Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Academy of lies - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 października 2025
40,38
4038 pkt
punktów Virtualo

Academy of lies - ebook

„Bo jeśli ty kłamiesz, to już nie mam nikogo.” Raya McBride przybywa do Akademii Aurea z jasnym celem: dowiedzieć się, co stało się z jej bratem. Wśród uczniów wyróżnia się Nixon Graves — tajemniczy, wycofany, z dziwną pozycją w szkole. A potem zaczyna… się nią interesować. Raya nie wie, kim naprawdę jest Nixon, ani co skrywa Akademia. Ale jedno wie na pewno — od tej gry nie ma odwrotu. A gdy karty zostaną odsłonięte, kłamca ujawni twarz, a wtedy nic nie będzie takie same. Książka 18+
Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-438-8
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OSTRZEŻENIE

Uwaga!

Poniższy tekst jest fikcyjny i nie ma na celu propagowania żadnych szkodliwych zachowań.

Zanim zdecydujesz się kontynuować lekturę, prosimy o zapoznanie się z poniższymi ostrzeżeniami.

Tekst, który zaraz przeczytasz, porusza bardzo trudne tematy i może wywołać silne emocje, szczególnie u osób wrażliwych na kwestie związane z przemocą, zabójstwem oraz emocjonalnymi kryzysami.

Zawiera on opisy cierpienia wewnętrznego bohaterów, ich zmagań z własnymi demonami, a także sytuacji, które mogą być wyzwaniem psychologicznym.

Fikcyjność:

1. Przypominamy, że wszystko, co opisane w tej książce, jest wytworem wyobraźni autora. Żadne z przedstawionych zdarzeń nie ma rzeczywistego odzwierciedlenia w życiu ani nie ma na celu gloryfikowania czy normalizowania szkodliwych zachowań. Celem jest jedynie zgłębianie emocji i przeżyć bohaterów, a nie promowanie destrukcyjnych działań.

Bezpieczeństwo emocjonalne:

2. Część z nas może przechodzić przez trudne chwile w życiu, a literatura nie powinna być powodem, by czuć się jeszcze gorzej. Zrozumienie, że fikcja jest tylko wyobrażeniem autora, a nie rzeczywistością, może pomóc w uniknięciu wpływu tej opowieści na nasze własne życie.

Wsparcie:

3. Istnieją liczne organizacje, linie pomocowe oraz terapeuci, którzy oferują wsparcie w takich sytuacjach. Nie bój się szukać pomocy — jesteś ważny, a Twoje zdrowie i bezpieczeństwo są najistotniejsze.

Pamiętaj, że nie jesteś sam/a: Nawet jeśli czujesz się osamotniony/a w swoich zmaganiach, ważne jest, by wiedzieć, że są ludzie, którzy cię wspierają. Zrozumienie, że przemoc wobec siebie lub samobójstwo nie są odpowiedzią na problemy, może być pierwszym krokiem w odzyskaniu kontroli nad własnym życiem. Zawsze możesz sięgnąć po pomoc.

Przestroga:

4. Nie wolno powtarzać żadnych przedstawionych w książce czynności! Przemoc, zabójstwa i myśli samobójcze to poważne problemy, które wymagają profesjonalnej interwencji. W przypadku, gdy masz jakiekolwiek trudności z radzeniem sobie z emocjami przedstawionymi w książce, bardzo ważne jest, by natychmiast poszukać wsparcia. Pamiętaj, że Twoje zdrowie psychiczne ma ogromne znaczenie i masz prawo do poczucia bezpieczeństwa.

Pomoc dostępna dla Ciebie:

W Polsce możesz skontaktować się z Telefonem Zaufania dla Dzieci i Młodzieży pod numerem 116 111, dostępnym 24 godziny na dobę.

Możesz skontaktować się również z Centrum Wsparcia dla Osób w Kryzysie Psychicznym pod numerem 800 70 2222.

W wielu krajach dostępne są różne organizacje i linie wsparcia, w tym także linie anonimowej pomocy kryzysowej. Poszukaj lokalnych numerów telefonów i usług, które są dostępne w Twoim kraju.Rozdział 1

„Nowa ja”

✵ Raya ✵

Niebo nad Alpami było zbyt spokojne. Zbyt ciche, zbyt nieskazitelne, jakby próbowało mnie uśpić — zwieść tym spokojem, który wcale nie był prawdziwy. Siedziałam przy oknie panoramicznego pociągu, wpatrzona w monumentalne sylwetki gór, które wyrastały wokół mnie niczym strażnicy pradawnego świata. Milczące. Nieruchome. I obce.

Były jak oczy — surowe, nieprzeniknione — patrzyły na mnie z niemym osądem. Ich białe czapy śniegu, mimo że było lato, lśniły jak korony z lodu. Każdy szczyt zdawał się szeptać: „Nie jesteś stąd. Nie należysz.” To miejsce nie znało litości. Rządziło się prawami starszymi niż słowa, surowszymi niż jakiekolwiek prawo ustanowione przez człowieka. Tu, wszystko było pierwotne. Nienaruszone.

W dłoniach ściskałam zaproszenie. Twardy pergamin o fakturze niemal organicznej — jakby został wyrwany z jakiejś pradawnej księgi. Na środku pieczęć z wosku, ciężka i złota, z symbolem słońca przebitego włócznią. Akademia Aurea. Nazwa brzmiała jak zaklęcie. Wszystko w tym zaproszeniu było przesadnie wystudiowane: kaligrafia, zdobienia, elegancja rodem z innego wieku. A mimo to czułam, niemal instynktownie, że to tylko fasada. Maskarada. Bo pod tym błyszczącym złotem kryło się coś innego — coś starszego niż sama Akademia. Coś, co nie potrzebowało ozdób.

Jakby ta szkoła nie tyle uczyła… co wybierała. Przesiewała. Zawłaszczała.

I teraz wybrała mnie.

Mam na imię Raya. Mam dwadzieścia lat. I nienawidzę tajemnic. A Akademia Aurea? To nie szkoła. To zagadka, zawinięta w aksamit, opasana srebrnymi łańcuchami i zaszyta starymi legendami, o których nikt nie mówi głośno.

Pociąg zwolnił. Krajobraz za oknem powoli się zmieniał — zniknęły miasteczka, drogi, ludzi było coraz mniej. W ich miejsce pojawiły się niekończące się połacie lasu, mroczne i niemal dzikie. Mgła zaczęła się sączyć do dolin, gęsta i leniwa, jak oddech czegoś, co spało pod skórą ziemi. Coś, co właśnie zaczynało się budzić.

Spojrzałam na swoje odbicie w szybie. Zbyt blade. Zbyt obce. I przez chwilę miałam wrażenie, że to nie ja — że to ktoś inny patrzy na mnie zza szkła. Ktoś, kto wie więcej.

Przymknęłam powieki. Próbowałam nie myśleć o śnie, który nawiedził mnie tej nocy. O oczach bez źrenic. O głosie, który wołał moje imię z wnętrza lasu. O drzwiach, które nie powinny były się otworzyć.

Ale już było za późno.

Ten sam, co zawsze. Z piwnicą. Z nim.

Nie znałam jeszcze jego imienia. Nigdy nie słyszałam jego głosu. A jednak wiedziałam — nie pytaj jak — że spotkam go właśnie tam. W czeluściach tej dziwnej Akademii, gdzie korytarze mają pamięć, a drzwi skrzypią inaczej, gdy patrzysz.

W Aurei.

Wierzę w przypadki. W ślepy traf, w błędy systemów, które ludzie tworzą tylko po to, by móc spokojniej zasypiać. Wierzę w niedoskonałość. W chaos.

Ale nie wierzę w przeznaczenie. Nie wierzę, że ktoś lub coś siedzi gdzieś na górze z cyrklem i linijką, rozrysowując nam życie na papierze milimetrowym. A jednak…

Siedząc w pociągu sunącym przez szwajcarskie doliny, nie potrafiłam odpędzić tej myśli: że wszystko, co mnie tu doprowadziło, było zbyt… celne. Zbyt dopasowane. Jakby każdy krok był wpisany w mapę, którą ktoś trzymał poza moim zasięgiem. Jakbym od lat szła po nici, nie wiedząc, że ktoś ją przede mną rozwija.

W dłoni znów ścisnęłam zaproszenie, jakby jego tekst mógł się zmienić, jakby na odwrocie mogły się nagle pojawić odpowiedzi. Ale pergamin milczał. Tylko zimna pieczęć wbijała się w mój kciuk jak znak — albo ostrzeżenie.

Pociąg nie zatrzymał się gwałtownie. Nie jęknął z wysiłku, nie zatrąbił dramatycznie. Po prostu zaczął zwalniać. Jakby nagle przypomniał sobie coś niepokojącego. Jakby sam pociąg… zwątpił.

Silnik zamarł, a wokół nas zapadła ta dziwna, gęsta cisza, która nie należy do świata maszyn. Nie było zapowiedzi, dźwięku powitalnego, żadnego słowa. Nic. Jakbyśmy nie dotarli do stacji, ale raczej do granicy — tej, której nie zaznacza się na mapach. Tylko w kościach.

Spojrzałam za okno. Las wydawał się gęstszy. Nie tylko fizycznie — był cięższy, bardziej obecny. Jakby drzewa patrzyły. Jakby wiedziały. Mgła teraz była wszędzie. Wpełzła na tory, na trawę, na moje myśli.

I wtedy — przez szybę — zobaczyłam cień. Nie ruch. Nie kształt. Cień. I choć był odległy, nienazwany… wiedziałam.

To był on. Zawsze on.

Spojrzałam przez szybę, próbując dojrzeć coś — cokolwiek — ale mgła była zbyt gęsta. Otulała wszystko grubą warstwą bieli, bez początku i końca. Świat za oknem przestał istnieć. Zostało tylko moje własne odbicie — blade, rozmyte, z oczami, które wyglądały na bardziej zagubione, niż bym chciała.

— Aurea — szepnęła nagle kobieta z warkoczem, siedząca dwa rzędy dalej.

Jej głos był cichy, prawie bezdźwięczny, a jednak przebił się przez moje myśli jak cienka igła przez tkaninę. Odwróciłam głowę.

Jej oczy… Były jasne. Zbyt jasne. Niemal przezroczyste, jakby spoglądała na mnie nie tylko wzrokiem, ale i czymś jeszcze — czymś nienazwanym. Patrzyła prosto we mnie, jakby znała moje imię, moje lęki, sny, których nigdy nikomu nie opowiedziałam.

— Masz czas, żeby jeszcze zawrócić — powiedziała, jej głos przypominał szept pary osiadającej na szybie. — Ale pewnie już za późno.

Chciałam zapytać, co miała na myśli. Zadać tysiąc pytań, które zbierały się we mnie od chwili, gdy tylko otworzyłam to zaproszenie. Ale zanim zdążyłam otworzyć usta, kobieta wstała i bezszelestnie ruszyła w stronę końca wagonu. Jej kroki były ciche, niemal nierealne.

Zniknęła za drzwiami — a jedyne, co po niej zostało, to pustka i zapach. Lawenda, słodka i duszna. I coś jeszcze. Coś metalicznego, jak woń starej krwi zaklętej w biżuterii.

Drzwi wagonu otworzyły się z westchnieniem. Jakby same miały dość milczenia. Wstałam.

Mgła przywitała mnie jak żywa istota. Oplotła moje ciało, wpełzła pod ubranie, do uszu, do ust, do płuc. Była zimna, niemal wilgotna, jak dotyk czegoś martwego. Pachniała deszczem i ziemią — tą wilgotną, głęboką, jak z cmentarnej głębiny — oraz czymś starszym, nieuchwytnym. Czymś, co nie ma zapachu, ale mimo to się je czuje.

Kiedy stanęłam na peronie, cisza uderzyła mnie z taką siłą, że aż zrobiło mi się słabo. To nie była zwykła cisza.

To była ta cisza.

Cisza miejsca, które nie chce być znalezione. Cisza, która ma oczy i patrzy z ukrycia.

Nie było żadnych kroków. Żadnych głosów. Żadnego mechanicznego szumu miasta, nawet szelestu liści. Tylko ja, mgła, i to uczucie… jakby coś czekało.

Albo już mnie obserwowało.

Mgła była jak żywa. Nie tylko gęsta i zimna — była obecna. Czułam ją na skórze jak oddech czyjejś twarzy tuż obok. Wdzierała się do płuc, powoli, miękko, ale natarczywie, jakby chciała mnie rozpuścić od środka. Pachniała deszczem, wilgotną ziemią i… czymś starszym. Zapachem, który nie miał nazwy, ale sprawiał, że każda komórka mojego ciała krzyczała „pamiętam”, choć rozum nie miał pojęcia, co to było.

Gdy stanęłam na peronie, ogarnęła mnie cisza — tak głęboka, że aż czułam ją w uszach, jakby wypierała powietrze. Ale to nie była cisza spokojna. To była cisza miejsca, które nie chce być znalezione.

Miejsce, które zasypia, kiedy patrzysz. I otwiera oczy, gdy się odwrócisz.

Nie było tu nic znajomego. Tylko ja. Stalowy chłód pociągu za plecami. I to, co przede mną.

Stacja nie wyglądała jak z tego świata. Nie była ani nowoczesna, ani zapomniana. Raczej… wymyślona. Jakby ktoś ją wyśnił, ale nie do końca dobrze. Jej proporcje były odrobinę niewłaściwe, zbyt symetryczne, zbyt doskonałe w sposób, który tylko pogłębia niepokój.

Ściany z ciemnego kamienia wchłaniały światło, a pnącza, które je porastały, nie przypominały żadnej rośliny, jaką kiedykolwiek widziałam. Ich liście były grube, błyszczące, z pulsującymi żyłkami, jakby oddychały pod cienką skórką chlorofilu.

Nad peronem wisiały światła. Nie elektryczne. Nie halogenowe. Bursztynowe. Jak stare latarnie gazowe z epoki, której nigdy nie było. Powinny były być zimne, martwe. A jednak… tliły się, cicho, ciepło. Choć przecież tu nie powinno być niczego. Ani gazu. Ani światła. Ani śladów cywilizacji.

I właśnie wtedy — w tej bezdennej, lepkiej ciszy — coś się poruszyło.

Nie widziałam tego kątem oka. Nie usłyszałam. Ale poczułam.

Przestrzeń obok mnie nagle się… zgięła. Skręciła się w sobie, jak gdyby coś ją nacisnęło od środka. Jakby powietrze zrobiło wdech. Serce zabiło mi szybciej, ale nie z paniki — to było coś bardziej pierwotnego. Jakby mój organizm rozpoznał obecność, której umysł jeszcze nie potrafił pojąć.

Może to tylko adrenalina. Może paranoja. A może… coś więcej.

Odwróciłam się gwałtownie, aż walizka zachybotała się przy moich nogach.

Nikogo.

Tylko mgła. I pociąg — już ruszał. Bez pożegnania. Bez ostrzeżenia. Cicho sunął po torach, jakby chciał zniknąć, zanim jeszcze zdążę się rozmyślić.

Zostałam sama. Z walizką, ciszą i przeczuciem, że właśnie zrobiłam krok w coś, czego nie da się odwrócić.

Nie było odwrotu. Nie teraz.

Nie tu.

Ruszyłam przed siebie.

Ścieżka była wąska, kamienna, ledwie widoczna pod zasłoną mgły, która oplatała wszystko jak ciężka, wilgotna zasłona. Prowadziła prosto w głąb skały — do otworu czarnego jak źrenica, który nie wyglądał na wejście, ale na pochłonięcie. Tunel nie miał bram ani oznaczeń. Tylko mrok i milczenie.

Kiedy weszłam, światło zniknęło niemal natychmiast. Pozostał tylko cień i echo moich kroków. Wilgoć kapała z sufitu — rytmicznie, obojętnie. Jak zegar, który nie mierzy czasu, tylko przybycie.

Echo wracało opóźnione. Zniekształcone. Jakby przeżute przez coś, co mieszkało głębiej — coś, co słuchało.

Ściany były pokryte czymś w rodzaju mchu, ale nie zielonym. Czarne, matowe pnącza, przypominające zaschnięte naczynia krwionośne. Nie odbijały światła — one je wchłaniały. Gasiły. Czułam się, jakbym wchodziła nie do tunelu, tylko do żywej istoty. Jakby mnie połknęła.

W połowie drogi przestałam oddychać przez nos. Zapach był zbyt gęsty. Nie tylko dym i kadzidło — coś jak stary papier, pergamin długo skrywany w zamkniętej trumnie. I ta nuta słodyczy… lepkiej, mdlącej. Krew?

Nie, to niemożliwe. To tylko moja wyobraźnia. Albo coś gorszego — wspomnienie snu.

A jednak w sercu pojawiło się to znajome ukłucie. To samo, co co noc, kiedy we śnie schodziłam do piwnicy. To samo, które zaczynało się w mostku, jak napięta nić, a potem ciągnęło się przez całe ciało jak szept. On był blisko. Jeszcze nie teraz — ale w tym miejscu. W tych murach.

Tunel skończył się nagle. Jakby skała po prostu przestała istnieć. Przede mną wyrastały kamienne schody, stare i wyślizgane, jakby tysiące stóp przecierały je przez setki lat. A może tylko jedna stopa — wiele razy. Nad nimi — wrota.

Ogromne, wysokie na trzy Raye, wykonane z ciemnego drewna, poprzetykanego mosiężnymi prętami. W samym środku — znajomy symbol: złote słońce przecięte pionowym mieczem. Płomień i ostrze. Światło i rana.

Ten sam znak widniał na mojej przepustce. Ten sam, który śnił mi się od miesięcy, zanim jeszcze dostałam zaproszenie. Ten sam, który pojawił się za plecami chłopaka ze snu — tego bez twarzy, ale z oczami, które znałam aż za dobrze.

Zrobiłam ostatni krok. Dłoń drżała, kiedy sięgałam po zimny metal uchwytu. Nie musiałam użyć siły. Wrota ustąpiły przy lekkim pchnięciu. Bez skrzypienia. Bez jęku. Po prostu się otworzyły.

Jakby wiedziały, że przyjdę. Jakby czekały.

Weszłam.

Nie skrzypnęły. Otworzyły się bez oporu, jakby ktoś już czekał. Jakbym nie tyle weszła, co została wpuszczona.

Wnętrze nie było martwe. Było ciche, ale czułam, że żyje — podskórnie, podmurowo, jakby budynek miał własny rytm serca. Sufity rozciągały się wysoko ponad moją głową, podtrzymywane przez kolumny z marmuru przeciętego żyłkami w kolorze czegoś, co przypominało zaschniętą krew. Światło sączyło się przez witraże — barwy nienazwane, jakby ktoś je wymyślił w innym świecie. Czułam się przez nie obserwowana, choć nie było tam oczu.

Zapach — głęboki, wielowarstwowy. Nie kurz i nie muzealna stęchlizna. Raczej… czekanie. Modlitwa. Czas, który nie płynie tak jak nasz, tylko stoi, jak oliwa w kielichu.

Zrobiłam kilka kroków naprzód. Walizka zagrzechotała o kamienną posadzkę, zbyt głośno — dźwięk rozszarpał ciszę jak pazur.

I wtedy ją usłyszałam.

— Nowa. — Głos gładki jak szkło, z akcentem południa. — Aż bije od ciebie ta energia zagubionej owcy.

Odwróciłam się gwałtownie.

Stała na wewnętrznych schodach, niedbale oparta o rzeźbioną poręcz, jakby tylko na chwilę przystanęła w ruchu, który był jej życiem. Miała posturę pewności — nie wyniosłej, ale absolutnej. Włosy, czarne jak tusz, splecione w gruby, prosty warkocz. Ubrana była w coś między mundurkiem a manifestem: ciemny, dopasowany płaszcz z karminowym podszyciem, który poruszał się z każdym jej ruchem jak cień z własnym zdaniem.

A potem spojrzałam w jej oczy. Złociste. Ciepłe jak miód. Niepokojące jak źrenice kota. Wiedziały coś. Nie o mnie — we mnie.

— Ja… — zaczęłam, ale uniosła dłoń i pokręciła głową.

— Nie zaczynaj od „ja”. To początek wszystkich nudnych historii. — Zeszła po schodach bez pośpiechu, jakby czas się jej nie imał. — Nie jesteś tu „ja”. Jesteś nowa. A tutaj nowe rzeczy najpierw się obserwuje, zanim zaczną mówić.

Zatrzymała się tuż przede mną. Była niższa ode mnie, ale nie czułam przewagi. Czułam się… jak coś zważonego. Przeskanowanego.

— Franceska, — powiedziała, jakby wyczuła moje pytanie zanim zdążyłam je zadać. — Ale możesz mówić do mnie tylko, jeśli mam na to ochotę.

Uśmiechnęła się. Nie serdecznie. Ale pięknie.

— A ty? Masz imię, czy zostajemy przy „zagubiona owca”?

Z trudem przełknęłam ślinę. Powietrze tutaj było ciężkie. Jakby od mojej odpowiedzi zależało coś więcej niż tylko wrażenie.

— Raya.

— Raya — powtórzyła, jakby próbowała je posmakować. — Dobrze. Brzmi… jak coś, co albo zgaśnie, albo wybuchnie.

Odwróciła się i ruszyła w głąb holu.

— Chodź. Akademia lubi tych, którzy nie pytają za wiele na wejściu.

Zebrałam walizkę i poszłam za nią. Nie miałam wyboru. A może miałam — tylko już dawno go podjęłam.

— Nie. Nie mów nic jeszcze. — Uniosła dłoń z gracją, ale bezceremonialnie. — Daj mi chwilę. Lubię sobie sama wymyślić biografię ludzi, zanim poznają prawdę.

Zeszła po schodach jak ktoś przyzwyczajony do bycia obserwowanym — z tym wyczuciem rytmu, które mają tancerze lub drapieżniki. Potem ruszyła wolno, bez pośpiechu, okrążając mnie niczym znudzony kot badający nowe znalezisko.

— Hm… — mruknęła, bardziej do siebie niż do mnie. — Rodzice wysłali cię tu z nadzieją, że ktoś nauczy cię być kimś. Ale ty nie przyszłaś, bo musiałaś. Ty chciałaś. Czułaś to miejsce.

Zatrzymała się naprzeciwko i uśmiechnęła. Uśmiech nie sięgał oczu.

— Dobrze zgadłam?

Przełknęłam ślinę. Słowa uwięzły mi w gardle, jakby wyczekiwały pozwolenia.

— Mniej więcej, — przyznałam.

— Wiedziałam, a teraz tak na poważnie — Wyciągnęła rękę. — Franceska. Bez nazwiska, bo ono nie ma znaczenia. Tutaj liczy się tylko to, co zrobisz, kiedy drzwi się zamkną.

Uścisnęłam jej dłoń. Była ciepła, mocna, pewna. Nie za długa, nie za krótka — wymierzona jak cios.

— Raya, — powiedziałam cicho. — Po prostu Raya.

Franceska przechyliła głowę. Jej spojrzenie przesunęło się po mnie jeszcze raz, jakby ostatecznie zatwierdzała moją obecność.

— Pasuje, — oceniła. — Krótko. Jak sztylet.

Bez pytania chwyciła moją walizkę, jakby należała do niej, i ruszyła korytarzem. Jej kroki były pewne, miękkie, bez echa — jakby to miejsce znało ją na wylot i oddychało z nią jednym rytmem.

— Tu mieszkają pierwszoroczni. — Wskazała drzwi po lewej stronie, masywne, ozdobione herbem przypominającym rozszczepiony księżyc. — Tamtego skrzydła lepiej unikać po zmroku.

Spojrzałam w tamtą stronę. Drzwi były ciemniejsze niż pozostałe. Nieomal czarne. I… jakby pulsowały?

— Nie pytaj dlaczego, — dodała łagodnie, niemal z troską. Ale jej oczy pozostały twarde. — Nie chcesz wiedzieć. Jeszcze nie.

Szłyśmy dalej. Ściany zdawały się nas słuchać. Cienie poruszały się odrobinę za szybko, jakby ktoś bawił się światłem.

Chciałam zapytać o coś. Cokolwiek. Ale słowa znowu zniknęły, wypalone przez zbyt gęstą atmosferę. Jakby ta szkoła, to miejsce — ona — musiała najpierw dać mi zgodę na głos.

Szłyśmy przez główny korytarz Akademii, a każdy nasz krok rozbrzmiewał ciężkim echem, jakby ściany były świadkami niejednej tajemnicy, niejednej historii. To echo nie było puste — niosło ze sobą ciężar wspomnień, oddech minionych pokoleń, które zostawiły tu swój ślad, a może i swoje dusze.

Po lewej stronie dostrzegłam ogromny portret. Kobieta o długich, srebrnych włosach spływających niczym mgła, ze ślepnącymi oczami, które jednak patrzyły prosto na mnie, choć bez życia. Pod obrazem widniał tylko jeden podpis: „Rektor” — bez imienia, bez dat.

— Żyje? — zapytałam, głos mamroczący niemal bezwiednie, jakby bałam się usłyszeć odpowiedź.

Franceska zatrzymała się na moment i rzuciła mi kątem oka spojrzenie, w którym tańczyła dziwna mieszanka tajemnicy i chłodnej pewności.

— Mówi się, że śpi. — Jej ton był cichy, niemal szeptem, który zdawał się unosić w powietrzu. — Ale nie w sensie zwykłej drzemki. Raczej… „nieśmiertelna i czuwająca”.

Przez ciało przebiegł mi dreszcz, który nie miał nic wspólnego z zimnem. Nie potrafiłam powiedzieć, czy to strach, czy fascynacja — a może jedno i drugie naraz.

Ruszyłyśmy dalej. Powietrze gęstniało od niewypowiedzianych słów, a ściany wokół mnie szeptały coś, czego nie potrafiłam usłyszeć.

W końcu dotarłyśmy do drewnianej framugi — solidnej, ale z lekkimi pęknięciami, jakby znała wiele tajemnic. Na drzwiach błyszczała mosiężna klamka, a nad nią umocowana była tabliczka z moim imieniem — wypalonymi literami, które wyglądały, jakby ktoś osobiście je stworzył dla mnie.

— Twoje miejsce. — Franceska uśmiechnęła się lekko, choć jej oczy nadal były pełne ukrytych znaczeń. — Na razie jesteś sama. Ale kto wie? — puściła mi oko, jakby znała przyszłość lepiej niż ja sama. — Akademia lubi łączyć ludzi, zanim oni sami zdają sobie z tego sprawę.

Zebrałam się na odwagę i przekroczyłam próg.

Pokój był prosty, ale miał w sobie coś hipnotyzującego. Wysokie okna pozwalały światłu wpadać tu z miękką łagodnością, jakby słońce wiedziało, że nie wolno mu przeszkadzać. Półki uginały się pod ciężarem książek — starych, nowych, niektórych tak grubych, że nie wiedziałam, jak można je udźwignąć. Łóżko z ciemnego drewna stało w kącie, nakryte pościelą w kolorze głębokiego, ciemnego wina — koloru, który zapowiadał intensywność, namiętność i coś, co dopiero miało nadejść.

Na biurku spoczywała jedna księga. Jej oprawa z ciemnej skóry połyskiwała w półmroku, a metalowy zatrzask trzymał ją szczelnie zamkniętą — jakby ukrywała coś, co nie miało ujrzeć światła dziennego.

Serce zabiło mi mocniej.

Ta księga… to była brama do czegoś, co zmieni wszystko.

— Zeszyt ucznia — powiedziała Franceska, jej głos zyskał nagle tę nutę powagi, która rozsadzała lekkość wcześniejszej rozmowy. — Notujesz wszystko, co tu czujesz, widzisz, słyszysz. Nawet sny.

Spojrzałam na nią, lekko zaskoczona.

— Sny?

Uśmiechnęła się tajemniczo, a jej złociste oczy rozbłysły jakby ukrywały sekret tak głęboki, że bała się go wypowiedzieć głośno.

— Zwłaszcza sny. — powiedziała cicho. — Czasem są bardziej prawdziwe niż dzień.

Kiedy opuściła pokój, drzwi zamknęły się z miękkim kliknięciem, a ja zostałam sama z ciszą i ciężarem tych słów. Siedząc na łóżku, wzięłam do rąk księgę — była ciężka, pachniała kurzem, stęchlizną i czymś jeszcze — czernią, jakby pochłaniała światło i zatrzymywała je w swoich stronach.

Otworzyłam ją na pierwszej stronie. Kartki były zupełnie puste, jakby czekały na mój pierwszy ruch, pierwszy ślad, który zostawię.

Spojrzałam na odwrotną stronę okładki i zobaczyłam napis — słowa, które przeszyły mnie na wskroś:

„Nie wszystko, co zaczyna się jako sen, kończy się na jawie.”

Brak podpisu — tylko ta jedna, cicha sentencja, która wybrzmiewała w mojej głowie jak echo. Jak ostrzeżenie, albo wezwanie.

Wtedy w pokoju zadrżało powietrze, a gdzieś daleko, ponad dachami Akademii, rozległo się powolne, miarowe uderzenie zegara na wieży. Jego głos niósł się przez ciszę, wypełniając przestrzeń niewidzialną obecnością czasu — surowego, nieugiętego sędziego.

A potem znowu zapadła cisza. Gęsta, niemal namacalna.

Zamknęłam oczy i pomyślałam o snach. O tych nocach, w których piwnica była dla mnie jak brama — mroczna, tajemnicza, pełna nieznanych głosów.

Czy rzeczywiście te sny były tylko snem? Czy może czekała mnie tu, w tej Akademii, prawda, która przestała mieścić się w granicach zwykłej rzeczywistości?

Czułam, że od tej chwili nic już nie będzie takie samo.Rozdział 2

„Margold”

✤ Nixon ✤

Ziemia pod moimi butami była sucha i twarda — jak zgrubiała, wysuszona skóra starego drzewa, które przez wieki cierpliwie chłonęło wszystkie historie tego miejsca. Kamień przylegał do kamienia, tworząc szlak wyryty przez czas i przez stopy tych, którzy kroczyli nim przed nami — bez pytań, bez zawahania, bez wątpliwości.

Za nami, w dole, dachy Aurei połyskiwały jak rozproszone drobiny światła, a przed nami rozciągała się tylko ona — góra.

Nie miała imienia, przynajmniej nie takiego, które śmiałoby się wydobyć z ludzkich ust. W starożytnych mapach nazywano ją czasem Lapis Deus — Kamień Boga.

Ale to było tylko słowo na papierze, puste echo, które niosło więcej pytań niż odpowiedzi. Bo gdy ktoś naprawdę wierzy, nie nazywa tego, co czci. Nie wymawia tego imienia — po prostu idzie.

Szliśmy naprzód.

Margold zawsze o pół kroku przede mną, jak przewodniczka nie tylko ścieżką, ale i losem. Jej czerwony płaszcz łopotał za nią, choć nie było wiatru — jak sztandar niesiony w ciszy, znak, że nie jesteśmy tu przypadkiem.

Drake i Nathaniel zamykali nasz pochód, jak cień i światło splecione w jedną nierozdzielną całość, choć żaden z nich nigdy tego nie przyznał na głos.

— Wciąż nie powiesz nam, po co tu idziemy? — odezwał się Drake, a jego głos, choć zmęczony, miał tę ironię, która nigdy w nim nie gasła, jak znak rozpoznawczy.

Margold odwróciła się szybko, tylko na moment, ale to krótkie spojrzenie wystarczyło. Wystarczyło, by zrozumieć, że odpowiedź jest zaklęta w milczeniu — tajemnica, którą trzeba nosić jak brzemię.

Nie odpowiedziała.

Szliśmy dalej, każdy z nas zanurzony w myślach, których nie wypowiedzieliśmy na głos. Góra czekała.

— Wiedzieć nie znaczy rozumieć — powiedziała cicho Margold, a jej słowa wisiały w powietrzu jak cień, który nie chce odejść.

— To brzmi jak cytat z waszego rodzinnego archiwum sekt — mruknął Nathaniel, jego głos przesiąknięty cynizmem, niemal wyśmiewający się z tych tajemnic. — Albo jak coś, co mówi się tuż przed ofiarą z krwi.

Drake wybuchnął gardłowym śmiechem, który rozlał się echem po skałach.

Margold się nie zaśmiała. Jej twarz pozostała nieprzenikniona, a wtedy właśnie uderzyło mnie to jasno: dzisiaj wydarzy się coś więcej niż symboliczne gesty czy tajemne słowa. Coś prawdziwego. Cielesnego. Może nawet nieodwracalnego.

Dotarliśmy do przełęczy.

Tu kończył się znany szlak, a zaczynała surowa rzeczywistość kamienia — nieprzenikniona, zimna, szara, jakby świat sam został wypalony ogniem i pozostawiony w pustce.

W tej bezkresnej przestrzeni, wyrastając niemal z niczego, stała brama.

Nie wrota. Nie drzwi.

Szczelina między światami.

Dwa ogromne głazy, połączone u góry naturalnym łukiem — nie była to ludzka konstrukcja. To miejsce żyło własnym oddechem. Tak naturalne, że aż niemożliwe.

— To tutaj? — zapytałem, a mój głos zabrzmiał obco, jakby oddalony od mnie samego.

Margold skinęła głową, bez słowa.

Cisza spowiła nas jak ciężka zasłona. Tu, na granicy tego, co znane, a tego, co zakazane, każdy oddech był głośny, a serce waliło, jakby chciało wyrwać się z piersi.

— Wchodzimy — powiedziała Margold, głos miała spokojny, ale zdecydowany, jak rozkaz, któremu nie sposób się sprzeciwić.

— Po co? — Drake rzucił pytanie, ale tym razem w jego tonie nie było ironii, raczej niepokój, jakby sam nie rozumiał, co ich czeka.

— Żeby przypomnieć, kim jesteśmy — odpowiedziała Margold, a jej słowa brzmiały jak echo dawno zapomnianej prawdy.

Wewnątrz panowała dziwna chłodna aura.

Nie ten fizyczny chłód, który mrozi skórę, ale taki, który ściska cię za kark, kiedy ktoś wymawia twoje imię, a ty nie masz pojęcia, kto to jest.

Jaskinia, którą tworzyła wnętrze skały, była idealnie gładka, jakby ktoś przemalował ją własną obecnością albo myślą, nadając jej nieludzki porządek i ciszę. Każdy krok odbijał się od ścian echem własnych obaw i tajemnic.

W samym centrum stał monolit — czarny, matowy, porowaty, wysoki na dobre dwa metry. Żaden napis, żadna rzeźba, żaden znak.

I jednak, każdy z nas czuł, że kamień skrywa coś więcej, niż widać na pierwszy rzut oka.

Margold podeszła pierwsza. Jej dłoń, delikatna i pewna, spoczęła na chłodnej powierzchni. Spojrzała na mnie z takim napięciem, że poczułem, jak serce zaczyna przyspieszać.

— Twoja kolej — powiedziała cicho, niemal szeptem.

— Dlaczego? — zapytałem, ale czułem, że odpowiedź będzie cięższa niż mogłem unieść.

— Bo ty jeszcze masz w sobie cień wątpliwości — odparła, jej oczy błyszczały jak rozpalone węgielki. — A kamień to lubi. Z wątpliwości wyrasta prawda.

Wziąłem głęboki oddech i wyciągnąłem rękę.

Dotknąłem kamienia.

I wtedy…

Podszedłem. Ręka drżała, choć starałem się o tym nie myśleć. Kamień był chłodny i suchy, jak zimny oddech zamknięty w skale. Dotknąłem go.

Cisza rozlała się wokół nas — nie była pusta, raczej ciężka, gęsta jak mgła, którą wdychałem na peronie. Cisza jak oddech świata, który jeszcze nie wypowiedział swojego imienia, ale czeka, by je ujawnić.

Zamknąłem oczy, a nagle, przez ułamek sekundy, pojawiło się coś — nie obraz, nie wizja, raczej światło, pulsujące cicho, jakby mówiło do mnie bez słów.

„To, co czeka w tobie, nie ma imienia. Ale przyjdzie po ciebie, nawet jeśli ty po nie nie pójdziesz. Ona czeka.”

Serce zabiło mi mocniej. Otworzyłem oczy.

Margold patrzyła na mnie z takim zrozumieniem, jakby odczytała każdą myśl, każdy strach i każdą nadzieję, które przez moment rozbłysły na mojej twarzy.

Drake bledł coraz bardziej, jakby powietrze w jaskini nagle stało się zbyt ciężkie do oddychania.

Nathaniel, choć zwykle opanowany, wyciągnął notes i zaczął nerwowo notować, jego ręka drżała, jakby próbował złapać coś ulotnego.

— Mamy to, czego przyszliśmy szukać — powiedziała Margold, jej głos ledwo się unosił w tej ciszy. — Wracamy.

I wtedy poczułem, że od tego momentu nic już nie będzie takie samo.

Ale ja nie ruszyłem się od razu.

Coś zostało ze mną przy monolicie. Niewypowiedziane, nie domknięte, jak cień, który nie chce odejść z mojego pola widzenia.

Nie nazwane.

I chyba właśnie to było najważniejsze — to, co najbardziej domagało się otwarcia.

Przez całą drogę w dół milczałem. Każdy krok po chrzęszczących kamieniach odbijał się w mojej głowie głośniej niż cokolwiek na zewnątrz.

Waga obecności, która znała więcej niż ja, ciążyła na moich barkach, dusiła oddech.

Margold szła przed nami, niewzruszona, idealnie wyprostowana, jakby jej ciało nie znało zmęczenia, a umysł żadnych wątpliwości.

Nie oglądała się. Nie musiała. Wiedziała, że pójdziemy za nią, nawet gdy każdy z nas chciałby się zatrzymać i uciec.

Drake szedł tuż za mną. Milczał, ale jego westchnienia były nierówne i pełne napięcia — jakby coś w nim dusiło się, próbowało wydostać na powierzchnię, lecz bezskutecznie.

Nathaniel zaciśniętą pięścią ściskał notes. Nie notował już słów. Trzymał go jak jedyny kotwiczny punkt w oceanie niepokoju, a jego białe knykcie mówiły więcej niż jakiekolwiek słowa.

Każdy z nas niósł swój ciężar, ale tylko ja czułem, że moja odpowiedź czeka, ukryta gdzieś między cieniem monolitu a ciszą, która wciąż rozbrzmiewała w mojej głowie.

Spojrzałem na nich wszystkich. Cienie pod oczami, wymęczone twarze, a w spojrzeniach — coś więcej niż zmęczenie. Strach. Bezsilność wobec tego, czego jeszcze nie rozumieliśmy.

— To nie miejsce na wątpliwości — powiedziałem cicho, choć sam nie byłem pewien, czy to prawda. — Ale chyba to właśnie one nas tu przywiodły.

Mgła wokół nas falowała, jakby żyła własnym życiem. Szlak znikał powoli w bieli, a cisza stawała się gęstsza, przeszywająca.

Margold ruszyła przodem, pewnym krokiem, bez słowa. Za nią — ja, Drake i Nathaniel, podążaliśmy jak cienie, które nie wiedziały, czy biec, czy stać w miejscu.

Wtem, z oddali dobiegł dźwięk — coś na kształt śpiewu, nie z tego świata. Delikatny, ale przeszywający do szpiku kości.

— Słyszycie to? — zapytałem, a w moim głosie zabrzmiała nagła chrypa.

Drake pokiwał głową, twarz blada jak kreda.

— To nie jest zwykły śpiew. To… wezwanie.

Przyspieszyłem kroku, próbując nie dać się paraliżować tym, co nadchodziło.

Cokolwiek to było, wiedziałem jedno — przed nami nie było już powrotu.

Na moment zwolniliśmy.

Margold szła dalej, jakby nic nie słyszała.

Ale słyszała. Zawsze słyszy.

Zatrzymała się dopiero przy starej bramie klasztoru — drzwi z drewna, przybite zardzewiałymi gwoździami, które dawno już zostały pożarte przez czas. Wrota, przez które przechodzisz raz — i nigdy nie jesteś tym samym, kim byłeś wcześniej.

Odwróciła się i spojrzała na nas. Jednak dłużej wpatrywała się we mnie.

— Nixon — powiedziała cicho. — Ty też coś zobaczyłeś. I próbujesz to wyrzucić z siebie milczeniem.

Zacisnąłem szczękę.

— Nie próbuję niczego.

— Próbujesz być mocny. To nie to samo.

Powoli podeszła bliżej. Bardzo blisko. Czułem zapach jej skóry — chłodny, ostry, z nutą bergamotki i czegoś… metalicznego.

— Jeśli chcesz przetrwać w Aurei, musisz przestać wierzyć, że jesteś sam w tym, co czujesz.

Spojrzałem w jej oczy.

I przez chwilę… przez sekundę…

…zobaczyłem w nich litość.

Nie dla mnie. Nie do mnie.

Litość, którą czuje się wobec kogoś, kto jeszcze nie wie, że jego koniec już się zaczął.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij