte­re­su­jący, by nakrę­cić o nim kil­ku­mi­nu­towy fil­mik.

Mój komen­tarz towa­rzy­szył zbli­że­niom robota, który stał jak słup soli, ale aż tęt­nił poten­cja­łem ruchu i ener­gią skrzącą się tuż pod powierzch­nią pan­ce­rza.

Kiedy sta­łam przed kamerą, cały czas myśla­łam o tym, kto go stwo­rzył. O brat­niej, kre­atyw­nej duszy, która dała z sie­bie tak wiele, by powo­łać na świat to abso­lut­nie fan­ta­styczne dzieło – i o tym, że bez­duszny świat naj­wy­raź­niej zamie­rzał je zigno­ro­wać. Pró­bo­wa­łam wczuć się w tego tajem­ni­czego twórcę. Zro­zu­mieć, po co ten robot w ogóle powstał, jed­no­cze­śnie besz­ta­jąc w myślach miesz­kań­ców tego świata, nie­czu­łych na piękno i formę. UWAGA, NOWO­JOR­CZYCY! ZACZNIJ­CIE W KOŃCU DOCE­NIAĆ TE WSZYST­KIE ZAJE­BI­STE RZE­CZY DOOKOŁA WAS! Pra­gnę­łam, by ludzie się prze­bu­dzili i choć przez chwilę po pro­stu popa­trzyli na ten wyjąt­kowy wytwór ludz­kiej ręki. Z per­spek­tywy czasu – prze­za­bawne było to pra­gnie­nie.

– Mamy to?

– Tak, wyszło fan­ta­stycz­nie. Jesteś prze­uro­cza i mądra, inter­net cię poko­cha.

– Och, zawsze o tym marzy­łam – odpo­wie­dzia­łam z kamienną twa­rzą. – Ale teraz jestem śmier­tel­nie zmę­czona.

– Kumam. Co w ogóle robi­łaś tutaj o tej porze?

– Poza obser­wo­wa­niem robota giganta? Wiesz, jak jest, kolejny dzień w biu­rze, kolejne pożary do gasze­nia.

– Przy­naj­mniej masz robotę.

Andy pró­bo­wał szczę­ścia jako fre­elan­cer, na co mogą sobie pozwo­lić ludzie, któ­rzy nie mar­twią się spłatą kre­dytu stu­denc­kiego, bo ich ojco­wie są obrzy­dli­wie boga­tymi praw­ni­kami w Hol­ly­wood.

I tak prze­sta­li­śmy roz­ma­wiać o Carlu. Andy nakrę­cił jesz­cze parę zbli­żeń, ja w tym cza­sie narze­ka­łam na pracę, a on opo­wia­dał o nowym klien­cie, który zaży­czył sobie, by logo­typ jego firmy był bar­dziej „kom­pu­te­rowy”. W pew­nym momen­cie, chcąc nakrę­cić b-roll, sta­nę­łam Andy’emu na ramio­nach, by zna­leźć się jak naj­bli­żej twa­rzy robota. Roz­ma­wia­li­śmy o pracy i życiu, aż zro­biła się pra­wie czwarta nad ranem.

– To była strasz­nie dziwna i strasz­nie fajna noc, April May. Dzięki, że wycią­gnę­łaś mnie z domu na to zimno i namó­wi­łaś do nakrę­ce­nia fil­miku o robo­cie.

– A ja dzię­kuję, że przy­sze­dłeś. I nie, nie wpadnę teraz do cie­bie, żeby poto­wa­rzy­szyć ci w mon­tażu. Idę spać. Jeśli zadzwo­nisz przed połu­dniem, nabiję cię na ten szpi­ku­lec na czubku głowy Carla.

– Zawsze do usług.

– Do zoba­cze­nia jutro.

Wsia­dłam do metra, ruszy­łam w stronę domu, wyci­szy­łam tele­fon. Tam­tej nocy spa­łam tak dobrze, jak ni­gdy wcze­śniej i ni­gdy póź­niej. Chyba że po śmierci.Roz­dział 4

Tamtego dnia dowie­dzia­łam się, że udzie­la­nie wywia­dów przed kame­rami to okropny spo­sób na spę­dze­nie wol­nego wie­czoru, za to świetny na zaro­bie­nie dwu­dzie­stu tysięcy dola­rów. Dość szybko się oka­zało, że mogłam zupeł­nie odpu­ścić domowy maki­jaż, bo więk­szość czasu, który spę­dzi­łam w stu­diu, zajęły przy­go­to­wa­nia. Pro­gram musiał się udać per­fek­cyj­nie. A to z kolei ozna­czało, że nie­mal od razu po tym, jak prze­kro­czy­łam próg budynku, porwano mnie do gar­de­roby, gdzie nama­lo­wano mi kom­plet­nie nową twarz. Co cie­kawe, kiedy w prze­lo­cie udało mi się poroz­ma­wiać z Andym, oka­zało się, że pod­czas gdy ja sie­dzia­łam przed lustrem, on wci­nał dar­mowe pączki, roz­wa­lony na skó­rza­nej kana­pie.

Powie­dzieć, że nie oglą­dam pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych, to jak nic nie powie­dzieć. Uni­ka­łam ich jak ognia – zarówno peł­nych wydań, jak i frag­men­tów wrzu­ca­nych do mediów spo­łecz­no­ścio­wych. Wie­rzy­łam (a raczej chcia­łam wie­rzyć), że żyję w bańce i nie doty­kają mnie wyda­rze­nia, o któ­rych trzeba wie­dzieć.

Tego wie­czoru odby­łam przy­spie­szony kurs dzien­ni­kar­stwa infor­ma­cyj­nego. Oto czego się dowie­dzia­łam:

Sta­cje tele­wi­zyjne poświę­cają masę czasu i pie­nię­dzy, żeby robić dobre wra­że­nie, bo tak naprawdę nie ma w nich nic szcze­gól­nie impo­nu­ją­cego. Zaj­rza­łam za kur­tynę i czar prysł. Stu­dio tele­wi­zyjne oka­zało się zwy­kłym poko­jem dla zwy­kłych ludzi. Nie­któ­rzy są cał­kiem spoko, inni robią wokół sie­bie dużo szumu, co pew­nie pozwala masko­wać brak pew­no­ści sie­bie. Tym samym stu­dio nie róż­niło się szcze­gól­nie od dowol­nego innego pomiesz­cze­nia, w któ­rym gro­ma­dzą się istoty ludz­kie. Róż­nica pole­gała na tym, że jego prze­strzeń była w poło­wie wykoń­czona na wysoki połysk, a w poło­wie skła­dała się z suro­wego betonu i rusz­to­wań.

Zupeł­nie jakby jakiś maga­zyn zde­rzył się z hote­lo­wym holem i nikt nie posprzą­tał powsta­łego w ten spo­sób bała­ganu.

Wydaje mi się, że ta meta­fora nie­źle opi­suje też ludzi z tele­wi­zji – na poły nud­nych nor­mal­sów, na poły cho­dzące kary­ka­tury samych sie­bie. Są tak absur­dal­nie „tele­wi­zyjni”, jakby naśmie­wali się z samych sie­bie. Mówią w bar­dzo spe­cy­ficzny spo­sób, który w niczym nie przy­po­mina języka nor­mal­nych ludzi. Brzmi on natu­ral­nie, gdy sły­szymy go z ekranu, ale w praw­dzi­wym życiu wywo­łuje raczej reak­cje w stylu: „Zaraz, chwila, moment… Czemu tak dziw­nie gadasz?”.

W tym miej­scu pozwolę sobie prze­sko­czyć w chro­no­lo­gii wyda­rzeń do momentu, w któ­rym wywiady stały się dla mnie chle­bem powsze­dnim, a w mojej gło­wie poja­wiły się pewne Prze­my­śle­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: