- W empik go
Afryka. Kraje i ludzie - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Afryka. Kraje i ludzie - ebook
Znakomity pisarz i podróżnik okresu międzywojennego tym razem prowadzi czytelników przez Afrykę, opisując w interesujący sposób kraje, które odwiedza i ludzi, których poznaje w podróży. Książka zawiera rozdziały: Nad Nilem. W kraju piratów i szeików. W dżungli. Ciężka droga. Zachęcamy do lektury!
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-366-7 |
Rozmiar pliku: | 98 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NAD NILEM.
(EGIPT).
Zawsze wesoły, ruchliwy, jak żywe srebro, czternastoletni Mohammed urodził się w nędznej osadzie Fareg. Pamiętał ją doskonale. Około stu chatek, zlepionych z gliny i otoczonych wysokiemi płotami z trzcin i badylów „dura”, ciągnęło się tuż wzdłuż brzegu Nilu.
Fellachowie pracowali w polu, gdzie rosła pszenica, jęczmień, kukurydza i proso, lub też na żaglowych „dachagbach” płynęli na południe i wrzucali sieci do rzeki, wyciągając sumy, szczupaki i inne ryby. Starzy rybacy opowiadali nieraz chłopakowi o dawnych przygodach rybackich, gdy to niegdyś uwikłał się w ich sieci krokodyl lub gdy nagle wynurzający się hipopotam przewrócił czółno jednookiego Barnaka. Były to zamierzchłe już dzieje! Od czasu, gdy na Nilu pobudowano tamy i gdy rzeką, sapiąc i kotłując wodę, przebiegały angielskie parowce, — krokodyle i hipopotamy odpłynęły na południe, tam, gdzie Niebieski i Biały Nil, łącząc się, tworzą szeroki prąd wielkiego Nilu, powolnie dążącego ku morzu Śródziemnemu.
Mohammed od kilku już lat mieszkał w Kairze, gdyż ojciec jego pracował w tem mieście, w małym hoteliku.
Chłopak ukończył szkołę powszechną, nauczył się mówić biegle po angielsku i zarabiał, jako przewodnik po mieście i jego okolicach. Miał wielu konkurentów, zawodowych przewodników, należących do biur podróżniczych i eleganckich hoteli, lecz Mohammed potrafił zawsze znaleźć sobie niezamożnych turystów i za niedużą zapłatą chodził z nimi po stolicy Egiptu, a nawet jeździł na pustynię, gdzie w pobliżu Gizeh stoją piramidy, pociągające ku sobie podróżników z całego świata.
Pewnego razu do hotelu przybył młody cudzoziemiec, barczysty, o beztroskiej, wesołej twarzy i dźwięcznym głosie. Mohammed przyjrzał mu się bacznie i w mig zrozumiał, że gość nie był Anglikiem. Nieznajomy źle mówił po angielsku, nie był wcale wyniosły i niegrzeczny w stosunku do służby, i nie należał zapewne do klasy bogaczy, ponieważ cały bagaż jego mieścił się w małej i starej walizce, oblepionej różnobarwnemi papierkami z nazwami hoteli całego niemal świata.
Ujrzawszy go wieczorem, chłopak podbiegł do niego i powiedział spokojnym i poważnym głosem:
— Pan przyjechał obejrzeć Kair? Może się przydam panu? Jestem — Mohammed ben Ruhi, przewodnik... tani przewodnik...
Cudzoziemiec spojrzał na niego i uśmiechnął się łagodnie:
— Podobasz mi się, mój mały! — zawołał. — A wiesz dlaczego? Dlatego, że nie narzucasz się natrętnie, nie skamlesz płaczliwym, niewolniczym głosem i masz śmiałe i wesołe oczy. Posłuchaj, mój mały przyjacielu Mohammedzie, przybyłem nie do Kairu, który znam, lecz do Egiptu. Potrzebuję nie przewodnika dla opowiadania mi przeróżnych bajek i głupstw, lecz tłómacza, dla porozumienia się z ludnością. Jeżeli więc nie zedrzesz ze mnie skóry, to ubijemy interes — i ty, i ja. Pojechalibyśmy aż do południowej granicy Egiptu i spędzili razem cały miesiąc. Gadajże teraz, ile żądasz za swoją pracę?
Mohammed namyślał się długo, aż wreszcie wymienił rzeczywiście skromną sumę, jarzącemi się oczyma patrząc na gościa.
— Zgoda! — kiwnął głową nieznajomy. — Jutro prędko przebiegniemy Kair, a wieczorem wsiądziemy na statek. O szóstej rano spotkasz mnie na tarasie przed hotelem.
Mohammed pożegnał go i pobiegł do ojca, aby opowiedzieć mu o wszystkiem.
Po drodze wpadł do portjera i, wskazując ręką stojącego na chodniku gościa, zapytał:
— Jak zapisaliście tego cudzoziemca w rejestrze meldunkowym, panie Izmailu?
Portjer, nałożywszy okulary, przewrócił kilka kart dużej księgi i przeczytał:
— René Maunier, Francuz, profesor. Nieświetny zrobiłeś interes chłopcze, bo uczeni, to — niezamożny lud!
— Eh! — machnąwszy ręką, odpowiedział Mohammed. — Podobał mi się ten człowiek — dobry i prosty człowiek!
— To twoja sprawa! — wzruszył ramionami Izmail. — Dobrego człowieka spotyka się teraz istotnie bardzo rzadko. Powiem ci też tak: jeżeli będziesz rozumny i uważny, nauczysz się od tego uczonego gościa niemało rzeczy pożytecznych.
Tak się nawiązała znajomość małego przewodnika, Mohammeda ben Ruhi, z francuskim profesorem Maunier.
Po spotkaniu się na tarasie przed hotelem chłopak, pozdrowiwszy Francuza, spytał go:
— Cóż będziemy zwiedzali? Wszędzie zaprowadzę pana najkrótszą drogą, bo znam Kair, jak własną kieszeń.
Uczony uśmiechnął się i zawołał wesołym, lekko drwiącym głosem:
— Chętnie wierzę, bo nietrudne to naprawdę zadanie!
— Przepraszam! — oburzył się Mohammed. — Kair jest wielkiem miastem, posiada osiemset tysięcy mieszkańców...
— Wiem, wiem! — ze śmiechem przerwał mu profesor. — Macie tu starożytny meczet okrutnego Amru z marmurowemi kolumnami, strzelisty, wspaniale rzeźbiony minaret Kait-beja, meczet Hama el-Azchar i Husseina, cytadelę i bogate muzeum! Ale ja mówiłem o twojej kieszeni chłopaku!
Mohammed parsknął głośnym śmiechem i, uspokoiwszy się odrazu, spytał znowu:
— Co życzy sobie czcigodny cudzoziemiec widzieć w Kairze?
Profesor spoważniał nagle i odparł:
— Znam tu każdy zakątek, Mohammedzie, słyszałem i mogę powtórzyć ci prawdziwe historje i niemądre bujdy, opowiadane przez przewodników. Wiem, że to wódz sułtana Omara — Amru założył miasto na miejscu swego obozu w VII w. po Narodzeniu Chrystusa. Oglądałem trzecią kolumnę w jego meczecie, a w niej — szczelinę. Mułłowie twierdzą, że wasz prorok Mahomet kazał tej kolumnie lecieć z Mekki do Kairu, a gdy nie ruszała się z miejsca, smagał ją biczem, od czego powstała owa szczelina... Wszystko to pamiętam i nie chcę raz jeszcze oglądać tych rzeczy i słuchać bajek o nich! Pójdziemy na bazary, Mohammedzie, bo one interesują mnie dziś najwięcej!
Chłopak poprowadził uczonego. Szli przez wąskie uliczki, zatłoczone Fellachami, Koptami, Arabami, Beduinami, Żydami i Ormianami. W jednem miejscu musieli czekać, aż przejdzie długa karawana, złożona z wielbłądów, w innem — trafili w środek drepcącego stada osłów, uginających się pod ciężarem worków z daktylami i kokosowemi orzechami. Co chwila rozlegały się okrzyki: „Ruach” (uwaga)! Szemalek (na lewo)! Ieminek (na prawo)! Uarek (nabok)! Wreszcie doszli do bazaru Kazabet-Ridnan, gdzie poważni, brodaci kupcy arabscy i perscy sprzedawali wyroby ze skóry: obuwie, sakwy, siodła, pochwy do strzelb; na innych bazarach profesor Maunier jakgdyby w roztargnieniu przyglądał się pięknym, barwnym tkaninom z jedwabiu i białej wełny, złotym i srebrnym haftom, na innym znów — broni arabskiej i błyskotliwym ozdobom dla kobiet, łakociom wschodnim i różnym wyrobom, przywiezionym do Kairu z Damaszku, Bagdadu, Teheranu, Jemenu, a nawet z Cejlonu, jak zapewniali profesora kupcy, rozkładając przed nim i zachwalając swe towary.
Wkońcu profesor westchnął i nagle przemówił. Mohammed aż usiadł ze zdumienia. Uczony mówił najczystszym, pięknym językiem arabskim:
— Smutek ogarnął moje serce! Widzę, że stare rzemiosło zanika... Pokazujecie mi towary, fabrykowane przez maszyny i nieudolnie naśladujące wyroby wprawnych rzemieślników kairskich, damasceńskich i perskich.
Kupcy milczeli, z podziwem i szacunkiem słuchając nieznajomego.
Profesor skinął na chłopaka i kazał mu prowadzić się do karawan-seraju, gdzie chciał napić się kawy, bo suche, skwarne powietrze i prażące promienie słońca znużyły go.
W pobliżu placu Rumejle usiedli w zacienionym zakątku dziedzińca, zatłoczonego ludźmi, wielbłądami i stadem baranów.
Maunier siedział w milczeniu i przysłuchiwał się rozmowom Fellachów i Beduinów. Ludzie ci pili kawę, raczyli się lodami, grali w karty i warcaby, prowadząc ożywioną rozmowę.
Po pewnym czasie profesor westchnął i mruknął do chłopaka:
— Twoi rodacy uskarżają się na ciężkie rządy Anglików w Egipcie i złorzeczą im. Biedacy! To im nie pomoże.
Mohammed podniósł oczy na mówiącego i zmarszczył brwi.
— Panie — szepnął — wydajesz mi się dobrym i sprawiedliwym. Nie jesteś też Anglikiem, więc powiem ci szczerze to, co setki razy słyszałem od starych ludzi. Z każdym rokiem coraz bardziej stajemy się niewolnikami białych! Pracujemy na ich plantacjach, tracimy swoje pola, we wszystkiem zależymy od Anglików. Mogą zagłodzić nas, mogą pozbawić ubrania, obuwia i najpotrzebniejszych rzeczy! Nie możemy tego znieść dłużej!
Profesor Maunier uważnie przyglądał się chłopakowi.
Gdy mały Fellach umilkł, spytał go:
— Powiedz mi, dlaczego twoi rodacy sprzedawali swoją rolę Anglikom? Dlaczego porzucali swoje zagrody i szli uprawiać plantacje bawełny i trzciny cukrowej?
Mohammed, zaskoczony tem pytaniem, milczał.
Maunier westchnął i, pochylając się ku niemu, powiedział:
— Opętał ich zły duch chciwości, chłopcze! Sprzedawali ziemię — karmicielkę za złoto białych przybyszów. Sprzedawali swoje siły i....................W KRAJU PIRATÓW I SZEIKÓW.
(Z ALGERJI).
Czarne, ciężkie chmury gromadziły się nad Algierem. Od czasu do czasu zaczynał kropić deszcz, lecz ustawał po chwili. Od strony morza dochodził ryk i plusk bałwanów morskich, bijących w kamienne molo i piennemi strugami przelewających się przez mur. Silny, porywczy wiatr dął od gór Kabylskich, gdzie na najwyższych szczytach tam i sam majaczyły jeszcze białe płachty śniegu.
O tej późnej godzinie nocnej cisza panowała w ruchliwem mieście, nazywanem „Paryżem Afryki”. Tramwaje nie pędziły już wzdłuż szerokich ulic; zrzadka tylko przemykał się prywatny samochód. Chodniki puste były, a spadające liście kasztanów i magnolji mknęły z szelestem po kamiennych płytach, smagane wiatrem.
Na rogach ulic widniały skulone postacie francuskich policjantów, otulonych w ciepłe, granatowe peleryny.
Od strony zatoki dobiegał przeraźliwy ryk spóźnionego parowca, dobijającego do brzegu po długiej i ciężkiej walce ze wzburzonem morzem.
Na granitowe wybrzeże, niedaleko od białych murów meczetu Mustafy wyszedł Arab. Wysoki, zgrabny jak topola, szedł śmiałym, pewnym krokiem, chociaż porywczy wiatr szarpał go za poły burnusu i usiłował zerwać mu z głowy biały turban, opasany czerwonym sznurem.
Arab przeciął plac Republiki i zanurzył się w labiryncie wąskich, ledwie oświetlonych zaułków. Szedł szybko, chociaż nierówny, pełen dziur i wybojów chodnik piął się na zbocza wzgórza. Z poza nieszczelnie zamkniętych drzwi i okiennic padały pasma światła i dobiegały odgłosy fujarki i bębenka, ponure, groźne śpiewy lub głośny i chrapliwy śmiech.
Wreszcie doszedł do serca miasta. Dzielnica ta, zamieszkała przez Arabów, nosi nazwę „kazby” czyli twierdzy, bo istotnie na szczycie niewysokiej góry, zabudowanej dużemi i małemi domami, wznosiły się porzucone obecnie bastjony i obszarpane mury groźnej niegdyś fortecy tureckiej. Świadczyła ona o krwawych rządach wojewodów sułtana, które się skończyły z przybyciem Francuzów, zdobywających Algerję od morza Śródziemnego aż do Sahary.
W chwili, gdy Arab wkroczył do kazby, na gmachu magistrackim zegar wydzwonił północ, a jednocześnie na szczycie cienkiego minareciku zjawił się muezzin i jękliwym, drgającym głosem jął wykrzykiwać:
— La Illa Illach Allach u Mahomet — Rassul Allach Akbar!
Arab podniósł głowę i mruknął do siebie:
— Spóźniłem się... Stary Jusuf śpi już dawno...
Zapuścił się w ciemną, wąską uliczkę. Biegła wgórę, załamując..........................W DŻUNGLI.
(Z AFRYKI ŚRODKOWEJ).
Noro Matasa był Murzynem szczepu Banga. Był to, zapewne, najciemniejszy i najbiedniejszy szczep, odcięty od całego świata nieprzebytą dżunglą, kryjącą w swoich ostępach rozległe, głębokie trzęsawiska, zarosłe trzcinami bambusowemi i mangrowemi drzewami o zwisających korzeniach napowietrznych. Na niedużej polanie, ze wszystkich stron otoczonej dżunglą, stała mała, kilka chat zaledwie licząca wioska murzyńska. Rządzi w niej czarownik — stary, opryskliwy, milczący człowiek o jednem oku.
Dlaczego nazywano go „czarownikiem”?
Zapewne dlatego, że nosił na głowie wysoki kołpak z kory, ozdobiony skórą jadowitej żmiji — naja, czyli okularnika afrykańskiego, a także wstążkami, dzwonkami i pękami suchych włókien rafji. Bali się go wszyscy, a on wiedział o tem i przerażał swych rodaków coraz bardziej, przepowiadając im przyszłość, udając, że nocami rozmawia ze złemi duchami i cieniami nieboszczyków. Stary Loba (tak się nazywał czarownik) znał się jednak na różnych ziołach i właściwościach wszystkich roślin, więc leczył sąsiadów. Choroby zaś często gnębiły biednych murzynów.
Chmary moskitów gryzły ich i zarażały złośliwą malarją, bąki tze-tze powodowały szerzenie się żółtej febry, od której każdego roku wymierały dziesiątki mieszkańców wioski Lulangi; w przepływającej rzece Lopori roiło się od cienkich, jak włos, robaków; przegryzały one skórę kąpiących się ludzi i drążyły sobie przejścia w ich ciele, od czego tworzyły się ohydne wrzody, prawie zawsze śmiertelne dla dzieci; w studni zaś miały siedzibę w wodzie niewidzialne żyjątka, zarażające murzynów krwawą ropną biegunką, tak zwaną „dyzenterją tropikalną”. Zdarzały się też i inne wypadki, gdy pomoc jednookiego Loby stawała się niezbędną. Naprzykład, gdy kogoś z mieszkańców Lulangi ugryzła jadowita żmija, lub trująca czerwona stonoga, zakradająca się nocami do trzcinowych, oblepionych gliną, stożkowatych chatek tubylców, albo też mające swe nory w wilgotnej ziemi, brunatne, kosmate pająki.
Czarownik dawał wtedy chorym jakieś gorzkie zioła, robił okłady.........................
(EGIPT).
Zawsze wesoły, ruchliwy, jak żywe srebro, czternastoletni Mohammed urodził się w nędznej osadzie Fareg. Pamiętał ją doskonale. Około stu chatek, zlepionych z gliny i otoczonych wysokiemi płotami z trzcin i badylów „dura”, ciągnęło się tuż wzdłuż brzegu Nilu.
Fellachowie pracowali w polu, gdzie rosła pszenica, jęczmień, kukurydza i proso, lub też na żaglowych „dachagbach” płynęli na południe i wrzucali sieci do rzeki, wyciągając sumy, szczupaki i inne ryby. Starzy rybacy opowiadali nieraz chłopakowi o dawnych przygodach rybackich, gdy to niegdyś uwikłał się w ich sieci krokodyl lub gdy nagle wynurzający się hipopotam przewrócił czółno jednookiego Barnaka. Były to zamierzchłe już dzieje! Od czasu, gdy na Nilu pobudowano tamy i gdy rzeką, sapiąc i kotłując wodę, przebiegały angielskie parowce, — krokodyle i hipopotamy odpłynęły na południe, tam, gdzie Niebieski i Biały Nil, łącząc się, tworzą szeroki prąd wielkiego Nilu, powolnie dążącego ku morzu Śródziemnemu.
Mohammed od kilku już lat mieszkał w Kairze, gdyż ojciec jego pracował w tem mieście, w małym hoteliku.
Chłopak ukończył szkołę powszechną, nauczył się mówić biegle po angielsku i zarabiał, jako przewodnik po mieście i jego okolicach. Miał wielu konkurentów, zawodowych przewodników, należących do biur podróżniczych i eleganckich hoteli, lecz Mohammed potrafił zawsze znaleźć sobie niezamożnych turystów i za niedużą zapłatą chodził z nimi po stolicy Egiptu, a nawet jeździł na pustynię, gdzie w pobliżu Gizeh stoją piramidy, pociągające ku sobie podróżników z całego świata.
Pewnego razu do hotelu przybył młody cudzoziemiec, barczysty, o beztroskiej, wesołej twarzy i dźwięcznym głosie. Mohammed przyjrzał mu się bacznie i w mig zrozumiał, że gość nie był Anglikiem. Nieznajomy źle mówił po angielsku, nie był wcale wyniosły i niegrzeczny w stosunku do służby, i nie należał zapewne do klasy bogaczy, ponieważ cały bagaż jego mieścił się w małej i starej walizce, oblepionej różnobarwnemi papierkami z nazwami hoteli całego niemal świata.
Ujrzawszy go wieczorem, chłopak podbiegł do niego i powiedział spokojnym i poważnym głosem:
— Pan przyjechał obejrzeć Kair? Może się przydam panu? Jestem — Mohammed ben Ruhi, przewodnik... tani przewodnik...
Cudzoziemiec spojrzał na niego i uśmiechnął się łagodnie:
— Podobasz mi się, mój mały! — zawołał. — A wiesz dlaczego? Dlatego, że nie narzucasz się natrętnie, nie skamlesz płaczliwym, niewolniczym głosem i masz śmiałe i wesołe oczy. Posłuchaj, mój mały przyjacielu Mohammedzie, przybyłem nie do Kairu, który znam, lecz do Egiptu. Potrzebuję nie przewodnika dla opowiadania mi przeróżnych bajek i głupstw, lecz tłómacza, dla porozumienia się z ludnością. Jeżeli więc nie zedrzesz ze mnie skóry, to ubijemy interes — i ty, i ja. Pojechalibyśmy aż do południowej granicy Egiptu i spędzili razem cały miesiąc. Gadajże teraz, ile żądasz za swoją pracę?
Mohammed namyślał się długo, aż wreszcie wymienił rzeczywiście skromną sumę, jarzącemi się oczyma patrząc na gościa.
— Zgoda! — kiwnął głową nieznajomy. — Jutro prędko przebiegniemy Kair, a wieczorem wsiądziemy na statek. O szóstej rano spotkasz mnie na tarasie przed hotelem.
Mohammed pożegnał go i pobiegł do ojca, aby opowiedzieć mu o wszystkiem.
Po drodze wpadł do portjera i, wskazując ręką stojącego na chodniku gościa, zapytał:
— Jak zapisaliście tego cudzoziemca w rejestrze meldunkowym, panie Izmailu?
Portjer, nałożywszy okulary, przewrócił kilka kart dużej księgi i przeczytał:
— René Maunier, Francuz, profesor. Nieświetny zrobiłeś interes chłopcze, bo uczeni, to — niezamożny lud!
— Eh! — machnąwszy ręką, odpowiedział Mohammed. — Podobał mi się ten człowiek — dobry i prosty człowiek!
— To twoja sprawa! — wzruszył ramionami Izmail. — Dobrego człowieka spotyka się teraz istotnie bardzo rzadko. Powiem ci też tak: jeżeli będziesz rozumny i uważny, nauczysz się od tego uczonego gościa niemało rzeczy pożytecznych.
Tak się nawiązała znajomość małego przewodnika, Mohammeda ben Ruhi, z francuskim profesorem Maunier.
Po spotkaniu się na tarasie przed hotelem chłopak, pozdrowiwszy Francuza, spytał go:
— Cóż będziemy zwiedzali? Wszędzie zaprowadzę pana najkrótszą drogą, bo znam Kair, jak własną kieszeń.
Uczony uśmiechnął się i zawołał wesołym, lekko drwiącym głosem:
— Chętnie wierzę, bo nietrudne to naprawdę zadanie!
— Przepraszam! — oburzył się Mohammed. — Kair jest wielkiem miastem, posiada osiemset tysięcy mieszkańców...
— Wiem, wiem! — ze śmiechem przerwał mu profesor. — Macie tu starożytny meczet okrutnego Amru z marmurowemi kolumnami, strzelisty, wspaniale rzeźbiony minaret Kait-beja, meczet Hama el-Azchar i Husseina, cytadelę i bogate muzeum! Ale ja mówiłem o twojej kieszeni chłopaku!
Mohammed parsknął głośnym śmiechem i, uspokoiwszy się odrazu, spytał znowu:
— Co życzy sobie czcigodny cudzoziemiec widzieć w Kairze?
Profesor spoważniał nagle i odparł:
— Znam tu każdy zakątek, Mohammedzie, słyszałem i mogę powtórzyć ci prawdziwe historje i niemądre bujdy, opowiadane przez przewodników. Wiem, że to wódz sułtana Omara — Amru założył miasto na miejscu swego obozu w VII w. po Narodzeniu Chrystusa. Oglądałem trzecią kolumnę w jego meczecie, a w niej — szczelinę. Mułłowie twierdzą, że wasz prorok Mahomet kazał tej kolumnie lecieć z Mekki do Kairu, a gdy nie ruszała się z miejsca, smagał ją biczem, od czego powstała owa szczelina... Wszystko to pamiętam i nie chcę raz jeszcze oglądać tych rzeczy i słuchać bajek o nich! Pójdziemy na bazary, Mohammedzie, bo one interesują mnie dziś najwięcej!
Chłopak poprowadził uczonego. Szli przez wąskie uliczki, zatłoczone Fellachami, Koptami, Arabami, Beduinami, Żydami i Ormianami. W jednem miejscu musieli czekać, aż przejdzie długa karawana, złożona z wielbłądów, w innem — trafili w środek drepcącego stada osłów, uginających się pod ciężarem worków z daktylami i kokosowemi orzechami. Co chwila rozlegały się okrzyki: „Ruach” (uwaga)! Szemalek (na lewo)! Ieminek (na prawo)! Uarek (nabok)! Wreszcie doszli do bazaru Kazabet-Ridnan, gdzie poważni, brodaci kupcy arabscy i perscy sprzedawali wyroby ze skóry: obuwie, sakwy, siodła, pochwy do strzelb; na innych bazarach profesor Maunier jakgdyby w roztargnieniu przyglądał się pięknym, barwnym tkaninom z jedwabiu i białej wełny, złotym i srebrnym haftom, na innym znów — broni arabskiej i błyskotliwym ozdobom dla kobiet, łakociom wschodnim i różnym wyrobom, przywiezionym do Kairu z Damaszku, Bagdadu, Teheranu, Jemenu, a nawet z Cejlonu, jak zapewniali profesora kupcy, rozkładając przed nim i zachwalając swe towary.
Wkońcu profesor westchnął i nagle przemówił. Mohammed aż usiadł ze zdumienia. Uczony mówił najczystszym, pięknym językiem arabskim:
— Smutek ogarnął moje serce! Widzę, że stare rzemiosło zanika... Pokazujecie mi towary, fabrykowane przez maszyny i nieudolnie naśladujące wyroby wprawnych rzemieślników kairskich, damasceńskich i perskich.
Kupcy milczeli, z podziwem i szacunkiem słuchając nieznajomego.
Profesor skinął na chłopaka i kazał mu prowadzić się do karawan-seraju, gdzie chciał napić się kawy, bo suche, skwarne powietrze i prażące promienie słońca znużyły go.
W pobliżu placu Rumejle usiedli w zacienionym zakątku dziedzińca, zatłoczonego ludźmi, wielbłądami i stadem baranów.
Maunier siedział w milczeniu i przysłuchiwał się rozmowom Fellachów i Beduinów. Ludzie ci pili kawę, raczyli się lodami, grali w karty i warcaby, prowadząc ożywioną rozmowę.
Po pewnym czasie profesor westchnął i mruknął do chłopaka:
— Twoi rodacy uskarżają się na ciężkie rządy Anglików w Egipcie i złorzeczą im. Biedacy! To im nie pomoże.
Mohammed podniósł oczy na mówiącego i zmarszczył brwi.
— Panie — szepnął — wydajesz mi się dobrym i sprawiedliwym. Nie jesteś też Anglikiem, więc powiem ci szczerze to, co setki razy słyszałem od starych ludzi. Z każdym rokiem coraz bardziej stajemy się niewolnikami białych! Pracujemy na ich plantacjach, tracimy swoje pola, we wszystkiem zależymy od Anglików. Mogą zagłodzić nas, mogą pozbawić ubrania, obuwia i najpotrzebniejszych rzeczy! Nie możemy tego znieść dłużej!
Profesor Maunier uważnie przyglądał się chłopakowi.
Gdy mały Fellach umilkł, spytał go:
— Powiedz mi, dlaczego twoi rodacy sprzedawali swoją rolę Anglikom? Dlaczego porzucali swoje zagrody i szli uprawiać plantacje bawełny i trzciny cukrowej?
Mohammed, zaskoczony tem pytaniem, milczał.
Maunier westchnął i, pochylając się ku niemu, powiedział:
— Opętał ich zły duch chciwości, chłopcze! Sprzedawali ziemię — karmicielkę za złoto białych przybyszów. Sprzedawali swoje siły i....................W KRAJU PIRATÓW I SZEIKÓW.
(Z ALGERJI).
Czarne, ciężkie chmury gromadziły się nad Algierem. Od czasu do czasu zaczynał kropić deszcz, lecz ustawał po chwili. Od strony morza dochodził ryk i plusk bałwanów morskich, bijących w kamienne molo i piennemi strugami przelewających się przez mur. Silny, porywczy wiatr dął od gór Kabylskich, gdzie na najwyższych szczytach tam i sam majaczyły jeszcze białe płachty śniegu.
O tej późnej godzinie nocnej cisza panowała w ruchliwem mieście, nazywanem „Paryżem Afryki”. Tramwaje nie pędziły już wzdłuż szerokich ulic; zrzadka tylko przemykał się prywatny samochód. Chodniki puste były, a spadające liście kasztanów i magnolji mknęły z szelestem po kamiennych płytach, smagane wiatrem.
Na rogach ulic widniały skulone postacie francuskich policjantów, otulonych w ciepłe, granatowe peleryny.
Od strony zatoki dobiegał przeraźliwy ryk spóźnionego parowca, dobijającego do brzegu po długiej i ciężkiej walce ze wzburzonem morzem.
Na granitowe wybrzeże, niedaleko od białych murów meczetu Mustafy wyszedł Arab. Wysoki, zgrabny jak topola, szedł śmiałym, pewnym krokiem, chociaż porywczy wiatr szarpał go za poły burnusu i usiłował zerwać mu z głowy biały turban, opasany czerwonym sznurem.
Arab przeciął plac Republiki i zanurzył się w labiryncie wąskich, ledwie oświetlonych zaułków. Szedł szybko, chociaż nierówny, pełen dziur i wybojów chodnik piął się na zbocza wzgórza. Z poza nieszczelnie zamkniętych drzwi i okiennic padały pasma światła i dobiegały odgłosy fujarki i bębenka, ponure, groźne śpiewy lub głośny i chrapliwy śmiech.
Wreszcie doszedł do serca miasta. Dzielnica ta, zamieszkała przez Arabów, nosi nazwę „kazby” czyli twierdzy, bo istotnie na szczycie niewysokiej góry, zabudowanej dużemi i małemi domami, wznosiły się porzucone obecnie bastjony i obszarpane mury groźnej niegdyś fortecy tureckiej. Świadczyła ona o krwawych rządach wojewodów sułtana, które się skończyły z przybyciem Francuzów, zdobywających Algerję od morza Śródziemnego aż do Sahary.
W chwili, gdy Arab wkroczył do kazby, na gmachu magistrackim zegar wydzwonił północ, a jednocześnie na szczycie cienkiego minareciku zjawił się muezzin i jękliwym, drgającym głosem jął wykrzykiwać:
— La Illa Illach Allach u Mahomet — Rassul Allach Akbar!
Arab podniósł głowę i mruknął do siebie:
— Spóźniłem się... Stary Jusuf śpi już dawno...
Zapuścił się w ciemną, wąską uliczkę. Biegła wgórę, załamując..........................W DŻUNGLI.
(Z AFRYKI ŚRODKOWEJ).
Noro Matasa był Murzynem szczepu Banga. Był to, zapewne, najciemniejszy i najbiedniejszy szczep, odcięty od całego świata nieprzebytą dżunglą, kryjącą w swoich ostępach rozległe, głębokie trzęsawiska, zarosłe trzcinami bambusowemi i mangrowemi drzewami o zwisających korzeniach napowietrznych. Na niedużej polanie, ze wszystkich stron otoczonej dżunglą, stała mała, kilka chat zaledwie licząca wioska murzyńska. Rządzi w niej czarownik — stary, opryskliwy, milczący człowiek o jednem oku.
Dlaczego nazywano go „czarownikiem”?
Zapewne dlatego, że nosił na głowie wysoki kołpak z kory, ozdobiony skórą jadowitej żmiji — naja, czyli okularnika afrykańskiego, a także wstążkami, dzwonkami i pękami suchych włókien rafji. Bali się go wszyscy, a on wiedział o tem i przerażał swych rodaków coraz bardziej, przepowiadając im przyszłość, udając, że nocami rozmawia ze złemi duchami i cieniami nieboszczyków. Stary Loba (tak się nazywał czarownik) znał się jednak na różnych ziołach i właściwościach wszystkich roślin, więc leczył sąsiadów. Choroby zaś często gnębiły biednych murzynów.
Chmary moskitów gryzły ich i zarażały złośliwą malarją, bąki tze-tze powodowały szerzenie się żółtej febry, od której każdego roku wymierały dziesiątki mieszkańców wioski Lulangi; w przepływającej rzece Lopori roiło się od cienkich, jak włos, robaków; przegryzały one skórę kąpiących się ludzi i drążyły sobie przejścia w ich ciele, od czego tworzyły się ohydne wrzody, prawie zawsze śmiertelne dla dzieci; w studni zaś miały siedzibę w wodzie niewidzialne żyjątka, zarażające murzynów krwawą ropną biegunką, tak zwaną „dyzenterją tropikalną”. Zdarzały się też i inne wypadki, gdy pomoc jednookiego Loby stawała się niezbędną. Naprzykład, gdy kogoś z mieszkańców Lulangi ugryzła jadowita żmija, lub trująca czerwona stonoga, zakradająca się nocami do trzcinowych, oblepionych gliną, stożkowatych chatek tubylców, albo też mające swe nory w wilgotnej ziemi, brunatne, kosmate pająki.
Czarownik dawał wtedy chorym jakieś gorzkie zioła, robił okłady.........................
więcej..