Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Adeptka złoczyńcy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
27 sierpnia 2025
2699 pkt
punktów Virtualo

Adeptka złoczyńcy - ebook

UWAGA DLA PERSONELU: W ostatnim czasie odnotowano niepokojący wzrost pogody ducha, żywiołowości i ogólnego optymizmu. Prosimy o jak najszybsze przywrócenie dawnej atmosfery grozy, mroku i dławiących lęków. Podpisano, Zarząd.

Evie Sage nigdy nie była tak szczęśliwa, jak teraz, gdy pełni funkcję asystentki Złego. Kto by pomyślał, że praca dla obłędnie przystojnego (tylko cicho, bo to szkodzi jego wizerunkowi!) czarnego charakteru może być aż tak satysfakcjonująca? Tyle że bycie złym to ciężki kawałek chleba, siły dobra irytująco nie chcą się poddać, a wspomniany mroczny szef jest… cóż, tak jakby poza biurem.

Tymczasem nad Rennedawn zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo, a wszystkie znaki – te Kingsleya również – wskazują na katastrofę. Z magią w królestwie dzieje się coś dziwnego, przez co siedziba Złego staje się podatna na ataki… w tym ze strony ich największego wroga – króla.

Nadszedł więc czas, by Evie zmierzyła się z największym wyzwaniem w swoim życiu. Spada na nią ochrona twierdzy Złego, jego mrocznego dziedzictwa, a może nawet (pod warunkiem, że nikt się nie dowie) całego królestwa. Zero presji, Evie.

Czas wyjść ze swojej strefy komfortu i nauczyć się czegoś nowego. Na przykład zdrady stanu. Walki sztyletem. Spiskowania z wrogiem. To wszystko jest takie… takie… zaskakująco przyjemne!

Tylko co się stanie, gdy asystentka złoczyńcy będzie gotowa zostać jego adeptką?

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8406-071-1
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Adeptka złoczyńcy to przezabawna opowieść z pogranicza romansu i fantasy, w której po biurowej posadzce toczą się odcięte palce, a tablica z ofiarami morderstw od miesięcy uparcie wskazuje zero. Z uwagi na swój charakter historia zawiera wątki, które mogą nie być odpowiednie dla wszystkich czytelników. Wśród nich znajdują się: zerwane więzi rodzinne, niebezpieczne sytuacje, dosadne słownictwo, sceny ukazujące walkę, przemoc, krew, śmierć, tortury, rany, uwięzienie, choroby, spalenie, utonięcie, przypadkowe odurzenie oraz spożywanie alkoholu. Osoby wrażliwe na tego rodzaju treści proszone są o zachowanie ostrożności.Nota od wydawcy

Z myślą o większej zgodności z oryginałem, wprowadziliśmy kilka zmian w tłumaczeniu tego i kolejnych tomów serii:

• imiona bohaterów – m.in. Trystan, Lyssa, Tatianna, Clarissa – zachowują swoje oryginalne brzmienie,

• Liliowe Morze zmienia się na bardziej zgodne z oryginałem Bzowe Morze,

• dwie formacje zbrojne otrzymują odrębne nazwy: Złowroga Gwardia (Złego) i Szlachetna Gwardia (królewska),

• by lepiej oddać ich oryginalną wymowę, guiwry zostają giwrami.

Wierzymy, że dzięki tym zmianom lektura będzie jeszcze bardziej satysfakcjonująca i pozwoli mocniej zanurzyć się w świecie opowieści.Prolog

Dawno, dawno temu…

To był zwyczajny dzień dla Złego. Pomijając, że jego ciało płonęło.

Pierwszy tydzień Evie Sage w nowej pracy okazał się koszmarny – przynajmniej dla Trystana Maverine’a.

Wosk skapnął z krawędzi świecznika na pergamin, który Zły właśnie przeglądał. Wyszczerzył się do niego z pogardą. Ta nieposłuszna kropla przypominała mu kobietę, którą zatrudnił, gdy się wykrwawiał i tracił poczucie rzeczywistości w Orzesznikowym Lesie.

Zaiste doskonały moment na podejmowanie decyzji kadrowych.

Na swoje usprawiedliwienie miał to, że był pewien, iż ona nie przepracuje nawet jednego dnia. Ale była niezłomna. Próbował wszystkiego, by ją zniechęcić, nie wyłączając morderstwa – i to dosłownie. Nawet nie mrugnęła, gdy zobaczyła trupa na swoim biurku, a przeklęty uśmiech nie opuścił jej twarzy. Nieważne, jak niebezpieczne czy obrzydliwe zadanie jej powierzał, ona się uśmiechała. I co gorsza, ani myślała rezygnować z pracy. Jej uporczywa obecność budziła w nim uczucie, którego za nic nie potrafił zidentyfikować.

Wyraźnie wyczuwał, że stoi obok, niemal promieniując ciepłem, jakby była zbiorem drgających świetlistych iskierek. Musiał walczyć, by odwracać się od tego światła, jakby fizycznie przyciągało jego wzrok i myśli. Ale nie pozwoli mu się rozproszyć. Wpatrywał się uporczywie w onyksowy blat swojego biurka, na który właśnie spadła kolejna kropla wosku. Znajdował się na granicy wybuchu – jakby był beczką z prochem, a wokół rozlewała się łatwopalna substancja.

Przeglądał korespondencję, a ta nie poprawiała mu nastroju. Przeklęci arystokraci. Kolejne zaproszenie od lorda Fowlera, jedynego w całym kraju szlachcica, który wciąż był skłonny robić interesy ze Złym. Można by to uznać za zaletę, gdyby nie fakt, że lord nieustannie zapraszał go na wystawne kolacje. Mógłby równie dobrze przysłać skrzynkę dynamitu.

Na szczęście listowne grzeczności mógł łatwo zignorować. Znacznie trudniej było to uczynić, gdy źródło uprzejmości znajdowało się zaledwie półtora metra od niego, uśmiechało się i… bogowie, czy ona właśnie nuciła?

Nikt nie powinien być tak pogodny. To nienaturalne.

Zaczął się zastanawiać, czy asystentka, którą zatrudnił, na pewno jest człowiekiem, czy może jakimś maniakalnym słonecznym duszkiem, który nigdy nie zaznał cienia. Niestety ta nienaturalna pogoda ducha nie kończyła się na niej. Zaraźliwa energia rozprzestrzeniała się po biurze szybciej niż mistyczna choroba, która od dekady zbierała śmiertelne żniwo w całym Rennedawn.

Wyglądało na to, że tylko on był odporny na tę siłę. Pracownicy wydawali się szczęśliwsi, witraże przedstawiające sceny mordu jaśniały nowym blaskiem, nawet strażnicy stali się bardziej uprzejmi, mniej krwiożerczy.

Dziś rano widział stażystę, który przemierzał korytarz w podskokach. To była ostatnia kropla, która przelała czarę goryczy.

