- promocja
Adres nieznany - ebook
Adres nieznany - ebook
12 historii, których jeszcze nie znacie. 12 przygód.
I 12 powodów, by wplątać się w tarapaty i oczywiście wyjść z nich obronną ręką!
Bo przecież Jack Reacher nigdy nie odpuszcza.
Bez względu na to, czy jest nastolatkiem, który podczas awarii prądu odkrywa mroczną stronę miasta, czy jest świadkiem kradzieży tajemniczej torby, czy wpada na trop szpiega lub czy staje w intelektualne szranki z czterema kobietami.
W jego wykonaniu nawet przyjemna wędrówka po Maine może się zamienić w niebezpieczny pościg. Człowiek bez walizki, bez celu, bez drugiego imienia. Bez adresu.
Wszystkie opowiadania o Jacku Reacherze po raz pierwszy w jednym zbiorze!
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8215-516-7 |
Rozmiar pliku: | 581 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
12 historii, 12 przygód i 12 powodów, by wpaść w tarapaty, i oczywiście wyjść z nich obronną ręką.
Bo Jack Reacher taki już jest. Nie odpuszczał wtedy, gdy jako młody człowiek stoczył swoją pierwszą walkę na pięści na jednej z wysp Pacyfiku czy odkrywał mroczną stronę Nowego Jorku. Nie odpuszczał, kiedy był świadkiem kradzieży tajemniczej torby albo wpadł na trop szpiega, nawet wtedy, gdy stawał w intelektualne szranki z czterema kobietami. Nie odpuszczał, kiedy będąc śledczym w żandarmerii wojskowej, badał sprawę śmierci młodego oficera znalezionego w lesie w Georgii. I nie odpuszcza po tym, jak pożegnał się z armią.
Nie prosi się o kłopoty, ale też od nich ucieka, a ci, którzy mu się narazili, zapamiętają go do końca życia. Zwłaszcza że czasami ten koniec nadchodzi szybciej, niż mogliby się spodziewać.LEE CHILD
Brytyjski pisarz, od 1998 r. mieszkający w Nowym Jorku. W 2009 r. wybrany na prezesa stowarzyszenia Mystery Writers of America, a w 2020 r. zasiada w kapitule Nagrody Bookera. W Wielkiej Brytanii studiował prawo, potem pracował w teatrze i telewizji Granada. Zwolniony po 18 latach w wyniku restrukturyzacji, zainwestował w karierę literacką. W 1997 r. ukazała się jego pierwsza powieść – POZIOM ŚMIERCI. Zdobyła Anthony Award za najlepszy debiut kryminalny i zapoczątkowała serię thrillerów ze wspólnym bohaterem, byłym żandarmem wojskowym Jackiem Reacherem, do której należą m.in.: ECHO W PŁOMIENIACH, SIŁA PERSWAZJI, JEDNYM STRZAŁEM (zekranizowane jako Jack Reacher z Tomem Cruise’em w roli tytułowej), ELITA ZABÓJCÓW, JUTRO MOŻESZ ZNIKNĄĆ, 61 GODZIN, CZASAMI WARTO UMRZEĆ, OSTATNIA SPRAWA, NIGDY NIE WRACAJ (Tom Cruise ponownie wcielił się w Reachera w ekranizacji tej powieści), ZMUŚ MNIE, STO MILIONÓW DOLARÓW czy NOCNA RUNDA.
leechild.comTEGO AUTORA
Jack Reacher
POZIOM ŚMIERCI
UPROWADZONY
WRÓG BEZ TWARZY
PODEJRZANY
ECHO W PŁOMIENIACH
W TAJNEJ SŁUŻBIE
SIŁA PERSWAZJI
NIEPRZYJACIEL
JEDNYM STRZAŁEM
BEZ LITOŚCI
ELITA ZABÓJCÓW
NIC DO STRACENIA
JUTRO MOŻESZ ZNIKNĄĆ
61 GODZIN
CZASAMI WARTO UMRZEĆ
OSTATNIA SPRAWA
POSZUKIWANY
NIGDY NIE WRACAJ
SPRAWA OSOBISTA
ZMUŚ MNIE
STO MILIONÓW DOLARÓW
ADRES NIEZNANY
NOCNA RUNDA
CZAS PRZESZŁY
ZGODNIE Z PLANEM
STRAŻNIK
oraz
NAJLEPSZE AMERYKAŃSKIE OPOWIADANIA KRYMINALNE 2010
(współautor)JACK REACHER
IMIĘ I NAZWISKO: Jack Reacher
NARODOWOŚĆ: amerykańska
URODZONY: 29 października 1960 roku w Berlinie
CHARAKTERYSTYCZNE DANE: 195 cm, 99–110 kg, 127 cm w klatce piersiowej
KOLOR WŁOSÓW: ciemny blond
KOLOR OCZU: niebieski
UBRANIE: kurtka 3XLT, długość nogawki mierzona od kroku 95 cm
WYKSZTAŁCENIE: szkoły na terenie amerykańskich baz wojskowych w Europie i na Dalekim Wschodzie, Akademia Wojskowa West Point
PRZEBIEG SŁUŻBY: 13 lat w Żandarmerii Armii USA, w 1990 roku zdegradowany ze stopnia majora do kapitana, zwolniony do cywila w randze majora w roku 1997
ODZNACZENIA SŁUŻBOWE: Srebrna Gwiazda, Medal za Wzorową Służbę, Medal Żołnierza, Legia Zasługi, Brązowa Gwiazda, Purpurowe Serce
OSTATNI ADRES: nieznany
CZEGO NIE MA: prawa jazdy, dokumentu ze zdjęciem, osób na utrzymaniuMinuta ma sześćdziesiąt sekund, godzina sześćdziesiąt minut, doba dwadzieścia cztery godziny, tydzień siedem dni, rok pięćdziesiąt dwa tygodnie. Reacher przeliczył to wszystko w pamięci i wyszło mu, że rok ma nieco ponad trzydzieści milionów sekund. W tym czasie w samych Stanach Zjednoczonych popełnianych jest prawie dziesięć milionów przestępstw. Jedno mniej więcej na trzy sekundy. Czyli całkiem często. Zobaczenie jakiegoś na własne oczy, osobiście i z bliska, nie jest wcale takie nieprawdopodobne. Liczyło się oczywiście miejsce, w którym człowiek się znajduje. Większe szanse ma się w środku miasta niż na środku pastwiska.
Reacher był akurat w jakiejś zabitej deskami mieścinie w Maine. Nie w pobliżu jeziora. Nie w pobliżu wybrzeża. Nie poławiano tu homarów. Ale jakiś czas temu miejscowość musiała całkiem nieźle prosperować. To było jasne. Ulice były szerokie, budynki z cegły. Ślady dawnej świetności. W eleganckich niegdyś butikach mieściły się sklepy z tandetą. Ale nie wszystko było jeszcze stracone. W sklepach z tandetą przynajmniej czymś handlowano. Była też sieciowa kawiarnia. Z wystawionymi na zewnątrz stolikami. Ulice były prawie gwarne. Sprzyjała temu pogoda. Był pierwszy dzień wiosny – świeciło słońce.
Reacher skręcił w ulicę tak szeroką, że zamknięto ją dla ruchu i nazwano plazą. Między stojącymi z obu stron budynkami z gołej czerwonej cegły stały kawiarniane stoliki i kręciło się mniej więcej trzydzieści osób. Reacher objął wzrokiem całą scenę. Aktorzy znajdowali się w przypadkowych miejscach. Później uświadomił sobie, że pozycje tych najważniejszych można było opisać na przykładzie dużej litery T. On był u jej podstawy i patrzył w górę. Czterdzieści metrów przed nim, na wysokości poprzeczki T, znajdowała się młoda kobieta. Przechodziła z prawej do lewej przez szeroką ulicę, z jednego chodnika na drugi. Na ramieniu zawiesiła płócienną torbę na zakupy. Torba nie była chyba zbyt ciężka, w naturalnym kolorze, jasna na tle jej ciemnej bluzki. Dziewczyna mogła mieć dwadzieścia lat. Albo mniej. Może tylko osiemnaście. Szła powoli z podniesioną głową, wystawiając twarz do słońca.
I nagle po lewej stronie poprzeczki T pojawił się chłopak. Poruszał się o wiele szybciej, biegiem, i kierował prosto na nią. Był mniej więcej w tym samym wieku. W tenisówkach, obcisłych czarnych spodniach i bluzie z kapturem. Złapał torbę i zerwał ją z ramienia kobiety. Ta wywróciła się na ziemię, otwierając usta w czymś w rodzaju niemego krzyku. Chłopak w kapturze wcisnął pod pachę torbę jak piłkę do futbolu, skręcił w prawo i pognał wzdłuż pionowej kreski T, dokładnie tam, gdzie był Reacher.
A potem po prawej stronie poprzeczki T pojawili się dwaj faceci w garniturach. Szli tą samą trasą co wcześniej dziewczyna. Mieli mniej więcej dwadzieścia metrów do niej. Do napadu doszło dokładnie na ich oczach. Zareagowali tak, jak zrobiłaby większość ludzi. Na ułamek sekundy zastygli w bezruchu, wodząc wzrokiem za uciekającym chłopakiem, a potem podnieśli w niezborny sposób ręce i zawołali coś, co mogło brzmieć jak „Hej!”.
Następnie rzucili się w pogoń. Tak jakby starter strzelił z pistoletu. Biegli szybko, podnosząc wysoko kolana, z powiewającymi połami marynarek. Gliniarze, pomyślał Reacher. To musieli być gliniarze. Wskazywała na to ich zgodna reakcja. Nie spojrzeli nawet jeden na drugiego. Kto inny by się tak zachował?
Czterdzieści metrów od Reachera młoda kobieta podniosła się z ziemi i uciekła.
Gliniarze biegli dalej. Ale chłopak w czarnej bluzie miał nad nimi przewagę dziesięciu metrów i gnał wiele szybciej. Nie mieli szans go dopaść. W żadnym razie. Prawa fizyki.
Chłopaka w tym momencie dzieliło od niego dwadzieścia metrów. Biegł zygzakiem, robiąc zwody w lewo i w prawo. Do Reachera zostały mu trzy sekundy. Widział przed sobą jedyną oczywistą lukę. Jedyną wolną drogę. Dwie sekundy. Reacher dał krok w prawo. Została jedna sekunda. Kolejny krok. Reacher wyrżnął chłopaka biodrem i posłał go wywijającego rękami i nogami na ziemię. Płócienna torba poszybowała w powietrzu. Chłopak przeleciał i przeturlał się po ziemi może jeszcze ze trzy metry i w tym momencie dopadli go faceci w garniturach. Wokół nich od razu zebrał się mały tłumek. Płócienna torba wylądowała na ziemi mniej więcej metr od stóp Reachera. Na górze miała zasunięty szczelnie zamek błyskawiczny. Pochylił się, żeby ją podnieść, ale potem się rozmyślił. Lepiej nie dotykać dowodów rzeczowych, lepiej zostawić je tam, gdzie są. Cofnął się o krok. Za jego ramieniem gromadzili się kolejni gapie.
Gliniarze pomogli oszołomionemu chłopakowi usiąść i skuli mu ręce za plecami. Jeden z nich został, żeby go pilnować, drugi podszedł i podniósł torbę. Robiła wrażenie płaskiej i lekkiej. Jakby spuszczono z niej powietrze. Jakby nic w niej nie było. Gliniarz popatrzył na otaczających go ludzi i skupił wzrok na Reacherze. Wyjął z kieszeni na biodrze etui i wprawnym ruchem je otworzył. Za mleczną plastikową szybką widniała legitymacja. Detektyw Ramsey Aaron, z policji hrabstwa. Zdjęcie przedstawiało tego samego faceta, tyle że młodszego i nie tak zdyszanego.
– Dziękuję bardzo, że nam pan w tym pomagał – powiedział Aaron.
– Drobiazg – odparł Reacher.
– Widział pan dokładnie, co się wydarzyło?
– Mniej więcej.
– W takim razie będę chciał, żeby złożył pan zeznanie na piśmie.
– Widział pan, że ofiara kradzieży uciekła?
– Nie, nie widziałem tego.
– Najwyraźniej nic jej się nie stało.
– Dobrze wiedzieć – rzucił Aaron. – Mimo to chciałbym, żeby złożył pan zeznanie na piśmie.
– Był pan bliżej ode mnie – zauważył Reacher. – To wydarzyło się dokładnie na pana oczach. Niech pan sam złoży zeznanie.
– Szczerze mówiąc, proszę pana, lepiej będzie, jeśli zeznanie złoży zwykły obywatel. To znaczy cywil. Członkom ławy przysięgłych nie zawsze podobają się zeznania policjantów. Takie czasy.
– Byłem kiedyś gliniarzem – rzucił Reacher.
– Gdzie?
– W wojsku.
– W takim razie jest pan nawet kimś lepszym od zwykłego obywatela.
– Nie mogę tu zostać do procesu – oświadczył Reacher. – Tylko tędy przejeżdżałem. Muszę ruszać dalej.
– Nie będzie żadnego procesu – zapewnił go Aaron. – Jeśli będziemy mieli naocznego świadka, który jest w dodatku wojskowym weteranem i doświadczonym policjantem, obrona będzie musiała zawrzeć ugodę. To kwestia prostej arytmetyki. Plusów i minusów. Tak jak przy ocenie zdolności kredytowej. Tak to teraz działa.
Reacher nie odpowiedział.
– Proszę o dziesięć minut pańskiego czasu – podjął Aaron. – Widział pan to, co widział. Co się może stać złego?
– W porządku – zgodził się Reacher.
• • •
Dziesięć minut minęło, zanim cokolwiek się wydarzyło. Stojąc na ulicy, czekali, aż podjedzie radiowóz i zabierze chłopaka do komisariatu. W końcu się pojawił, a wraz z nim karetka, żeby sprawdzić jego parametry życiowe. Żeby ocenić, czy można go przesłuchać. Żeby uniknąć sytuacji, w której w niewyjaśnionych okolicznościach zmarłby podczas zatrzymania. Wszystko to zajęło sporo czasu. W końcu jednak załadowano chłopaka na tylne siedzenie, umundurowani usiedli z przodu i radiowóz odjechał. Gapie wrócili do swoich spraw. Reacher i dwaj gliniarze zostali sami.
Drugi policjant nazywał się Bush. Niespokrewniony z Bushami z Kennebunkport. On również był detektywem policji hrabstwa. Powiedział, że zaparkowali samochód w uliczce za rogiem. Pokazał gdzie. Tam właśnie zaczął się ich zaplanowany spacer w słońcu. Ruszyli teraz wszyscy w tamtą stronę. Wzdłuż pionowej kreski T, a potem w prawo wzdłuż poprzeczki; gliniarze wracali tam, skąd przyszli, Reacher podążał za nimi.
– Dlaczego poszkodowana uciekła? – zapytał.
– To coś, na co będziemy musieli znaleźć odpowiedź – odparł Aaron.
Samochodem okazał się stary ford crown victoria, sfatygowany, lecz nie zdezelowany. Czysty, lecz nie lśniący. Reacher siadł z tyłu, co wcale mu nie przeszkadzało, bo był to zwyczajny sedan. Bez kuloodpornej szyby między przednimi i tylnymi siedzeniami. Która mogłaby się źle kojarzyć. I z masą miejsca na nogi, kiedy siadło się bokiem i oparło plecami o drzwi, co z przyjemnością zrobił, uznawszy, że tylne drzwi policyjnego samochodu nie otworzą się raczej pod lekkim naciskiem. Był przekonany, że ci, którzy zaprojektowali ten wóz, najprawdopodobniej zabezpieczyli pasażerów przed taką ewentualnością.
Po krótkiej przejażdżce dotarli do ponurego niskiego budynku z betonu na obrzeżach miasta. Na dachu były wysokie anteny i talerze satelitarne. Na parkingu stały w rządku trzy nieoznakowane sedany i samotny czarno-biały radiowóz, dalej było około dziesięciu wolnych miejsc i na samym końcu kompletnie rozbity niebieski SUV. Detektyw Bush zaparkował na miejscu oznaczonym D2. Wszyscy wysiedli. Na niebie nadal wisiało blade wiosenne słońce.
– Żeby pan nas źle nie oceniał – odezwał się Aaron. – Im mniej kasy pakujemy w nasze budynki, tym więcej możemy wydać na łapanie bandytów. Chodzi o właściwe priorytety.
– Mówi pan jak burmistrz – stwierdził Reacher.
– Zgadł pan. To słowa jednego z członków rady miejskiej. Dokładnie zacytowane.
Weszli na posterunek. Wewnątrz nie było tak źle. Reacher przez całe życie odwiedzał od czasu do czasu rządowe gmachy. Niekoniecznie eleganckie marmurowe pałace w Waszyngtonie, ale brudne zapuszczone budynki, gdzie sprawuje się prawdziwą władzę. A jeśli chodzi o luksusy, komisariaty policji hrabstw mieściły się mniej więcej w połowie skali. Ich głównym minusem były niskie sufity. Co wynikało z pecha. Nawet rządowi architekci ulegają czasami podszeptom mody i w czasach, kiedy karierę robiło słowo „atomowy”, preferowali przez krótki okres toporne betonowe konstrukcje, tak jakby ludziom w latach pięćdziesiątych miała dodać otuchy świadomość, że siły ładu i porządku rezydują w twierdzach odpornych na atak nuklearny. Bez względu na to, jakie przyświecały im cele, we wnętrzach, które były ciasne i zagracone, zbyt często ujawniała się atmosfera zamkniętego bunkra. Co stanowiło jedyny realny problem tego komisariatu. Reszta wydawała się raczej w porządku. Wystrój był może trochę spartański, ale komuś rozsądnemu powinno to wystarczyć. Miejsce wyglądało na takie, w którym dobrze się pracuje.
Aaron i Bush zaprowadzili Reachera do pokoju przesłuchań mieszczącego się przy korytarzu równoległym do tego, gdzie urzędowali detektywi.
– Nie załatwimy tego przy waszym biurku? – zapytał.
– Tak jak pokazują w serialach telewizyjnych? – odparł Aaron. – Nie wolno nam. Po jedenastym września już nie. Nieupoważnione osoby nie mają wstępu do pomieszczeń, w których prowadzi się działania operacyjne. A pan nie jest upoważniony, dopóki pańskie nazwisko nie pojawi się na oficjalnym dokumencie stwierdzającym, że współpracuje pan z nami w charakterze świadka. Którego to dokumentu oczywiście jeszcze nie wystawiliśmy. Poza tym jesteśmy dzięki temu lepiej kryci. Takie czasy. Gdyby miał pan się poślizgnąć i upaść, wolelibyśmy, żeby w pomieszczeniu była kamera i zarejestrowała, że w tym panu nie pomogliśmy.
– Jasne – odparł Reacher.
Weszli do środka. Pomieszczenie było standardowe. Jego opresyjny, przytłaczający charakter potęgowała świadomość tysięcy ton betonu, które otaczały tu człowieka ze wszystkich stron. Wewnętrzne ściany nie były otynkowane, lecz pomalowane tyle razy, że robiły wrażenie śliskich i gładkich. Farba była jasnozielona i efektu kolorystycznego nie łagodziły ekologiczne świetlówki. Całość mogła przyprawiać o chorobę morską. W przeciwległej ścianie osadzone było duże lustro. Bez wątpienia weneckie.
Reacher siadł przed nim, po tej stronie stołu, która przeznaczona była dla przesłuchiwanego, naprzeciwko Aarona i Busha, którzy mieli przed sobą bloki do pisania i całe garście długopisów. Na samym początku Aaron uprzedził, że rejestrowane będą głos i obraz. Następnie poprosił go o podanie nazwiska, daty urodzenia oraz numeru ubezpieczenia społecznego, które to dane Reacher wyrecytował im zgodnie z prawdą, bo dlaczego nie? Następnie Aaron poprosił go o podanie aktualnego adresu i to zapoczątkowało wielką debatę.
– Bez stałego miejsca zamieszkania – odparł Reacher.
– Co to znaczy? – zapytał Aaron.
– To, co słyszycie. To dobrze znane określenie.
– Nigdzie pan nie mieszka?
– Mieszkam w wielu miejscach. Każdej nocy gdzie indziej.
– W kamperze? Jest pan na emeryturze?
– Nie mieszkam w kamperze – odparł Reacher.
– Innymi słowy jest pan bezdomny – powiedział Aaron.
– Ale dobrowolnie.
– Co to znaczy?
– Przenoszę się z miejsca do miejsca. Dzień tu, dzień tam.
– Dlaczego?
– Bo to lubię.
– Podobnie jak turysta?
– Powiedzmy.
– Gdzie jest pański bagaż?
– Nie mam bagażu.
– Nie ma pan żadnych rzeczy?
– W sklepie na lotnisku widziałem małą książeczkę. Mamy się podobno wyzbyć wszystkiego, co nie sprawia nam radości.
– Więc wyrzucił pan swoje rzeczy?
– Już wcześniej ich nie miałem. Doszedłem do tego przed wielu laty.
Aaron spojrzał niepewnym wzrokiem na swój blok do pisania.
– Więc jakie słowo najlepiej pana określa? Włóczęga?
– Wędrowny. Występujący w wielu miejscach. Przejściowy. Epizodyczny – odparł Reacher.
– Czy zwolniono pana ze służby wojskowej z jakiegoś rodzaju diagnozą?
– Czy osłabiłoby to moją wiarygodność w charakterze świadka?
– Mówiłem już panu. To jest jak ocena zdolności kredytowej. Brak stałego adresu nie jest dobry. Jeszcze gorszy byłby stwierdzony stres pourazowy. Obrona mogłaby zgłosić zastrzeżenia co do pańskiej poczytalności. Mogliby podważać pańskie zeznanie.
– Służyłem w sto dziesiątej jednostce żandarmerii wojskowej – powiedział Reacher. – Nie obawiam się stresu pourazowego. To stres pourazowy obawia się mnie.
– Sto dziesiąta? Co to takiego?
– Elitarna jednostka.
– Jak długo jest pan w stanie spoczynku?
– Dłużej, niż byłem na służbie.
– No dobrze – mruknął Aaron. – W końcu to nie ja będę decydował. Dziś wszystko zależy od liczb, tak po prostu. Procesy toczą się we wnętrzu laptopów. Specjalny software. Dziesięć tysięcy symulacji. To dominujący trend. Kilka punktów w tę lub inną stronę może mieć zasadnicze znaczenie. Brak stałego adresu nie jest korzystny, nawet bez innych minusów.
– Albo wam to pasuje, albo nie.
Pasowało, zgodnie z tym, czego spodziewał się Reacher. Wszystko mogło im się przydać. I zawsze mogli później z czegoś zrezygnować. Absolutnie normalne. Mnóstwo dobrej roboty idzie na marne nawet w sprawach, które są z pozoru nie do przegrania. Zrelacjonował więc to, co zobaczył, starannie, metodycznie, wyczerpująco, od początku do końca, od lewej do prawej, z góry do dołu, i zgodzili się później wszyscy, że nie ma więcej nic do dodania. Aaron kazał Bushowi spisać i wydrukować zeznanie, żeby Reacher mógł je podpisać.
– Jeszcze raz dziękuję – powiedział, kiedy Bush wyszedł na korytarz.
– Drobiazg – rzucił Reacher. – A teraz niech pan mi powie, dlaczego was to tak interesuje.
– Jak pan sam widział, rzecz wydarzyła się na naszych oczach.
– Co, jak zaczynam sądzić, wydaje się najbardziej ciekawe. To znaczy, jakie były szanse? Detektyw Bush zaparkował na miejscu D dwa. Co oznacza, że w zespole detektywów jest na drugim miejscu. Ale to on prowadził samochód i teraz to on załatwia za pana papierkową robotę. Co oznacza, że pan jest numerem pierwszym. I że dwie najważniejsze szychy w komisariacie policji hrabstwa zupełnie przypadkowo przechadzały się na słońcu dwadzieścia metrów od dziewczyny, która została akurat napadnięta.
– Zbieg okoliczności – odparł Aaron.
– Moim zdaniem, śledziliście ją – powiedział Reacher.
– Dlaczego pan tak sądzi?
– Bo najwyraźniej nie obchodzi was, co się z nią później stało. Prawdopodobnie dlatego, że wiecie, kim jest. Wiecie, że wkrótce wróci, żeby wam o wszystkim opowiedzieć. Lub wiecie, gdzie ją znaleźć. Bo ją szantażujecie. Albo to wasza informatorka. Albo jest tak jak wy policjantką i pracuje pod przykrywką. Tak czy inaczej, jesteście przekonani, że nic jej nie będzie. Nie martwicie się o nią. Interesuje was przede wszystkim torba. Dziewczyna została brutalnie napadnięta, ale wy zabezpieczyliście przede wszystkim torbę. To ona jest dla was ważna. Choć nie bardzo wiem dlaczego. Wydawała się pusta.
– Wygląda to na jakiś wielki spisek, prawda?
– To pan użył słów, które na to wskazują – odparł Reacher. – Podziękował mi pan za pomoc. Pomoc w czym dokładnie? W sytuacji trwającej ułamek sekundy? Gdyby o to chodziło, nie użyłby pan takich słów. Cholera, powiedziałby pan, to było coś, prawda? Albo coś podobnego. Lub podniósłby pan po prostu brew. Na znak porozumienia, żeby przełamać pierwsze lody. Jakbyśmy byli dwoma zwykłymi ucinającymi gadkę facetami. Tymczasem podziękował mi pan całkiem formalnie. „Dziękuję bardzo, że nam pan w tym pomagał”, powiedział pan.
– Chciałem być uprzejmy – stwierdził Aaron.
– Moim zdaniem tego rodzaju oficjalne podejście nie może być spontaniczne. I powiedział pan „w tym”. W czym? Żeby przyswoić sobie coś jako „to”, potrzebował pan, według mnie, więcej niż ułamka sekundy. Musiał pan to zrobić już wcześniej. I użył pan aspektu niedokonanego. Powiedział pan, że wam pomagałem. Co sugeruje, że miał pan na myśli coś trwającego dłużej. Coś, co zaczęło się, zanim ten chłopak wyrwał dziewczynie torbę, i będzie trwało dalej. Użył pan poza tym liczby mnogiej. Pomagałem wam. Panu oraz Bushowi. W czymś, co pan już sobie przyswoił, co trwało od pewnego czasu i co wymknęło się trochę spod kontroli, lecz w ostatecznym rozrachunku szkody udało się zminimalizować. Myślę, że właśnie za taką pomoc mi pan dziękował. Bo odczuwał pan dużą ulgę. Bo gdyby chłopakowi udało się uciec, mogło się to skończyć o wiele gorzej. Dlatego powiedział pan „dziękuję bardzo”. Z o wiele większym przekonaniem, niż gdyby chodziło o trywialny napad. Ta sprawa była dla pana bardzo ważna.
– Byłem grzeczny.
– I sądzę, że moje zeznanie jest głównie dla szefa policji i członków rady miejskiej, nie na użytek gier komputerowych. Żeby im udowodnić, że to nie była wasza wina. Żeby pokazać, że to nie wy o mało nie spieprzyliście jakiejś trwającej od dłuższego czasu operacji. Dlatego potrzebowaliście cywila. Dobra była każda osoba trzecia. W przeciwnym razie pan i Bush musielibyście składać zeznania we własnej sprawie, wzajemnie się kryjąc.
– Wybraliśmy się na spacer.
– Nawet na siebie nie spojrzeliście. Bez chwili zastanowienia rzuciliście się w pogoń za tą torbą. Myśleliście o tej torbie przez cały dzień. Albo przez tydzień.
Aaron nie odpowiedział i Reacher nie miał sposobności tego z nim przedyskutować, ponieważ w tym momencie drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich głowa kogoś innego. Kto dał detektywowi znak, że chce z nim zamienić słówko. Aaron wyszedł i zatrzasnęły się za nim drzwi. Ale zanim Reacher zaczął się martwić, czy go przypadkiem nie przymknęli, otworzyły się ponownie i Aaron zajrzał do pokoju.
– Dalszy ciąg przesłuchania poprowadzą inni detektywi – oznajmił.
Drzwi ponownie się zatrzasnęły.
I ponownie otworzyły.
Pierwszy wszedł facet, który wsadził przed chwilą głowę do pokoju. W ślad za nim ktoś bardzo do niego podobny. Obaj wyglądali jak klasyczni mieszkańcy Nowej Anglii na historycznych czarno-białych fotografiach. Produkt wielu pokoleń ciężkiego znoju i surowych samoograniczeń. Obaj chudzi i żylaści, same ścięgna i więzadła, skóra i kości. Obaj mieli na sobie luźne spodnie i niebieskie sportowe marynarki, a pod nimi kraciaste koszule. Ostrzyżeni na zapałkę. Żadnej dbałości o styl. Czysta funkcjonalność. Oświadczyli, że pracują w Agencji Zwalczania Narkotyków stanu Maine. I że dochodzenia prowadzone przez stan mają pierwszeństwo przed dochodzeniami prowadzonymi przez hrabstwo. Dlatego przejęli śledztwo. I mają kilka pytań na temat tego, co widział Reacher.
Usiedli na krzesłach, które zwolnili Aaron i Bush, i przedstawili się. Ten po lewej nazywał się Cook, ten po prawej Delaney. Wyglądało na to, że ten pierwszy jest tu szefem. Że to on będzie trzymał gadkę. O tym, co Reacher widział, wyjaśnił. O niczym więcej. Nie ma się czego bać.
– Przede wszystkim chcielibyśmy pochylić się nad pewnym szczególnym aspektem – powiedział jednak chwilę później. – Uważamy, że nasi koledzy z hrabstwa potraktowali go nieco po macoszemu. W zasadzie go pominęli, co zresztą zrozumiałe.
– Co takiego pominęli? – zapytał Reacher.
– Jaki był dokładnie stan pana umysłu, jeśli chodzi o intencje, w momencie, gdy wywrócił pan tego chłopaka?
– Serio?
– Własnymi słowami.
– Iloma?
– Iloma pan chce.
– Pomagałem glinom.
– Nic poza tym?
– Byłem świadkiem przestępstwa. Sprawca biegł prosto na mnie. Był szybszy od tych, którzy go ścigali. Nie miałem wątpliwości, że jest winny. Więc stanąłem mu na drodze. Nie odniósł zresztą poważniejszych obrażeń.
– Skąd pan wiedział, że ci dwaj mężczyźni są policjantami?
– Takie odniosłem pierwsze wrażenie. Słusznie czy niesłusznie?
Delaney milczał.
– Teraz niech pan mi powie, co pan widział – poprosił po chwili.
– Słuchaliście chyba, panowie, jak relacjonowałem to po raz pierwszy.
– Słuchaliśmy – potwierdził Delaney. – Słuchaliśmy też rozmowy, którą odbył pan później z detektywem Aaronem. Kiedy detektyw Bush wyszedł z pokoju. Wygląda na to, że widział pan więcej, niż zawarł pan w swoim zeznaniu. Wygląda na to, że zobaczył pan coś, co świadczy o zakrojonej na dużą skalę operacji.
– To były domniemania – zaznaczył Reacher. – Nie kwalifikowały się do tego, by umieścić je w zeznaniu.
– Z powodów etycznych?
– Zapewne.
– Jest pan człowiekiem etycznym, panie Reacher?
– Staram się, jak mogę.
– Ale teraz może pan się otworzyć. Zeznanie zostało złożone. Może pan mówić wszystko, co dyktuje panu serce. Co pan zobaczył?
– Dlaczego mnie o to pytacie?
– Bo możemy mieć problem. Może będzie pan nam mógł pomóc.
– W jaki sposób?
– Był pan w żandarmerii wojskowej. Wie pan, jak to wszystko funkcjonuje. Widzi pan szerszy obraz. Co pan zobaczył?
– Zobaczyłem, jak mi się zdaje, że Aaron i Bush śledzą dziewczynę z torbą. W ramach jakiejś obserwacji. Obserwacji przede wszystkim torby. Kiedy doszło do zdarzenia, kompletnie zignorowali dziewczynę. Najprawdopodobniej dlatego, że miała przekazać torbę nieznanemu w tym momencie podejrzanemu. Na innym etapie. W innym miejscu. Tak jak dostarcza się towar albo pieniądze. Może ważne było śledzenie samej wymiany. Może nieznany podejrzany jest ostatnim ogniwem łańcucha. Stąd wysoki status naocznych świadków. Albo niekoniecznie. Tyle że plan spalił na panewce, ponieważ w akcję wtrącił się los w postaci przypadkowego złodziejaszka. Zwyczajny pech. Zdarza się najlepszym z nas. I nie jest to jakaś wielka tragedia. Jutro mogą to powtórzyć.
Agent Delaney pokręcił głową.
– Mówimy o szemranych interesach. Mamy do czynienia z ludźmi, dla których jest pan martwy, jeśli nie stawi się pan na umówione spotkanie. Ta sprawa jest zakończona.
– W takim razie bardzo mi przykro – powiedział Reacher. – Zdarza się. Najlepiej będzie się z tym pogodzić.
– Łatwo panu mówić.
– Nie mój cyrk. I nie moje małpy. Tylko tamtędy przechodziłem.
– O tym też chcielibyśmy porozmawiać. Jak moglibyśmy się z panem skontaktować, gdybyśmy tego potrzebowali? Ma pan przy sobie komórkę?
– Nie.
– Więc jak kontaktują się z panem ludzie?
– Nie kontaktują się.
– Nawet rodzina i przyjaciele?
– Nie mam już nikogo z rodziny.
– I żadnych przyjaciół?
– Nie takich, do których wydzwaniałbym co pięć minut.
– Więc kto w ogóle wie, gdzie pan jest w danej chwili?
– Ja – odparł Reacher. – To mi wystarcza.
– Na pewno?
– Do tej pory nikt nie musiał mi przychodzić na ratunek.
Delaney pokiwał głową.
– Wróćmy do tego, co pan widział.
– Do której części?
– Do wszystkich. Może ta sprawa nie jest jeszcze zamknięta. Czy może być jakaś inna interpretacja?
– Wszystko jest możliwe – odparł Reacher.
– Jakiego rodzaju rzeczy są możliwe?
– Kiedyś płacono mi za udział w takich dyskusjach.
– Możemy panu zaoferować filiżankę tutejszej kawy.
– Zgoda. Czarną, bez cukru.
Cook poszedł po kawę i kiedy wrócił, Reacher upił kilka łyków.
– Dziękuję – powiedział. – Po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw uważam jednak, że to był czysty przypadek.
– Niech pan użyje wyobraźni – zachęcił go Delaney.
– Użyjcie swojej.
– Dobrze. Przypuśćmy, że Aaron i Bush nie wiedzieli, gdzie, kiedy, z kim i jak, ale generalnie spodziewali się, że torba zostanie przekazana komuś innemu.
– Dobrze, przypuśćmy – zgodził się Reacher.
– I może dokładnie to właśnie zobaczyli. Tyle że nieco wcześniej, niż oczekiwali.
– Wszystko jest możliwe.
– Ze strony przeciwnika możemy się spodziewać zaskakujących i zakamuflowanych działań. Mogli wyznaczyć gdzieś pozorowane spotkanie i planować zwinięcie torby po drodze. Z zaskoczenia. Co jest najlepszym sposobem zakłócenia obserwacji. Może nawet wcześniej to przećwiczyli. Z tego, co pan mówił, dziewczyna dała się dość łatwo okraść. Powiedział pan, że przewróciła się na ziemię, a potem podniosła się i uciekła.
Reacher pokiwał głową.
– Co oznacza, że, waszym zdaniem, nieznanym podejrzanym był chłopak w czarnej bluzie – powiedział. – Twierdzicie, że to on od samego początku miał przejąć torbę.
Delaney pokiwał głową.
– A my go złapaliśmy, w związku z czym operacja zakończyła się właściwie pełnym sukcesem.
– To dla was bardzo wygodne.
Agent nie odpowiedział.
– Gdzie jest teraz ten chłopak? – zapytał Reacher.
Delaney wskazał drzwi.
– Dwie cele dalej. Wkrótce zabieramy go do Bangor.
– Puścił farbę?
– Na razie nie. Na razie jest dzielnym małym żołnierzem.
– Może w ogóle nie jest żołnierzem.
– Uważamy, że jest. I naszym zdaniem puści farbę, kiedy tylko zda sobie sprawę, że jest po uszy w gównie.
– Widzę pewien duży problem – zaznaczył Reacher.
– Jaki?
– Torba wydawała mi się pusta. Co to miałaby być za dostawa czy zapłata? Nie uzyskacie wyroku skazującego, kiedy wyjdzie na jaw, że śledziliście pustą torbę.
– Torba nie była pusta – odparł Delaney. – Przynajmniej na początku.
– Co w niej było?
– Jeszcze do tego przejdziemy. Najpierw musimy się cofnąć. Do pytania, które zadałem panu na samym początku. Dla pewności. Na temat stanu pańskiego umysłu.
– Pomagałem glinom.
– Na pewno?
– Martwicie się o odpowiedzialność za szkody? Jeśli byłem cywilem udzielającym pomocy siłom ładu i porządku, to obejmuje mnie ich immunitet. Poza tym chłopak nie odniósł poważnych urazów. Ma tylko kilka sińców. I zadrapane kolano. To żaden problem. Chyba że macie tutaj naprawdę dziwnych sędziów.
– Nasi sędziowie są w porządku. Jeśli rozumieją kontekst.
– A jaki może tu być inny kontekst? Byłem świadkiem przestępstwa. Ze strony policji widać było zdecydowany zamiar ujęcia sprawcy. Pomogłem im. Chcecie powiedzieć, że macie z tym jakiś problem?
– Wybaczy nam pan na chwilę? – zapytał Delaney.
Reacher nie odpowiedział. Agenci wstali, podeszli do drzwi i opuścili pokój. Drzwi się zatrzasnęły. Tym razem Reacher był już pewien, że zamknęli go na klucz. Zerknął na lustro, ale zobaczył wyłącznie swoje odbicie w zielonkawoszarym odcieniu.
Dziesięć minut pańskiego czasu. Co się może stać złego?
Przez długie trzy minuty nic się nie działo. Po ich upływie agenci wrócili do pokoju i usiedli, Cook po lewej, Delaney po prawej.
– Twierdzi pan, że udzielał pomocy siłom ładu i porządku – powiedział ten drugi.
– Zgadza się – odparł Reacher.
– Czy chciałby pan zmienić to zeznanie?
– Nie.
– Jest pan tego pewien?
– A wy nie?
– Nie – oświadczył Delaney.
– Dlaczego?
– Naszym zdaniem prawda wygląda inaczej.
– To znaczy jak?
– Naszym zdaniem chciał pan odebrać torbę chłopakowi. W taki sam sposób, w jaki on odebrał ją dziewczynie. Naszym zdaniem był pan drugim zaskakującym i niespodziewanym intruzem.
– Torba wylądowała na ziemi.
– Mamy świadków, którzy zeznali, że pochylił się pan, żeby ją podnieść.
– Ale się rozmyśliłem. Zostawiłem ją na ziemi. Podniósł ją detektyw Aaron.
Delaney pokiwał głową.
– Wtedy była już pusta.
– Chcecie mnie zrewidować?
– Naszym zdaniem opróżnił pan torbę i przekazał jej zawartość komuś w tłumie.
– Co takiego?
– Skoro pan był drugim intruzem, dlaczego nie miałoby być trzeciego?
– Bzdura – rzucił Reacher.
– Jacku Reacher, z adresem nieznanym, aresztuję pana za współpracę z zajmującą się wymuszeniami zorganizowaną grupą przestępczą – oświadczył Delaney. – Ma pan prawo zachować milczenie. Wszystko, co pan powie, może być użyte przeciwko panu. W trakcie dalszego przesłuchania ma pan prawo do adwokata. Jeśli nie stać pana na pomoc prawną, zostanie ona panu przyznana na koszt podatnika.
• • •
Do pokoju weszło czterech policjantów, trzech z wyciągniętymi pistoletami i czwarty, trzymający oburącz dubeltówkę. Po drugiej stronie stołu Cook i Delaney rozchylili jedynie marynarki, żeby pokazać tkwiące w kaburach pod pachami glocki 17. Reacher siedział nieruchomo. Sześciu na jednego. Za dużo. Zbyt wiele niewiadomych plus nerwowe napięcie w powietrzu, plus palce na spustach i zupełnie nieznany poziom wyszkolenia i doświadczenia.
W takich okolicznościach łatwo o błąd.
Siedział nieruchomo.
– Chcę adwokata z urzędu – powiedział.
Potem w ogóle się już nie odzywał.
Skuli mu ręce za plecami, wyprowadzili na zewnątrz, skręcili dwa razy z jednego korytarza w drugi, przeszli przez osadzone w betonowej ramie, zamykane na zasuwę stalowe drzwi i dotarli do izby zatrzymań, będącej miniaturowym aresztem śledczym z pustym biurkiem, przy którym dokonywano rejestracji, oraz trzema pustymi celami przy wąskim korytarzu. Jeden z gliniarzy zapiął kaburę i usiadł za biurkiem. Reacherowi zdjęto kajdanki. Oddał swój paszport, a także kartę do bankomatu, szczoteczkę do zębów, sznurowadła oraz siedemdziesiąt dolarów w banknotach i siedemdziesiąt pięć centów w monetach. W zamian dostał kuksańca w plecy i pierwszą celę w rzędzie, na wyłączność. Zamek zatrzasnął się z łoskotem przypominającym wbijanie gwoździa w podkład kolejowy. Gliniarze przyglądali mu się jeszcze przez sekundę niczym ludzie w zoo, a potem odwrócili się, minęli biurko i jeden po drugim wyszli z aresztu. Reacher usłyszał, jak za ostatnim zamykają się stalowe drzwi. Usłyszał, że przekręcają klucz w zamku.
Czekał. Znał się na czekaniu. Był cierpliwym człowiekiem. Nigdzie się nie wybierał i nigdzie mu się nie spieszyło. Usiadł na łóżku, które podobnie jak biurko ze stołkiem było odlanym z betonu postumentem. Na siedzisku stołka była mała okrągła poduszka z takiej samej okrytej winylem pianki co materac na łóżku. Toaleta była stalowa, miska na górze służyła jako umywalka. Nie było ciepłej wody. Jak w najnędzniejszym na świecie motelowym pokoju, pozbawionym wszystkiego, co zaspokajało bardziej wyszukane potrzeby, i zredukowanym do najmniejszych możliwych rozmiarów. Architekci z poprzedniej epoki użyli tu jeszcze więcej betonu niż gdzie indziej. Jakby próbujący uciec więźniowie byli groźniejsi od bomb atomowych.
• • •
Reacher śledził w myślach upływ czasu. Minęły dwie godziny i jeszcze trochę. Najmłodszy z mundurowych przyszedł w końcu sprawdzić, w jakim jest stanie.
– Wszystko w porządku? – zapytał, spoglądając przez kraty.
– W porządku – odparł Reacher. – Jestem tylko trochę głodny. Minęła już pora lunchu.
– Mamy z tym pewien problem.
– Zachorował szef kuchni?
– Nie mamy kucharza. Zamawiamy dania w knajpie przy tej samej ulicy. Lunch może kosztować maksimum cztery dolary. Ale to stawka hrabstwa. A pan jest więźniem stanu. Nie wiemy, ile płacą za lunch.
– Mam nadzieję, że więcej.
– Musimy to wiedzieć na pewno. W przeciwnym razie nie możemy z tym nic zrobić.
– Agent Delaney o tym nie wie? Albo agent Cook?
– Wyjechali. Zabrali drugiego podejrzanego do Bangor.
– Ile przeznaczacie na kolację?
– Sześć i pół dolca.
– A na śniadanie?
– Nie zostanie tu pan na śniadanie. Jest pan więźniem stanu. Podobnie jak ten drugi. Przyjadą po pana wieczorem.
• • •
Godzinę później młody gliniarz zjawił się ponownie z grillowaną kanapką z serem i coca-colą w styropianowym kubku. Trzy dolary i kilkadziesiąt centów. Najwyraźniej detektyw Aaron zapewnił, że jeśli stan płaci mniej, pokryje różnicę z własnej kieszeni.
– Niech mu pan podziękuje – poprosił Reacher. – I przekaże, żeby był ostrożny. Przysługa za przysługę.
– Ostrożny w jakim sensie?
– Niech uważa, w czyjej obecności wygłasza swoje opinie.
– Co to ma znaczyć?
– Albo to zrozumie, albo nie.
– Twierdzi pan, że to nie pana sprawka?
Reacher uśmiechnął się.
– Pewnie pan to już słyszał.
Młody gliniarz pokiwał głową.
– Wszyscy tak mówią. Żaden z was nigdy nie zrobił nic złego. Tego się właśnie spodziewamy – powiedział, po czym wyszedł, a Reacher zjadł swój posiłek i czekał dalej.
• • •
Po kolejnych dwóch godzinach młody mundurowy pojawił się po raz trzeci.
– Przyszła adwokatka z urzędu. Omawia przez telefon sprawę ze stanowymi gliniarzami. Nadal są w Bangor. Rozmawia z nimi w tej chwili. Zaraz do pana zajrzy.
– Jaka jest? – zapytał Reacher.
– Całkiem niezła. Kiedyś ukradli mi samochód i pomogła mi z towarzystwem ubezpieczeniowym. Chodziła do tej samej klasy w liceum co moja siostra.
– Ile lat ma pańska siostra?
– Jest ode mnie trzy lata starsza.
– A pan ile ma?
– Dwadzieścia cztery.
– Odzyskał pan pieniądze za samochód?
– Częściowo – odparł gliniarz, po czym oddalił się kilka kroków i usiadł za biurkiem. Żeby kiedy złoży mu wizytę adwokatka, pokazać, że odpowiednio pilnują więźnia, przypuszczał Reacher, który siedział dalej na łóżku. I czekał.
• • •
Weszła do aresztu trzydzieści minut później. Przywitała się z siedzącym za biurkiem gliniarzem, przyjaźnie, tak jak można się przywitać z młodszym bratem koleżanki z liceum. A potem, cichym prawniczym tonem, powiedziała coś o poufnym charakterze rozmowy z klientem, więc facet wstał i wyszedł z aresztu. Adwokatka zamknęła za nim stalowe drzwi i na bloku zapadła cisza. Spojrzała przez kraty na Reachera. Jak ktoś, kto ogląda zwierzęta w zoo. Być może goryle w klatce. Była średniego wzrostu, średniej wagi, w czarnym kostiumie, z krótkimi ciemnymi włosami, w których widać było jaśniejsze odrosty, piwnymi oczami, okrągłą twarzą i ustami w podkówkę. Które przypominały odwrócony uśmiech. Jakby doznała już w życiu wielu rozczarowań. Trzymała w ręce skórzaną teczkę, zbyt pełną, by dała się zapiąć. Wystawał z niej blok żółtego papieru z odręcznymi notatkami.
Postawiła teczkę na podłodze, zawróciła i zabrała stołek zza biurka. Postawiła go naprzeciwko klatki Reachera i usadowiła się na nim wygodnie, ściskając razem kolana i opierając pięty na podpórce. Tak jakby to było normalne spotkanie z klientem, dwie osoby za biurkiem albo stołem, tyle że nie było tu żadnego biurka ani stołu. Wyłącznie pionowe stalowe pręty, jeden tuż obok drugiego.
– Nazywam się Cathy Clark – przedstawiła się.
Reacher nie odezwał się.
– Przepraszam, że to trwało tak długo. Miałam spotkanie u notariusza w sprawie umowy.
– Zajmuje się pani również handlem nieruchomościami?
– Głównie.
– W ilu sprawach kryminalnych pani broniła?
– W jednej, może dwóch.
– Między jedną i dwiema sprawami jest duża różnica procentowa. Ile ich dokładnie było?
– Jedna.
– Wygrała pani?
– Nie.
Reacher milczał.
– Bierze pan tego, kogo panu dają – wyjaśniła. – Tak to działa. Jest lista. Byłam na niej pierwsza. Jak w kolejce do taksówek na lotnisku.
– Dlaczego nie rozmawiamy w pokoju konferencyjnym? – zapytał.
Nie odpowiedziała. Odniósł wrażenie, że lubi kraty. Odniósł wrażenie, że lubi być odseparowana. Że czuje się wtedy bezpieczniejsza.
– Uważa pani, że jestem winny? – zapytał.
– To, co uważam, nie ma znaczenia. Liczy się to, co mogę zrobić.
– Czyli co?
– Porozmawiajmy. Musi pan wyjaśnić, dlaczego był pan w tamtym miejscu.
– Muszę gdzieś być. To oni muszą wyjaśnić, dlaczego miałbym im wystawić człowieka, z którym byłem w zmowie. Dałem im go na tacy.
– Uważają, że to wskutek pańskiej niezręczności. Miał pan zamiar tylko odebrać mu torbę, a zbił go pan z nóg przez pomyłkę. Uważają, że chciał pan, żeby uciekł.
– Dlaczego detektywi z komisariatu hrabstwa brali udział w operacji prowadzonej przez stan?
– Ze względów budżetowych. A także, żeby wszystkim można było przypisać zasługę i żeby wszyscy byli zadowoleni.
– Nie podniosłem torby.
– Mają czterech świadków, którzy zeznali, że się pan po nią pochylił.
Reacher nie skomentował tego.
– Dlaczego pan tam był? – powtórzyła.
– Na placu było trzydzieści osób. Dlaczego którakolwiek z nich tam była?
– Z zeznań wynika, że chłopak biegł prosto na pana. Nie w stronę innych.
– To nie tak wyglądało. Stanąłem mu na drodze.
– No właśnie.
– Uważa pani, że jestem winny.
– To, co uważam, nie ma znaczenia – powtórzyła.
– Co, ich zdaniem, było w torbie? – zapytał.
– Jeszcze tego nie ujawnili.
– Czy to zgodne z prawem? Czy nie powinienem wiedzieć, o co jestem oskarżony?
– Według mnie, w tym momencie to jest zgodne z prawem.
– Według pani? Chciałbym usłyszeć coś więcej.
– Jeśli chce pan innego adwokata, proszę o niego poprosić i mu zapłacić.
– Czy chłopak w czarnej bluzie puścił farbę? – zapytał Reacher.
– Twierdzi, że to był zwykły napad. Że sądził, że dziewczyna używała torby w charakterze torebki. Że miał nadzieję na zgarnięcie jej gotówki i kart kredytowych. I być może komórki. Agenci stanowi uważają, że to historyjka, której wyuczył się na wszelki wypadek.
– A dlaczego, ich zdaniem, ja też nie uciekłem? Dlaczego tam zostałem?
– To samo wytłumaczenie – odparła. – Wyuczona historyjka. Tyle że wszystko się posypało. Zorientował się pan, że złapią pana kumpla, więc natychmiast przeszliście do planu B. On jest napastnikiem, pan pomaga policji. On dostanie symboliczny wyrok, pana pogładzą po główce. Spodziewają się po was obu pewnego stopnia wyrachowania. Najwyraźniej to poważna sprawa.
– Jak poważna, według pani?
– To duże śledztwo. Trwa od dłuższego czasu.
– Pewnie sporo kosztuje?
– Chyba tak.
– W czasach, kiedy budżet stanowi problem.
– Budżet zawsze stanowi problem.
– Podobnie jak czyjeś ego, reputacja i ocena okresowa. Niech pani pomyśli o Delaneyu i Cooku. Niech pani się postawi na ich miejscu. Prowadzona od dłuższego czasu kosztowna operacja wzięła w łeb z powodu przypadkowego incydentu. Muszą się cofnąć do samego początku. A może jeszcze gorzej. Może nie ma odwrotu. Wszyscy są wściekli. I co dalej?
– Nie wiem.
– To kwestia natury ludzkiej – odparł Reacher. – Najpierw klną, wrzeszczą i walą pięściami w ścianę. A potem włącza się instynkt samozachowawczy. Kombinują, jak ocalić tyłek. Kombinują, jak udowodnić, że cała operacja zakończyła się sukcesem. Agent Delaney powiedział dokładnie coś takiego. Wymyślili sobie, że chłopak brał udział w całej akcji. A potem wysłuchali mojej rozmowy z detektywem Aaronem. Usłyszeli, że nigdzie nie mieszkam. Że jestem, jak to ujął Aaron, włóczęgą. Co nasunęło im o wiele lepszy pomysł. Mogli upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Mogli ogłosić, że złapali dwóch sprawców i rozwiązali całą cholerną sprawę. Dzięki czemu poklepią ich jednak po plecach i dadzą listy polecające.