- W empik go
Abstynenci na Kapitolu - ebook
Abstynenci na Kapitolu - ebook
Tadeusz Dołęga-Mostowicz (1898–1939) – najpoczytniejszy polski autor w dwudziestoleciu międzywojennym. Twórca takich nieprzemijających przebojów czytelniczych, jak Kariera Nikodema Dyzmy czy Znachor, żeby wspomnieć tylko te najbardziej znane. Wbrew powszechnemu mniemaniu powieść Kariera Nikodema Dyzmy, wydana w 1932 roku, nie była jego debiutem jako człowieka pióra. Na przełomie lat 1924/1925 T. Dołęga-Mostowicz został felietonistą dziennika „Rzeczpospolita”. We wrześniu 1927 roku za swoje cięte i bezkompromisowe publikacje zapłacił ciężkim pobiciem przez „nieznanych sprawców”. Napastnicy poruszali się, jak wykazało śledztwo, samochodem komendanta głównego Policji Państwowej. Trzeci już tom jego twórczości, który oddajemy w Państwa ręce, zawiera opisy i komentarze dotyczące życia kulturalnego okresu XX-lecia międzywojennego. Jest swoistym dokumentem epoki i trzecią częścią zbioru ponadczasowych w swojej wymowie felietonów i tekstów, które Tadeusz Dołęga-Mostowicz napisał przed rozpoczęciem błyskotliwej kariery powieściopisarskiej.
Kategoria: | Polityka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8002-819-7 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TANDETKA PIOSENKI POPULARNEJ
Co to jest popularna piosenka? – wie każdy. Rodzi się dnia pewnego na jakiejś scence variété czy operetki i wraz z publicznością wypływa na miasto, rozlega się gwizdaniem po ulicach, huczy jazz-bandem po dancingach, cukierniach, restauracjach, skrzeczy w kulawej katarynce, na radiowych falach w świat płynie... i po krótkim żywocie umiera, idzie w niepamięć...
Taki jest los piosenki popularnej. Po śmierci jednej zjawia się druga.
Znałem człowieka, który zadawszy sobie wiele trudu, zebrał coś kilkaset piosenek popularnych, chronologicznie je ułożył, a następnie zabrał się do badania: co wpływa na popularność piosenki?
Pytanie zaiste trudne. Jeżeli bowiem chodzi o wartość muzyczną, najpopularniejsze nie posiadają jej wcale. Tajemnica więc zdaje się kryć w treści samej piosenki. Cóż tam znajdujemy?
Według obliczeń owego „badacza”, nikła zaledwie część piosenek zdobyła publiczność swoim sentymentalizmem, tragizmem czy elegią. Reszta to erotyki i pornografia. Tej najwięcej.
Lecz najbardziej zastanawia beztreściwość tych wszystkich piosenek. Wprost przeraża bezczelne negliżowanie elementarnych zasad języka polskiego. Nonszalancja rymów, abnegacja w stylu... Jakiegoś zdrowego czy chociażby niezdrowego sensu doszukać się w żadnej popularnej piosence niepodobna.
Tym bardziej się dziwić temu należy, że autorami tych piosenek, przeważnie pochodzących ze scenek teatrzyków warszawskich, są utalentowani poeci. Cóż skłania ich do traktowania piosenki aż tak dalece „per nogam”?
Nie zapominajmy, iż najszczersze warstwy ludności robotniczej, a i wiejskiej, w piosence popularnej mają jedyną próbkę poezji, która do nich innymi drogami dotrzeć nie może. Nie chodzi tu o wpływ moralizatorski. Bynajmniej. Lecz dlaczegóż to tym właśnie ludziom, nic nie wiedzącym o istnieniu wielkiej poezji, daje się takie erzace^(), takie ochłapy bez najmniejszej wartości.
Prometeusze pięknego słowa, tak bardzo demokratyczni na szpaltach pism, nigdy do niższych warstw społecznych nie docierających, gdy mają prostą i łatwą drogę propagandy poezji – wzruszają ramionami i od niechcenia dają tandetkę.
Biedna, zaniedbana, bezmyślna piosenko popularna!...1927
NIE TĘDY DROGA
Na globie ziemskim siadła okrakiem pani Reklama. Z histerycznie rozwartych szczęk wyrywa się nieustanny krzyk, niesamowity wrzask. Rozlepia się po słupach i parkanach stubarwnymi plakatami, lśni milionem mrugających lamp elektrycznych, fika koziołki na arenie cyrku, przez radiotubki do radiotubek przemawia:
– Dlaczego nie jadasz cukierków Rydla? Mydło „trzynastka” – fatalna dla grubasów! Pijcie tylko wyborne wódki „Motyl”! Ratujcie zdrowie ziołami z gór Benedykta Hertza^()! Bielizna Fajdasińskiego sama się pierze!
Cztery miliony funtów wydaje Londyn rocznie na reklamę, Paryż tę głośną i frywolną metresę utrzymuje za trzydzieści milionów franków, w Nowym Jorku biznes karmi tę najżarłoczniejszą z gourmandek^() stertą dolarów, przewyższającą sześćdziesięciopiętrowy drapacz mister Hugona Smitha.
Reklama! Wcisnęła się wszędzie, z każdego kąta szczerzy do nas zęby świeżo wyczyszczone „najlepszą pastą marki Puff”. Signor Mussolini nosi kołnierzyki tylko firmy „Tip-Top”, Cziczerin – rękawiczki od C. G. Amsena, panna Fifi z Moulin Rouge ma na łopatce wypisaną sentencję: „Jesteś nieszczęśliwy, bo nie kupiłeś Frajdamiliny, najskuteczniejszego środka na insekty”.
Reklama przenika wszędzie, opanowując najpierw parkany i kioski, ulice i szpalty pism, z czasem wypełza w tancbudach i na podrzędne ekrany, a nawet trafia do sanktuariów Sztuki.
U nas, niestety, niemal pomijając poprzednie etapy, reklama wgramoliła się do teatru. Ostatnio aż dwa teatry stołeczne pozwoliły sobie na niesmaczną akcję reklamową, zniekształcając całość granych sztuk. Rozumiem wprawdzie trudności finansowe, z jakimi walczą sceny warszawskie, tym niemniej nie wszystkie środki zaradcze licują z powagą teatru. Przypuszczam, że bohaterka sztuki, wykrzykująca podczas sceny oświadczyn apostrofę o Luxie, mogłaby więcej dla biznesowego teatru zarobić reklamą nieco... dosadniejszą.
Trzeba jak najprędzej porzucić ten paskudny pomysł, który dzięki potędze reklamy owładnął panami Potaszem i Perlmurtrem, a jeżeli tak dalej pójdzie, to Dama kameliowa będzie zachwycała się piwem Haberbuscha, a Król Edyp wychwalać zacznie podwiązki „Elastic”.
Reklama, aczkolwiek jest nieodłączną towarzyszką p. Dwudziestego Wieku, jest damą nie z dobrego towarzystwa i do niektórych domów wstępu mieć nie może. Dom księżnej Melpomeny właśnie do takich należy.1927
TAKIEMU TO WESOŁO
Czy zastanowił Was, moi drodzy, fakt, żeście nigdy w życiu nie widzieli pogrzebu sekretarza redakcji? Nie widzieliście i nigdy nie ujrzycie z tej prostej przyczyny, że sekretarze redakcji w ogóle, zasadniczo i ex officio^(), nie umierają.
Wcale nie żart. Stwierdzona, nieomylna prawda, aksjomat.
Spytacie zatem czy są nieśmiertelni? – Nie. Ściśle mówiąc, dzielą się na trzy kategorie: jedni w porę porzucają swą pracę, drudzy za swe męczeństwo żywcem zostają wzięci do nieba, trzecich wreszcie – a tych jest najwięcej – biorą diabli, od rana do nocy, biorą i wziąć nie mogą.
A odbywa się to mniej więcej, jak następuje:
Ledwie człowiek zdejmie palto i zasiądzie przy biurku, woźny oznajmia, że w poczekalni czeka sześć osób i ten pan z bródką, co to był onegdaj.
– Dobrze. Jaki pan z bródką? Zresztą niech czekają. Przyjmuje od 12-ej, a teraz 11-ta (stukanie do drzwi). Proszę.
– Moi drodzy, servus, znowuście nie puścili artykułu profesora Pędrakiewicza! On mnie dziurę w brzuchu wywierci.
– No, miejsca nie było, sami widzicie. Pójdzie na jutro. – (Do woźnego). – Proszę powiedzieć pannie Fibci, żeby przyszła z korespondencją. Pędrakiewicz pójdzie na jutro.
– Trrrrr... trrrr... trrrr...
– Hallo!
– Czy to redakcja?
– Tak. Słucham.
– Panie, ja się nie nazywam Pencak, tylko Pęczek!
– Bardzo dobrze pan robi.
– Ale wy źle robicie, boście mnie przekręcili.
– To się pan odkręć. Kto panu przeszkadza.
– Panie redaktorze, to nie są żarty, mnie dorożka przejechała. Mnie, Pęczka, a nie żadnego Pencaka, a wy piszecie...
– Dobrze, poprawimy się. Omyłka w druku. Jak pana drugi raz przejadą, wszystko będzie w porządku.
– Dziękuję. Do widzenia. A pamiętajcie: Pęczek!!!
– Do widzenia, panie Pączek!
– Więc dacie Pędrakiewicza?
– Dam. Ale teraz nie przeszkadzajcie. Dzień dobry pani, panno Fibciu. Boże, co za stos listów, że też ludzie...
– Jakie to perfumy, panie redaktorze?
– Perfumy? (wącha chusteczkę). Piżmo? Cóż u diabła, ten znowu przysyła sprostowanie...
– Trrr... trrr...
– Hallo!
– Mój kochany, ja koniecznie muszę mieć dziś bilet na operę. Rozumiesz: ciotka z Poznania.
– Odeślij ją zaś, ale z powrotem. Opera zajęta.
– Może Narodowy?
– Mogę dać tylko „Karuzelę”.
– Psiakość! Co ty robisz z tymi biletami! Nigdy doprosić się...
– Bierzesz „Karuzelę”?
– Biorę, ale...
– Nie mam czasu.
– Panie redaktorze, ten pan z bródką...
– Niech mu Jan powie, żeby się ogolił... To pani odda naczelnemu, to do gospodarczego działu, na to trzeba odpisać, że na razie drukować nie...
– Trrr...
– Hallo!
– Uszanowanie redaktorowi, tu prezes towarzystwa popierania idei pożycia moralnego małżeństw chrześcijańskich na Żoliborzu.
– Uszanowanie. Czym mogę służyć?
– Chciałem się zapytać, czy pan redaktor będzie mnie mógł przyjąć w przyszłym tygodniu w piątek?
– Będę mógł od 12-ej do 2-ej! Do widzenia.
– Drukarnia prosi o rękopisy.
– Zaraz. Biegaj do pana Kipczyńskiego po dwuszpaltówkę... Więc odpisze pani, że na razie nie możemy... Dzień dobry panu koledze...
– No, ale tego łotra korektora musicie wyrzucić! Ja piszę: „wręcz kosmiczna miłość Adolfa w interpretacji Klarysiewicza, w trzecim akcie”... a ten mi drukuje: „wręcz komiczna”... Przecie to...
– Trrr... trrr...
– Proszę pana, ja chciałam zapytać, czy Korski ożenił się z Gieniutką?
– Na Boga! Co? O co pani chodzi?
– Bo ja proszę pana redaktora wyjeżdżam jutro do Nicei z ciocią i...
– Z ciocią? Przyjemnej podróży. Ale kto mówi?
– Czytelniczka. I otóż chciałam wiedzieć, czy Korski ożeni się z...
– Z jaką Gieniutką? Z jaką, na Boga, Gieniutką?
– A czy to Redakcja?
– Redakcja.
– Więc ożeni się?...
– Diabli go wiedzą, proszę pani, mnie nie mówił.
– Pan żartuje, ale ja wyjeżdżam z ciocią i chciałabym wiedzieć, jak się ta powieść w odcinku skończy?
– Aaa... powieść! Stasiu, tyś czytał te Pęknięte serca? Jak się kończy?
– Numa wychodzi za Pompiljusza.
– Hallo! Proszę pani, owszem Korski żeni się z Danusią i mają bliźnięta.
– Ach, jak to miło. Bardzo dziękuję. Bo ja właśnie jutro wyjeżdżam...
– Z ciocią! Szczęśliwej drogi. Do widzenia... Przecie to szlag człowieka trafić...
– Panie redaktorze, metrampaż prosi o skrypty na petit.
– Macie tu. – Psia krew! Już dwunasta...
– Ten pan z bródką...
– Trrrr...
– Hallo!
– Tu firma Ganz i Tarasiewicz. Kiedy u diabła przyślecie te pomidory?
– Pomyłka... Panie Władysławie, linotypy mi stoją, na miłość Boską, materiału! Może coś o Lidze Narodów...
– Trrr...
– Tu firma Ganz i Tarasiewicz....
– Wiem, wiem, pomidory! Panie Ganz, powiedz pan Tarasiewiczowi, że z pomidorów zrobiłem sałatkę! Pomyłka!... Cześć redaktorowi.
– Jak się masz. Czemuś nie dał wzmianki o koncercie Gwizdakowskiej, gotowa się obrazić...
– Panie, czy „Meliorację rolną” dać na 6-ej kolumnie, czy na 7-ej?...
– Trrr...
– Na siódmej. Hallo!
– O której odchodzi pociąg do Pułtuska?
– Pomyłka. Oszaleć można!
– Przepraszam...
– Gwizdakowska, siedzi teraz u mnie.
– Dobrze, dobrze... Janie! Janie... To do administracji.
– Panie redaktorze, ten pan z bródką...
– Trrr... trrr...
– Hallo... Proś go... Hallo...
– Tu firma Ganz i Tarasiewicz.
– Panie! Czy pan ma bródkę?
– Tu firma Ganz...
– Panie!... Pomyłka!... Jedź pan na zbity łeb do Pułtuska i ogól się do wielkiej anielki...
– Czy tytuł do czołowej depeszy dać kursywą?
– Trrr...
Tak jest przed obiadem. Po obiedzie jeszcze gorzej.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------