Sage ponownie zanuciła. Miał ochotę nią potrząsnąć i zapytać, skąd się u niej bierze ta bezdenna studnia pogody ducha. Znów zanuciła, a jego powieka zadrgała. Mylił się. To była ostatnia kropla.

Odwrócił się od korespondencji, z ustami otwartymi do reprymendy, lecz odpuścił, gdy ujrzał jej rozmarzoną twarz. Opierała się o szeroko otwarte okno gabinetu, a blask księżyca i gwiazd rozświetlał jej profil. Nocne powietrze muskało ciemne włosy, tworząc iluzję, że dziewczyna unosi się w powietrzu. Wpatrywał się w łagodny łuk jej nosa niemal… oczarowany?

Coś trzeba było z tym zrobić.

Oderwał od niej wzrok, po czym warknął:

– Ta papierologia sama się nie ogarnie, Sage.

Zmarszczył brwi, a jego zgrubiałe od pracy dłonie ślizgały się po gładkim pergaminie, kiedy udawał, że sortuje dokumenty. Zwłoki na biurku może i nie zrobiły na niej oczekiwanego wrażenia, ale nocna zmiana spędzona na porządkowaniu dokumentów z pewnością ją złamie.

Jej twarz pojawiła się w polu widzenia, gdy dziewczyna zbliżyła się do biurka. Zmarszczyła nos i przekrzywiła głowę w jego stronę. Czarna burza loków opadła jej na ramię.

– Ależ to byłoby wygodne! – rzuciła radośnie.

Zaraz się porzyga.

Odchrząknął, zdegustowany ciepłem, które rozlało się po jego wnętrzu, i znów spojrzał na swoje biurko – a dokładnie na Kingsleya, jednego ze swoich najstarszych przyjaciół i niemal nieodłącznego towarzysza przez ostatnią dekadę. To właśnie książę, który niegdyś był człowiekiem, wpakował go w to całe bagno.

Kingsley i jego samowolne przechadzki zaprowadziły go prosto w szpony magicznej straży króla. A to z kolei dosłownie rzuciło Evie Sage w ramiona Trystana. Wciąż czuł ciepło jej ciała przyciśniętego do swojego. Jej włosy pachniały różami.

Korona psotnego płaza niebezpiecznie się przekrzywiła, kiedy ten uniósł jedną ze swoich tabliczek. Widniało na niej słowo: ŚLICZNA.

– Myślisz, że o tym nie wiem? – burknął Trystan, zabierając tabliczkę z małej, błoniastej łapki zuchwałej żaby i przyciskając ją rewersem do blatu, zanim Sage zdążyła cokolwiek zauważyć.

– O czym niby, szefie? – spytała.

Cholera.

– O tym, że twoje bujanie w obłokach opóźnia załatwienie spraw na czas – odburknął, posyłając Kingsleyowi mordercze spojrzenie, kiedy ten pokręcił z dezaprobatą maleńką głową.

Nie będzie mi rozkazywała jakaś przeklęta żaba.

Sage niemal przefrunęła przez gabinet z powrotem do jego biurka, a jej jasne oczy błyszczały figlarnie i szczerze jednocześnie.

– Nie bujałam w obłokach. Wypowiadałam życzenie.

Zielona spódnica w kwiatki zawirowała wokół jej nóg, gdy dziewczyna zaatakowała go całą mocą swojej radości.

Trystan niemal się uchylił.

Zamiast tego skupił się na jej słowach.

– Życzenie?

Usiadła naprzeciwko niego, na nowym krześle, odgarnęła loki z twarzy i sięgnęła po stos papierów.

– Nikt ci nigdy nie powiedział, że gwiazdy słuchają życzeń? – spytała, wyraźnie zdziwiona, jakby to ona usłyszała właśnie coś absurdalnego.

– Musiałem przegapić tę lekcję w szkole – odparł sucho i skupił uwagę na raporcie dowódczyni Złowrogiej Gwardii, Keely.

Dziewczyna zmarszczyła brwi.

– Och, nie! O gwiazdach nie uczą w szkole. Tę wiedzę przekazała mi mama i jej rodzina. A wuj Vale był prawdziwym ekspertem. Z kuzynką Heleną całe lato spędzałyśmy na leżeniu w trawie i rozmawianiu z niebem. To było cudowne.

Jej oczy, dotąd roziskrzone radością, nagle wydały mu się nieobecne, a uśmiech wyraźnie zadrżał. Dziwne.

Mówiła dalej, jakby siłą rozpędu.

– Lekcje może nie były tak ciekawe, ale i tak za nimi tęskniłam po tym, jak przestałam chodzić do szkoły.

Trystan wbił wzrok w kroplę wosku na blacie.

– Nie wspomniałaś w życiorysie nic o wykształceniu.

– Musiałam rzucić naukę, kiedy zniknęła mama – odpowiedziała z udawaną lekkością. – Tata miał swoją firmę, a ktoś musiał zostać w domu z moją młodszą siostrą.

Nie drąż, nakazał sobie. To nieistotne.

– Ile miałaś lat? – zapytał. Cholera.

Usłyszał szelest papierów, które niemal zgniatała w rękach.

– Trzynaście.

Serce zacisnęło mu się w piersi.

Kingsley trzymał już w górze kolejną tabliczkę, wyraźnie skierowaną do niego. Machnął nią tuż przed twarzą Trystana. GBUR.

– Sage, ja… – Urwał. Słowa przeprosin zamarły mu na ustach. Jakich znowu przeprosin? Zły nie przepraszał. Sama chęć ich wypowiedzenia zbiła go z tropu do tego stopnia, że zamilkł.

Jej nazwisko zawisło niezręcznie w powietrzu między nimi. Zmiął list i rzucił nim do kosza, żeby nie musieć na nią patrzeć. Ale i tak spojrzał.

Na jej twarzy widniał wyraz przerażenia, który momentalnie przerodził się w zakłopotanie, gdy dostrzegła jego wzrok.

– Och… Przepraszam. Zwykle nie mówię aż tyle.

Cóż, to stanowczo nie była prawda. W ciągu ostatnich siedmiu dni usłyszał od tej małej zmory więcej słów niż od jakiegokolwiek innego człowieka, jakiego znał… i co gorsza, pamiętał niemal każde.

– Kłamiesz – rzucił szorstko, bez cienia życzliwości.

– Owszem – przyznała z kamienną twarzą, po czym zaśmiała się cicho. – O tym gadaniu, oczywiście. Ale przepraszam.

To ta jej słoneczna lekkość zachowania. Przepraszała tak naturalnie, z łatwością.

– W porządku – burknął.

Rozjaśniła się tak, że aż zamrugał. Czy to on ją tak rozpromienił?

– Chyba zaczynam czuć się przy tobie swobodnie – zauważyła.

Bogowie, była jak słońce. Potrzebował przyciemnianych okularów, żeby móc na nią patrzeć.

Skrzywił się i zmrużył oczy.

– Swoboda jest nie do przyjęcia w tym biurze. Teraz naprawdę jesteś mi winna przeprosiny.

Przygryzła wargę, ale kąciki jej ust i tak się uniosły w uśmiechu. Znów odwróciła głowę w stronę okna, ku najjaśniejszej gwieździe migoczącej na niebie. Z tęsknotą.

Tego już było za wiele. Musiał ją stąd wyprosić. Natychmiast.

Ale zanim zdążył ją odstraszyć, spojrzała na niego ponownie, a jej policzki delikatnie się zaróżowiły. Palce rozluźniły uścisk na trzymanych papierach i powiedziała z najczystszą szczerością:

– Przepraszam. Ale to prawda. To najlepsza praca, jaką kiedykolwiek miałam.

Zaklął pod nosem. Te słowa uderzyły go tak mocno, że aż się zachwiał. Poluzował kołnierz, żeby się nie udusić.

Nieznane dotąd uczucie, nawiedzające go za każdym razem, gdy przetrwała kolejną próbę i wciąż się uśmiechała, wreszcie pozwoliło się nazwać.

Ulga. To była ulga.

Serce waliło mu w piersi, ostrzegając przed niebezpieczeństwem związanym z tą emocją, ale i tak nabrał powietrza i odpowiedział:

– Cieszę się, że to słyszę.

Wstał i zabrał papiery z jej rąk. Puściła je bez oporu.

– Jesteś wolna, Sage. Myślę, że poddałem cię wystarczającym torturom.

Jej spojrzenie powędrowało ku drzwiom gabinetu, a gdy wstała, położyła rękę na biodrze i uniosła brew.

– Myślę, że mężczyźni w lochach na dole by się z tym nie zgodzili, szefie.

Zakrztusił się i uderzył pięścią w pierś, tłumiąc śmiech. Zaskoczyła go własna reakcja, więc zacisnął usta w wąską linię.

– Radzę się pośpieszyć, jeśli nie chcesz do nich dołączyć.

Znów zmarszczyła nos i ruszyła w stronę drzwi, lecz zatrzymała się, by ponownie spojrzeć przez okno – coś przyciągało ją do perłowego blasku, odbijającego się w jej oczach.

Nie potrafił się powstrzymać przed zadaniem pytania, nie wiedział nawet, dlaczego jest ciekaw. Ale musiał wiedzieć.

– Czego sobie życzyłaś? – zapytał, a jego głos zabrzmiał jak chrapliwy szept.

Odwróciła się do niego, ale powoli podeszła tyłem aż do samych drzwi. Sięgnęła ręką za siebie, by ująć klamkę. Na jej twarzy malował się łagodny wyraz, od którego jego kości miękły.

– Powiem ci, kiedy się spełni.

Następnie drzwi cicho się zamknęły za Sage, a Maverine znów dostrzegł kątem oka rozbłysk gwiazdy. Prychnął w jej stronę i ruszył szybko do biurka. Sięgnął do górnej szuflady po rubinowy kamień przywoławczy. Życzenia. Niedorzeczność.

Kamień przywoławczy, jak wiele innych klejnotów w jego posiadaniu, służył do komunikacji z członkami straży. Każdy dział miał przypisany inny magiczny kamień, zależnie od rangi, ale w tym wypadku potrzebował sektora rubinowego. Najgroźniejszego. Jego ulubionego.

Szybko wydał rozkaz, by ktoś kompetentny podążył w ciemności za Sage i dopilnował jej bezpiecznego powrotu do domu. W Orzesznikowym Lesie roiło się od niebezpieczeństw, gotowych wbić pazury w kogoś takiego jak ona, a Trystan zainwestował w nią już cały tydzień.

Nie zamierzał tego spisać na straty.

Nie pozwolę, żeby się zmarnowała.

W końcu jaki pożytek z asystentki… która nie żyje?Rozdział 1

Rycerz

Evie Sage nie żyje.

Słowa rycerza odbiły się echem od wysokiego, zdobionego sufitu królewskiego gabinetu niczym żałobny lament.

Król Benedict siedział z głową pochyloną nad otwartą księgą, opierając gładkie dłonie na srebrzystych stronach. Słońce wpadające przez wielkie okno zalewało księgę światłem, a jego ciepło sprawiało, że powietrze stawało się duszne i lepkie. Rycerz wiercił się w ciasnej zbroi, ale gdy król uniósł wzrok, znieruchomiał.

To był błąd.

Król Benedict zamknął księgę, a światło słońca przygasło – jakby zawiedzione. Wstał powoli, z pełnym współczucia uśmiechem błąkającym się na ustach.

– Szkoda – powiedział, przeczesując dłonią włosy piaskowego koloru. Tylko kilka pasm siwizny przełamywało ich barwę, co było zaskakujące jak na mężczyznę w jego wieku. – Biedna dziewczyna została skażona przez Złego. Choć może to i łaskawa śmierć. Nie da się ocalić kogoś, kto zbliżył się do ciemności tak bardzo jak ona. Teraz może zaznać spokoju.

Uśmiech króla wyrażał zadowolenie z siebie.

Nienawidzę cię.

Rycerz zacisnął pięść przy boku, ale zaraz ją rozluźnił, zanim król zdążył to zauważyć. Skinął głową.

– Wasza łaskawość nie zna granic, miłościwy królu – wypowiedział słowa, które paliły go w język.

Benedict zmrużył oczy i wskazał miękko wyściełane krzesło.

– Proszę, usiądź. Podróż do pałacu musiała być męcząca. Jak się miewa sir Ethan? Został z tobą, by dopilnować wykonania zadania, prawda?

Rycerz ostrożnie podszedł do fotela obitego czerwonym aksamitem; poduszka ugięła się, kiedy zajmował miejsce. W otworach hełmu widać było jedynie jego zielone oczy, gdy łagodnie poprawił władcę:

– Sir Nathan, Wasza Wysokość.

– Ach tak! Sir Nathan. – Król zachichotał.

– Nie żyje – odparł rycerz bez ogródek.

Brwi króla uniosły się wysoko.

– Och?

Rycerz powiedział dokładnie to, co sobie przećwiczył:

– Niestety Otto Warsen wpadł w morderczy szał. Zgładziłem go własnoręcznie, kiedy zwrócił się przeciwko mnie i sir Nathanowi.

Z dumą zarejestrował, że jego głos nawet nie zadrżał, gdy wypowiadał to wierutne kłamstwo.

Król nie wydawał się zasmucony, co nikogo nie zaskoczyło – cóż, przynajmniej nikogo w tym pomieszczeniu.

– Bardzo dobrze. Im mniej świadków, tym lepiej. Mam nadzieję, że zająłeś się ciałem Warsena?

Rycerz uśmiechnął się pod hełmem, gdy przypomniał sobie, co dokładnie stało się z głową Warsena.

– Tak jest, mój królu.

Na karku rycerza zaczęły zbierać się krople potu. Wiedział, o co król zaraz zapyta.

– A ciało Evie Sage? Mogę je zobaczyć?

Promień światła ze szpary w oknie padł na jego dłonie, skryte w dopiero co założonych rękawicach, bez śladów krwi. Słońce dodało mu nieco otuchy.

– Obawiam się, że uzdrowiciele potrzebują czasu, by zasklepić rany i uczynić ją reprezentacyjną, jak sobie życzyłeś, Wasza Wysokość. Proszą o łaskę i spokój przy pracy.

Zapadła cisza. Rycerz wstrzymał oddech, by król nie zauważył, jak gwałtownie unosi mu się pierś. Weź się w garść, rozkazał sobie w myślach, pewien, że serce wali mu tak głośno, iż monarcha na pewno to słyszy.

Król rozciągnął wargi w uśmiechu, który nie sięgał oczu. Jego oczy nigdy się nie uśmiechały.

– Chyba mogę spełnić ich prośbę. Upewnij się tylko, że będzie gotowa na demaskację pod koniec tygodnia.

Rycerz skinął głową, powoli wypuszczając powietrze.

– Tak jest, Wasza Wysokość.

Nie musiał pytać, na czym ma polegać owa demaskacja. Król uwielbiał przechwalać się swoimi pomysłami.

Za chwilę sam mu powie: trzy, dwa, jeden…

– Pod koniec tygodnia zdemaskujemy Złego przed wszystkimi znaczącymi arystokratami królestwa – oznajmił monarcha z zapałem.

Ha, myślałem, że uaktywni się już na dwa. Niemniej król był wyjątkowo podekscytowany. Coś maniakalnego błyszczało mu w oczach, gdy ogłaszał nowinę.

– To wielkie osiągnięcie, panie – orzekł rycerz, mrużąc oczy w udawanym uśmiechu. – Gratulacje.

Król zamaszyście wstał z miejsca, a jego podszyty futrem płaszcz zafalował za nim, po czym władca cisnął księgę z biurka na niewielki stolik do herbaty, stojący przed rycerzem. Uderzenie w drewno sprawiło, że srebrne kielichy z resztkami wina się zatrzęsły.

Przydałby mu się kielich czegoś mocniejszego. Albo kilka.

– To dopiero początek nowej ery Rennedawn.

Brwi rycerza powędrowały w górę. To brzmiało… złowieszczo.

Król mówił dalej:

– Przedstawienie Evie Sage jako idealnej ofiary umocni nienawiść królestwa do Złego. W końcu mamy niepodważalny dowód jego zbrodni. – Wskazał na książkę, której oprawa mieniła się feerią barw. – Opowieść o Rennedawn.

Bajka dla dzieci?

Opowieść o Rennedawn to legenda o powstaniu królestwa, zawierająca magiczną rymowankę, która przepowiada ocalenie jego słabnącej magii. Rzekomo została zesłana jego mieszkańcom przez samych bogów, ale ostatecznie stała się narzędziem w rękach zmęczonych rodziców, którzy opowiadali ją jako bajkę niegrzecznym dzieciom. Każde z magicznych królestw na kontynencie Myrtalii miało własną opowieść założycielską, równie fantastyczną i nieprawdopodobną. Rycerz nigdy wcześniej nie widział drukowanej wersji tej historii, ale kolorowa okładka nie przemawiała za jej wiarygodnością.

Czyżby król zaczynał mylić fikcję z rzeczywistością?

Może korona za bardzo go uciska.

Choć… krążyły pogłoski, że Rennedawn rzeczywiście zaczynało znikać – zapadać się w ziemi. Jeśli ta opowieść zawierała choć ziarno prawdy…

Czyżby coś było na rzeczy?

Król westchnął.

– Obawiam się, że by utrzymać naszą pozycję najsilniejszego z magicznych królestw, muszę cię prosić o wielką przysługę.

Król prosił go już wcześniej o wiele „wielkich przysług” i rycerz za każdym razem odpowiadał tak samo:

– Tak jest, mój królu.

– Musisz udać się do domu rodziny Sage i zabezpieczyć listy Nury Sage. Dostarcz je do końca dnia.

Rycerz zareagował ostrożnie:

– Cokolwiek rozkażesz, Wasza Wysokość. Czy wolno mi jednak spytać, do czego są potrzebne?

– Liczyłem, że starsza z sióstr Sage odziedziczy moce po matce, ale mimo wszystkich wysiłków Griffina dziewczyna okazała się bezużyteczna. – Benedict postukał się w podbródek i udał zamyślenie. – Cóż, przynajmniej dopóki była żywa.

Rycerz pozostał niewzruszony.

– W każdym razie listy mogą nam pomóc namierzyć Nurę. Nie widziano jej od lat.

Głos rycerza był ledwie słyszalny:

– A młodsza z sióstr Sage?

Król machnął ręką.

– Można uznać ją za martwą. Pochwycona przez hordę Złego.

Duszne, lepkie powietrze stało się tak gęste, że rycerzowi zakręciło się w głowie.

– A co z giwrami, panie? Z jadem jednego z ich młodych? Z tego, co wiem, również są potrzebne… gwiezdny pył i Przeznaczenie czy coś w tym rodzaju?

Na czole króla pulsowała żyła, lecz jego twarz pozostała bez wyrazu. Pochylił się, sięgnął po książkę i z namaszczeniem umieścił ją w przeszklonej gablocie przy oknie. Jego melodyjny głos był donośny i pełen pogardy:

– Na szczęście mam pod ręką człowieka, który potrafi się tym zająć.

Rycerz domyślał się, o kim mowa, ale mimo to dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie.

Zły.Rozdział 2

Zły

Trystan nie tęsknił za światłem. Tęsknił za kolorem.

Uniósł głowę, w której dudniło od zawodzeń innych więźniów, przetrzymywanych wraz z nim w ciemności. Kamień pod jego dłońmi był chropowaty i wilgotny – tylko on pomagał mu zachować poczucie realności w tym bezkresnym mroku. Ciemność była jak śmierć. Śmierć pozbawiona spokoju, bez krztyny światła. Ból w kończynach stanowił jedyny dowód na to, że wciąż żyje.

Serce Trystana zaczęło bić szybciej, tracił oddech. Brakowało krat, których mógłby się chwycić. Brakowało mocy, którą mógłby przywołać – jakby magiczna mgła została uwięziona razem z nim, zamknięta w potrzasku. Ale czuł ją. Wierciła się i wiła w jego wnętrzu. Pragnęła wolności – tak samo jak on.

– Dość.

Zachwiał się i z ulgą uderzył ramieniem o chropowatą, nierówną powierzchnię. Cegła. Dzięki bogom. Była tam ściana, której solidna masa koiła jego największy lęk: przed ciemnością. Poranione dłonie wodziły po jej krzywiźnie raz za razem, lecz wciąż nie odnalazły końca. Gdzie, do cholery, są jakieś drzwi?

Zatrzymał się, by wziąć głęboki wdech. Oddychaj, Trystan. Musiał się stąd wydostać, musiał odnaleźć Sage. Evie… Otto miał Evie, robił jej krzywdę…

Nie. Nie mógł się na tym skupić. Jeszcze nie.

Wciąż sunął wzdłuż muru, badając go od góry do dołu, krążąc w niekończącej się, otępiającej pętli. Minuty? Godziny? Nie wiedział.

Zmęczenie zmusiło go, by na chwilę przymknął oczy. Czy miało to jakiekolwiek znaczenie w tym zapomnianym przez bogów miejscu? Nie zdoła się stąd wydostać – nie bez pomocy magii, do której stracił dostęp. To nie zwykła komnata w letniej posiadłości króla; pomieszczenie zbudowano specjalnie, by go uwięzić i torturować. Ironia zawarta w tym spostrzeżeniu nie uszła jego uwadze.

Poczucie beznadziei było okropne, a zarazem bezużyteczne. Czuł jednak, jak uchodzą z niego resztki nadziei, gdy po raz drugi tego dnia opadał na kolana. Jęknął, tęskniąc za dawną obojętnością, za tłumieniem emocji – wszystko zdawało się lepsze niż palący żar trawiący go od środka. A przecież wobec Sage był bezbronny – teraz rozumiał to aż nazbyt dobrze, podobnie jak to, że narastające mrowienie na karku zdradza, iż nie jest tu sam.

– Wyglądasz żałośnie, chłopcze.

Wściekłość pulsowała mu pod zmęczonymi powiekami, daremnie wysilał wzrok, by dojrzeć Benedicta. Król miał swoje sposoby na tropienie w ciemności i posługiwał się nimi już wcześniej, by gnębić Trystana. W innych okolicznościach taka demonstracja mogła wywołać w nim podziw, lecz teraz pragnął jedynie wbić królowi zęby w gardło.

Wstał chwiejnie i usiłował przemówić spokojnie:

– Zapewne cię to cieszy, Benedikcie. Jak spojrzenie w lustro.

Król zaśmiał się cicho.

– Spokojnie, spokojnie. Nie ma się co złościć. Przyszedłem tylko porozmawiać.

– Tortury już się zaczęły?

Trystan wiedział, że cios nadchodzi, i czekał, by wyczuć jego kierunek. Pięść uderzyła go w brzuch z taką siłą, że aż zabrakło mu tchu, a kolana się pod nim ugięły. Czy strażnik miał stalowy kastet? Na bogów, co za ból.

Benedict znów się roześmiał.

Przy następnym wdechu ostry, oszałamiający ból przeszył Trystanowi bok. Nie miało to jednak znaczenia, doświadczył gorszych rzeczy, znał cierpienie głębsze niż fale Morza Bzowego. Dawno temu nauczył się raczej je przyjmować niż przed nim uciekać.

Szorstkie dłonie zacisnęły metalowe kajdany wokół jego przegubów, a on zdarł skórę do krwi, gdy szarpał łańcuchy, napinając je o mur. Uczucie zniewolenia było w tym momencie gorsze niż sam cios.

Głos króla brzmiał szyderczo:

– Cóż za rozczarowanie. Miałem nadzieję na kulturalną rozmowę.

– Nigdy nie byłem dobry w towarzyskich formułkach.

Promieniujący ból pulsował mu teraz w boku. Wspaniale. Pewnie złamał żebro.

Król westchnął.

– Przejdę zatem do rzeczy. Potrzebuję tych połączonych giwrów, i to szybko.

Trystan zaśmiał się z goryczą.

– Czemuż, do stu piorunów, miałbym ci cokolwiek dawać?

– Może rzucę na to trochę światła?

Rozległ się szelest i nagle sala wypełniła się słabym blaskiem pochodni. Oczy Trystana zapiekły od jasności, zamrugał gwałtownie.

– Teraz widzisz mnie wyraźniej.

– Okropność. Zgaś to.

Następny cios w brzuch, lecz tym razem zdołał go zauważyć i częściowo się przygotować. Drobne pocieszenie.

Popatrzył na Benedicta, na jego starannie ufryzowane włosy i perfekcyjnie skrojone szaty, w zestawieniu z którymi nędzna koszula Trystana wyglądała jak łachmany.

– Daję ci szansę na odkupienie, nikczemniku. Te giwry są niezbędne dla zabezpieczenia przyszłości królestwa i wszystkich jego mieszkańców. To twoja ostatnia okazja, by naprawić wyrządzone zło.

Trystan prychnął.

– A co z twoim złem? – Z niesmakiem omiótł wzrokiem postać Benedicta, doskonale wiedząc, jak to na niego podziała. – Pewnie sądzisz, że twoje występki da się usprawiedliwić, o ile dopuszczasz się ich w ciemnościach.

Król przełknął ślinę, napiął ramiona jak struny, jakby ledwo się powstrzymywał przed zadaniem ciosu.

– Nie masz pojęcia, jaka jest stawka, ty przeklęty głupcze.

Benedict balansował na krawędzi. Trystan wyczuwał, że prawda ciśnie mu się na usta. Pycha w końcu go zgubi – był tego równie pewien, jak księżyca i słońca na niebie. Wystarczyło trafić w czuły punkt.

– Czyżby dopadły cię w końcu konsekwencje własnych błędów, Benedikcie?

Trystan się uśmiechnął. Żyła na czole króla nabrzmiała, gdy podszedł bliżej, choć wciąż znajdował się poza jego zasięgiem.

– Ja nie popełniam błędów. Zostałem zwiedziony, najpierw przez ciebie, a potem przez tę samicę giwra. – Zamilkł, w jego oczach pojawił się niebezpieczny błysk satysfakcji. – Na moje szczęście wszystko da się jeszcze naprawić. Zacznijmy od biednej matki Evie Sage.

Wspomnienie o Evie było jak wezwanie do bitwy. Krótki, oślepiająco gorący przypływ gniewu przeszył ciało Trystana, tłumiąc jego zdolność logicznego myślenia.

Po co królowi matka Sage?

Trystan drgnął, usłyszawszy jej imię, choć z całych sił starał się zachować niewzruszony wyraz twarzy. Benedict uśmiechnął się złowieszczo, gdy uzyskał potwierdzenie, że ta dziewczyna była mu z jakiegoś powodu bardzo droga, co zresztą stało się jasne już w chwili, kiedy błagał o darowanie jej życia. Odkrywanie własnych słabości jest takie żałosne.

Ale Trystan wyprostował plecy, gotowy kontynuować potyczkę.

– Trzymanie w niewoli nowo narodzonego giwra raczej nie przysporzy ci łaski Przeznaczenia, Benedikcie. Przez niemal dekadę więziłeś samicę, to nie mogło ujść ci płazem.

Król uśmiechnął się chłodno.

– A kto powiedział, że uszło?

Trystan zacisnął zęby, zdeterminowany, by nie dać mu ani krzty tego, czego pragnął. Lecz ciekawość gryzła go jak wściekłe zwierzę.

Królewska poza uprzejmej obojętności pękła pod ciężarem milczenia Trystana.

– Jesteś samolubnym nieudacznikiem. – Benedict skrzywił się z obrzydzeniem. – Uczyniłem cię moim uczniem, przekazałem całą swoją wiedzę, kształtowałem cię na swój obraz. Ufałem, że zrobisz to, co najlepsze dla królestwa, patrzyłem, jak próbujesz mi pomóc je ocalić… i jak tragicznie zawiodłeś.

Ukłucie w piersi i szczypanie w okolicach oczu nie były prawdziwe, nie musiał tego czuć, jeśli nie chciał. To on sprawował kontrolę. Odetchnął, mrugając z wysiłkiem, by pozbyć się wilgoci z oczu, a jego ciało zaprotestowało bólem, gdy się prostował.

Nie dam się złamać, postanowił.

– Terroryzowanie królestwa daje o wiele większą satysfakcję niż bohaterskie czyny. Cieszę się, że z nich wyrosłem. Poza tym – prychnął z nagłą złością, która dodała mu energii – pomagałem ci na swój sposób. Stałem się czarnym charakterem tej opowieści. Czy nie tego właśnie potrzebowałeś?

Król się uśmiechnął i skinął głową w stronę drzwi, dając strażnikom znak, by wyszli. Nie chciał, aby usłyszeli dalszą część rozmowy. Dopiero gdy się oddalili, znów się odezwał:

– Nie wiem, co masz na myśli.

– Pomogłem ci przecież przeczesać królestwo w poszukiwaniu gwiezdnej magii, pamiętasz? Pomogłem ci schwytać tę samicę giwra. Patrzyłem, jak rozszyfrowujesz moją moc, by wykorzystać ją przeciwko mnie. Nie jestem głupcem, Benedikcie. Wiedziałem, że wszystko się łączy. Moi szpiedzy słyszeli o Opowieści o Rennedawn. Nie musisz już udawać.

Benedict uniósł rękę, jakby chciał go uderzyć, ale się powstrzymał, przełknął ślinę i opuścił dłoń.

– Jesteś łudząco podobny do swojej matki. Pewnie dlatego, że za rzadko widywałeś ojca, by brać z niego przykład.

Król mówił tak, jakby doskonale znał jego rodziców, jednak Trystan nie miał w tej chwili czasu tego analizować. Za bardzo pochłaniała go myśl o Arthurze, którego pojmali ludzie Benedicta i – poczuł, jak ciężar osiada w jego wnętrzu – bezpodstawnie wzięli za Złego.

– Zapewne teraz, gdy masz mnie, wypuścisz Arthura, co?

– Wszystko w swoim czasie, chłopcze.

Król ruszył z pochodnią w kierunku przesuwającej się ściany.

– Zdobędę te giwry, bez względu na koszt.

Kiedy ciemność ponownie zaczęła szczelnie otulać loch, Trystan rzucił się naprzód w rozpaczliwej próbie.

– Benedikcie.

Król się zatrzymał, ale nie spojrzał na niego.

– Moja asystentka jest dla mnie bezcenna. Jeśli spotkało ją cokolwiek złego, jeśli choć tknąłeś ją palcem… zniszczę cię. I przyrzekam, zrobię to w świetle dnia, na oczach całego królestwa.

Jego chrapliwy głos brzmiał nisko i spokojnie, choć ciało drżało z gniewu.

Benedict odwrócił się, słysząc tę groźbę. W umyśle Trystana natychmiast pojawiła się Evie, nie zdołał dłużej powstrzymać tego wspomnienia. Jej łzy, jej krzyki, gdy Otto Warsen zaciskał obrzydliwą dłoń na jej ustach. Fizyczny ból Trystana był niczym w porównaniu z rozrywającym cierpieniem duszy. Nie czuł się tak bezsilny od ponad dekady. Ciało nie mogło znieść tej presji – dzikiego pragnienia, by ją chronić, i poczucia własnej niemocy.

Król przechylił głowę, marszcząc czoło w udawanym współczuciu.

– Czyżbym zapomniał ci powiedzieć? Wybacz…

Trystan niemal słyszał te słowa, zanim zostały wypowiedziane. Mroczna zapowiedź sprawiła, że ciemność wydała mu się nagle znajoma. Jakże to symboliczne.

– Ona nie żyje.Rozdział 3

Zły

Siedem dni później…

Sage nie umarła.

Słońce skryło się już za horyzontem, lecz nocne niebo jakby drwiło z niego swym blaskiem, pełne uparcie migoczących gwiazd. Strażnicy wywlekli go z lochów, a jego kończyny przypominały worki z piaskiem, skute magicznymi kajdanami wysysającymi z niego siłę. Trzymał się jedynie dzięki jednej niepodważalnej prawdzie, powtarzanej jak mantra przez ostatnie dni.

Sage nie umarła.

Król skłamał, by go złamać. Trzeba przyznać, że naprawdę się starał.

Nie przewidział jednak jednego – że on i Sage zostali nieodwracalnie związani złotoatramentowym układem. Początkowo miała to być jedynie sprytna sztuczka, by poskromić zbyt zadziorną asystentkę, lecz z czasem stała się sposobem na zapewnienie jej bezpieczeństwa. Dziewczyna wciąż wierzyła, że złota opaska na jej małym palcu zabije ją, jeśli go zdradzi.

A on przysiągł sobie, że powie jej prawdę… gdy tylko znów się spotkają.

Ponieważ kolejne spotkanie było więcej niż pewne.

Oczywiście, należało się spodziewać katastrofy. Z lubością będzie obserwował, jak jej twarz zalewa pąs, a nos marszczy się gniewnie. Zacznie na niego krzyczeć, a potem rumieniec spłynie jej na szyję i dalej w stronę piersi, aż zniknie pod gorsetem – wtedy naturalnie on się zdekoncentruje i przestanie słuchać. Ona to zauważy i będzie wrzeszczeć jeszcze głośniej.

Nie mógł się tego doczekać.

Kajdany na jego nadgarstkach były tak długie, że końce łańcuchów ciągnęły się po podłodze – obrzydliwie brudnej i lepkiej. Nawet w jego własnych lochach nie panował aż taki odór i brud. Przynajmniej dzięki oknom mógł dostrzec choćby zarys świata na zewnątrz. No i nie był już przykuty do ściany, co należało uznać za poprawę warunków.

– Dałoby się znaleźć jakiś narożny loch? – zwrócił się przez kraty do strażników. Przez minione dni prawie się nie odzywał, co wyraźnie dało się słyszeć w jego ochrypłym głosie, szorstkim niczym papier ścierny.

Strażnik po jego lewej stronie szarpnął jeden z łańcuchów, przez co Trystan się zachwiał.

– Zamknij jadaczkę, obwiesiu! Król wypruje ci flaki i powiesi na suchej gałęzi zaraz po demaskacji!

– Ty też zdejmiesz maskę? – zapytał chrapliwie.

Strażnik uniósł hełm, odsłaniając wychudłą twarz i prawdopodobnie wiecznie zmarszczone brwi. Czy Trystan też tak wyglądał, kiedy się złościł?

– Nie mam na sobie żadnej maski – burknął tamten.

Trystan westchnął.

– Szkoda.

Twarz strażnika wykrzywiła się wściekle, dłoń uniosła do ciosu.

– Ty przeklęty…

Powstrzymał go jednak drugi strażnik, ten stojący po prawej.

– Pohamuj gniew, sir Seymorze, nie warto. Sam zaprowadzę go do sali balowej na demaskację.

Głos nowo przybyłego strażnika, głęboki i niski, wydał się Trystanowi znajomy, ale przez szparę w hełmie widoczne były jedynie zielone oczy.

Czy już kiedyś w nie spoglądał?

Zanim zdążył się porządnie zastanowić, jego spojrzenie powędrowało ku końcowi korytarza. Wciąż widział niewyraźnie, otumaniony długim przebywaniem w ciemności, ale zdołał dostrzec otwarte brązowe drzwi. Język przywarł mu do podniebienia – miał przed sobą drogę ucieczki. Czy już teraz chcieli go prowadzić na publiczne zdemaskowanie? Otwarte przejście powinno było oznaczać zgubę, lecz jemu jawiło się jako zapowiedź wolności. Potrzebował jedynie wystarczająco dobrej taktyki dywersyjnej i sposobu na zdjęcie magicznych kajdan, które odcinały dopływ krwi w nadgarstkach…

Przeniósł spojrzenie na duże zakratowane okno. Nocne niebo jakby mrugało do niego porozumiewawczo. Oczywiście wiedział, że to irracjonalne, ale gdy jedna z gwiazd się roziskrzyła, niemal go do tego zachęcając – tak jak niegdyś – bezwiednie uległ pokusie.

Życzył sobie odnaleźć Sage. Życzył sobie powiedzieć jej „przepraszam”. Życzył sobie być lepszym w okazywaniu uczuć, krok po kroku. A przede wszystkim – życzył sobie cholernego zaproszenia na herbatkę u Lyssy Sage.

Jakkolwiek głupio to brzmiało, właśnie ta myśl dodała mu sił, gdy usłyszał, jak strażnik o zielonych oczach otwiera jego celę.

Jeszcze nie. Jeszcze chwila. TERAZ.

Rzucił się biegiem w stronę uchylonych drzwi, łańcuchy się za nim ciągnęły, a gdy je chwycił, poczuł, jak metal wrzyna mu się w ręce. Płonące mięśnie nóg błagały o wytchnienie, lecz nie mógł się zatrzymać – wyjście było tak blisko. Dyszał ciężko, a stopy w samych skarpetach ślizgały się po kamieniach. Bogowie jedni wiedzieli, co się stało z jego butami.

To trochę upokarzające – przemknęło mu przez głowę, kiedy desperacko próbował złapać oddech – że tak uparcie o nie walczyłem. Ale dostałem je od Sage.

Był już niemal przy drzwiach, gdy dobiegł go wrzask strażników. Najgłośniej krzyczał rycerz o zielonych oczach, prosząc, by się zatrzymał. W jego głosie dźwięczała szczera desperacja – a może i nuta lęku? – co sprawiło, że Trystan zawahał się na sekundę z ręką na drzwiach.

– Nie wchodź tam, Maverine! Naprawdę tego pożałujesz, przysięgam!

Aha, czyli Benedict zdradził już Szlachetnej Gwardii prawdziwe nazwisko Trystana. Pewnie wkrótce rozniesie się ono po całym królestwie, skazując ród Maverine’ów na potępienie.

Niedopuszczalne.

I nie chodziło nawet o to, że ich to dotknie – lecz że on w ogóle się tym przejmował.

Popchnął drzwi i usłyszał za sobą pełen satysfakcji głos Benedicta. Powinien był się zatrzymać, powinien wysłuchać ostrzegawczego sygnału tłukącego się w głowie, lecz ciało i umysł miał kompletnie rozchwiane – nie mógł już ufać własnym instynktom. Były bezużyteczne jak rozregulowany kompas.

Właśnie dlatego zignorował złośliwy podtekst w rozkazie Benedicta:

– Nie, panowie. Puśćcie go. Niech zobaczy.

Trystan nie wahał się ani chwili dłużej. Pokonał korytarz, spodziewając się dotrzeć na schody. Nie były to jednak schody, lecz niewielka komnata.

A to, co tam ujrzał, dowiodło mu bez cienia wątpliwości, że gwiazdy nie spełniają życzeń takich kreatur jak on.

Czekały go wyłącznie koszmary.Rozdział 4

Zły

Trystan nigdy nie uważał śmierci za piękną.

W jego umyśle była ona logiczna, konieczna – a nawet przyjemna, jeśli ktoś naprawdę na to zasłużył. Ale nigdy piękna, nigdy tak boleśnie trudna do zniesienia, że całe jego ciało zamierało, mięśnie kurczyły się tak mocno, iż pulsowały pod rozgrzaną skórą. Nigdy tak bolesna, by jego mózg nie potrafił połączyć w całość tego, co widzi.

A jednak na białym marmurowym stole przed nim, w małym pomieszczeniu o kamiennych ścianach i nikłym migoczącym świetle, leżała jego asystentka, Evie Sage.

Martwa.

Szok osadził się w szpiku jego kości, w nagłej sztywności nóg. Oczy znowu piekły, ale nie z powodu światła. Z bólu. Rusz się, nakazywał Sage, ale ona uparcie pozostawała nienaturalnie nieruchoma. Nigdy nie widział jej tak spokojnej. Ta kobieta zawsze buzowała chaotyczną energią, jej usta nigdy się nie męczyły od potoku słów. A teraz marzył, by wypowiedziały cokolwiek.

Ale jej pomalowane na czerwono wargi pozostawały zamknięte i pozbawione wyrazu. Było to szokująco do niej niepodobne. Wręcz niemożliwe.

Zrobił chwiejny krok do przodu, ignorując skrzypnięcie drewnianych drzwi za sobą i szczęk zbroi, który rozbrzmiał w ślad za nim.

– Miałem nadzieję ci tego oszczędzić, w ramach ostatniego aktu łaski.

Wbrew tym litościwym słowom głos Benedicta ociekał pogardą. Trystan jednak się nie odwrócił, nie zwrócił na niego uwagi.

Jego oczy wpatrzone były w Sage: jej czarne włosy okalały głowę eteryczną aureolą loków, ozdobioną gdzieniegdzie drobnymi, barwnymi kwiatami. Poczuł bolesny ucisk w gardle, gdy zrobił kolejny krok, ukrywając emocje za murem niedowierzania. Do chwili, gdy je zobaczył.

Czarno-fioletowe odciski palców wokół jej gardła.

Zamknął oczy, a paznokcie wbiły mu się w skórę, kiedy zacisnął pięści.

– Nie martw się, mój drogi chłopcze – rozległ się głos Benedicta, tym razem z bliska.

Trystan gwałtownie nabrał powietrza.

– Nie cierpiała… zbyt długo.

Trystan uniósł powieki i rozluźnił dłonie. Na jego twarzy pojawił się złowieszczy spokój i świat zamarł na ułamek sekundy.

A potem ta chwila przeminęła.

– Ty draniu!

Jego głos brzmiał gardłowo, gdy skoczył w stronę Benedicta. Łańcuchy na jego przegubach tłumiły magię kipiącą pod skórą, ale to nie miało znaczenia, ponieważ gniew powrócił. Pierwotny, rozpalony do białości, wystarczająco silny. Płomienie lizały jego skórę, a serce waliło jak oszalałe, kiedy rzucił się naprzód.

Benedict runął na ścianę, korona spadła mu z głowy i z brzękiem potoczyła się do stóp Trystana. W oczach króla błysnął strach. Dobrze. Trystan znał się na strachu znacznie lepiej niż na gwałtownych emocjach szarpiących go od środka. Strażnicy złapali go za ramiona, rozpaczliwie próbując go odciągnąć, ale był silniejszy.

Nie miał już nic do stracenia.

Ujął obiema dłońmi gardło Benedicta, ściskając je tak mocno, jak tylko mógł przy skutych nadgarstkach i dwóch strażnikach chwytających wściekle jego napięte bicepsy. Oczy króla rozszerzyły się w męce dławiącego się człowieka, walczącego o oddech.

Gdy Trystan zacisnął dłonie jeszcze mocniej, nieoczekiwanie obudziło się w nim sumienie – to, co z niego zostało. Nagle nie widział już przed sobą Benedicta, lecz Evie. Jej słodkie oczy pełne łez, przerażone. Dusiła się, umierała. O bogowie.

Własne ręce nigdy wcześniej nie wydawały mu się tak niebezpieczne. Puścił gardło króla, a strażnikom wreszcie udało się odciągnąć go do tyłu. Z powrotem w stronę Sage, ku miejscu, w którym spoczywała. Przychyliwszy głowę na bok, spoglądał na nią i ignorował przekleństwa Benedicta. Zatoczył się w jej stronę.

To nie miało znaczenia. Nic już nie miało znaczenia. Widział tylko ją.

Przełknął ślinę i zrobił kilka kroków, aż znalazł się tuż przy niej, po czym opadł na kolana.

– Sage – wyszeptał. – Sage, obudź się. – Przesunął wzrokiem po jej twarzy. Powieki miała zamknięte, ciemne rzęsy spoczywały delikatnie na policzkach, które były teraz blade, pozbawione zwykłego rumieńca. – Jako twój pracodawca rozkazuję ci, żebyś wstała.

Czuł, jak krew zaczyna krążyć szybciej w jego żyłach, jak przyspiesza jeszcze bardziej, gdy umysł wreszcie połączył wszystko w całość, przyjmując bolesną prawdę. Sage, Evie, kobieta, która zawładnęła całą czarną i strzaskaną częścią jego serca, naprawdę odeszła.

Paląca fala łez napłynęła pod powieki.

– To rozkaz, Sage – wychrypiał bez śladu swojej zwykłej stanowczości. – Otwórz oczy.

Spojrzał na jej dłonie złożone na małym bukieciku białych róż. Ujął jedną z nich. Była lodowata, a złotawy pierścień symbolizujący zatrudnienie, wytatuowany na jej najmniejszym palcu, wyblakł na tle skóry – cała magia zniknęła. Nie czuł jej, nie mógł już pomóc. Myślał, że tatuaż na jego bicepsie nie świecił, ponieważ miał na sobie kajdany tłumiące moc, ale przyczyna znajdowała się gdzie indziej. Nie świecił, bo nie było w nim życia, dlatego że ona została go pozbawiona.

Gdy próbował powstrzymać wzbierające łzy, jedna spłynęła mu po policzku. Uniósł dłoń Sage i złożył na niej najdelikatniejszy pocałunek, ledwie muśnięcie, które może by wyczuła, gdyby wciąż była przy nim.

– Zawiodłem cię. Przepraszam. Wróć.

Nie odpowiedziała. Nie mogła odpowiedzieć, a do Trystana dotarło, że już nigdy nie usłyszy jej głosu. Jej wesołych okrzyków, zaraźliwego śmiechu, melodyjnego nucenia, jej żartów, jej zwierzeń. Był to fragment jego świata, który brał za pewnik, a teraz przepadł na zawsze.

Tak samo jak każdy, kogo spotykał, wszystko, czego dotknął, ostatecznie ulegało zniszczeniu. Był tak bardzo samolubny. Od dnia, w którym ją zatrudnił, znalazła się na celowniku. Głupio wierzył, że jeśli będzie niszczył wszystko metodycznie, to nic nie stanie się przez przypadek. Że bycie Złym go ocali.

Zamiast tego zniszczył jedyną osobę, która zajrzała pod fasadę, naprawdę go zobaczyła i nie cofnęła się z przerażeniem.

Bogowie, nigdy sobie tego nie wybaczy. Nigdy.

Sir Seymore chwycił go mocno za ramię, ale Trystan ledwie to poczuł. Zaraz pojawiło się jeszcze dwóch strażników, a potem kolejnych dwóch. Tylu ludzi potrzeba było, by go od niej oderwać. Krzyczał, aż zachrypł, szarpał się i wyrywał, ale nie był dość silny. Już nie.

Mimo to walczył dalej, walczył, póki nie opadł z sił, póki jego osłabione kończyny się nie poddały, a przed oczami nie zamajaczyły mroczniejsze plamy. Jedyne, co jeszcze zobaczył, gdy wleczono go z powrotem do celi, to stojący na samym końcu rycerz o znajomych oczach.

Wyszeptał coś do niego.

Coś, co do złudzenia przypominało słowo „nadzieja”.

Wydało mu się to tak dziwne, że wyrwało go na moment z rozpaczy. Zmarszczył brwi, gdy rycerz zniknął za zamykającymi się drzwiami.

Nadzieja? Dlaczego królewski strażnik miałby chcieć, by wróg królestwa zachował nadzieję?

To nie miało znaczenia. Nadzieja nic nie zmieni. Evie Sage nie żyje.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij