- W empik go
Agencja Złamanych Serc - ebook
Agencja Złamanych Serc - ebook
Wznowienie bestsellerowej powieści Ireny Matuszkiewicz.
Historia czterech młodych kobiet po przejściach, mieszkanek wielkopłytowego PRL-owskiego bloku w Toruniu. Główna bohaterka - Marta, trochę na oślep szuka szczęścia. Trzy pozostałe nie myślą już nawet o szczęściu, bo z trudem utrzymują się na powierzchni życia, ledwie wiążąc koniec z końcem. Wszystkie zapłaciły wysoką cenę za naiwność i niewłaściwie ulokowane uczucia. Teraz, dzięki energicznej Marcie, zawiązują czteroosobową Agencję Złamanych Serc.
Irena Matuszkiewicz - z wykształcenia filolog, przez wiele lat dziennikarka, obecnie popularna autorka powieści obyczajowych.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-556-9 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Chciałabym odpocząć – powiedziała Marta, wyplątując się z żelaznego uścisku partnera. Spojrzała niezbyt przychylnie na dwa metry tęgiej, męskiej urody, wilgotne uwodzicielskie oczy i uśmiech superfaceta. – Czy pan trenuje zapasy?
Zaprzeczył, pochylił głowę i szepnął gdzieś w okolice jej ucha:
– Uważam, że piękno wtedy ma sens, gdy jest jak najbliżej nas!
– Powiedział osioł, zjadając różę – mruknęła Marta.
A może nawet nie mruknęła, tylko pomyślała, bo olbrzym nie zareagował ani na osła, ani na różę. Nie wyglądał przy tym na człowieka gotowego darować zniewagę nawet najpiękniejszej kobiecie.
Zeszli z parkietu, nim orkiestra podchwyciła następną melodię. Marta zręcznie wmieszała się w rozgadaną grupkę znajomych, gubiąc po drodze siłacza.
Dochodziła druga. Skromne przyjęcie weselne na sto pięćdziesiąt osób zaczęło dogorywać. Co tam dogorywać: zaczęło zdychać. Ciężkie pieniądze, które jeszcze parę godzin temu miały postać pełnych butelek, półmisków dekorowanych jarmużem i pomidorami, niepostrzeżenie przemieniły się w brudne talerze, wyplamione obrusy i puste szkło. Widać kelnerzy też poczuli zmęczenie... Tylko orkiestra była w formie.
– „Za nami miłość, co się zdarza tylko raz, odloty nagłe i spotkania twarzą w twarz...” – łkała refrenistka.
– ...i kółeczko, wszyscy do kółeczka – darł się Jerzyk, prezentując na parkiecie najwymyślniejsze układy taneczne własnego pomysłu. – I panie wybierają panów...
Towarzystwo weselne porozłaziło się po kątach, podzieliło na grupki zainteresowań. Tylko ci najbardziej żwawi kręcili się po bokach parkietu, uciekając przed Jerzykiem, który szalał w środku.
Nad salą, niczym gruba czapa, unosiło się ogólne paplanie, wymieszane z muzyką.
Marta poddała się znużeniu i tkwiła przy stole, wśród odpoczywającej większości. Była zmęczona i taka jakaś... podobna do balonika, z którego uszło powietrze. Bezmyślnie łowiła szumy i plątaninę padających wokół słów.
– Sama suknia, proszę panią, to kosztowała trzydzieści dwa miliony.
– W starych czy w nowych?
– A nawet nie pamięt...
– A takie przyjęcie, proszę panią, to w grubych tysiącach się liczy!
– W starych czy w nowych?
– Dobrze się bawisz? – Podniosła głowę.
Stał przed nią główny bohater uroczystości i zupełnie, ale to zupełnie nie przypominał eleganckiego na co dzień Adama. Koszula rozpięta, włosy na czole zlepione... i radości w nim było tyle, co nic.
– Świetnie! Nawet nie wiedziałam, że masz tylu znajomych?
– Ja też nie! – Pogładził Martę po gołym ramieniu i odszedł zabawiać innych gości.
– W moich obrazach, człowieku, nie treść jest ważna, tylko...
– I nie truj mi, że lekarze zarabiają kokosy... gówno zarabiają...
– Nie tańczysz? – spytał Gacek.
– Wyglądam, jakbym tańczyła? – uśmiechnęła się Marta.
– Wyglądasz jak podcięty kwiat. Mam dla was dwie rzeźby, weźmiecie?
– Gacek! O interesach na weselu?
– O interesach można wszędzie. Popatrz tylko na Adama!
– Trzy komplety srebrnych sztućców dostali, zastawę stołową na...
W momencie, gdy matka panny młodej doszła do żmudnego wyliczania bielizny pościelowej, Marta zauważyła wbite w siebie oczy tancerza siłacza. Złościła się na człowieka, że mruk i dusiciel, gdyby jednak chciała być absolutnie szczera sama wobec siebie, to kto wie, czy pod warstewką niechęci nie odkryłaby drobnego zauroczenia? Drobniutkie było, ledwie tycie, tycie... ale nikt nie potrafi przewidzieć, co z takiego maciupeństwa wykiełkuje, gdy kobieta – zakochana wprawdzie w innym, lecz chwilowo samotna – straci kontrolę nad sobą. Nie od dziś wiadomo, że chwilowa samotność to połowa drogi do grzechu. Obiektywnie patrząc, mężczyzna prezentował się znakomicie, ale subiektywnie... coś w nim było odpychającego. Może zbyt dużo pewności siebie? Może nadmiar powodzenia? Zresztą, obiektywnie czy subiektywnie, Marta była zaręczona, a facet zbyt demonstracyjnie okazywał jej zainteresowanie. Przezornie skorzystała z okazji, że ktoś na moment zasłonił potężną postać supermana, i wróciła na swoje stare miejsce za filar. Czekała na zakończenie tanecznego maratonu, żeby zmyć się po angielsku. Jedyna droga prowadziła przez parkiet.
– Co tak siedzisz, gdzie Jul? – spytał Rafał, rzucając się na krzesło obok.
– Sama przyszłam, sama siedzę, takie jest życie, kolego!
– Jul cię rzucił i od razu malkontencisz? – zaśmiał się przyjaciel.
– Jeszcze nie rzucił. Pojechał do Ciechocinka pracować nad książką. Zwichnął nogę i został.
Rafał pokiwał głową. Z całą pewnością nie był wielbicielem literackiego talentu Jula ani samego autora. Można by nawet powiedzieć, że obydwaj panowie, ku utrapieniu Marty, z trudem się tolerowali.
– To mówisz, że on wreszcie kończy tę swoją książkę?
– Nie wiem, czy kończy, wiem, że nad nią pracuje.
– O czym pisze tym razem?
– Od roku o tym samym, o Diego Maradonie.
– A Maradona przynajmniej wie, że niejaki Juliusz Brzeszczyk, w dalekiej Polsce, szyje mu buty? Bo wiesz, kopnięcie ten facet wciąż ma znakomite, jak się zakałapućka przy „uszbrzeszcz”, z pana redaktora zostanie mokry placek.
– Wszystkiego się dowiesz, jak przeczytasz – ucięła Marta.
Ją również dręczyły wątpliwości – tej i innej natury – ale uznała, że dla autora wybór tematu jest sprawą wręcz intymną i nikt nie ma prawa mu przeszkadzać.
– Jasne! Na pewno przeczytam. – Patrzył na nią z jakimś zasępionym zachwytem. – Masz ochotę na wódkę, to poszukam kelnera?
– Jeśli chodzi o mnie, koniec z piciem. Tak sobie myślę, że rano pojadę do Jula, zrobię mu niespodziankę!
– Dziewczyno – zgorszył się Rafał – nigdy nie rób takich głupich niespodzianek. Chcesz potem żałować?
– Ludziom trzeba ufać. Zapomniałeś, czego cię mama uczyła?
Nie zdążył odpowiedzieć. Wiedziony instynktem spragnionego człowieka, poderwał się na widok kelnera. Osamotniona chwilowo Marta śledziła bez specjalnego zapału konwulsje na parkiecie. Orkiestra z bólem wydobywała ostatnie rytmy, tłumek wił się i szalał w przeczuciu końca melodii, błyskały spocone czoła i nosy... szczerym złotem jarzyła się kamizelka jednego z tancerzy. Trudno go było nie zauważyć z racji owego złota i dziwnego koloru muchy. Dreptał znudzony obok pięknej, szczupłej blondynki, a jego włochata łapa na plecach dziewczyny wyglądała jak pająk na atłasie.
– Herbata dla pięknej pani! – zawołał radośnie Rafał.
Muzyka ucichła.
– „Mój sekret zna biały kwiat...” – Spocony i purpurowy Jerzyk, z resztką refrenu na ustach, rozdzielił ich i przypiął się do szklanki z herbatą. – Dawno już tak nie tańczyłem – wysapał między jednym łykiem a drugim. – Czemu siedzicie jak dwa smutasy? Wreszcie mamy prawdziwe weselisko! Kto wie, kiedy trafi się następne? Marta, wy z Julem też tak... na tyle osób?
– Szalony jesteś? Nie mamy aż tak wielu przyjaciół.
– Dużego wesela nie robi się dla przyjaciół! Interesy, moja droga, interesy! Wiesz, ilu tu ludzi, którzy normalnie plują na siebie? Głowa mała!
– Jerzyk, znasz tę żarówkę na krzywych nóżkach? Kto to jest? – Wskazała nieznacznie głową na towarzysza pięknej blondynki.
Jerzyk nawet się nie odwrócił.
– Za stara jesteś, złotko, o całą dychę! Przykro to mówić pięknej kobiecie, ale pan Kazio Dominik nie sięga powyżej dziewiętnastki – stwierdził kategorycznie.
– Znasz go?
– Jasne!... To znaczy znam ze słyszenia. Wielka figura!
– Raczej gruba – uściśliła Marta. – Co ten Kazio, czy tam Dominik, robi?
– Kazio to jest, rozumiesz, imię, a Dominik to nazwisko. Bogol potężny! Łeb też potężny!
– Pytam, co robi. Narkotyki, szantaż? Na oko można mu przypisać każde świństwo.
– Tak konkretnie to musisz spytać pana młodego, znaczy Adama. Kręcą coś razem... jakaś apteka, leczenie ziołami... masaże... Tak mi się zdaje. Ale dziewczynę ma przebojową, co? Idę po picie, chcecie też? – Zerwał się i pobiegł.
– Adam i masaże? – Marta popatrzyła ze zdziwieniem na Rafała. – Słyszałeś coś?
– Adam, proszę ja ciebie, pasuje do interesów jak cebula do deseru, żeby już zostać przy nomenklaturze teścia, przemysłowca spożywczego! Bug z Narwią... i z nim! Można cię odwiedzić jutro po południu?
– Byle nie za wcześnie, bo jednak skoczę do Ciechocinka.
– Nie rób głupstw!
– Dobra, marudo! Będę pamiętała, że byłeś przeciw. Nie widziałeś czasem mojej torebki?
– „To była blondynka, ten kolor włosów tak zwą...” – ciągnęła refrenistka.
Marta wstała, żeby poszukać swojej zguby. Przez całą noc kręciła się to tu, to tam i sama nie pamiętała, gdzie była jeszcze z torebką, a gdzie już bez. Szerokim łukiem próbowała ominąć parkiet, kiedy Jerzyk, niechcący lub chcący, podszedł za blisko do blondynki wtulonej w Kazia Dominika. Może chciał jej zanucić do ucha, kto to wie, dość, że pierwszy upadł Jerzyk, na niego zwalił się Dominik, a dziewczyna na obydwóch. Zakotłowało się na parkiecie sumiennie, po czym pierwsza zerwała się blondynka, za nią niezgrabnie Dominik, a Jerzyk został. Leżał bez ruchu. Ktoś zawołał, żeby dzwonić po lekarza... Na szczęście ktoś inny przypomniał sobie, że na sali jest kilku lekarzy. Cudze nieszczęście bardzo ludzi mobilizuje i Jerzyk z miejsca został otoczony gęstym kordonem. Obstąpili go nie tylko ci z parkietu, poderwali się też ci od stołów i wspólnymi siłami odcięli leżącemu dostęp powietrza, a lekarzom możliwość przeciśnięcia się do poszkodowanego.
– Nie żyje! – krzyknął ktoś histerycznie.
Na szczęście Jerzyk żył, miał tylko solidnie rozwaloną głowę, i to bynajmniej nie z tyłu, choć upadł na wznak, lecz z przodu, od strony zderzenia z Kazimierzem Dominikiem.
Marta tak była przerażona wypadkiem, że nawet nie zdążyła się ucieszyć z odnalezienia torebki. Podała w szatni żeton i dopiero szatniarka zwróciła jej uwagę na karteczkę dopiętą do metalowego kółka. Z całą pewnością była to elegancka wizytówka, wydrukowana na czerpanym papierze: „Lech Zawieniecki, doktor nauk paramedycznych”. Adres gabinetu, telefon... i odręczny liścik na odwrocie: „Nie myśl, Marto Wilani, że mi umkniesz”. Pod spodem widniał jakiś zawijas. Królika doświadczalnego ten paramedyk szuka czy co? – zastanowiła się, wsuwając kartonik do kieszeni. Nie miała żadnych wątpliwości, czyją wizytówkę chowa.
– Poczekaj, idę z tobą! – Rafał wyrósł tuż obok i wywracał kieszenie w poszukiwaniu żetonu.
– Nie musisz!
– Jerzyk już się pozbierał – powiedział, nie reagując zupełnie na jej obojętne „nie musisz”. Widać uznał, że musi. – Ładna noc, może się przejdziemy?
– Pod warunkiem, że oddasz mi własne buty. – Marta wzruszyła ramionami.
Miała wysokie szpilki i długą, wąską suknię. Tylko mężczyzna tak praktyczny jak Rafał mógł uznać, że to odpowiedni strój do nocnych spacerów, i to z jednego krańca miasta na drugi.
Zatrzymali taksówkę.
– Psiakrew, jak szybko ci ludzie znikają – mruknął Rafał, rozsiadając się w miarę wygodnie. – Dzisiaj straciliśmy Adama... I kto nam porwał prawdziwego artystę? Lekarka? Żeby to jeszcze sama lekarka. Czarno widzę przyszłość naszego geniusza! Za pół roku teść zatrudni chłopaka przy siekaniu fasoli i utrupi jego talent. Marta, czy ty pamiętasz jego kolaże? Facet miał genialne wyczucie koloru i faktury. Łączył, czego nikt nie złączył przed nim, i wychodziły cuda. A teraz utknie między warzywami i co? Za parę lat może narysuje dzieciakowi tasiemca w zeszycie, a może i nie?
– Tasiemca na pewno narysuje – stwierdziła z przekonaniem Marta.
– Znowu kurczy się nasza paczka. Na początku wszyscy obiecują, że z żonami, z mężami będą przychodzić, rozumiesz, a potem myk, gonią za chałturą, rozmnażają się, tracą serce dla przyjaciół. Smutne, nie uważasz?
– Pan to ma rację – wtrącił nieoczekiwanie taksówkarz. – Ja też mam kumpli, panie, i widuję ich dwa, trzy razy w roku, na imieninach. Ludziom się nie chce z domów ruszać. Kablówka, panie, ta... no... o, magnetowid, panie... Aż żal patrzeć, co ta cywilizacja z nami wyprawia?! Na naszych oczach świat się rozlatuje, panie!
– Właśnie o tym mówię – zgodził się Rafał. – O ludziach trzeba pamiętać! Wie pan, żeniliśmy dzisiaj świetnego kumpla. Na weselu, choć to niby wesele, smutno było. Sto pięćdziesiąt osób, a przyjaciół ledwie garstka! Cała reszta to biznes, interesy, powiązania. Średni biznes, ma się rozumieć, średniutki...
– Nie szkoda to grosza? – zdziwił się taksówkarz. – I powiedzcie państwo, kogo to stać na takie wesela?
– Tych, co mają pieniądze – wyjaśniła sennie Marta.
– Ale po co tak się wypinać? Ja jak żeniłem córkę, to przyjęcie było tylko na stu ludzi... I dość!
Marta stłumiła za jednym zamachem chichot i cichutkie ziewnięcie. Rafał, wychylony w stronę kierowcy, perorował o przyjaźni, kierowca nawracał do wesela córki i tak sobie pletli, każdy na swój temat, zadowoleni, że dorwali słuchacza. A i Marta była zadowolona, że mogła sobie pomilczeć. Patrzyła na oświetlone ulice, myśląc o prysznicu i poduszce.
– Marta! Pamiętasz tę twoją żarówkę? – Rafał tak gwałtownie zmienił temat i rozmówcę, że drgnęła przestraszona.
– Mojej nie pamiętam!
– No tego, jak mu tam, Karola czy jakoś tak? Paskudny, niegustownie ubrany, a dziewczynę miał prima sort. Kiedy tak patrzysz, z kim niektóre dziewczyny się zadają, to dopiero wtedy dostrzegasz, jak bardzo muszą kochać pieniądze i luksusy! Wszystko to magia pieniędzy, rozumiesz? Gdzie myśmy byli, Marta, jak ludzie robili pieniądze? Znowu zostaliśmy za burtą, możemy sobie tylko popatrzeć, jak inni żyją. Grecja, Tunezja, rozumiesz, rowerem po Majorce... Jak to jest, Marta? Co niby nam przeszkadza? Uczciwość?
– Wysoko mierzysz, facet! Majorka, uczciwość... A kto, kurczę, umawia się ze mną o jedenastej w galerii, a jak dzwonię o dwunastej, to wyręczam budzik? Kto zarywa terminy? Może ja?
– No widzisz! Wstajesz rano, terminów nie zarywasz i też ledwie wiążesz koniec z końcem!
Taksówka zatrzymała się przed domem Marty.
– Zaprosisz mnie na herbatę? – spytał Rafał.
– Kotku, kto dzisiaj stłukł główkę: Jerzyk czy ty?
Wysiadła z ulgą. Była zmęczona i nie miała nastroju ani do mądrych, ani do zwykłych rozmów.
*
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI