Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ad infinitum - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,00

Ad infinitum - ebook

Michał Protasiuk

Ad infinitum

Życie Tomasza stanęło na krawędzi. Jego małżeństwo przeżywa kryzys, a córeczka, chora na autyzm, została porwana. Kto za tym stoi i czego chce od rodziny Tomasza?

Akcja wielowątkowego thrillera Michała Protasiuka wiedzie od Warszawy, przez Lizbonę, siedzibę CIA w Langley, aż po Budapeszt, ten historyczny i ten współczesny. Kim jest wykorzystywana w eksperymentach tajnych służb Trójca Święta, zdolna zaburzać prawdopodobieństwo zdarzeń? Co łączy amerykańskiego profesora fizyki, węgierską policjantkę i byłego pracownika służby bezpieczeństwa, a teraz człowieka o tysiącu tożsamości i twarzy? I dlaczego w to wszystko został zamieszany Tomasz i jego autystyczne dziecko?

Ad infinitum czerpie zarówno z literackiej tradycji powieści szpiegowskich Johna Le Carre’a, jak i thrillerów Dana Browna. Tym razem jednak zagadka, która zafascynowała bohaterów, związana jest nie z historią, lecz z fizyką cząstek, budową świata i judaistyczną mistyką.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64384-10-3
Rozmiar pliku: 975 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JEDEN

TOMASZ/ WAR­SZAWA

Ciem­ność, która zapa­dła po tym, jak Adrianna opu­ściła żalu­zje i zga­siła świa­tło, była ciem­no­ścią zupełną. Tomasz poru­szył się nie­spo­koj­nie; spa­dał w gładką czerń bez punk­tów pod­par­cia, bez moż­li­wo­ści zacze­pie­nia wzroku. Oddy­chał ciężko. Gorący mrok przy­kuc­nął na klatce pier­sio­wej, uci­skał płuca, poło­żył heba­nową dłoń na ustach. Tomasz dusił się, chciał krzy­czeć.

— Odsłoń okno — jęk­nął.

— Pada deszcz — odpo­wie­działa dziew­czyna.

— Co z tego? — Sto­czył się z łóżka i drżą­cymi dłońmi szarp­nął za sznu­rek rolety.

Na zewnątrz sza­lała wichura. Burzowe chmury wisiały nisko nad War­szawą, kłę­biły się na nie­bie po linię hory­zontu. Niczym mon­stru­alna, optyczna gąbka pochła­niały jasność sto­licy. Blask latarni ulicz­nych, wystawy skle­pów, reflek­tory samo­cho­dów – każde źró­dło świa­tła roz­pra­szało się, ginęło, pożarte przez kłę­bo­wi­ska cumu­lo­nim­bu­sów.

— Uwiel­biam ten widok — powie­działa Adrianna, się­ga­jąc po papie­rosa.

Odrzu­ciła prze­ście­ra­dło i usia­dła na łóżku, popra­wia­jąc poduszkę. Była naga. Wyma­cała sto­jącą na pod­ło­dze popiel­niczkę. Poma­rań­czowa koń­cówka papie­rosa zata­czała w pół­mroku epi­cy­kle.

— Zaraz zaczną walić pio­runy. Popa­trzymy? Zosta­niesz jesz­cze? — Zacią­gnęła się i wypu­ściła dym ustami. — Ni­gdy nie pyta­łam, ile kosz­tuje wyna­ję­cie kawa­lerki na ósmym pię­trze apar­ta­men­towca.

— I nie pytaj. — Tomasz nacią­gnął bok­serki, usiadł na pod­ło­dze, ple­cami opie­ra­jąc się o przy­jem­nie chłodną szybę. Był mokry od potu. Patrzył na Adriannę, jak strze­puje popiół z papie­rosa – cien­kiego men­to­lo­wego vogue’a – jak krzy­żuje nogi, popra­wia włosy, odchyla głowę i spo­koj­nie oddy­cha. Naga dziew­czyna zacho­wy­wała się natu­ral­nie, nie krę­po­wała się nago­ścią.

— Zawsze mnie śmie­szyło, że trzy­dzie­sto­ośmio­letni facet nosi gacie w sło­niki. Wiem, nie kończ, kupuje ci żona na wyprze­daży w hiper­mar­ke­to­wych koszach.

Tomasz uśmiech­nął się, nie zare­ago­wał na zaczepkę. Wciąż nie doszedł do sie­bie po nie­spo­dzie­wa­nym napa­dzie klau­stro­fo­bii. Antro­po­mor­ficzna czerń wokół niego jak topo­lo­giczna pułapka, która oddzie­liła go od rze­czy­wi­sto­ści i wypącz­ko­wała w innym wszech­świe­cie.

— Źle się czu­jesz? Boli cię serce? Może powi­nie­neś iść do leka­rza, zro­bić EKG? W twoim wieku wień­cówka już zabija.

— Zaraz mi przej­dzie. Jak stu­dia? — Zmie­nił temat.

— Jakoś. Raz lepiej, cza­sem gorzej. Nie jesteś moim ojcem. Nie musisz pytać. To moja sprawa.

— Nie jestem. Cie­kawe, co o nas myśli ochro­niarz na por­tierni? Zasta­na­wia­łaś się kie­dyś?

— Myśli, że jesteś moim tatą? Moim bra­tem? Kochan­kiem? Kto go tam wie.

Mrok roz­świe­tliła bły­ska­wica i w pokoju zro­biło się jasno jak w dzień. Adrianna oddy­chała coraz szyb­ciej, powie­trze pach­niało elek­trycz­no­ścią, sek­sem i tyto­niem. Wciąż pano­wała nie­zno­śna duchota i Tomasz myślał – chwy­cić krze­sło za opar­cie, zbić okno, niech do środka wtar­gnie wichura, kro­ple desz­czu zawi­rują na ostrych kra­wę­dziach szyb.

Się­gnął po pilota od kli­ma­ty­za­cji i obni­żył tem­pe­ra­turę.

— Znów będziemy sie­dzieć w lodówce?

— Nie mogę oddy­chać. Jest za gorąco.

Kolejny pio­run, tym razem bar­dzo bli­sko. Błysk i huk w tym samym momen­cie. Ada jęk­nęła i poło­żyła dłoń na pier­siach.

— Pod­nieca cię to? — rzu­cił roz­ba­wiony.

— Może. Może wła­śnie o tym marzę? Kocham się z dzi­kim face­tem na sawan­nie, leżymy w wyso­kiej tra­wie, leje deszcz, walą pio­runy. Trzęsę się z zimna pod jego umię­śnio­nym cia­łem. Skąd wiesz, jakie mam fan­ta­zje sek­su­alne? Znasz mnie? Może czy­tam histo­ryczne romanse Nory Roberts albo Sagę o Ludziach Lodu? — Uśmiech­nęła się i okryła prze­ście­ra­dłem. Wark­nęła kli­ma­ty­za­cja, pom­pu­jąc do pokoju zimne powie­trze. — Zaraz będę miała gęsią skórkę.

— Gęsia skórka jest pod­nie­ca­jąca. — Tomasz dźwi­gnął się z pod­łogi i sta­nął w oknie. Z wyso­ko­ści ósmego pię­tra patrzył na War­szawę tonącą w sta­ro­te­sta­men­to­wym poto­pie, na kule gradu bijące w dachy zapar­ko­wa­nych samo­cho­dów, stu­dzienki kana­li­za­cyjne rzy­ga­jące spie­nioną wodą, prze­mok­nię­tych prze­chod­niów, wygięte wichurą para­sole. — A tak w ogóle, to chyba tro­chę cię znam.

— Tylko tak ci się wydaje.

Usiadł na łóżku i wygrze­bał spod prze­ście­ra­dła stopę Ady. Dziew­czyna malo­wała paznok­cie na nie­bie­sko, płytki miały kształt syme­trycz­nych tra­pe­zów.

— Masz łaskotki? — Deli­kat­nie prze­je­chał opusz­kiem palca po pod­bi­ciu. Po uro­dze­niu Ali­cji spraw­dzał w ten spo­sób odruch Babiń­skiego. Nowo naro­dzona córka prze­krzy­wiała wów­czas stopę do środka, wygi­na­jąc paluch ku górze. Ata­wi­styczna pozo­sta­łość po mał­pach, pro­wa­dzą­cych nadrzewny tryb życia.

— Zostaw! — Ada wyrwała się i prze­tur­lała pod ścianę. Prze­ście­ra­dło zsu­nęło się na pod­łogę i dziew­czyna znów była naga. — Nie lubię tego.

— Mam iść? Jesteś zmę­czona? Po dwóch latach masz mnie dość? Powiedz.

— No nie, coś ty, możesz zostać. Zostań, ile chcesz. Tylko daj mi kilka minut. — Zsu­nęła się z łóżka i poszła do łazienki.

Wiódł za nią wzro­kiem, patrzył na smu­kłe nogi kochanki, krzy­wi­znę poślad­ków, pro­fil linii ple­ców, opa­da­jące na ramiona jasne włosy. Dziew­czyna znik­nęła za drzwiami łazienki, szum prysz­nica był gło­śniej­szy niż war­cze­nie kli­ma­ty­za­tora. Tomasz zebrał poroz­rzu­cane po wykła­dzi­nie ubra­nie. Gar­ni­tu­rowe skar­petki do pół łydki, zapra­so­wane w kant spodnie, let­nia koszula z krót­kim ręka­wem. Z noc­nej szafki zdjął zega­rek. Spraw­dził godzinę.

Idzie pod prysz­nic nie póź­niej niż kwa­drans po sto­sunku, pomy­ślał mar­kot­nie, kła­dąc się na łóżku i opie­ra­jąc głowę na skrzy­żo­wa­nych z tyłu dło­niach. Patrzył w sufit. Cze­kał. Zasta­na­wiał się, czy Adrianna uważa go za starca. Jak to jest, kiedy się z nim kocha, o czym wtedy myśli?

Za drzwiami łazienki zakrę­cono prysz­nic. Szur­nęły roz­su­wane drzwi kabiny. Tomasz zamknął oczy. Na obrazku pod powie­kami: dziew­czyna stoi przed lustrem, wciera krem w dwu­dzie­sto­trzy­let­nie piersi. Chciałby to zoba­czyć i zapa­mię­tać, ale wie­dział, że w końcu i tak zapo­mni. Entro­pia życia wsy­sała nie­ubła­ga­nie.

Docho­dziła dzie­więt­na­sta. Za oknem wciąż trza­skały pio­runy, a on leżał w ubra­niu w skoł­tu­nio­nej pościeli, w któ­rej jesz­cze dwa­dzie­ścia minut temu upra­wiał inten­sywny seks. Atak dusz­no­ści minął i znów czuł się dobrze. Wiecz­nie napięte mię­śnie karku roz­luź­niały się, czemu towa­rzy­szyło przy­jemne pul­so­wa­nie w dole szyi. W takich chwi­lach nie myślał o niczym waż­nym: wyobra­żał sobie Adriannę, jak stoi pod prysz­ni­cem, kro­pelki wody na pier­siach dziew­czyny. Jaki ma wtedy wyraz twa­rzy? Nie pla­no­wał powrotu do domu, roz­mowy z żoną, kolej­nej bła­hej wymówki, dla­czego został dłu­żej w pracy. Nie tęsk­nił za córką i jej oso­bli­wym świa­tem, pogma­twa­nym kró­le­stwem archi­tek­tury nie­moż­li­wej, Esche­row­skim labi­ryn­tem śle­pych uli­czek, zdra­dli­wych zapadni, wstęg Möebiusa i pętli bez wyj­ścia.

Co będzie dalej z Adrianną i z nim?

Wolał się nie zasta­na­wiać. Dziew­czyna koń­czyła czwarty rok stu­diów, mię­dzy­na­ro­dowe sto­sunki gospo­dar­cze, w przy­szłym tygo­dniu miała ostatni egza­min w sesji let­niej. Zostało dwa­na­ście mie­sięcy. Co potem? Wypro­wa­dzi się z War­szawy, wróci do małego mia­steczka na ścia­nie wschod­niej? Może znaj­dzie pracę w sto­licy jako asy­stentka w mię­dzy­na­ro­dowej kor­po­ra­cji, zacznie wynaj­mo­wać kawa­lerkę z chło­pa­kiem, jeź­dzić do pracy metrem, odkła­dać pie­nią­dze na miesz­ka­nie? A on? Co zrobi? Znów ukrad­kiem (na służ­bo­wym lap­to­pie) zacznie prze­glą­dać inter­ne­towe strony w poszu­ki­wa­niu nowej, młod­szej kochanki?

Drzwi łazienki otwo­rzyły się i do pokoju weszła Adrianna. Miała na sobie czer­wony szla­frok frotté. Mokre włosy zwią­zała wysoko, pra­wie na czubku głowy.

— Masz chło­paka? — zagad­nął, nie rusza­jąc się z łóżka.

Zatrzy­mała się nie­spo­dzie­wa­nie pomię­dzy drzwiami łazien­ko­wymi a pano­ra­micz­nym oknem, zamie­rza­jąc opu­ścić roletę, odciąć dopływ natu­ral­nego świa­tła, aby płuca Toma­sza znów wypeł­niły się czarną farbą, lep­kim i śmier­dzą­cym pły­nem o kon­sy­sten­cji oleju.

— Co to za pyta­nie? — obru­szyła się. Pode­szła do barku i się­gnęła po butelkę żura­wi­no­wej fin­lan­dii. — Nie powi­nie­neś pytać. Uma­wia­li­śmy się ina­czej. Zro­bić ci drinka? Jesteś samo­cho­dem?

Ski­nął głową.

Ada była poiry­to­wana.

— Co ty o mnie wiesz? Tak naprawdę. Zasta­na­wia­łeś się kie­dyś?

— Prze­stań — jęk­nął. To była ostat­nia rzecz, o jakiej chciał roz­ma­wiać. Wie­działa o tym, czy­tała emo­cje z jego twa­rzy, ale mimo wszystko brnęła z upo­rem w bagno nie­chcia­nych tema­tów. Dla­czego?

— Pie­przymy się śred­nio dwa razy w tygo­dniu, a ty…

— Hej!

Poskut­ko­wało. Dla­czego to powie­działa? Jaki efekt chciała uzy­skać? Za oknem znów łup­nął pio­run, pokój roz­świe­tlił tru­pio blady roz­błysk, który niczym foto­gra­ficzny flesz wypa­lił w pamięci Toma­sza stop-klatkę. Adrianna stoi przy barku i odkręca butelkę wódki. Szla­frok sięga nad kolana, poni­żej lśnią nakre­mo­wane łydki. Syl­wetka dziew­czyny lekko prze­krzy­wia się w prawą stronę, poprzez roz­chy­lone usta widać koń­cówkę języka. Spoj­rze­nie pło­nie.

— Mi też nalej — powie­dział. — Mało wódki, dużo soku. A zasta­na­wia­łaś się, co z nami będzie za rok? Skoń­czysz stu­dia, znaj­dziesz nor­malną pracę, sta­łego chło­paka. Zerwiemy wtedy?

Adrianna uśmiech­nęła się kąci­kiem ust – poza kon­trolą, w spo­sób cał­ko­wi­cie nie­uświa­do­miony. Wódka chlu­pała przez dozow­nik do szklanki z gru­bego szkła, gdzieś na zewnątrz toczył się świat, zmo­kłe psy pod­ku­lały ogony, wichura roz­grze­by­wała śmiet­niki i łamała gałę­zie drzew. Wyły samo­cho­dowe alarmy, ale wewnątrz miesz­ka­nia Ady pano­wała ide­alna cisza.

— A rzu­cisz dla mnie rodzinę? — zapy­tała.

Rzu­cisz dla mnie rodzinę? Tomasz znie­ru­cho­miał w poło­wie – ruchu, gestu, słowa. Zupeł­nie nowa myśl, nie­ocze­ki­wana per­spek­tywa. Jak szybki cios w splot sło­neczny; znów zaczął się dusić.

— Rzu­cisz dla mnie rodzinę? — powtó­rzyła. — Zro­bisz to? Pytam zupeł­nie serio.

Tomasz usiadł na łóżku i zgar­biony patrzył na wykła­dzinę pod­ło­gową, zanu­rzył stopy w dłu­gim wło­siu. Oddy­chał ciężko, a każdy oddech spra­wiał ból.

— I co wtedy z nami będzie?

Ada oparła szklankę o kra­wędź ust, upiła małego łyka i skrzy­wiła się.

— Za mało wódki. — Się­gnęła po butelkę. Wzru­szyła ramio­nami. — Wszystko zależy od cie­bie. Wytrzy­masz życie w jed­nym mie­ście z byłą żoną i córką? A może wynie­siemy się z tego zapy­zia­łego kraju?

— Dzie­sięć lat temu pra­co­wa­łem na kontr­ak­cie w Buda­pesz­cie. — Tomasz wstał z łóżka i pod­szedł do Adrianny. — Tam uro­dziła się Ali­cja. To były naj­pięk­niej­sze chwile mojego życia. Zanim Ewa zaszła w ciążę.

Chciał chwy­cić ją za rękę, ale dziew­czyna zro­biła krok do tyłu, wyswo­ba­dza­jąc się z uści­sku. Nie powie­działa nic, ale popa­trzyła mu uważ­nie w oczy, zmru­żyła powieki i zaci­snęła usta, aż zbie­lały wargi.

— Naprawdę tego chcesz? Nie myśla­łem… Bar­dzo tego chcia­łem, ale… Jesteś pewna?

— Gdy­bym nie była, tobym nie zapro­po­no­wała.

Kilka minut póź­niej sie­dzieli na pod­ło­dze, opie­ra­jąc się ple­cami o łóżko. Palili papie­rosy, strze­pu­jąc popiół do posta­wio­nej pomię­dzy nimi popiel­niczki. Na zewnątrz wiatr roz­ga­niał burzowe chmury, które prze­ta­czały się jak pie­kielne wierz­chowce nad dachami domów, masz­tami tele­fo­nii komór­ko­wej, komi­nami i ante­nami sate­li­tar­nymi. Nie roz­ma­wiali. Tomasz porząd­ko­wał myśli.

* * *

Spo­ty­kał się z dziew­czyną ponad dwa lata. Poznali się przez Huberta – kolegę Toma­sza z biura. Hubert był lekko po czter­dzie­stce, pia­sto­wał sta­no­wi­sko dyrek­tora finan­so­wego, miał sporą nad­wagę i wiecz­nie kłó­cił się z żoną. Klu­czowa roz­mowa, wywra­ca­jąca na nice porzą­dek mał­żeń­skiej rutyny, miała miej­sce w syl­we­strowy wie­czór, który spę­dzili na fir­mo­wym balu.

Tomasz sie­dział za sto­łem, pró­bo­wał jeść, ale każda potrawa miała smak tek­tury; wle­wał w sie­bie morze alko­holu, jed­nak wódka jakby zmie­niła się w wodę i nie był pijany, choć despe­racko pra­gnął się upodlić, zwy­mio­to­wać w kiblu, obrzy­gać pan­to­fle, stra­cić przy­tom­ność i cały następny dzień nie wsta­wać z łóżka. Jego żona na samym początku imprezy zni­kła w tłu­mie, oto­czona towa­rzy­stwem podob­nych do sie­bie sfru­stro­wa­nych bab pod koniec czwar­tej dekady życia. Nawet nie pró­bo­wali ze sobą tań­czyć, nie było sensu uda­wać szczę­śli­wej pary. Nikt się nie nabie­rze.

Wtedy dosiadł się do niego Hubert. Wypili razem kilka kole­jek wódki, wymie­nili kolek­cję nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych zdań. Hubert spoj­rzał mu głę­boko w oczy, zoba­czył w nich pustkę, wes­tchnął, pokle­pał go po ramie­niu i powie­dział:

— Przejdźmy się. Poga­dajmy.

Ze szkla­necz­kami w dło­niach wyszli na prze­szklone patio. Po dru­giej stro­nie szyby pró­szył drobny śnieg, świat wyglą­dał baj­kowo i owa nie­rze­czy­wi­stość sce­ne­rii męczyła Toma­sza, który nie potra­fił prze­zwy­cię­żyć doj­mu­ją­cego poczu­cia uczest­nic­twa w sze­roko zakro­jo­nej mani­pu­la­cji. Hubert odsta­wił szklankę na sto­lik, zło­żył dło­nie na wyle­wa­ją­cym się zza paska brzu­chu.

— Odmie­ni­łem swoje życie — powie­dział. — Kar­dio­log stra­szył zawa­łem, a teraz… Wszyst­kie wyniki ide­alne. Współ­cze­sna medy­cyna stoi bez­radna w obli­czu cudu — zare­cho­tał.

Tomasz przy­su­nął nos do zapa­ro­wa­nej szyby, patrzył na płatki śniegu wiru­jące w świe­tle latarni ogro­do­wej, świeże ślady kro­ków odci­śnięte w bia­łym puchu. Nie odpo­wia­dał.

— Cud nazywa się Nata­lia i ma dwa­dzie­ścia jeden lat. Stu­diuje. Pozna­li­śmy się przez inter­net. Układ jest czy­sty jak łza nie­mow­laka. Wynaj­muję jej miesz­ka­nie i dorzu­cam kilka stó­wek tygo­dniowo. W zamian mam dziew­czynę na wyłącz­ność. Żebyś ją zoba­czył! Ni­gdy nie boli jej głowa, zawsze ma ochotę na seks. Mówi, że pierw­szy raz zara­bia w ten spo­sób, nie robi tego zawo­dowo, po pro­stu stu­diuje i potrze­buje miesz­ka­nia i forsy. A żadna kurwa z agen­cji, nawet naj­droż­sza, naj­bar­dziej luk­su­sowa call girl, się do niej nie umywa. I w dodatku można z nią poga­dać. Nie tylko o tip­sach i sola­rium.

— I reko­men­dują ją kar­dio­lo­dzy…

Roze­śmieli się.

— Naprawdę znacz­nie mi się popra­wiło. Seks z nią roz­ła­do­wuje cały stres. Do zera. Po sesjach z Nata­lią jestem zupeł­nie innym czło­wie­kiem, try­skam ener­gią, mam na wszystko siły, znów mi się chce…

— Jaki ma to zwią­zek ze mną? — Tomasz wszedł mu w słowo.

— Też powi­nie­neś spró­bo­wać cze­goś podob­nego. Męczysz się, czło­wieku. — Hubert pro­tek­cjo­nal­nie pokle­pał go po ramie­niu. — Widać na kilo­metr. Mam nadzieję, że się nie obra­zisz, ale wiesz, jak jest. Nie układa się z żoną, córka cho­ruje. Powi­nie­neś mieć coś z życia.

Tomasz zasta­no­wił się, czy może po pro­stu dać mu w mordę: niech grube ciel­sko dyrek­tora finan­so­wego runie na szklaną płasz­czy­znę, ostre kra­wę­dzie szyby poka­le­czą obwi­słe policzki, a czer­wona krew chlu­śnie na biały śnieg. Co w niego wstą­piło? Dla­czego opo­wia­dał takie rze­czy? Nie byli nawet bli­skimi kole­gami.

Z wyrazu twa­rzy Toma­sza Hubert wyczy­tał obawę.

— Speł­niam prośbę Nata­lii — jąkał się i tłu­ma­czył. — Jej kole­żanka, nazywa się Adrianna, rów­nież szuka spon­sora. Pomy­śla­łem o tobie, ale jeśli nie jesteś zain­te­re­so­wany, nie ma pro­blemu, prze­stanę ci zawra­cać głowę. Zapo­mnijmy o spra­wie, poga­dajmy o piłce noż­nej i samo­cho­dach.

Tomasz wyj­rzał przez okno na zaśnie­żony, nie­rze­czy­wi­sty świat. A potem spoj­rzał na Huberta i jego małe, czarne oczka zapad­nięte w tłu­stej twa­rzy. W źre­ni­cach dyrek­tora finan­so­wego pło­nęły gwiazdy, odbi­jała się w nich cała Droga Mleczna. Hubert był naj­szczę­śliw­szym face­tem na ziemi, gościem, który chwy­cił życie za rogi.

— Daj mi jej numer — Tomasz wypluł z sie­bie słowa szybko, nie­wy­raź­nie. — Daj mi numer do tej Adrianny.

— Nie poża­łu­jesz, stary, gwa­ran­tuję ci. Jesz­cze do mnie wró­cisz i podzię­ku­jesz. — Się­ga­jąc po komórkę, Hubert zano­sił się śmie­chem, a jego brzuch ska­kał niby potrzą­śnięty kisiel.

Tomasz zadzwo­nił dwa tygo­dnie póź­niej. Dwa bar­dzo cięż­kie tygo­dnie póź­niej. Były momenty, kiedy się­gał po tele­fon, zamie­rza­jąc wyka­so­wać numer dziew­czyny z karty SIM, ale w ostat­niej chwili zmie­niał zda­nie. Bił się z myślami każ­dego wie­czoru, gdy wra­cał po pracy do domu i patrzył na Ewę: jak krząta się po kuchni, robi kola­cję, sma­ruje masłem kromkę pszen­nego chleba, wyjada łyżeczką jogurt. Gdy spę­dzał czas z Ali­cją, budu­jącą z kloc­ków Lego asy­me­tryczne gma­chy, któ­rych archi­tek­tura gwał­ciła prawa gra­wi­ta­cji. Gdy patrzył w matowe, auty­styczne oczy córki, wyprute z empa­tii i emo­cji.

Nie pod­jął decy­zji pod wpły­wem impulsu. To był długi, nara­sta­jący pro­ces. Wcale nie pokłó­cił się z Ewą, niczego sobie nie wypo­mi­nali, nie szep­tali prze­kleństw (cicho, by nie sły­szała Ali­cja). Nic z tych rze­czy. Był wcze­sny, stycz­niowy wie­czór i Tomasz zaj­rzał do lodówki.

— Skoń­czyło się piwo — powie­dział. — Sko­czę do sklepu. Przy­nieść ci coś?

Ewa w mil­cze­niu pokrę­ciła głową. Do Adrianny zadzwo­nił, wra­ca­jąc z zaku­pami. Przy­ci­skał do ucha tele­fon, dłoń bez ręka­wiczki zgra­biała z mrozu. Dziew­czyna miała zestre­so­wany głos, jak począt­ku­jąca ope­ra­torka na ban­ko­wym call cen­ter. Dener­wo­wała się bar­dziej niż Tomasz. Usta­lili ter­min spo­tka­nia i szcze­góły pierw­szego kon­taktu. Nie spo­tkają się na mie­ście. Nikt nie powi­nien zoba­czyć ich razem. Przy­je­dzie do niej, do wyna­ję­tej kawa­lerki w wiel­ko­pły­to­wym, bloku, nie­da­leko sta­cji metra Nato­lin. Wtedy Tomasz zde­cy­duje, co dalej. Brnąć w temat, czy wyco­fać się rakiem.

Poje­chał następ­nego dnia, urwał się wcze­śniej z pracy. Adrianna otwo­rzyła drzwi. Miała pro­ste włosy do ramion, pach­niała egzo­tyczną przy­godą i nie­od­po­wie­dzial­no­ścią. Stała w progu i uśmie­chała się nie­śmiało.

— Cześć, jestem Ada — powie­działa na powi­ta­nie.

— Tomek — odrzekł. — Miło cię poznać.

Adrianna nie była piękna i nie oszo­ło­miła Toma­sza wyglą­dem. Wyglą­dała jak skromna stu­dentka dru­giego roku SGH, szara myszka w kolejce do punktu ksero, ści­ska­jąca w dło­niach poży­czone notatki z wykła­dów. Do jej urody dora­stał powoli, stop­niowo uczył się delek­to­wać szcze­gó­łami: wypu­kło­ścią kości policz­ko­wych, syme­trycz­no­ścią piersi, wcię­ciem w talii. Kiedy gła­dził jej jasną, lekko pie­go­watą skórę na przed­ra­mio­nach, zapo­mi­nał o wszyst­kich model­kach, aktor­kach i pro­sty­tut­kach. W takich chwi­lach Adrianna sta­wała się jedyną kobietą na świe­cie, punk­tem odnie­sie­nia defi­niu­ją­cym kanony kobie­cej urody.

Dziew­czyna zapa­rzyła her­batę mali­nową, usie­dli w cia­snej kuchni na tabo­re­tach z Ikei, zaczęli roz­ma­wiać. Znacz­nie wię­cej mówiła Adrianna. Nie szu­kała słów, nie jąkała się, nie pau­zo­wała, ale jed­no­cze­śnie uni­kała kon­taktu wzro­ko­wego.

Pocho­dziła z małej miej­sco­wo­ści nie­da­leko wschod­niej gra­nicy. Rodzi­com się nie prze­le­wało, ale posta­no­wili zain­we­sto­wać w córkę i wysłali ją na stu­dia do War­szawy. Na mar­ke­ting i zarzą­dza­nie. Zna­la­zła nie­dro­gie miesz­ka­nie, ale pół­tora roku póź­niej wła­ści­ciel wymó­wił umowę. Mogła miesz­kać do końca lutego, potem nie będzie miała gdzie się podziać. Rynek nie­ru­cho­mo­ści zwa­rio­wał, ceny wynajmu strasz­nie poszły w górę. Nie ma kasy, szuka moż­li­wo­ści doro­bie­nia.

Tomasz mil­czał. Drob­nymi łykami pił gorącą her­batę. Słu­chał. Rekon­stru­ował w myślach obraz Adrianny. Poukła­dana. Zor­ga­ni­zo­wana. Z silną potrzebą kon­troli nad oto­cze­niem. Tkwiła w niej nie­ludzka racjo­nal­ność, zapo­bie­gli­wość, wyklu­cza­jąca jaką­kol­wiek spon­ta­nicz­ność w ich – no wła­śnie, jak to nazwać, prze­cież nie „związku”; w ich „ukła­dzie”. Miała przy­go­to­wane odpo­wie­dzi na wszyst­kie pyta­nia. Jej stawka na mie­siąc wynosi dwa i pół tysiąca plus wyna­ję­cie kawa­lerki. Naj­le­piej gdzieś przy metrze, w osta­tecz­no­ści przy tram­waju, ale aku­rat tutaj może nego­cjo­wać. Bia­ło­łęka i Ursus zde­cy­do­wa­nie odpa­dają, nie­chęt­nie Wola i gene­ral­nie prawa strona Wisły. W zamian może do niej przy­cho­dzić mak­sy­mal­nie trzy razy w tygo­dniu. Ter­miny spo­tkań wyzna­cza on, ale infor­muje ją z co naj­mniej tygo­dnio­wym wyprze­dze­niem. Upra­wiają seks wyłącz­nie w pre­zer­wa­ty­wie (ona kupuje). Spo­ty­kają się wyłącz­nie w wyna­ję­tym miesz­ka­niu. Nie poka­zują się razem na mie­ście, nie zabiera jej na waka­cje i wyjazdy służ­bowe, obo­jęt­nie, w kraju czy za gra­nicą. Tak brzmią warunki brze­gowe.

Adrianna mówiła i uśmie­chała się nie­śmiało, ale coś ją wyraź­nie gry­zło. Jakby miała wszyst­kiego dość i chciała jak naj­szyb­ciej spła­wić Toma­sza. Ten jed­nak spła­wić się łatwo nie dał, bo dziew­czyna zafa­scy­no­wała go – nie­do­stęp­no­ścią i dystan­sem, który pod­świa­do­mie budo­wała poprzez mowę ciała. Tykał kuchenny zegar, wysty­gła mali­nowa her­bata, a Adrianna zbli­żała się do puenty swo­jej opo­wie­ści.

— Pew­nie nie chcesz kupić kota w worku — powie­działa wresz­cie i spu­ściła spoj­rze­nie na pod­łogę.

— O czy mówisz? — wyją­kał.

— Wiesz.

Ski­nął głową.

— Kiedy?

— Nie dzi­siaj. Nie jestem gotowa. Może być jutro?

— Może.

Przy­je­chał następ­nego dnia, zde­ner­wo­wany jak gim­na­zja­li­sta na pierw­szej randce. Wcze­śniej sie­dząc za biur­kiem, nie potra­fił się sku­pić na pracy. Cały czas myślał o Adrian­nie – w co się ubie­rze, jak będzie wyglą­dał sam seks? Czy po pro­stu dziew­czyna na łóżku roz­łoży nogi, zamknie oczy i przy­gry­zie wargi, byle szyb­ciej, do finału…?

Drżała mu dłoń, gdy poło­żył palec na dzwonku do drzwi. Adrianna otwo­rzyła natych­miast, jakby cza­iła się w przed­po­koju. Ubrana była raczej skrom­nie – pro­sta, czarna sukienka nieco za kolana, czarne raj­stopy i buty na pła­skim obca­sie. A czego się spo­dzie­wał? Że założy latek­sowy kostium, chwyci w dłoń bicz i przy­szpili Toma­sza do pod­łogi szpi­cza­stym pan­to­flem?

Usie­dli w kuchni. Adrianna zapa­liła aro­ma­tyczną świeczkę i odgrzała lasa­gne. Pili czer­wone wino. Tomasz począt­kowo opo­no­wał: prze­cież przy­je­chał samo­cho­dem, jak wróci do domu? Wresz­cie mach­nął ręką i pomy­ślał, że jakoś to będzie.

Jadł lasa­gne, wide­lec śli­zgał się po tale­rzu, a powie­trze cią­żyło oło­wia­nym napię­ciem, i wcale nie miał pew­no­ści, czy spo­tka­nie skoń­czy się sek­sem. Okrop­nie się męczył, poły­kał kawałki gorą­cego maka­ronu, które parzyły pod­nie­bie­nie i prze­łyk. Roz­ma­wiali o bła­host­kach. W zacho­wa­niu Ady nie było nic, co zapo­wia­da­łoby przy­szłą intym­ność. Do czasu.

Po kola­cji dopeł­nili kie­liszki winem i prze­szli do pokoju. Usie­dli na kana­pie, dziew­czyna włą­czyła nastro­jową muzykę z kom­pu­tera, zga­siła górne oświe­tle­nie, zosta­wiła tylko lampkę przy biurku. Zni­kło napię­cie, poru­szali się spo­koj­nie, nie­spiesz­nie. Tomasz wresz­cie poczuł się odprę­żony. Mógł delek­to­wać się każdą sekundą, zamknął oczy i oddy­chał zapa­chem Adrianny: świe­żo­ścią, mor­ską bryzą, lasem po desz­czu.

Dzie­sięć minut póź­niej spo­cony Tomasz zsu­nął się z dziew­czyny i poszedł do łazienki. Czuł się dosko­nale. Wszedł po prysz­nic. Stru­mień gorą­cej wody spłu­kał z ciała pot i zapach dwu­dzie­sto­jed­no­latki. Wró­cił do pokoju. Adrianna leżała naga na łóżku i paliła papie­rosa. Zdzi­wił się, po raz kolejny tego wie­czoru. Dziew­czyna nie krę­po­wała się nago­ścią. Nie zakry­wała wsty­dli­wie piersi, a on patrzył łap­czy­wie na jej bro­dawki, na ster­czące, wciąż sztywne sutki.

— I jak? — zapy­tała.

Wzru­szył ramio­nami.

— Świet­nie. Chyba się domy­ślasz. A co u cie­bie?

— Bosko. — Strzą­snęła popiół na skra­wek gazety. — Doga­damy się?

— Chyba tak. Są fajne nowe bloki na Moko­to­wie, nie­da­leko SGH. Zorien­tuję się, po ile cho­dzi wyna­jem kawa­le­rek i dam znać.

— Brzmi genial­nie. — Uśmiech­nęła się.

— Będziemy w kon­tak­cie. Mogę do cie­bie zadzwo­nić? Na ten numer, który…

— Zadzwoń. — Ski­nęła głową. — Naj­szyb­ciej, jak będziesz coś wie­dział.

Adrianna zafa­scy­no­wała Toma­sza. Mógłby powie­dzieć: dziew­czyna stała się jego wła­sno­ścią, ale naprawdę ni­gdy jej nie posiadł. Coś jakby lizał cukie­rek przez złotko. Ada miała zawsze dobry humor, uśmie­chała się, chęt­nie słu­chała lita­nii uty­ski­wań i narze­kań, ni­gdy nie bolała jej głowa, nie wyma­wiała się okre­sem. Ale uda­wała – każde słowo, mowa ciała, gest, skrzy­wie­nie warg, unie­sie­nie brwi, zmarsz­cze­nie noska, wszystko było per­fek­cyj­nym fał­szem, wystu­dio­waną aktor­ską pozą, prze­ćwi­czoną przed lustrem pod­czas poran­nej toa­lety. Tomasz wie­dział, że dziew­czyna do niego nie należy, cho­ciaż ma ją na każde ski­nie­nie. Pod­trzy­my­wa­nie oso­bli­wej rela­cji, owego stanu posia­da­nia/nieposia­da­nia, wyda­wało się mu warte każ­dej zło­tówki. Niczym boha­ter kosz­mar­nego snu zdzie­rał kolejne zasłony odgra­dza­jące od prawdy i rze­czy­wi­sto­ści. Reak­cja na opo­wie­dziany dow­cip: przy­padł jej do gustu, czy uśmiech­nęła się z grzecz­no­ści? Nie­ocze­ki­wany poca­łu­nek w poli­czek na poże­gna­nie: gest spon­ta­niczny czy wyre­ży­se­ro­wany? Ile było w tym praw­dzi­wej Adrianny, a ile modelu Adrianny skon­stru­owa­nego na potrzeby Toma­sza?

Kim była praw­dziwa Adrianna?

Czy praw­dziwa Adrianna w ogóle ist­niała?

Na początku trak­to­wał to zagad­nie­nie jako cie­ka­wostkę, oso­bliwe inte­lek­tu­alne wyzwa­nie, rebus. Wkrótce stało się to jego obse­sją. Z Adą rze­czy poto­czyły się jak z każ­dym nało­giem. Przez długi czas myślał, że wszystko ma pod kon­trolą i może wyco­fać się w każ­dej chwili, powie­dzieć „stop”, prze­rwać trans­fer gotówki i poszu­kać innej utrzy­manki: młod­szej, ład­niej­szej, bar­dziej doświad­czo­nej w łóżku. Potrafi prze­rwać grę w każ­dej chwili, ale po co ma to robić, skoro teraz jest mu dobrze.

Jed­nak jak w każ­dym uza­leż­nie­niu – w pew­nym momen­cie prze­kro­czył nie­wi­dzialną linię, punkt prze­ło­mowy, zza któ­rego nie było powrotu do sta­rej rze­czy­wi­sto­ści. Kiedy to się stało? Tomasz nie potra­fił powie­dzieć, nie potra­fił wska­zać dokład­nego momentu, kon­kret­nego spo­tka­nia. Ale wresz­cie zro­zu­miał, że nie wyobraża już sobie innego życia. Że wizyta u kochanki jest kul­mi­na­cyj­nym momen­tem dnia, czeka na nią dłu­gie biu­rowe osiem godzin i myśli o dziew­czy­nie, kiedy prze­żywa codzienne katu­sze domo­wego ogni­ska. Stra­te­gia obrana przez niego na dłuż­szą metę była samo­bój­cza, ale z cho­ro­bliwą fascy­na­cją brnął w zwią­zek, obser­wu­jąc postę­pu­jący pro­ces auto­de­struk­cji.

Nie przy­wią­zuj się do niej zbyt mocno, szep­tał w nie­licz­nych momen­tach Tomasz racjo­nalny. Wkrótce skoń­czy stu­dia, wyj­dzie z War­szawy, i co wtedy zro­bisz? Wpad­niesz w depre­sję? Łyk­niesz tabletki nasenne i odwiozą cię na sygnale na płu­ka­nie żołądka? Nie zako­chuj się w niej, nie masz prze­cież sie­dem­na­stu lat. Ale było już za późno.

Zako­chał się, cho­ciaż nie wie­dział o niej prak­tycz­nie nic, znał tylko „Adriannę w oczach Toma­sza”, sztuczny twór, prze­fil­tro­wany przez wła­sne zachcianki i ocze­ki­wa­nia, pre­de­fi­nio­wany struk­turą ich zależ­no­ści: spon­sor–utrzy­manka.

— Jaka jesteś naprawdę? — pytał cza­sami dziew­czynę, kiedy wypili o jedną butelkę wina za dużo i sie­dzieli na pod­ło­dze, paląc papie­rosy. — Kto tam sie­dzi, w samym środku?

— Taka jestem — odpo­wia­dała wów­czas Adrianna. — Wła­śnie taka. A ty jaki jesteś?

— Taki. — Nie znaj­dy­wał lep­szej odpo­wie­dzi. — Taki.

A teraz ona pytała, czy rzuci dla niej rodzinę.

* * *

Jezus Maria, prze­cież to był wła­śnie znak, na który Tomasz cze­kał od zawsze. Jed­nak pierw­sza reak­cja była inna: zawrót głowy, nasi­la­jący się ból w pier­siach, wataha trwoż­nych myśli. Dla­tego zare­ago­wał spo­koj­nie, zadał badaw­cze pyta­nie i obser­wo­wał reak­cję.

— Naprawdę chcesz, abym rzu­cił dla cie­bie żonę? Chcesz ze mną być… na poważ­nie? Już nie będziesz uda­wać? — Zamie­rzał zacią­gnąć się papie­ro­sem, ale gdy zbli­żył palce do ust, zoba­czył, jak trzęsą się mu dło­nie. Zgniótł peta w popiel­niczce.

— Już pyta­łeś. A ja odpo­wie­dzia­łam. — Ada nie odwró­ciła się w jego stronę, wciąż wyglą­dała przez okno, na szarą War­szawę pod­bar­wioną poma­rań­czo­wymi smu­gami zacho­dzą­cego słońca. Dziew­czyna dźwi­gnęła się z pod­łogi i pode­szła znów do barku. — Mam ochotę na alko­hol — powie­działa. — Chcę dzi­siaj się skuć do nie­przy­tom­no­ści. Nalać ci jesz­cze?

— Naprawdę?

— Ni­gdy w życiu nie byłam bar­dziej poważna niż teraz.

Coś pękło. Nagle i nie­odwo­łal­nie. Tomasz udła­wił się wła­snym odde­chem. Po raz pierw­szy Adrianna stała przed nim naga i skrę­po­wana nago­ścią znacz­nie wsty­dliw­szą niż fizjo­lo­giczne detale. Wresz­cie nie było „kon­struktu Adrianny dla Toma­sza”, ale Adrianna odsło­nięta, naj­praw­dziw­sza w praw­dzie, Adrianna taka, jaką jest póź­nym wie­czo­rem, kiedy wycho­dzi z łazienki i kła­dzie się do łóżka, kiedy nie musi już uda­wać przed nikim, nawet przed sobą. Tomasz chciał powie­dzieć wszystko, ale nie potra­fił wykrztu­sić z sie­bie ani słowa.

— Będę wra­cał samo­cho­dem.

— Możesz tak­sówką.

— Ale dziś jest pią­tek.

Sys­tem samo­cho­dowo-tak­sów­kowy był jed­nym z ele­men­tów pira­midy kłamstw i wykrę­tów, jakie w ciągu minio­nych dwóch lat Tomasz zbu­do­wał przed żoną. Do Adrianny zwy­kle przy­jeż­dżał popo­łu­dniem, po pracy. W domu tłu­ma­czył się pil­nym pro­jek­tem, waż­nym spo­tka­niem, grą w squ­asha, wizytą w gale­rii han­dlo­wej. Bar­dzo czę­sto tłu­ma­czyć się nie musiał, gdyż Ewa prze­sia­dy­wała w biu­rze po godzi­nach i wra­cała do domu jesz­cze póź­niej niż on. Ali­cją zaj­mo­wała się wów­czas opie­kunka, a przed nią Tomasz nie musiał impro­wi­zo­wać wymó­wek. W miesz­ka­niu Ady czę­sto pili alko­hol – dziew­czyna miała dobrze zaopa­trzony barek, uwiel­biała robić drinki, eks­pe­ry­men­to­wać z nowymi sma­kami. Tomasz wra­cał wtedy do domu tak­sówką, zosta­wia­jąc samo­chód na par­kingu przed blo­kiem kochanki.

W tak­sówce od razu orga­ni­zo­wał sobie trans­port na następny dzień (aby rano unik­nąć krę­pu­ją­cych tele­fo­nów do kor­po­ra­cji tak­sów­kar­skiej i wścib­skich pytań żony). Jechał wów­czas pod miesz­ka­nie Ady i odbie­rał samo­chód, któ­rym final­nie docie­rał do pracy. Per­fek­cyjny sys­tem zawo­dził wyłącz­nie w piątki – w soboty do pracy nie jeź­dził i trudno byłoby zna­leźć przed Ewą wymówkę, dla­czego musi zry­wać się z samego rana i jechać po samo­chód porzu­cony na par­kingu na dru­gim krańcu War­szawy.

Dzi­siaj był pią­tek. I co z tego? Dzi­siaj mógł zmie­nić reguły gry. Miał ku temu szcze­gólną oka­zję. Zaczy­nał się kar­na­wał, pierw­sza odsłona nie­koń­czą­cej się fie­sty. Festi­walu nie­od­po­wie­dzial­no­ści.

Ski­nął głową.

— Nalej, koniecz­nie. Mam ochotę świę­to­wać. Wrócę tak­sówką, nie ma pro­blemu.

Adrianna uśmiech­nęła się, a w odpo­wie­dzi na jej uśmiech Tomasz poczuł uścisk w żołądku. Chciało mu się pła­kać, nie potra­fił powstrzy­mać wzru­sze­nia. Podobny stan odczu­wał tylko raz w życiu, kilka chwil po naro­dzi­nach Ali­cji, kiedy węgier­scy leka­rze wyszli z sali ope­ra­cyj­nej (Ewa rodziła przez cesar­skie cię­cie) i poka­zali mu owi­nięte w becik dziecko. Maluch był brzydki jak noc, uma­zany w mazi pło­do­wej, z nie­fo­remną główką, sze­ro­kim czo­łem i gęstymi wło­skami na ple­cach. Tomasz pła­kał i na szpi­talną pod­łogę kapały wiel­kie łzy mło­dego taty.

— Pła­czesz? Coś się stało?

Ada pode­szła do niego i kuc­nęła. Szla­frok roz­chy­lił się na pier­siach. Tomasz spoj­rzał dziew­czy­nie pro­sto w oczy – gdzie skrzyły się pło­mie­nie i eks­plo­do­wały super­nowe; gdzie prze­glą­dał się cały wszech­świat.

— Nie sądzi­łem, że kie­dy­kol­wiek to od cie­bie usły­szę… Cho­ler­nie się cie­szę… Po pro­stu.

— Co o tym myślisz? Nie powie­dzia­łeś. Zro­bisz to?

Tomasz wstał, zbli­żył się do dziew­czyny na tyle, by ode­brała to jako inge­ren­cję w prze­strzeń pry­watną.

— A czego się spo­dzie­wa­łaś? Po takim cza­sie? To nie jest oczy­wi­ste?

— Jest.

Ada uśmiech­nęła się, a jej uśmiech był zupeł­nie inny niż wszyst­kie dotych­cza­sowe uśmie­chy. Tomasz miał wra­że­nie, że dziew­czyna pierw­szy raz w jego obec­no­ści uśmiech­nęła się szcze­rze.

— Bar­dzo się bałam. Mimo wszystko nie wie­dzia­łam, jak zare­agu­jesz. Mogłeś się wku­rzyć, zblu­zgać, zerwać umowę… Zary­zy­ko­wa­łam.

Tomasz odsta­wił na wykła­dzinę pękatą szklankę z drin­kiem i oparł ręce na ramio­nach Ady. Przy­cią­gnął ją do sie­bie i przy­tu­lił. Przy­ci­skał twarz do mokrych wło­sów, chło­nął woń dziew­czyny i sztucz­nie owo­cowy zapach szam­ponu. Adrianna odwza­jem­niła uścisk i trwali tak, sple­ceni, niczym jedno zde­for­mo­wane ciało, syjam­ski potwór, oso­bli­wość natury, czło­wiek dwu­głowy, czwo­ro­nożny i czte­ro­oczny. Tomasz zaczął mówić cha­otycz­nie o świet­nym praw­niku spe­cja­li­zu­ją­cym się w spra­wach rodzin­nych, pole­ca­nym przez kolegę z pracy, nie można prze­cież zanie­dbać strony for­mal­nej roz­wodu, Ewa będzie strasz­nie zasko­czona, w sumie nieco jej żałuje, ale prze­cież nie mogą dalej żyć w taki spo­sób, coś się skoń­czyło dawno temu, cztery–pięć lat, nie pamięta kiedy dokład­nie.

A Adrianna gła­skała go po gło­wie i powta­rzała:

— Wszystko będzie dobrze… Niczym się nie przej­muj. Nie dzia­łajmy ner­wowo. Chcę jesz­cze skoń­czyć stu­dia. Potem stąd wyje­dziemy. Jesz­cze nie teraz… Za rok. Prze­mę­czysz się jesz­cze ten rok? Jesz­cze rok możemy żyć w ten spo­sób? Powiedz, że możemy…

Tomasz kiwał głową, gotowy zgo­dzić się na wszystko, byle owa chwila trwała wiecz­nie, a on nie musiał myśleć o powro­cie do domu, o wymów­kach przed Ewą i nie­ule­czal­nie cho­rej córce.

Potem wypili do dna drinki i zaczęli się kochać. Po wszyst­kim Ada wyśli­zgnęła się z lep­kiego uści­sku Toma­sza i znik­nęła za drzwiami łazienki. Jemu zaś nie chciało się ruszać z wykła­dziny, prze­to­czył się na plecy i leżał – zupeł­nie nagi, mokry i śmier­dzący – wpa­tru­jąc się w sufit. Znów zaczęło go boleć serce, kłuło w klatce pier­sio­wej. Bez wizyty u kar­dio­loga się nie obę­dzie, pomy­ślał, ale szybko o tym zapo­mniał, wyobra­ża­jąc sobie Adriannę pod prysz­ni­cem. Może wsko­czy do kabiny i będzie się kochać trzeci raz, roz­kręci gorącą wodę, aż zapa­ruje lustro, położy dłoń na bio­drach dziew­czyny i posa­dzi ją na pralce? Trzeci raz? W tym wieku? Zapo­mnij, zga­nił się w myślach. Z tru­dem się pod­niósł i zgięty wpół, usiadł na łóżku. Z łazienki wyszła Ada.

— Znów cię boli?

Ski­nął głową.

— Muszę wra­cać do domu — powta­rzał z upo­rem i sta­now­czo­ścią cha­rak­te­ry­styczną dla osób pija­nych. — Do domu. Jak naj­szyb­ciej. Zamów mi tak­sówkę. Muszę być przed dwu­dzie­stą. Tylko… Jesz­cze rok uda­wa­nia. Ewa nie może się dowie­dzieć. Urzą­dzi mi pie­kło. Powiem jej za rok.

— Ni­gdy mi nie opo­wia­da­łeś o swo­jej żonie.

— Jeste­śmy orto­go­nalni. — Tomasz zatrzy­mał się przed drzwiami łazienki. — Orto­go­nalni jak dwa wek­tory spo­ty­ka­jące się w prze­strzeni. Prze­ci­namy się w jed­nym punk­cie, łączy nas jedna rzecz. Nasza córka. Oprócz tego funk­cjo­nu­jemy w odręb­nych świa­tach, i niech tak zosta­nie.

— Nie rozu­miem.

Wewnątrz łazienki nie dało się oddy­chać. Dusiła para wodna, na policz­kach kwi­tły czer­wone plamy, czło­wiek pocił się jak w fiń­skiej sau­nie. Tomasz oparł się o umy­walkę i zaci­snął zęby, a każdy oddech roz­sa­dzał klatkę pier­siową. Wdech i wydech, wdech i wydech, przed oczami czarne kleksy, serce zwal­niało i przy­spie­szało, chciało mu się rzy­gać, czuł par­cie na sto­lec. Odkrę­cił zimną wodę, prze­mył twarz. Pomo­gło. Zało­żył bok­serki, koszulę i skar­petki – nie lubił ubie­rać się przy Adzie. Umył zęby – a ile­kroć robił to w spon­so­ro­wa­nym miesz­ka­niu, czuł wstyd i zaże­no­wa­nie, jak alko­ho­lik, który po wypi­ciu pię­ciu piw siada za kie­row­nicą i łyka mię­tową pastylkę na wypa­dek poli­cyj­nej kon­troli. Z dzią­seł obfi­cie leciała krew, pluł do wnę­trza bia­łej umy­walki czer­wo­nawą mie­szanką pasty do zębów i śliny. Jak u den­ty­sty.

Dwa lata wcze­śniej, gdy nie odwie­dzał jesz­cze Adrianny, gabi­net sto­ma­to­lo­giczny był jedy­nym miej­scem, gdzie Tomasz doświad­czał fizycz­no­ści ist­nie­nia. Pozo­stałe dni, tygo­dnie, mie­siące – całe życie prze­la­ty­wało przed oczami jak nudny film oglą­dany w luk­su­so­wym kinie. Dopiero den­ty­sta przy­wra­cał na chwilę doświad­cze­nie praw­dzi­wego ist­nie­nia. Jesteś wor­kiem ciała, kości i krwi – sły­szał Tomasz w war­ko­cie nisko­obro­to­wego wier­tła. Popatrz, wystar­czy cię dotknąć, a krwa­wisz, poru­szyć odsło­nięty nerw, a zwi­jasz się z bólu. Z tego powodu ni­gdy nie brał znie­czu­le­nia.

Czy kie­dy­kol­wiek miał wyrzuty sumie­nia? Nim poja­wiła się Adrianna, nie był świę­tosz­kiem. Pierw­szy raz zdra­dził Ewę cztery lata wcze­śniej, na wyjeź­dzie służ­bo­wym. Dziew­czyna miała na imię Magda, była naj­zwy­klej­szą w świe­cie świeżo upie­czoną absol­wentką archi­tek­tury, która robiła staż w fir­mie i tra­fiła pod opiekę Toma­sza. Niska bru­netka w oku­la­rach, nieco zbyt pulchna, z brzydką cerą. Dla­czego poszli do łóżka? Bo tuż przed wyjaz­dem posprze­czał się z Ewą, mieli ciche dni i uwie­dze­nie zakom­plek­sio­nej sta­żystki sta­no­wiło formę odre­ago­wa­nia? Dziew­czyna nie opie­rała się, myślała, że w ten spo­sób zała­twi sobie prze­dłu­że­nie umowy o pracę. Nie zała­twiła. Wtedy – za pierw­szym razem – Tomasz czuł się źle.

Ran­kiem następ­nego dnia nie potra­fił dojść do sie­bie. Długo wymio­to­wał do hote­lo­wej umy­walki, cho­ciaż poprzed­niego wie­czoru wypił zale­d­wie trzy piwa.

Kolejne przy­pad­kowe kobiety przy­cho­dziły i odcho­dziły. Samotne wie­czory daleko od domu, ulotka agen­cji towa­rzy­skiej wycią­gnięta zza wycie­raczki samo­chodu zapar­ko­wa­nego przed hote­lem – wystar­czał impuls. O Ewie w takich momen­tach nie myślał pra­wie ni­gdy. Może cza­sem, kiedy trza­skały drzwi, on gasił świa­tło, leżał w ciem­no­ściach i wspo­mi­nał gorące lato w Buda­pesz­cie, kiedy samo­chody tonęły w płyn­nym asfal­cie, a z pej­sów orto­dok­syj­nych Żydów zmie­rza­ją­cych na modły do Nagy Zsi­na­góga kapały kro­ple potu.

Na zapa­ro­wa­nym lustrze napi­sał pal­cem „KOCHAM CIĘ, BUZIAKI”. Następ­nie ubrał się do końca i z kie­szeni mary­narki wycią­gnął kopertę. Prze­li­czył bank­noty i dorzu­cił jesz­cze dwie stówy. Nie­na­wi­dził tego robić, miał sko­ja­rze­nia z wizytą u pro­sty­tutki, dla­tego wolał zosta­wiać pie­nią­dze na pralce, niż wrę­czać je Adzie oso­bi­ście. Dziś w takim momen­cie nie potra­fiłby spoj­rzeć dziew­czy­nie w oczy.

Póź­niej przy­tu­lił się do niej na poże­gna­nie i puścił oczko.

— Kiedy się zoba­czymy? — zapy­tała.

— Wpadnę we wto­rek. Po pracy. Pasuje ci?

Ski­nęła głową.

Przed blo­kiem cze­kała tak­sówka. Wsiadł do samo­chodu, jechał uli­cami wylud­nio­nej War­szawy, alko­hol szu­miał w gło­wie. Tomasz wyglą­dał przez okno, widział mon­stru­alne kałuże, poła­mane gałę­zie drzew, kolo­rowe rekla­mówki, które wichura wygrze­bała ze śmiet­ni­ków. Nawał­nica wresz­cie odda­liła się od mia­sta i zapa­dła śmier­telna cisza. Sie­dział w kil­ku­na­sto­let­nim mer­ce­de­sie, szczel­nie odgro­dzony od dźwię­ków świata zewnętrz­nego. Kie­rowca włą­czył płytę z muzyką poważną, cicho jęczały skrzypki, ale Tomasz sły­szał wyłącz­nie bicie wła­snego serca.

Tak­sówka wbiła się do ruchu na Nie­pod­le­gło­ści. Tomasz mru­gał inten­syw­nie oczami i ledwo pozna­wał, gdzie się znaj­duje. Niby wszystko wyglą­dało tak samo, migały uliczne sygna­li­za­tory, samo­chody roz­jeż­dżały liście zerwane z drzew przez wichurę, piękne kobiety uśmie­chały się zalot­nie z bil­l­bo­ar­dów, a jed­nak Tomasz znaj­do­wał się już w innej rze­czy­wi­sto­ści niż jesz­cze kilka godzin temu. Tak­sówka jechała coraz szyb­ciej, a on zanu­rzał się w sobie, zatra­cał myśli w szem­ra­niu krwio­biegu. Dzi­waczny stan – zawie­sze­nie ponad pra­wami fizyki, wyję­cie poza nawias pozna­wal­nego wszech­świata – trwał dwa kwa­dranse, aż samo­chód wje­chał na osie­dle, kie­rowca odwró­cił się do nie­ru­cho­mego pasa­żera i obwie­ścił koniec kursu.

Tomasz ukło­nił się ochro­nia­rzowi, wje­chał windą na dru­gie pię­tro i długo szu­kał klu­cza w aktówce. Nie zdą­żył wło­żyć go do zamka. Ewa natych­miast otwo­rzyła drzwi, jakby cze­kała po dru­giej stro­nie. Może rze­czy­wi­ście tak było, kto ją wie?

Chciał odwró­cić spoj­rze­nie, uda­wać, że jej nie dostrzega, uni­kać kon­taktu wzro­ko­wego. Nie udało się. Ewa tara­so­wała wej­ście do miesz­ka­nia.

— Stało się coś? — zapy­tał.

Oczy kobiety były czer­wone, całe zapła­kane. Na gło­wie szopa potar­ga­nych wło­sów. Nawet się zdzi­wił. Jego żona ni­gdy tak nie wyglą­dała.

Coś się stało.

— Gdzie byłeś? Nie odbie­ra­łeś. Dzwo­ni­łam pięt­na­ście razy — wysy­czała.

Już chciał powie­dzieć, że wysko­czyli po robo­cie z kum­plami na bro­wara, knajpa w pod­zie­miach, nie było zasięgu – otwie­rał usta, ale nie ode­zwał się. Ewa nie dała mu dojść do słowa.

— Ktoś porwał Ali­cję — obwie­ściła i wybu­chła pła­czem.

Znany i upo­rząd­ko­wany świat Toma­sza Szym­ko­wiaka roz­sy­pał się po raz kolejny tego dnia.TRZY

TOMASZ/ WAR­SZAWA

Jak to się stało?

Opie­kunka Ali­cji, Elż­bieta, miała czter­dzie­ści cztery lata, wykształ­ce­nie peda­go­giczne i doświad­cze­nie w pracy z dziećmi auty­stycz­nymi. Przy­cho­dziła do domu pań­stwa Szym­ko­wia­ków pięć razy w tygo­dniu o godzi­nie siód­mej trzy­dzie­ści, mija­jąc się w drzwiach z Toma­szem, wiecz­nie spóź­nio­nym do pracy. Zamie­niała kilka słów z Ewą, usta­lała, co przy­go­to­wać na obiad, i do osiem­na­stej, cza­sem dzie­więt­na­stej (zależy, kto z rodzi­ców wró­cił wcze­śniej z pracy) spę­dzały czas we dwie – Elż­bieta i Ali­cja.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: