Absolutnie fantastyczna sprawa - ebook
Absolutnie fantastyczna sprawa - ebook
Wędrująca przez Nowy Jork o trzeciej nad ranem dwudziestotrzyletnia April May napotyka na ulicy gigantyczną rzeźbę. Zachwycona widokiem trzymetrowego transformersa w samurajskiej zbroi, namawia swojego kumpla Andy’ego do uwiecznienia znaleziska w krótkim filmiku, który szybko ląduje na YouTubie. Następny dzień okazuje się dla April pierwszym dniem nowego, viralowego życia. Gdy takie same roboty pojawiają się w kilkunastu miastach na świecie – od Pekinu po Buenos Aires – April, jako pierwszy świadek tego wydarzenia, sama staje się przedmiotem ogromnego zainteresowania mediów.
Dziewczyna postanawia wykorzystać sytuację, by zostawić po sobie jakiś ślad na ziemi. Musi jednak zmierzyć się z konsekwencjami niespodziewanej sławy – z tym, jak popularność wpływa na relacje z ludźmi, bezpieczeństwo i poczucie tożsamości. Publiczność bacznie jej się przygląda, z nadzieją, że uda jej się odgadnąć nie tylko kim są tajemniczy przybysze, ale też po co pojawili się wśród nas.
Niezwykły debiut literacki Hanka Greena, brata słynnego pisarza Johna Greena, jest porywającą, napisaną z rozmachem powieścią, której młoda bohaterka z dnia na dzień zostaje celebrytką – nieświadoma, że jest przy tym częścią historii tak wielkiej i zdumiewającej, że trudno to sobie wyobrazić.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-322-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słuchajcie, zdaję sobie sprawę, że przywiodła was tu ochota na porywającą opowieść, w której pojawią się intrygi, tajemnice, przygody, ktoś otrze się o śmierć, a ktoś umrze naprawdę. Jednak zanim do tego przejdziemy (choć możecie oczywiście zacząć lekturę od rozdziału trzynastego, przecież wam nie zabronię), musicie zrozumieć, że ja, April May, jestem nie tylko chodzącym objawieniem – jednym z najważniejszych w historii ludzkości – lecz także dwudziestoparoletnią kobietą, która popełniła kilka błędów. Mam przy tym nad wami tę przewagę, że to ja tu pociągam za sznurki. To moja historia i będę ją opowiadała tak, jak chcę. Przy okazji poznacie nie tylko moje przygody, ale i mnie samą – z góry uprzedzam: bez dramatów się nie obędzie. Postaram się być z wami tak szczera, jak to możliwe, ale wątpię, by udało mi się zachować pełen obiektywizm w stosunku do własnej osoby. Jeśli w ogóle wyciągniecie z tej historii coś dla siebie, to prawdopodobnie na koniec nie opowiecie się po żadnej ze stron i ze zrozumieniem przyjmiecie, że jestem (a przynajmniej byłam) tylko człowiekiem.
* * *
Odczuwałam tę ludzką marność szczególnie mocno, wlokąc swój zmęczony odwłok do domu Dwudziestą Trzecią Ulicą o 2.45 nad ranem, po szesnastogodzinnym maratonie w start-upie, którego nazwy (za sprawą podpisanej przeze mnie cholernie niekorzystnej umowy) nie mogę wyjawić. Studia artystyczne mogą się wydawać kiepską decyzją pod względem finansowym – zwłaszcza jeśli na sfinansowanie tej wydumanej ścieżki edukacyjnej bierze się jeden kredyt studencki za drugim. Oczywiście ja tak właśnie zrobiłam. Moi rodzice są właścicielami prężnie działającej firmy dystrybuującej sprzęt mleczarski do małych i średnich gospodarstw. Sprzęt, czyli na przykład te ustrojstwa, które przyczepia się do krów, żeby je wydoić – tym właśnie handlowali. Interes szedł dobrze, na tyle dobrze, że gdybym poszła na uczelnię stanową, naszą rodzinę byłoby na to stać. Wybrałam jednak inaczej. Wzięłam kredyt. I to więcej niż jeden. Po parokrotnej zmianie specjalizacji (marketing, sztuki piękne, fotografia, ilustracja) zdecydowałam się na przyziemne (ale przynajmniej praktyczne) projektowanie graficzne, po którego ukończeniu poszłam do pracy; najważniejszym kryterium była pensja w wysokości pozwalającej mi na samodzielne utrzymanie się w Nowym Jorku, a tym samym wyprowadzkę z domu rodziców w Północnej Kalifornii.
Robota, o której mowa, to ten przeklęty start-up, finansowany przez tabun bogaczy mających tylko jedno, przeokropnie nudne marzenie: jeszcze więcej pieniędzy. Pracując w tym miejscu, stałam się członkinią start-upowej „rodziny”. Jeśli więc cokolwiek szło nie tak, pojawiało się zadanie do zrobienia na wczoraj, jeśli inwestor się o coś pieklił albo po prostu bo tak, siedziałam w firmie do trzeciej w nocy. Czego, szczerze mówiąc, nienawidziłam. Nie mogłam znieść myśli, że opracowywana przez nas aplikacja do zarządzania czasem była pomysłem kretyńskim i nikomu w niczym nie pomagała. Wkurzało mnie też, że chociaż wzięłam tę robotę wyłącznie dla kasy, szefostwo wymagało, bym traktowała ją jak najważniejszą rzecz na świecie. Oznaczało to także, że brakowało mi czasu na projekty osobiste.
ALE!
Pracowałam jako graficzka, czyli zgodnie z wykształceniem, i zarabiałam wystarczająco, żeby opłacić czynsz, a nie minął nawet rok, od kiedy otrzymałam dyplom. Wprawdzie warunki zatrudnienia były zbliżone do niewolnictwa, a połowa pensji szła na nocleg w salonie dwupokojowego mieszkania, ale jakoś dawałam radę.
Trochę rozminęłam się z prawdą. Owszem, moje łóżko stało w salonie, noce spędzałam jednak głównie w drugim pokoju – w sypialni Mai. Nie mieszkałyśmy ze sobą: byłyśmy współlokatorkami, a April-z-przeszłości zależałoby na tym rozróżnieniu. W czym tkwi różnica? Cóż, zanim wylądowałyśmy pod jednym dachem, nie byłyśmy parą. Wejście w związek ze współlokatorką to rozwiązanie wygodne, ale niepozbawione pewnej niezręczności. W końcu mieszkałyśmy ze sobą przez większość studiów. W momencie rozpoczęcia tej historii byłyśmy ze sobą od ponad roku.
Kiedy z kimś się mieszka, a potem zaczyna się z tą osobą być, to w jakich właściwie okolicznościach pada propozycja wspólnego zamieszkania? W przypadku moim i Mai wyglądało to następująco: „Może wyniosłabyś ten używany materac z pokoju dziennego, żebyśmy mogły oglądać Netfliksa jak ludzie, siedząc na kanapie?”, na co odpowiedziałam: „Nie ma mowy, jesteśmy tylko współlokatorkami, które ze sobą chodzą”. Dlatego w naszym salonie wciąż jest dodatkowe miejsce do spania.
Uprzedzałam, że bez dramatów się nie obędzie.
Ale wróćmy lepiej do tamtej pamiętnej styczniowej nocy. Nowa wersja naszej durnej aplikacji miała być dostępna w App Store już za tydzień. Siedziałam w pracy tak długo, bo czekałam na zatwierdzenie ostatnich poprawek interfejsu użytkownika i paru innych równie nudnych bzdetów. Zamiast przyjść do biura wcześniej, zostałam po godzinach – od zawsze bardziej mi to pasowało. Mój mózg zlasował się od prób zrozumienia mglistych wytycznych szefostwa, które nie odróżniało grafiki rastrowej od wektorowej. Wreszcie wyszłam z budynku (wynajmowaliśmy część przestrzeni coworkingowej, nie osobne biuro) i trzy minuty później byłam na stacji metra.
Automat przy wejściu odrzucił moją kartę MetroCard BEZ ŻADNEGO POWODU. Na biurku w pracy leżała zapasowa, a ponieważ nie wiedziałam, ile kasy mam na tej odrzuconej, wyglądało na to, że najrozsądniej będzie wrócić do biura.
Zapala się zielone, przechodzę więc na drugą stronę Dwudziestej Trzeciej; taksówkarz ryczy klaksonem, jakbym nie miała prawa być na przejściu. Sorry, stary, chyba wiem, jakie mam światło. Skręcam w stronę biura i zauważam to coś od razu. Z każdym krokiem nabieram pewności, że to naprawdę… ale to NAPRAWDĘ niezwykła rzeźba.
Jest GENIALNA, a do tego „nowojorsko genialna”. Wiecie, co mam na myśli?
Jak by to wyjaśnić? Zdaje się, że… cóż… w Nowym Jorku ludzie potrafią poświęcić dziesięć lat na próby stworzenia czegoś naprawdę świetnego; czegoś, co odda istotę jakiejś idei tak doskonale, że nagle świat stanie się dziesięć razy bardziej zrozumiały. Czegoś pięknego, o mocnym przekazie; czegoś, na co twórca przeznaczył sporą część życia. Lokalne media szybko podchwytują temat, przez chwilę wszyscy wzdychają: „Nieźle!”, by nazajutrz puścić to w niepamięć i zachwycić się kolejną ABSOLUTNIE GENIALNĄ I FANTASTYCZNĄ RZECZĄ. Nie oznacza to, że poprzednie obiekty zachwytu nie są cudowne i wyjątkowe… Smutna prawda jest taka, że gdy w jednym miejscu mieszka tylu ludzi, którzy robią świetne rzeczy, trudno uniknąć pewnego zblazowania.
Tak się właśnie czułam tamtej nocy, patrząc na trzymetrowego transformera ubranego w zbroję samurajską z wypukłym napierśnikiem, wiszącym dobre półtora metra nad moją głową. Robot po prostu stał na środku chodnika. Biła z niego energia i moc. Sprawiał wrażenie, jakby miał zaraz zwrócić się w moim kierunku i wbić we mnie władcze spojrzenie. Na razie pozostawał jednak w bezruchu i niemal wzgardliwym milczeniu, jakby świat nie zasługiwał na jego uwagę. Latarnie oświetlały pancerz – metalową mozaikę matowej jak noc czerni oraz lustrzanego srebra. Nie ulegało wątpliwości, że to prawdziwa stal, a nie pokryty sprejem kartonowy kostium fana cosplayu. Mistrzowskie wykonanie. Stałam jak zaczarowana może przez pięć sekund, po czym przeszedł mnie dreszcz – trochę z zimna, a trochę dlatego, że to coś na mnie patrzyło – i ruszyłam dalej.
I wtedy. Poczułam. Się. Jak. Najgorsza. Szuja.
Przecież sama jestem artystką i chodzę do tej parszywie nudnej roboty tylko po to, żeby stać mnie było na płacenie wygórowanego czynszu i mieszkanie w tym mieście – jednym z najbardziej żywych, twórczych i wpływowych ośrodków kultury na świecie. Oto na chodniku, tuż przed moim nosem, stoi dzieło sztuki – imponująca instalacja, w którą twórca włożył masę wysiłku i mnóstwo czasu, zapewne lata; która powstała, by ludzie zatrzymali się przed nią, spojrzeli i pomyśleli. I oto ja, zobojętniała przez życie w wielkim mieście i umysłowo wyczerpana godzinami przesuwania pikseli na ekranie, nie potrafię przystanąć przy czymś tak cudownym na dłużej.
Bardzo dobrze pamiętam, co stało się potem, i czuję, że warto o tym opowiedzieć. Zawróciłam, podeszłam do rzeźby, wspięłam się na palce i powiedziałam:
– Chyba powinnam zadzwonić do Andy’ego. Co ty na to?
Robot, zgodnie z przewidywaniami, nie zareagował.
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, po prostu stój bez ruchu.
Wyjęłam telefon i wybrałam właściwy numer.
Ale zanim dojdzie do rozmowy, pozwolę sobie opowiedzieć więcej o Andym!
Zmiany są nieodłączną częścią ludzkiego życia. W momentach dla nas przełomowych – na przykład na koniec studiów – myślimy często: „Na sto procent, bez cienia wątpliwości, będę utrzymywać kontakt z tymi wszystkimi drogimi mojemu sercu, fantastycznymi ludźmi, z którymi spędziłam tyle lat – niezależnie od tego, że zarówno moje, jak i ich życie właśnie diametralnie się zmienia”. A tak naprawdę równie dobrze w tym samym momencie moglibyśmy usunąć tych wszystkich ludzi z grona znajomych na Facebooku, bo niby gdzie i jak mielibyśmy ich jeszcze spotkać? Cóż, Andy’emu, Mai i mnie udało się (jak na razie) uniknąć tego scenariusza. Maya i ja oszukałyśmy przeznaczenie, wprowadzając się razem do niespełna czterdziestometrowego mieszkania. Z Andym było inaczej – mieszkał na drugim końcu miasta i poznaliśmy się dopiero na trzecim roku. Na tamtym etapie wybierałyśmy z Mayą praktycznie te same zajęcia, bo naprawdę bardzo się lubiłyśmy. Wszystkie zadania grupowe wykonywałyśmy razem. Ale profesor Kennedy dzielił studentów na grupy trzyosobowe, co oznaczało, że dołączy do nas ktoś obcy. I jakoś tak się stało, że przyczepił się do nas Andy (choć z jego perspektywy pewnie to my przyczepiłyśmy się do niego).
Kojarzyłam go z innych zajęć. Był dla mnie „tym kolesiem, który zgrywa pewnego siebie o wiele bardziej, niż powinien”. Chudy, niezgrabny, blady jak ściana. Podejrzewałam, że prosi fryzjera o takie cięcie, które wyglądało, jakby nigdy się nie strzygł. Trzeba jednak przyznać, że był mistrzem ciętej – a do tego zwykle celnej i zabawnej – riposty.
W ramach zadania mieliśmy stworzyć identyfikację wizualną dla wymyślonej marki nieistniejącego produktu. Opakowanie było elementem nieobowiązkowym, należało natomiast przygotować kilka propozycji logotypu oraz przewodnik po stylu (czyli niedużą książeczkę, która opisuje wszystkim zainteresowanym sposób prezentacji marki oraz zasady używania czcionek i kolorów w konkretnych sytuacjach). Razem z Mayą byłyśmy praktycznie pewne, że przyjdzie nam pracować nad wizerunkiem jakiejś zmyślonej modnej i superetycznej firmy, produkującej dżinsy z kompletnie bezużytecznymi kieszeniami, czy coś w tym stylu. Choć szczerze mówiąc, studenci chyba najczęściej wybierali rzemieślniczy browar. Najwyraźniej płaciliśmy masę pieniędzy za te studia tylko po to, by snobować się na wielkich znawców piwa.
Jestem przekonana, że gdyby nie Andy, tak by się to skończyło. Chłopak wykazywał jednak nieznośny upór i jakimś cudem namówił nas, by tematem projektu stała się „Żooypoopa”, czyli guma do żucia o smaku… pupy. Z początku jego argumentacja wydawała nam się głupawa – tłumaczył, że po dyplomie będziemy pracować dla samych nudnych, snobistycznych marek, więc możemy sobie pozwolić na potraktowanie tego projektu z przymrużeniem oka. Ostatecznie zmieniłyśmy zdanie, gdy uderzył w poważniejsze tony.
– Dziewczyny, posłuchajcie – zaczął – to żadna sztuka pokazać fajny produkt w fajny sposób. Właśnie dlatego wszyscy wybierają takie pomysły. Ale to w gruncie rzeczy straszna nuda. A gdybyśmy tak sprawili, żeby coś skrajnie głupiego wyglądało świetnie? Z kitu zrobili hit? To dopiero wyzwanie. Do tego potrzebny jest talent. Pokażmy, że go mamy.
Pamiętam ten moment wyraźnie, bo właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że Andy jest znacznie bardziej interesujący, niż mi się początkowo wydawało.
Kończąc projekt, czułam pewną wyższość nad resztą ludzi z roku, którzy z takim przejęciem planowali strategie dla etycznych dżinsów i rzemieślniczych piw. Nasz produkt wypadł naprawdę świetnie. Andy okazał się – niby o tym wiedziałam, ale nie sądziłam, że to takie ważne – niezwykle zdolnym ilustratorem, a połączenie jego rysunków ze zdolnościami kaligraficznymi i typograficznymi Mai oraz moim wyczuciem kolorów dało znakomity efekt.
Tak się poznaliśmy i jestem za to ogromnie wdzięczna. Szczerze mówiąc, Andy był potrzebny, aby skontrować intensywność związku rodzącego się między mną a Mayą. Po „Żooypoopie”, która wprawiła Kennedy’ego w taki zachwyt, że umieścił nasz projekt na oficjalnej stronie kursu, robiliśmy razem wszystko. Współpracowaliśmy nawet przy zleceniach komercyjnych. Od czasu do czasu Andy wpadał do nas z planszówkami i zmuszał do grania. Potrafiliśmy całymi wieczorami rozmawiać o polityce, naszych marzeniach i obawach. To, że był mną wyraźnie zauroczony, w niczym nikomu nie przeszkadzało, bo wiedział przecież, że jestem zajęta, a Maya chyba nigdy nie widziała w nim zagrożenia. Jakimś cudem nasz układ wytrzymał zakończenie studiów i wciąż spotykałyśmy się z zabawnym, dziwnym, bystrym i głupkowatym Andym Skamptem.
Do którego właśnie dzwoniłam o trzeciej nad ranem.
– April, co jest, kuźwa…? Mamy środek nocy.
– Cześć. Znalazłam coś, co powinieneś zobaczyć.
– Myślę, że to może poczekać do jutra.
– No nie wiem. To naprawdę duża sprawa. Weź ze sobą aparat. Czy Jason ma jakieś dodatkowe oświetlenie?
Jason był współlokatorem Andy’ego i obaj marzyli o internetowej sławie. Udostępniali streamingi swoich gier wideo (zasięgi były marne) i prowadzili na YouTubie podcast, w którym rozmawiali o najlepszych scenach śmierci w filmach i serialach. Z mojego punktu widzenia cierpieli na nieuleczalną dolegliwość trapiącą całą masę dzianych facetów, którzy, na przekór licznym dowodom, żyli w przekonaniu, że światu naprawdę potrzebny jest kolejny komediowy podcast prowadzony przez dwóch białych mężczyzn. Brzmi to ostro, ale tak wtedy uważałam. Dziś doskonale rozumiem, że łatwo poczuć się nieistotnym, kiedy nikt nas nie obserwuje. Zaczęłam nawet słuchać Śmierćspotting i muszę przyznać, że chłopaki są naprawdę zabawne.
– Czekaj… Co się właściwie dzieje? Co takiego mam zrobić? – dopytywał.
– Masz przyjść pod Gramercy Theatre, przytargać ze sobą tyle sprzętu do nagrywania od Jasona, ile zdołasz, a ja gwarantuję, że nie pożałujesz. Nawet nie myśl o powrocie do tej twojej gierki hentai, czy co tam robiłeś… To jest lepsze. Słowo.
– A grałaś w piątą część Wiśniowej Wróżki Kwiatuszki? Skąd ta pewność, April May?
– Rozłączam się… Do zobaczenia za pięć minut.
Wcisnęłam czerwoną słuchawkę.
Kiedy czekałam na Andy’ego, minęło mnie kilka osób. Manhattan nie jest już taki szalony jak kiedyś, ale to wciąż miasto, które nigdy nie zasypia. A także miasto mówiące wszem wobec: „Mam wszystko tak bardzo gdzieś, że bardziej się nie da”. Przechodnie obrzucali rzeźbę krótkim spojrzeniem, nie zwalniając kroku, tak jak i ja na samym początku. Próbowałam wyglądać na zajętą. Nowy Jork nie jest szczególnie niebezpieczny, co nie znaczy, że dwudziestotrzylatki stojącej samotnie na ulicy w środku nocy na pewno nie spotka nic niemiłego.
Poświęciłam tych parę minut na uważne przyjrzenie się rzeźbie. W tym mieście nawet o tak późnej porze nie jest ciemno, dookoła świeciła cała masa latarni, ale rzucane przez figurę głębokie cienie i jej imponujące rozmiary sprawiały, że nie potrafiłam jej zrozumieć. Była ogromna. Ważyła pewnie kilkaset kilogramów. Zdjęłam rękawiczkę i dotknęłam palcem metalowej powłoki, ze zdumieniem odkrywając, że nie jest chłodna. Nie była też wprawdzie ciepła… ale bez wątpienia twarda. Uderzyłam rzeźbę w okolice bioder, nie rozległ się jednak oczekiwany przeze mnie metaliczny brzdęk. Odgłos był raczej głuchy, a potem usłyszałam cichy szum. Pomyślałam, że może właśnie o to chodziło twórcy. Mieszkańcy Nowego Jorku mieli po prostu wchodzić w interakcje z tym obiektem… odkrywać jego właściwości. W szkole artystycznej dużo się rozmyśla o twórczych celach i założeniach. Nastawienie domyślne to: WIDZIEĆ SZTUKĘ → KRYTYKOWAĆ SZTUKĘ.
W końcu zaprzestałam analiz i zaczęłam po prostu cieszyć się rzeźbą. Coraz bardziej mi się podobała. Nie tylko jako wytwór innego człowieka, ale w taki sposób, w jaki może zachwycać naprawdę dobra sztuka. Przyjemnie się z nią obcowało. Nigdy nie widziałam niczego podobnego. Zachwycała mnie jej „transformerowatość”. Ja sama nie odważyłabym się podjąć tematu robotów w swoich pracach… Nikt nie chce, by jego twórczość kojarzono z mainstreamem. Artyście trudno wyobrazić sobie gorszy los.
Ale ta figura była zdecydowanie czymś więcej niż kreatywnym cytatem z popkultury. Nie umiałam jej przyrównać do żadnej innej znanej mi rzeźby ani w ogóle do czegokolwiek, co widziałam wcześniej. Przyglądałam się jej w głębokiej zadumie, z której wytrącił mnie dopiero Andy.
– Ożeż w mordę… – jęknął w zachwycie. Miał ze sobą plecak, trzy futerały i dwa statywy.
– Taa – odparłam.
– To. Jest. GENIALNE.
– Wiem… A tak niewiele brakowało, żebym ją olała. Pomyślałam, że to po prostu kolejny „zajebiście fajny nowojorski bajer”, nawet nie zwolniłam kroku. Ale po chwili zorientowałam się, że nic o niej nie słyszałam i powinieneś się o tym dowiedzieć, przecież ciągle czekasz na temat, który okaże się twoim wielkim internetowym viralem. Dlatego postanowiłam jej dla ciebie pilnować.
– Czekaj, czekaj… Czy dobrze rozumiem, że kiedy zobaczyłaś tę wielką, piękną, muskularną postać, w twojej głowie pojawił się ANDY Skampt? – spytał, wskazując na siebie kciukami.
– LOL – prychnęłam. – Po prostu chciałam ci zrobić przysługę, oto i ona. Wystarczy, że podziękujesz.
Andy, odrobinę zmieszany, podał mi statyw.
– W takim razie zacznijmy rozstawiać sprzęt. I to szybko, zanim ktoś z telewizji się tu napatoczy i zgarnie nam temat.
Pięć minut później kamera była na statywie, reflektory na baterie rzucały oślepiające światło, a Andy kończył mocować mikrofon do klapy kurtki. Nie wyglądał już tak niepoważnie jak na studiach. Przestał nosić bejsbolówki z durnymi napisami, a niesforną (czy raczej nietypową) fryzurę zamienił na krótsze, swobodne cięcie dopasowane do kształtu twarzy. A jednak, chociaż mierzył dwadzieścia centymetrów więcej niż ja i byliśmy w tym samym wieku, wciąż sprawiał wrażenie o pięć lat młodszego ode mnie.
– April – zaczął.
– No?
– Myślę, że to ty powinnaś stanąć przed kamerą.
W odpowiedzi wydałam z siebie zdezorientowane chrząknięcie.
– Stary, to twoje marzenie, nie moje. Nie mam zielonego pojęcia o YouTubie.
– Chodzi o to, że… No wiesz… – wił się w odpowiedzi.
Z perspektywy czasu – choć nigdy go o to nie zapytałam – uważam, że Andy już w tamtym momencie mógł rozumieć powagę sytuacji. Przynajmniej częściowo; nie miał przecież pojęcia, jak to się potoczy.
– Niech ci się tylko nie wydaje, że będę ci cokolwiek dłużna, bo załatwisz mi chwilę internetowej sławy. Wcale mi na tym nie zależy.
– Oj, dobra. Chodzi o to, że nie potrafisz obsłużyć tego sprzętu – tłumaczył, wyraźnie szukając wymówki. Nie mogłam zrozumieć dlaczego.
– Okej, za kamerą jestem do bani, ale niewiele lepiej zachowuję się przed obiektywem. Ty i Jason nadajecie w internecie całymi dniami, a ja w sumie nie korzystam nawet z Facebooka.
– Masz za to konto na Instagramie.
– To co innego – uśmiechnęłam się krzywo.
– Nie do końca. Wiem, że nie wrzucasz tam byle czego. Mnie nie oszukasz. Jesteś cyfrową dziewczyną w cyfrowym świecie, April. Każde z nas wie, jak występować przed publicznością.
Byłam Andy’emu wdzięczna za to bezceremonialne podsumowanie. Miał całkowitą rację. Udawałam, że nie dbam o media społecznościowe, i faktycznie wolałam prowadzić dyskusje w prawdziwych galeriach niż na Twitterze. Ale nie żyłam aż tak poza siecią, jak bym chciała. Irytacja starannie wykreowanymi internetowymi personami była elementem mojej własnej starannie wykreowanej persony. Mimo to oboje czuliśmy, że uzasadnienie Andy’ego jest w tym wypadku naciągane.
– Andy, powiedz, o co biega naprawdę.
– No bo – wziął głęboki wdech – uważam, że dla autora lub autorki tej rzeźby będzie lepiej, jeśli to ty o niej opowiesz. Ja jestem błaznem. Dobrze wiem, jak wyglądam. Nikt nie bierze mnie na serio. A ty, w tym twoim dwurzędowym płaszczu i z wydatnymi kośćmi policzkowymi, wyglądasz jak prawdziwa artystka. Sprawiasz wrażenie kogoś, kto zna się na rzeczy. Faktycznie wiesz, o czym mówisz, i umiesz to robić, dziewczyno. Jeśli ja się do tego zabiorę, wyjdzie z tego jeden wielki żart. Poza tym to ty ją znalazłaś.
W przeciwieństwie do większości ludzi z kierunku naprawdę dużo czasu poświęcałam na studiowanie sztuki. Różnica między sztuką a projektowaniem graficznym może się na pierwszy rzut oka wydawać nieoczywista. Sztuka jest dla sztuki, istnieje dla samej siebie. Z kolei projektowanie to forma sztuki, która służy innym celom. Można je przyrównać do inżynierii wizualnej. Swoje studia zaczęłam od sztuk pięknych, ale pod koniec pierwszego semestru doszłam do wniosku, że pewnego dnia będę chciała pójść do pracy. Przeniosłam się więc na marketing, który szybko znienawidziłam, i tak, parę zmian później, trafiłam na grafikę. I zostałam. Wciąż jednak poświęcałam na śledzenie manhattańskiej sceny artystycznej więcej czasu i energii niż moi koledzy i koleżanki ze studiów. Między innymi z tego powodu tak bardzo chciałam tu zostać. Zabrzmi to niemądrze, ale status dwudziestokilkuletniej mieszkanki Nowego Jorku sprawiał, że czułam się ważna. Choć sama nie tworzyłam sztuki, to przynajmniej pracowałam w tym genialnym mieście, z dala od rodziców i ich przyziemnego świata wypełnionego sprzętem mleczarskim.
Andy nie wyglądał, jakby miał ustąpić, a ja doszłam do wniosku, że to w gruncie rzeczy nic takiego. Wpięłam mikrofon po wewnętrznej stronie bluzki. Na kablu czułam jeszcze ciepło ciała Andy’ego. Reflektory mnie oślepiały, ledwo widziałam obiektyw kamery. Zrobiło się zimno, wiał lekki wietrzyk, na chodniku nie było nikogo poza nami.
– Gotowa? – zapytał Andy.
– Daj mi mikrofon – powiedziałam, wskazując na leżącą na ziemi otwartą torbę.
– Majk w klapie leci, nie potrzebujesz nic więcej.
Nie rozumiałam tego żargonu, ale mniej więcej załapałam, o co chodzi.
– Potrzebuję rekwizytu… – wyjaśniłam. – Wiesz, że niby… przeprowadzam z tym czymś wywiad.
– Aaa… jasne… – przytaknął i podał mi mikrofon.
– Okej – powiedziałam.
– Dobra, kręcimy.Rozdział 2
Dobra, kręcimy.
Pewnie słyszeliście, jak Andy wypowiada te słowa… O ile jesteście ludźmi i macie dostęp do internetu. Niezależnie od tego, w jakim języku mówicie albo czy posiadacie urządzenie elektroniczne. Czy jesteście chińskimi miliarderami, czy nowozelandzkimi hodowcami owiec. Na pewno słyszeliście te słowa. Znają je członkowie zbrojnych bojówek w Nepalu. To najczęściej wyświetlane nagranie w historii ludzkości. Google szacuje, że filmik zatytułowany Nowojorski Carl zobaczyło dziewięćdziesiąt cztery procent żyjących ówcześnie mieszkańców Ziemi. Z których dziś zapewne spora liczba nie żyje.
Andy zmontował nagranie i oto co mniej więcej z tego wyszło:
Wyglądam koszmarnie. Nie spałam od dwudziestu czterech godzin. Praktycznie nie mam makijażu, a ponieważ dress code mojej firmy można podsumować zdaniem „noś się tak, jakby na niczym ci nie zależało”, jestem ubrana w dżinsową kurtkę naciągniętą na białą bluzę z kapturem. Moje dżinsy mają na kolanach dziury, więc zaczynam marznąć. Ciemne włosy opadają bezładnie na ramiona, reflektor razi, ale walczę, by nie mrużyć oczu. No dobra, w sumie nie wyglądam najgorzej. A może widziałam ten filmik już tyle razy, że zgubiłam resztki wstydu. Moje oczy są z natury tak ciemne, że trudno dostrzec w nich źrenice nawet w pełnym słońcu. Zęby aż lśnią w świetle ledowych lamp Jasona. Z jakiegoś powodu bije ze mnie radość. Chyba łapie mnie głupawka z niewyspania. Mam lekką chrypkę.
– Cześć wszystkim! Tu April May, prosto ze skrzyżowania Dwudziestej Trzeciej Ulicy i Alei Lexington. Jest ze mną niespodziewany i dość szczególny gość. Pojawił się tutaj dziś, przed trzecią w nocy. Niczym starożytny wojownik z jakiejś obcej cywilizacji pilnuje wejścia do restauracji Chipotle Mexican Grill, znajdującej się po sąsiedzku z Gramercy Theatre. Jego spojrzenie jest lodowate, ale znajduję w tym pewne pocieszenie, bo mam wrażenie, że mówi: „Hej, nikt z nas nie ogarnia… Nawet trzymetrowy, metalowy robot bojowy. Życie ci ciąży? Nie martw się… i tak nic nie znaczysz!”. Czy czuję się pewniej, mając świadomość, że strzeże mnie ktoś taki jak on? Ani trochę! Ale może w życiu wcale nie chodzi o to, żeby czuć się bezpiecznie!
Kiedy to mówię, jakaś para wracająca do domu po długiej nocy zerka na nas przez ramię, ale bardziej interesuje ich kamera niż stojący tuż obok olbrzymi ROBOT.
Kamera przesuwa się nagle. Zacięłam się i przez parę sekund mamrotałam coś bez sensu jak kretynka, a Andy zapewniał mnie, że to wszystko wytnie.
– Ma na imię… Carl! Cześć, Carl! – mówię w końcu i kieruję mikrofon w stronę metalowego wojownika, stając na palcach.
Jestem drobna, nie mam nawet metra sześćdziesięciu, Carl wydaje się więc jeszcze większy niż w rzeczywistości. Odpowiada milczeniem.
– Oto robot prawdziwie oszczędny w słowach. Jego wygląd mówi za to wiele.
Kolejne cięcie. W następnym ujęciu znów patrzę prosto w obiektyw.
– Carl: nieruchomy, solidny i zaskakująco ciepławy w dotyku trzymetrowy robot, którego obecność najwyraźniej wcale nie dziwi nowojorczyków.
Cięcie.
– Co sądzą na jego temat mieszkańcy naszego miasta? Czy biorą go za instalację artystyczną? A może za czyjś nieudany projekt, wyeksmitowany wraz z niepłacącym czynszu lokatorem? Zapomniany rekwizyt z pobliskiego planu filmowego? Czy miasto, które nigdy nie śpi, stało się miastem, które jest zbyt fajne, by dostrzec nawet najbardziej wyjątkowe wydarzenia? Nie, poczekajcie. Jeden młody człowiek właśnie się zatrzymał. Zapytajmy go, co myśli.
W kolejnym ujęciu kieruję sztuczny mikrofon w stronę Andy’ego.
– Jak się nazywasz?
– Andy Skampt – odpowiada; z jakiegoś powodu wydaje się bardziej zdenerwowany ode mnie.
– Czy potwierdzasz, że przed wejściem do restauracji Chipotle stoi trzymetrowy robot?
– Tak.
– A czy zgodzisz się ze mną, że to nie jest normalne, do cholery?
– Mhm.
– Jak sądzisz, o co tu chodzi?
– Nie mam pojęcia. Carl w gruncie rzeczy mnie przeraża.
– Dziękuję, Andy.
Cięcie.
– I to na razie tyle, drodzy mieszkańcy tego świata. Ogromny, dostojny, zaskakująco ciepławy robotyczny wojownik przybył do Nowego Jorku, a jego bezruch wydał nam się wystarczająco interesujący, by nakręcić o nim kilkuminutowy filmik.
Mój komentarz towarzyszył zbliżeniom robota, który stał jak słup soli, ale aż tętnił potencjałem ruchu i energią skrzącą się tuż pod powierzchnią pancerza.
Kiedy stałam przed kamerą, cały czas myślałam o tym, kto go stworzył. O bratniej, kreatywnej duszy, która dała z siebie tak wiele, by powołać na świat to absolutnie fantastyczne dzieło – i o tym, że bezduszny świat najwyraźniej zamierzał je zignorować. Próbowałam wczuć się w tego tajemniczego twórcę. Zrozumieć, po co ten robot w ogóle powstał, jednocześnie besztając w myślach mieszkańców tego świata, nieczułych na piękno i formę. UWAGA, NOWOJORCZYCY! ZACZNIJCIE W KOŃCU DOCENIAĆ TE WSZYSTKIE ZAJEBISTE RZECZY DOOKOŁA WAS! Pragnęłam, by ludzie się przebudzili i choć przez chwilę po prostu popatrzyli na ten wyjątkowy wytwór ludzkiej ręki. Z perspektywy czasu – przezabawne było to pragnienie.
– Mamy to?
– Tak, wyszło fantastycznie. Jesteś przeurocza i mądra, internet cię pokocha.
– Och, zawsze o tym marzyłam – odpowiedziałam z kamienną twarzą. – Ale teraz jestem śmiertelnie zmęczona.
– Kumam. Co w ogóle robiłaś tutaj o tej porze?
– Poza obserwowaniem robota giganta? Wiesz, jak jest, kolejny dzień w biurze, kolejne pożary do gaszenia.
– Przynajmniej masz robotę.
Andy próbował szczęścia jako freelancer, na co mogą sobie pozwolić ludzie, którzy nie martwią się spłatą kredytu studenckiego, bo ich ojcowie są obrzydliwie bogatymi prawnikami w Hollywood.
I tak przestaliśmy rozmawiać o Carlu. Andy nakręcił jeszcze parę zbliżeń, ja w tym czasie narzekałam na pracę, a on opowiadał o nowym kliencie, który zażyczył sobie, by logotyp jego firmy był bardziej „komputerowy”. W pewnym momencie, chcąc nakręcić b-roll, stanęłam Andy’emu na ramionach, by znaleźć się jak najbliżej twarzy robota. Rozmawialiśmy o pracy i życiu, aż zrobiła się prawie czwarta nad ranem.
– To była strasznie dziwna i strasznie fajna noc, April May. Dzięki, że wyciągnęłaś mnie z domu na to zimno i namówiłaś do nakręcenia filmiku o robocie.
– A ja dziękuję, że przyszedłeś. I nie, nie wpadnę teraz do ciebie, żeby potowarzyszyć ci w montażu. Idę spać. Jeśli zadzwonisz przed południem, nabiję cię na ten szpikulec na czubku głowy Carla.
– Zawsze do usług.
– Do zobaczenia jutro.
Wsiadłam do metra, ruszyłam w stronę domu, wyciszyłam telefon. Tamtej nocy spałam tak dobrze, jak nigdy wcześniej i nigdy później. Chyba że po śmierci.Rozdział 4
Tamtego dnia dowiedziałam się, że udzielanie wywiadów przed kamerami to okropny sposób na spędzenie wolnego wieczoru, za to świetny na zarobienie dwudziestu tysięcy dolarów. Dość szybko się okazało, że mogłam zupełnie odpuścić domowy makijaż, bo większość czasu, który spędziłam w studiu, zajęły przygotowania. Program musiał się udać perfekcyjnie. A to z kolei oznaczało, że niemal od razu po tym, jak przekroczyłam próg budynku, porwano mnie do garderoby, gdzie namalowano mi kompletnie nową twarz. Co ciekawe, kiedy w przelocie udało mi się porozmawiać z Andym, okazało się, że podczas gdy ja siedziałam przed lustrem, on wcinał darmowe pączki, rozwalony na skórzanej kanapie.
Powiedzieć, że nie oglądam programów telewizyjnych, to jak nic nie powiedzieć. Unikałam ich jak ognia – zarówno pełnych wydań, jak i fragmentów wrzucanych do mediów społecznościowych. Wierzyłam (a raczej chciałam wierzyć), że żyję w bańce i nie dotykają mnie wydarzenia, o których trzeba wiedzieć.
Tego wieczoru odbyłam przyspieszony kurs dziennikarstwa informacyjnego. Oto czego się dowiedziałam:
Stacje telewizyjne poświęcają masę czasu i pieniędzy, żeby robić dobre wrażenie, bo tak naprawdę nie ma w nich nic szczególnie imponującego. Zajrzałam za kurtynę i czar prysł. Studio telewizyjne okazało się zwykłym pokojem dla zwykłych ludzi. Niektórzy są całkiem spoko, inni robią wokół siebie dużo szumu, co pewnie pozwala maskować brak pewności siebie. Tym samym studio nie różniło się szczególnie od dowolnego innego pomieszczenia, w którym gromadzą się istoty ludzkie. Różnica polegała na tym, że jego przestrzeń była w połowie wykończona na wysoki połysk, a w połowie składała się z surowego betonu i rusztowań.
Zupełnie jakby jakiś magazyn zderzył się z hotelowym holem i nikt nie posprzątał powstałego w ten sposób bałaganu.
Wydaje mi się, że ta metafora nieźle opisuje też ludzi z telewizji – na poły nudnych normalsów, na poły chodzące karykatury samych siebie. Są tak absurdalnie „telewizyjni”, jakby naśmiewali się z samych siebie. Mówią w bardzo specyficzny sposób, który w niczym nie przypomina języka normalnych ludzi. Brzmi on naturalnie, gdy słyszymy go z ekranu, ale w prawdziwym życiu wywołuje raczej reakcje w stylu: „Zaraz, chwila, moment… Czemu tak dziwnie gadasz?”.
W tym miejscu pozwolę sobie przeskoczyć w chronologii wydarzeń do momentu, w którym wywiady stały się dla mnie chlebem powszednim, a w mojej głowie pojawiły się pewne Przemyślenia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki