- W empik go
AGENCY Project of doom - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
3 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
AGENCY Project of doom - ebook
Powieść o dwóch rywalizujących ze sobą organizacjach — Agencji i Kręgu, o panowanie nad istotami mitologicznymi oraz ludźmi ze zdolnościami paranormalnymi na terenie współczesnej Europy. Toczony zakulisowo przez wiele wieków, ocierający się o wiele wydarzeń historycznych konflikt wchodzi w decydującą fazę.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-603-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
„Lasciate ogni speranza, voi ch’intrate” La Divina Commedia — Dante Alighieri
Matt wyszedł na Benedict Street w Glastonbury. Nie opuściłby miłego, głośnego i \ciepłego The Mitre, gdyby nie musiał. Niestety, jego wspólnik, Jeff, zadzwonił o barbarzyńsko późnej porze, a w barze nie dało się rozmawiać, więc z konieczności trzeba było wyjść… Klnąc stał na chodniku, który niestety zamienił się już niemal w potok. Ehhh… Kolejny zmarnowany dzień… To śledztwo doprowadzało go już powoli do szału. Niby prosta sprawa, ot, facet znaleziony martwy w hotelu z nożem w plecach, ale to… moment, dziś 9 kwietnia… to się już ciągnie drugi tydzień! Cholera, a postępów jak nie było, tak nie ma! I jeszcze ten pieprzony deszcz!
Pocieszał się jednym — może Jeff będzie miał w końcu coś ciekawego, co ruszy sprawę do przodu. Nie dzwoniłby przecież tylko po to, by zapytać, co słychać… Nie mógł jednak opanować rozgoryczenia.
— Ta przeklęta Anglia! Tylko pada i pada! Przeklinam dzień, w którym tu przyjechałem! Gdyby nie ta sprawa Johnsonów, nigdy bym nie postawił stopy na tej przeklętej wyspie! — niemal krzyczał do telefonu moknąc od stóp do głów.
— Tak, tak… — odezwał się w słuchawce znudzony głos, lekko już poirytowany.– Może jednak skończyłbyś narzekać, co? Przecież wiesz, że to morderstwo przy Ridgeway Gardens może być dla nas, a zwłaszcza dla ciebie, szansą na awans! Chyba warto się trochę pomęczyć i zmoknąć w Anglii, by zostać w końcu komisarzem, nie? Więc weź się w końcu do roboty, Matt! Musimy rozwiązać tą sprawę! — Jeff był już mocno zdenerwowany i słychać było, że ta kawa, którą prawdopodobnie przed chwilą wypił, jeszcze bardziej go pobudziła.
— Wiem… — powiedział zrezygnowany Matt. Co racja, to racja… jemu też zależało na rozwikłaniu w końcu tej sprawy, ale miał już serdecznie dość.
— Weź się w końcu w garść, stary! Co z tobą, do cholery? Chyba dalej ci zależy natym, by w końcu dostać ten przeklęty awans i pracować z dala od tego Higgsona! Wiesz, jaki on jest! A jeśli dostaniesz awans… — widać było, że próbuje zmotywować Matta, a ten awans był jego czułym punktem, więc ten argument musiał odnieść skutek.
— Tak… Wywalę go na zbity pysk! — Matt uśmiechnął się pod nosem. Istotnie, Higgson już zbyt długo był komisarzem… Wiedział, że nikt mu nie zagrozi, więc panoszył się cholernie na komisariacie w Seattle. Jednak, jeśli to on, Matt, zająłby jego miejsce, mógłby w końcu wyrzucić Higgsona. Każdy wiedział, że Higgson nic praktycznie nie robi, tylko siedzi, obżera się pączkami i tylko rozkazuje innym, ale cóż… Był najwyższy stopniem, więc robił, co chciał…
— Słuchaj, mam nowe poszlaki w tej sprawie. Podobno stary George, nim ktoś wbił mu nóż w plecy, miał się spotkać ze swoim prawnikiem. Podobno chciał się rozwieść ze swoją żoną, Daphne. Nie wiem, czemu, ale nie chciał jednak oddać jej połowy majątku, a wiesz przecież, co już ustaliliśmy w tej sprawie.
— Tak, wiem, George miał kilka kont bankowych na Malcie. Podobno miał też ubezpieczenie na życie na sumę miliona dolarów. — Mattowi zalśniły oczy. W końcu coś! W końcu jakiś krok naprzód! Super!
— Mało tego! Powiedział o tym żonie! A z relacji jej byłego faceta wiemy, że była cholernie pazerną babą! Przecież wiesz, że George w testamencie zapisał jej całą kasę i całe odszkodowanie szło na jej konto. — mówił Jeff, równie podekscytowany rychłym zakończeniem śledztwa.
— Moment, mówiłeś, że nie chciał się z nią dzielić majątkiem po rozwodzie, a teraz mi o testamencie mówisz. — powiedział Matt lekko skołowany.
— Ehhh… George miał się spotkać z prawnikiem i przed rozwodem zmienićtestament, ale nie zdążył, bo ktoś go zabił. Połącz fakty. — tłumaczył cierpliwie Jeff.
— Czyli sadzisz, że to ona… — zaczął po chwili Matt. Jego umysł z lekka zamroczony alkoholem dopiero na dobre zaczynał pracować. Testament, ubezpieczenie, rozwód… No tak!
— Ja nie sądzę, ja to wiem! Właśnie po to dzwonię, przyskrzynimy ją! Kobieta mieszkająca w pokoju naprzeciwko, w małym hotelu Pippin, widziała żonę George’a wychodzącą z jego pokoju bardzo szybko i rozglądającą się na boki, jakby coś ukrywając. Zrobiła więc jej zdjęcia na korytarzu, a potem z okna, gdy wsiadała do jakiegoś srebrnego BMW i odjeżdżała. Nie mamy jednak numerów tablicy rejestracyjnej, ale nie szkodzi, to samo BMW stoi przed domem żony George’a. — był naprawdę podekscytowany. W słuchawce słychać było jego kroki po pokoju, nie mógł usiedzieć na miejscu.
— Super! Czyli wystarczy tylko zgarnąć tą kobietę i koniec sprawy, tak? — ucieszył się Matt. Nareszcie wyjedzie z tej przeklętej wyspy i pokaże Higgsonowi co naprawdę jest wart! Będzie musiał go awansować!
— No, tak, tak! Spotkajmy się w The Trackle of Cheese za piętnaście minut, okej? Pokażę ci te zdjęcia, a potem razem pojedziemy przyskrzynić żonę George’a.
Matt zakończył rozmowę i schował komórkę do kieszeni. Super, naprawdę
świetnie! Jeszcze tylko szybka akcja policyjna, postawienie zarzutów i koniec sprawy, i ten upragniony awans na komisarza! Niemal krzyknął z radości, jednak spojrzał przed siebie i mina mu nieco zrzedła.
W dużym, białym oknie sklepu naprzeciwko, z wielkim, białym napisem Witchcraft Ltd na czarnym tle nad wejściem, stał mężczyzna ubrany w czarny, długi płaszcz z kapturem nasuniętym na twarz tak, że spod niego błyskały tylko wielkie, czarne oczy. Te oczy, do złudzenia przypominające dwie, bezdenne studnie, utkwione były dokładnie w oczach Matta.
Ten poczuł, jak przeszył go dreszcz, a włosy zjeżyły się na głowie. Szybko odwrócił wzrok, by uniknąć tych zimnych, czarnych oczu.”Dziwne…” pomyślał. Otrząsnął się i ruszył drogą w kierunku kościoła St John the Baptist.Rozdział 2
„Vexilla regis prodeunt inferni” — La Divina Commedia — Dante Alighieri
Stojąc w oknie Witchcraft Ltd wodził wzrokiem za oddalającym się w kierunku kościoła mężczyzną. W jego czarnych i zimnych oczach pojawiły się czerwone błyski. Odwrócił się od okna i rozejrzał po sklepie.
Półki zastawione grubymi woluminami, oprawionymi w skórę, starymi, zakurzonymi księgami kryjącymi w sobie prastarą wiedzę, na stolikach leżały pod szklanymi kloszami zarówno ludzkie, jak i wielkie, cenne, kryształowe czaszki. Koło lady biegnącej naprzeciwko półek z książkami, a na lewo od drzwi, stały duże, szklane gabloty z talizmanami, amuletami ze srebra i złota oraz dużymi, polerowanymi i szlifowanymi kryształami, lub nieociosanymi kryształami górskimi. Na ścianach za ladą wisiały czarne płachty z namalowanymi na nich pentagramami, Większymi Kluczami Salomona oraz innymi symbolami, wszystko to składało się na specyficzny wystrój i atmosferę sklepu ezoterycznego.
Aleister podszedł do półki z książkami. Zaczął przeglądać tytuły stojących na niej woluminów.
— „Amulety i talizmany”… „Aniołowie i demony”… „Alchemia i moc medytacji”…
„Biała i czarna magia”… „Magija w teorii i praktyce”… — odczytywał tytuły przesuwając po grzbietach książek — Nie ma tego tutaj… Gdzie ta księga? — mówił sam do siebie rozglądając się po sklepie. Przejrzał po kolei wszystkie półki z książkami, obejrzał z bliska kryształowe czaszki i wielkie płachty z symbolami, przyjrzał się kryształowym gablotom, lecz księgi nigdzie nie było. Nie znalazł tego, czego szukał. W końcu wychylił się za ladę i zobaczył stojący na ziemi pod nią kufer.
— Świetnie! Chyba się nie obrazisz, stary, ze to sobie pożyczę? — uśmiechnął się szeroko i spojrzał w kierunku siedzącego pod ścianą za ladą mężczyzny ze związanymi za plecami dłońmi i zakneblowanymi ustami. Próbował coś powiedzieć, ale knebel skutecznie tłumił wszelkie dźwięki.
Aleister zaśmiał się zimnym, szyderczym, całkiem pozbawionym wesołości śmiechem. — Teraz mi gadaj, gdzie klucz, jeśli ci życie miłe! — powiedział wyjmując z kieszeni długi, zakrzywiony sztylet i przykładając go do szyi siwiejącego już, przerażonego mężczyzny. Wyjął knebel z jego ust i czekał na odpowiedź patrząc z satysfakcją prosto w jego rozszerzone ze strachu niebieskie oczy.
— D....d...dobrze, tylko nie rów mi k-krzywdy! — wyjąkał pięćdziesięciolatek — Klucz jest tu, w mojej lewej kieszeni. — wskazał brodą w stronę kieszonki swojej koszuli. Aleister wyciągał dłoń i sięgnął do kieszeni na piersi. Wyjął z niej mały, złoty kluczyk. Odwrócił się do małego, starego kuferka, włożył kluczyk do zamka i przekręcił. Zamek szczęknął i kuferek był otwarty.
— Dzięki za współpracę, jeszcze mi się przydasz.
— A-ale… — dalszą część zdania stłumił knebel. Aleister odwrócił się do drewnianej skrzyneczki i ostrożnie uniósł wieko. W środku, na czerwonym materiale wyścielającym wnętrze, leżała oprawiona w skórę księga. Była bardzo wiekowa, złote litery na okładce, układające się w napis Necronomicon, niemal całkiem wyblakły, a stara, czarna skórzana okładka była już mocno zniszczona. Zachował się tylko wyraźny zarys Czarnego Pentagramu na okładce.
Ostrożnie, by jej nie uszkodzić, Aleister wyjął ją z kuferka i położył na ladzie. Tak, tego potrzebował, tego tak długo szukał! W końcu cała wiedza z tej starej, cennej księgi będzie należeć wyłącznie do niego! Tylko do niego! Zaśmiał się głośno. Nie mógł już ukrywać podniecenia, które go ogarnęło. W końcu plan zacznie się ziszczać. Po tylu latach bezowocnych poszukiwań w końcu to on, Aleister Hirsig, nikt inny, dokona tego, czego nie dokonał nikt z Kręgu!
Otworzył księgę i zaczął przerzucać stare, pożółkłe, pergaminowe stronice. Rytuały, opisy bestii, starożytne zaklęcia… Pomyśleć tylko, że tak prastara, cenna wiedza mogła przepaść na wieki! Wiedział dokładnie, czego szuka — czegoś, co zrealizuje pierwszą część planu. W końcu znalazł to, czego szukał.
— Istoty pożywiające się siłą życiową ludzi istniały już w czasach Starożytnego Rzymu. Mogą się pożywić na każdym, ale preferują dzieci, gdyż spiritus vitae ich jest silniejsze. Dzieci, jakimi się pożywia, najpierw zapadają w śpiączkę, a potem umierają. Gdy nie poluje przybiera ludzką postać, najczęściej, ale nie jest to regułą, jest to stara kobieta. Pokonać strzygę można rudą żelaza, jednak tylko wtedy, kiedy je, ponieważ tylko wtedy jest bezbronna i tylko wtedy działa na nią jakakolwiek broń. W innym przypadku wszelkie rodzaje broni zawodzą. Strzygami zostawały dusze ludzi, którzy urodzili się z dwiema duszami, dwoma sercami i podwójnym szeregiem zębów, z czego ten drugi był słabo zauważalny. Uważano także, iż strzygą jest noworodek, który urodził się z wykształconymi zębami. Gdy już rozpoznano strzygę za pierwszego życia, przepędzano ją z ludzkich siedzib. Strzygi ginęły zazwyczaj w młodym wieku, gdy jednak jedna dusza odchodziła, druga żyła dalej i aby przetrwać musiała polować. Strzyga wysysała krew dzieciom i powodowała u nich śpiączkę prowadzącą do śmierci lub wyżerała wnętrzności. Zazwyczaj poza polowaniem chodziło o zemstę za krzywdy wyrządzone podczas pierwszego żywota. Strzygi potrafiły zadowolić się przez jakiś czas także krwią zwierząt. Podobnie jak inne stwory tego typu, strzygę należało trwale unieruchomić poprzez spalenie lub powbijanie gwoździ albo pali w różne części ciała. — przeczytał i poczuł, że serce zabiło mu szybciej. Spojrzał na rycinę przedstawiającą istotę z wielkimi, błoniastymi skrzydłami, ostrymi, zakrzywionymi pazurami u dłoni i twarzą wykrzywioną wściekłością i otoczoną długimi, brudnymi włosami. Idealnie!
Aleister przewertował jeszcze kilka stronic księgi i znalazł opis odpowiedniego rytuału.
— Krwią niewinnego nakreślić krąg, wpisać w niego Czarny Pentagram tak, by jegopojedynczy wierzchołek zwrócony był na wschód. Na wierzchołkach pentagramu ustawić czarne świece. Ofiarę umieścić w kręgu zwróconą twarzą na wschód. Powtarzać formułę: „Duszo wydarta bezprawnie z ciała, wróć! Duszo, za odmienność zabita, wróć! Przyjmij tą ofiarę, stań się mi poddaną! Zemścij się, duszo zabita bezprawnie! Wróć w tą godzinę, niech zemsta twa dopełni się!” — poczuł, jak serce zabiło mu szybciej. Teraz ten skrupulatnie układany plan, dopracowywany przez lata, miał naprawdę szansę się ziścić! Zamknął ostrożnie grubą księgę i spojrzał na siedzącego na ziemi sklepikarza. Uśmiechnął się szeroko obnażając długie, ostro zakończone, jakby specjalnie spiłowane i zaostrzone zęby. Czarne, zimne, bezdenne oczy pierwszy raz zalśniły naprawdę krwawym blaskiem. Pochylił się nad siwiejącym mężczyzną, silnym chwytem zacisnął dłoń na ramieniu, pociągnął i powalił go na brzuch. chwycił brutalnie za związane z tyłu dłonie. Pociągnął go po podłodze w stronę drzwi za ladą, prowadzących do piwnicy. Nic sobie nie robił z jęków i skowytów mężczyzny i jego prób wyrwania się. Nic to nie dało.
— Zamknij się, śmieciu! Jesteś narzędziem, a narzędzia nie jęczą! — zaśmiał mu się w twarz i splunął. Aleister uwielbiam strach swych ofiar, uwielbiał go czuć, smakować, nim z nimi w końcu skończy.
Otworzył szarpnięciem drzwi.
Zobaczył strome, drewniane schody schodzące prosto w ciemność. Silnym ruchem zepchnął przerażonego człowieka w mrok piwnicy. Zatrzasnął drzwi i wrócił do lady. Świece, czarne świece… gdzieś tu muszą być… — pochylił się pod ladę i wyjął pięć czarnych, długich świec. Otworzył ponownie drzwi do piwnicy, wszedł do środka i z trzaskiem je za sobą zamknął. Już się cieszył na samo spotkanie ze strzygą. Zaczął schodzić w mrok niemal nic nie widząc. Jakieś pudła z książkami pod ścianami, jakiś zardzewiały rower, pełno kurzy i brudu i ten śmieć leżący nieprzytomny na ziemi. Złamał chyba nogę, trudno. I tak nic nie znaczy.
— Pieprzony mrok! Do jasnej cholery, Ignis! — z uniesionej na wysokość klatki piersiowej dłoni uniosły się tysiące małych, jaskrawo świecących drobinek. Zbiły się w kulę i w jednej chwili zapłonęły prawdziwym ogniem. — No, nie będzie się palić wiecznie, ale zawsze da mi to dość czasu… — mruknął Aleister do siebie. Bardziej lubił mrok, niż światło, lecz cóż począć… czasami trzeba rzucić na pewne sprawy nieco światła. Wypuścił powoli płonącą kulkę, a ona zawisła nad dużym, pustym, zakurzonym placem na środku piwnicy.
Podszedł do leżącego na ziemi mężczyzny i złapał go za koszulę na piersiach i zaczął wlec nieprzytomnego po ziemi aż na środek piwnicy, gdzie go zostawił. Pora zaczynać… Aleister rzucił świece na ziemię i wyjął zza pazuchy długi, zakrzywiony, srebrny sztylet. Przeciął więzy na przegubach siwiejącego mężczyzny. Złapał za prawe przedramię i wbił nóż tak mocno, że ostrze przebiło na wylot ramię. Sklepikarz się ocknął i zaczął się wić wydając z siebie stłumione jęki bólu. Próbował wstać, ale złamana noga i kolano Alesteira przygniatające jego klatkę piersiową do ziemi skutecznie mu to uniemożliwiły.
— Ani drgnij, łajzo! Ani drgnij! — syknął patrząc prosto w pełne lęku i trwogi niebieskie oczy. Nie musiał tego jednak mówić, mężczyznę skutecznie paraliżował strach. Aleister schował sztylet i pozwolił, by na dłonie spłynęła jasna, lepka krew. Wstał, odszedł parę kroków i nakreślił na ziemi pentagram odwracając się plecami do ofiary. Potem wrócił, ustawił na rogach pentagramu czarne świece i podpalił. Chwycił krwawiącego i umęczonego człowieka za zakrwawione ramie i postawił na nogi. Gdyby go nie trzymał, upadłby na zakrwawioną podłogę. Poprowadził go na środek pentagramu i tam zostawił go skierowanego twarzą na wschód.
Aleister stanął poza kręgiem i krzyknął unosząc dłonie, z których wytrysnęły miliony świetlistych drobinek:
— Duszo wydarta bezprawnie z ciała, wróć! Duszo, za odmienność zabita, wróć! Przyjmij tą ofiarę, stań się mi poddaną! Zemścij się, duszo zabita bezprawnie! Wróć w tą godzinę, niech zemsta twa dopełni się!
Świetliste drobinki zbiły się w olbrzymią kulę wypełniającą całe wnętrze pentagramu i skrywającą wszystko, co w nim było, w swoim wnętrzu. Ogromna kula zaczęła wirować coraz szybciej i szybciej, widać było że coś się dzieje w jej wnętrzu, jej powierzchnia zaczęła coraz bardziej świecić i wibrować. Blask oślepiał, Aleister zakrył oczy i odwrócił wzrok, mimo to wciąż widział pod powiekami światło. Nagle całą piwnicę wypełnił przeciągły krzyk bólu. Wszystko ustało, blask zniknął. Aleister otworzył oczy i spojrzał w kierunku pentagramu.
Zobaczył leżące na ziemi ciało sklepikarza potwornie zmasakrowane. Klatka piersiowa rozerwana i otwarta, twarz zastygła w wyrazie bólu i przerażenia była ledwie rozpoznawalna, biegły przez nią trzy długie, głębokie rany. Oczy, a właściwie jedno, gdyż drugie już wypłynęło, było puste. Sklejone od krwi siwe włosy ciągnęła w górę wielka, czarna, niemal trupia dłoń z długimi, brudnymi paznokciami. Dłoń ta należała do okropnej, odrażającej bestii… Na jej widok
Aleister uśmiechnął się szeroko. Czarne, sklejone włosy opadające na nagie ramiona i piersi, chude ciało, tak szczupłe, że widać było żebra i kości, szara skóra, która nigdy nie widziała promieni słonecznych, wielkie, błoniaste skrzydła, zapadnięta twarz, wykrzywiona w wyrazie bezgranicznej nienawiści, te potworne, czerwone oczy, te ostre kły, które istota właśnie wbiła w szyję martwego człowieka i zaczęła chłeptać jego krew…
To wszystko sprawiało, że Aleistera przeszył dreszcz podniecenia i zadowolenia. Z taką bestią na usługach można było w końcu rozpocząć realizację planu.
Strzyga wypuściła z ręki głowę nieboszczyka, która z pluskiem upadła w kałużę krwi. Podniosła się z ziemi i zaczęła iść w jego stronę. Gdy znalazła się o kilka kroków od niego uśmiechnęła się potwornie eksponując długie, zwierzęce zęby.
— Aaaa… więc to ty mnie przywołałeś… — odezwała się nadzwyczaj przyjemnym głosem, obeszła go dookoła i objęła od tyłu przesuwając po jego klatce piersiowej dłońmi. — Miło w końcu być znów tutaj… Rozkazuj… — szepnęła mu do ucha.
Aleister patrzył na nią z mieszaniną zaskoczenia, ale i satysfakcji na twarzy. Uśmiechnął się szeroko.
— Dopadnij dla mnie kilku ludzi… muszą umrzeć nim wybije północ. Kogo mam zabić?
Nieważne, kogo… wybierz, kogo zechcesz… Bylebyś zdążyła w godzinę. Musi umrzeć co najmniej jeden człowiek. Zrób to tak, by nie było świadków, nie możesz zabić na środku ulicy czy w miejscu, gdzie będzie wiele osób. Najlepiej gdy będziesz z nim sam na sam. — powiedział Aleister.
Strzyga skinęła głową. Odstąpiła od niego i wyszła z piwnicy.
W tym samym momencie zgasła ognista kula pod sufitem i piwnica pogrążyła się w ciemności. Jedynym źródłem światła były czarne świece. Zdmuchnął je i skierował się do wyjścia i zaczął wchodzić po schodach. Wyszedł z piwnicy i zatrzasnął drzwi do niej. Rozejrzał się po sklepie.
Jedyną postacią, jaką zobaczył w pogrążonym w mroku sklepie była wysoka, piękna, długowłosa brunetka o wielkich, zielonych oczach ubrana w czerwoną koszulkę z krótkim rękawem i w dżinsową mini. Wyglądała na najwyżej dwadzieścia lat.
Panie… — ukłoniła się przed nim.
— Idź, strzygo, i zabijaj dla mnie! — rozkazał Aleister. Po chwili było słychać trzask drzwi i czysty dźwięk dzwoneczka nad drzwiami Witchcraft Ltd.Rozdział 3
„Z cichego świata w światy wiecznie drżące w nową dziedzinę, nieśmiertelnie ciemną.” La Divina Commedia — Dante Alighieri
Mężczyzna w garniturze i płaszczu przeciwdeszczowym stojący po drugiej stronie ulicy, przed pubem, odprowadzał wzrokiem piękną, długowłosą brunetkę. On jednak nie dał się nabrać na tą powierzchowną piękność. Dysponował pewną szczególną zdolnością — potrafił zobaczyć to, co ukryte przed wzrokiem normalnego człowieka. Widział, co jest ukryte pod tą powierzchownością — strzyga. Wiedział, co musi teraz zrobić. Wyjął z kieszeni spodni okrągłe urządzenie. Był to duży, złoty dysk pokryty na obwodzie runami. W samym środku dysku znajdował się duży, niebieski kryształ. Mężczyzna dotknął małego, okrągłego pokrętła na boku dysku. Przekręcił to pokrętło i z przodu urządzenia wysunęła się mała klawiaturka. Wstukał na niej swój kod identyfikacyjny i postawił urządzenie na pobliskim śmietniku. Niebieski kryształ rozbłysnął i pojawił się hologram liter A.G.E.N.C.Y. Po chwili ten hologram ustąpił miejsca hologramowi czarnoskórego, łysego mężczyzny. Był jeszcze młody, miał najwyżej 30 lat. Dłonie splótł na biurku i spojrzał z uśmiechem na stojącego przed nim w garniturze i płaszczu przeciwdeszczowym człowieka.
— André Apollinaire! Jak twoja misja w Glastonbury? — pochylił się nieco do przodu, by lepiej móc widzieć rozmówcę.
— Nie najlepiej, Monroe, nie najlepiej! — pokręcił głową Andre. — Mamy tu strzygę.
Tego jestem pewny. Akurat stoję przed Witchcraft Ltd, z którego wyszła. — spojrzał na front sklepu ezoterycznego.
— Jesteś tego absolutnie pewny? — spytał Monroe, szare oczy rozszerzyły mu się z zaciekawienia i uśmiechnął się szeroko obnażając białe zęby.
— Całkowicie pewny. Ma wygląd młodej, pięknej brunetki. Ale to marne przebranie. — potwierdził kiwając głową. — Co robimy?
— Hmmm.. — założył ręce na piersiach i zastanowił się długo. Z jednej strony, jeśli strzyga jest na wolności, na pewno zacznie zabijać. Więc ona powinna być priorytetem, ale nie można przecież zapomnieć, ze tu chodzi o Aleistera Hersiga… Więc będzie trzeba bardzo uważać…
— Co robimy? — powtórzył pytanie Andre.
— Ty idziesz za strzygą. Nie spuść z niej oczu, zrozumiałeś? Nie możesz jej zgubić! No właśnie… — spuścił oczy i zaczął niepewnie szurać nogą po bruku. Widać było, że coś poszło już nie tak.
— Zgubiłeś ją? — upewniał się czarnoskóry mężczyzna, lecz dobrze już znał odpowiedź.- Tak. Ktoś będzie ją musiał wytropić za mnie. Może ja zostanę, gdzie jestem i będę pilnował tego sklepu? Wiem przecież, że Aleister tu jest i w razie czego ruszę za nim. — zaproponował, licząc w duchu, że ta inicjatywa jakoś ukryje to, że zgubił krwiożerczego, zmiennokształtnego potwora w środku miasta.
— Dobrze, zostań, gdzie jesteś. Tylko nie rób głupstw! Wiesz, że sam nie pokonasz Aleistera!.- wolał mu przypomnieć, zważywszy na to, że ostatnio podczas starcia z Ruogarou pokonał je w pojedynkę, odciągając je od innych agentów. Odważne, ale głupie posunięcie.
— Wiem, że go nie pokonam. Dam znać w razie czego. — wyłączył urządzenie i włożył je do kieszeni. Z ramionami skrzyżowanymi na piersiach oparł się o ścianę.Rozdział 4
„ każdy cenny klejnot przyciąga do siebie zbrodnię.” — Arthur Conan Doyle — Przygody Sherlocka Holmesa (Błękitny karbunkuł)
Była już dwudziesta trzecia. Jeff siedział przed The Trackle of Cheese i czekał na Matta. Co chwila zerkał na zegarek i patrzył w górę i w dół ulicy.
— Gdzie on się, u licha, podziewa? Miał tu być przecież piętnaście minut temu! Do jasnej cholery, było mówione „Spotkajmy się za 15 minut!” to za piętnaście! A nie
za trzydzieści! — zaklął pod nosem i zaczął przerzucać zdjęcia leżące przed nim na stoliku. Srebrne BMW, do którego wsiada blondynka w białym płaszczu, ta sama blondynka rozglądająca się lękliwie na boki na korytarzu, biegnąca chyłkiem przez ulicę do samochodu… Taa… Ciekawe, jak się skończy ta cała sprawa. Chyba dowody są dość mocne, lecz trzeba jeszcze wszystko potwierdzić. Na nożu nie było odcisków palców Daphne,. Ale tu widać, że ma białe skórzane rękawiczki.
Trzeba tylko zdobyć nakaz przeszukania jej domu i wtedy sprawa jest zakończona. I w końcu odpocznie… I on, i Matt.
Odrzucił zdjęcia. Czuł się już naprawdę senny. Przecierał oczy ze zmęczenia.
Jeszcze raz rozejrzał się naokoło. Ulica była pusta, nie licząc pewnej staruszki idącej gdzieś, chyba w kierunku kościoła. Matta nigdzie nie było widać. Jeff wypił kieliszek zamówionego wcześniej wina, lecz niezbyt go to rozbudziło.
— Hmmm… A może by tak kawę zamówić? — zastanawiał się, ale właśnie zobaczył idącego ku niemu Matta. Poderwał się z krzesła i ruszył w jego stronę z wściekłą miną.
— Do jasnej cholery, miałeś tu być piętnaście minut temu, co to ma, do kurwy nędzy, znaczyć?! — Jeff nie potrafił już pohamować złości. Był zmęczony, śpiący, a ten kretyn każe na siebie jeszcze czekać! Niech go szlag!
— Ej, opanuj się, okej?! Spóźniłem się, i co z tego? Rany! — Matt był zaskoczony nagłym wybuchem złości swojego wspólnika.
— Jak to co? Jest dwudziesta trzecia, a ty jeszcze sobie spacerkiem idziesz! Niespałem od 40 godzin! — krzyknął na niego obryzgując go śliną.
— A ja to niby co, mam czas na odpoczynek?! Kurwa! Dawaj już lepiej te pieprzone zdjęcia! — podszedł do stolika i ciężko opadł na krzesło. Lubił pracować z Jeffem, ale zbyt dobrze wiedział, jak długie sprawy i brak snu na niego działają. Jeśli nie spał dłużej niż dwadzieścia sześć godzin, robił się cholernie nerwowy. A im więcej kawy wypił, by się jakoś trzymać, tym bardziej puszczały mu nerwy.
— Taak… Dobra, przepraszam. Wiesz, jak jest. Jestem zestresowany. Przepraszam cię, stary. — próbował usprawiedliwić się Jeff. Matt tylko machnął ręką, przyzwyczaił się już do takiego zachowania partnera.
Oboje pochylili się nad zdjęciami.
— Tutaj masz Daphne, jak wychodzi z tego pokoju w hotelu Pippin. Przyjrzyj się jej rękawiczkom, jak je próbuje ukryć i ściągnąć. — wyjaśniał Jeff analizując pierwsze zdjęcie.
— Rzeczywiście… Czekaj, daj tu trochę światła, lepiej się przyjrzę… — wziął od wspólnika małą latarkę i przyjrzał się uważnie zdjęciu. Po chwili widział coś, co spowodowało, że mimowolnie się uśmiechnął.- Patrz tutaj, na lewej rękawiczce… Widzisz? Nierozważnie użyła białych rękawiczek, myślała, że, jeśli je ubierze, nie będzie dowodów. Ale patrz tutaj… Widzisz? — wskazał na małą plamkę na zdjęciu.
— Stary, mamy ją! — ucieszył się Jeff. Istotnie, na rękawiczce widać było ślady świeżej krwi.
Odsunął na bok to zdjęcie i wziął trzy następne. Tym razem było to srebrne BMW z różnych ujęć.
— Cholera, nie widać tablicy… Skąd masz te zdjęcia w ogóle, co?
— Mówiłem ci. Zrobiła je jedna kobieta mieszkająca w pokoju naprzeciwkoGeorge’a, naszego denata.
— Okej… Przesłuchałeś już ją? Może pamięta numery BMW? — dopytywał się Matt.
— Niestety. — Jeff pokręcił głową — Wiem, ze chciałbyś, jak zwykle, mieć silne niepodważalne dowody, ale serio, to, co tu mamy, w zupełności nam wystarczy.
— Skoro tak mówisz… — przeciągnął się na krześle.
— Stary, i ty, i ja musimy odpocząć. Jutro idziemy do Daphne i kończymy tą sprawę. A potem dostaniesz awans.
— Wiem, wiem… — podniósł się z krzesła. Uśmiechnął się patrząc w oczy zmęczonego wspólnika. — Wyglądasz jak śmierć na chorągwi!
— Taa… No, to w każdym razie do jutra. — uścisnęli sobie dłonie i ruszyli w dwóch różnych kierunkach — Jeff w kierunku Chickwell Street, do Parsnips, a Matt wrócił drogą w kierunku kościoła. Żaden z nich jeszcze nie wiedział, że nigdy już się nie spotkają.Rozdział 5
Wysoka, piękna, długowłosa brunetka ubrana w czerwoną koszulkę z krótkim rękawkiem i w dżinsową mini szła w kierunku kościoła St John the Baptist. Wiedziała, co musi zrobić. Może powierzchownie wyglądała jak człowiek, ale jej czarna dusza płonęła rządzą mordu. Było mało czasu, naprawdę mało, by zabić… Poza tym ulica była pusta… Nie mogła zawieść swego mistrza, musiała kogoś upolować… Kogokolwiek, gdziekolwiek, jakkolwiek! Byle zabić, rozszarpać, rozszarpać!
Rozglądała się niespokojnie na boki. Nikogo! Odwróciła się w kierunku, z którego przyszła. Pusto. Co robić? Może znajdzie się ktoś, jeśli pójdzie przed siebie… Nikogo, nikogo… Rozglądała się na boki, zaglądała w zaułki licząc, że w cieniu zamajaczy ludzka sylwetka, ale nikogo nie widziała. Już była bliska płaczu, odrzucała od siebie jakąkolwiek myśl o tym, co może się stać, jeśli zawiedzie… Przecież Aleister ją rozszarpie! Wyrwie jej żywcem serce! Nie może zawieść, nie może, nigdy… Tak! Za kurtyną deszczu zamajaczył zarys postaci. Ktoś szedł w jej stronę… Jakiś młody, ubrany w przetarte na kolanach dżinsy i bluzę z kapturem mężczyzna szedł powoli ulicą. Widząc ją przystanął i rzucił jej badawcze spojrzenie zmęczonych, brązowych oczu. Odrzucił kaptur, miał czarne, krótkie włosy.
— Co taka ślicznotka robi sama na deszczu? — zagadał uśmiechając się. — JestemMatt, a ty?
— Marta… — wymyśliła na poczekaniu. To jej szansa! — Zgubiłam się i nie mam gdzie spać… — ukryła twarz w dłoniach.
— Spokojnie, spokojnie… — pogładził ja po włosach odgarniając sklejone od deszczu kosmyki z jej czoła. Spojrzał w jej duże, zielone oczy. Była bardzo piękna, a łzy przyklejone do jej rzęs tylko dodawały jej uroku. — Zatrzymałem się w hotelu Hawthorns. Możesz iść tam ze mną, na pewno znajdzie się jakiś wolny… — nie dokończył zdania, bo dziewczyna zarzuciła mu ręce na szyję i objęła go mocno.
— Dziękuję ci, dziękuję! Co ja bym bez ciebie zrobiła? Mam niebywałe szczęście, że na ciebie trafiłam!
— Nie… Nie ma za co dziękować… — wyszeptał zmieszany Matt. Objął ją ramieniem i ruszyli drogą mijając kościół, aż skręcili w Northload Street, minęli rynek i po kilku minutach stanęli przed białym, piętrowym budynkiem z czarnym szyldem nad wejściem, z żółtym napisem „Hawthorns Bar, Restaurant, Accommodation”.
Matt otworzył drewniane drzwi i przytrzymał je przepuszczając przed sobą Martę. Znaleźli się w dużym pomieszczeniu, gdzie za kontuarem siedział łysiejący już, wiecznie uśmiechnięty sześćdziesięciolatek. Nad kontuarem wisiały metalowe kufle do piwa, na stole za właścicielem stały różne butelki i szklanki, na blacie leżał stos menu i stały dozowniki do piwa, a stare, żelazne kinkiety oświetlały wszystko słabym światłem. Z baru można było przejść do restauracji, a schody prowadziły do pokojów hotelowych.
— Witam ponownie! Pan już wrócił? — spytał właściciel.
— Owszem, owszem… Czy znajdzie się wolny pokój dla mojej towarzyszki? — spytał wskazując ręką na Martę.
— Oczywiście, znajdzie się pokój. Naprzeciwko pańskiego jest jeden wolny. Proszę, oto klucze. Płaci pan jak zwykle, rano. — teraz zwrócił się do dziewczyny — Pani również, 75 funtów ze śniadaniem za podwójny pokój. — przerwał na chwilę — Lub 45 funtów za pojedynczy pokój, ale bez śniadania. Ten, który pani oferuję jest podwójny.
— Ja zapłacę. Ta pani jest moim gościem.
— Przecież nie możesz! I tak już dość dla mnie zrobiłeś! — zdenerwowała się.
— Nie, jesteś moim gościem, bez gadania! — powiedział głośno Matt, ale uśmiechnął się do niej szeroko. Ona bardzo mu się podobała. Chciał więc zrobić wszystko, by i ona go polubiła. — Dobrze, niech będzie. — skinęła głową z wdzięcznością i odebrała klucze. Zaczęli wchodzić po schodach. Stanęli w końcu przed białymi drzwiami do swoich pokojów. Matt już chciał wejść, trzymał już dłoń na klamce, gdy poczuł na ramieniu delikatny dotyk. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Martą. Stali tak blisko, że dzieliło ich raptem kilka centymetrów. Objęła go delikatnie, poczuł, że szybciej zaczyna mu bić serce.
— Muszę ci się odwdzięczyć… Pozwól, że się odwdzięczę… — puściła go i otworzyła drzwi do jego pokoju. W półmroku zamajaczył zarys dużego, dwuosobowego łóżka. Podeszła do niego i zapaliła jedną z lampek stojących na stolikach po obu jego stronach.
— No chodź… Zabawimy się… Nie opieraj się… — podeszła do Matta, który zamknął właśnie drzwi.
Pociągnęła go za przód bluzy w kierunku łóżka.
— Nie wiem, czy powinniśmy… Jestem zmęczony… Muszę się najpierw umyć, a i nie wiem, czy to dobry pomysł… — próbował ją od siebie odsunąć. — Nie daj się prosić… — powiedziała łagodnym głosem.
— Naprawdę, chcę się najpierw umyć… I może faktycznie się zabawimy… Przepraszam na chwilę… — wstał i skierował się do łazienki. Zamknął za sobą drzwi i ściągnął ubranie. Odkręcił wodę i poczuł przyjemne odprężenie na całym ciele, jak gorąca, parująca woda rozluźnia mięśnie i przyjemnie masuje te najbardziej zmęczone i obolałe… Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście! Napalona, wyraźnie napalona, piękna brunetka na niego czeka! Rany! Co to będzie za noc, co za noc… Wyszedł spod prysznica, wytarł się grubym, czerwonym ręcznikiem z logo hotelu i ubrał biały, puchaty szlafrok. Otworzył drzwi łazienki i wyszedł. Marta siedziała na łóżku i czekała na niego.
— Choć tutaj… choć do mnie… — wyszeptała. W jej oczach zalśnił blask. Dziwny, czerwony blask… Ale może to tylko się Mattowi wydawało…
— Naprawdę sądzisz, że powinniśmy?
— Nie psuj zabawy… Choć tutaj…
Podszedł do niej i objął czule. Zaczął rozczesywać jej włosy i całować w szyję. Powoli zdjął z niej czerwoną koszulkę…
— Jestem twoja… Jestem twoja… — szeptała. Cała aż drżała, gdy zdjął jej buty, skarpetki i rozpiął guziczek przy dżinsowej miniówce która opadła do jej stóp…
— Rozbierz się, kochany, rozbierz się… Pozwól, że ja to zrobię… — pociągnęła stanowczym ruchem za pasek szlafroka i zrzuciła go z niego. — Daj mi siebie… Chcę ciebie, pragnę…
— Ahhhh… — aż zajęczał, gdy chwyciła jego penis i zaczęła go lizać. Wzięła go do ust i zaczęła ssać z rozkoszą. Po dwóch minutach przerwała, gdy poczuła w ustach tak upragniony smak… Rozpięła stanik. Matt zaczął lizać i całować jej sutki i powoli schodził coraz niżej i niżej obsypując jej ciało pocałunkami… Padła na łóżko, a on zdjął jej majtki. Delikatnie, najpierw dłonią, a potem ustami zaczął ją zaspokajać. Trzymała się kurczowo dłońmi pościeli i jęczała coraz głośniej, w miarę rosnącej rozkoszy… Zamknęła oczy. Było jej tak dobrze…
— Wejdź we mnie, wejdź we mnie… — jedną dłonią rozchyliła swą pochwę, drugą stanowczym ruchem umieściła jego penis w sobie. Matt obrócił się i tym razem to on padł na pościel Zamknął oczy i ścisnął ją za uda. Miarowym ruchem zaczął coraz szybciej w nią wchodzić i wychodzić.
— Tak, tak… Jeszcze, jeszcze… Jaszcze trochę… Nie przerywaj, kochany, nie przerywaaaaaj!!! Ahhhh!… — objęła go za szyję kładąc się na nim. Nie przerywając jedną dłonią chwycił jej pierś i zaczął ssać ją. Było im tak dobrze…
— Jesteś wspaniała, wspaniała… — szeptał przytulając są do siebie. Czuł zapach jej włosów, oczy same mu się zamknęły.
— Teraz jesteś mój! — aksamitny i przyjemny głos Marty zmienił się. Teraz był szorstki, chrapliwy i po prostu zły.
— Co?… Co się dzieje?… — Matt otworzył oczy. Czarne, tłuste, posklejane włosy opadające na nagie ramiona i piersi, bardzo szczupłe ciało, szara skóra, wielkie, błoniaste skrzydła, te potworne, czerwone oczy i twarz wykrzywiona potworną rządzą mordu… Chciał krzyknąć, ale istota uciszyła go kładąc mu kościstą, ozdobioną długimi, czarnymi, brudnymi paznokciami dłoń na ustach. — Teraz jesteś mój!… — strzyga zatopiła w jego szyi długie, zwierzęce, zaostrzone kły. Piekielny ból spowodował, że Mattowi oczy wyszły z orbit i zaszły mgłą. Nie widział już nic, powoli odpływał…
Ból ustał, a wszystko spowiła ciemność…
Marta zdjęła mu z ust dłoń, nie miał już siły krzyczeć. Kilka razy uderzyła w jego brzuch, w końcu udało jej się wbić nieco na lewo od pępka. Mocowała się kilka minut, nim rozerwała z furią jego ciało. Zaczęła pożerać wnętrzności, rozkoszując się każdym kęsem…
W tym momencie wybiła dwunasta…Rozdział 6
„Cofam się pamięcią do chwili, kiedy się to zaczęło, ponieważ wspomnienia to jedyne, co mi pozostało.” — I wciąż ją kocham — Nicholas Sparks
Andre przechadzał się przed Witchcraft Ltd, patrzył na drzwi do sklepu ezoterycznego, co chwila na zegarek. Jego cierpliwość już się powoli wyczerpywała. Westchnął głęboko i oparł się znowu o ścianę. Kompletnie nic się nie działo. Światła w oknach były zgaszone, było cicho, nie licząc jakiegoś hałasu w zaułku, ale był to tylko kot, który przewrócił śmietnik. Nienawidził, gdy było za spokojnie.. Zawsze był narwany, niecierpliwy i łaknął akcji, przygody, dlatego głównie wstąpił do Agencji kilka lat temu. Właściwie to oni pierwsi do niego przyszli.
Opierając się o ścianę Andre pogrążył się we wspomnieniach, a jego oczy zaszły mgłą. Tak, pamiętał ten dzień, aż zbyt dobrze… Mieszkał w Rouen we Francji. Te szczególne kilkanaście godzin były tak irracjonalne, tak nierzeczywiste, że w pierwszej chwili pomyślał, że zwariował. Miał w końcu nielichy powód. Wracał z zakupów… on, jego matka i żona mieszkali na przedmieściach, było późne popołudnie. Miał blisko do sklepu, więc szedł piechotą, ale gdy doszedł do domu zobaczył, że drzwi frontowe zwieszają się smętnie na jednym zawiasie i noszą na sobie ślady wielkich pazurów. Coś ogromnego wyrwało je z futryny i wdarło się do środka. Nigdy nie zapomni tego widoku… Szczątki rozbitej w drzazgi komody, którą widocznie zabarykadowano drzwi, ślady wielkich łap z dwoma palcami na drewnianej podłodze, rozbite fotografie i lampy leżące na szczątkach stolika pod telefon, na jednej ze ścian znów ślady pazurów, czterech, ostrych jak brzytwa pazurów… A gdy wszedł do kuchni zobaczył tą… to coś! Wielkie, ogromne stworzenie z rozłożonymi błoniastymi skrzydłami, długimi, podobnymi, a jednocześnie innymi od króliczych, uszami, dużymi, żółtymi, wściekłymi oczami, obnażone duże, białe zęby, długi ogon, na klatce piersiowej długie, gęste futro, silne nogi i ramiona, dwunożna wysoka na ponad dwa metry istota! Pochylała się nad jego żoną i matką leżącymi na podłodze w kącie zrujnowanej kuchni. Obie już nie żyły… Na samo wspomnienie tego z oczu Andre pociekły łzy… Pamiętał, jak wtedy rzucił się na tą bestię z nożem wziętym z blatu szafki. Nie dbał już o siebie, nie dbał już o nic, liczyło się tylko zabić tą bestię! Potem pamięć odmówiła mu posłuszeństwa, nie było już nic… Tylko tępy ból, gdy uderzył głową o podłogę. Następne, co pamiętał, to słodki smak krwi i pochylającego się nad nim mężczyznę w czarnej koszulce i w kamizelce kuloodpornej i czarnych spodniach, wyglądał jak z jakichś członek sił specjalnych. W kuchni było czterech mężczyzn z karabinami szturmowymi, w czarnych okularach i małymi, bezprzewodowymi słuchawkami w uszach. Potwór leżał na podłodze
na środku kuchni, Andre miał nadzieję, że nie żyje, ale usłyszał tekst jednego z agentów „Mamy gargulca, obezwładniony i uśpiony, i dwa trupy. Przyślijcie wóz po jednego nieprzytomnego… Chwilka, właśnie się ocknął… Opancerzony wóz i zamaskowana karetka, jak najszybciej! Musimy zabrać gargulca i tego faceta, zanim gliny coś zwęszą.” Tak, potem wyjaśnili Andre, kim są i przyjęli go w swoje szeregi… A byli to…
Dźwięk dzwoneczka u frontowych drzwi Witchcraft Ltd wyrwał Andre z zamyślenia. Czujnie wpartywał się w drzwi i czekał, każdy mięsień jego ciała był napięty, a nagły zastrzyk adrenaliny sprawił, że serce zabiło mu szybciej. Nie dawał jednak po sobie nic poznać, stał nadal oparty o ścianę i czekał, co się wydarzy. Ze sklepu wyszedł mężczyzna ubrany w czarny, długi płaszcz z kapturem nasuniętym na twarz tak, że spod niego błyskały tylko wielkie, czarne oczy, przypominające zimne, bezdenne studnie. Ruszył Benedict Street powolnym krokiem w kierunku autostrady A39. Andre nie spuszczał z niego wzroku, by go nie zgubić. Wiedział, że nie może dać po sobie poznać, że go śledzi. Powoli ruszył za nim trzymając się kilkanaście kroków w tyle. Miał bardzo wielką ochotę, by rzucić się na niego i udusić, lecz wiedział, że to zbyt głupi krok. Aleister był zbyt silnym i zbyt niebezpiecznym przeciwnikiem, nawet dla kilku agentów.
Przystanął koło Fairfield Montessori School, gdy Aleister wyciągnął komórkę z kieszeni. Rozejrzał się na boki, ale nie zwrócił uwagi na mężczyznę w garniturze i przeciwdeszczowym płaszczu opartego o murek. Odwrócił się do niego tyłem i rozpoczął rozmowę z kimś jakby nigdy nic. Andre zrobił kilka kroków w stronę Aleistera. Chciał koniecznie wiedzieć, o co chodzi w tej rozmowie, zanim zawiadomi Agencję. Jakby nigdy nic minął go, udał, że zawiązuje sznurowadła i udało mu się usłyszeć strzęp rozmowy.
— Jasne, że tak, przecież ci mówię, zawiadom innych, że kolejny krok wykonamy w Istambule. Tak, tak, udało się, pierwsza część planu została wykonana. Czekajcie na mnie na autostradzie A39, za dwadzieścia minut powinienem tam być. Jak to,
„czemu czekamy”? Nie mogą nas wykryć, przecież wiesz, ze poszczególne kroki muszą mieć co najmniej… — więcej Andre nie usłyszał. Aż zły był na siebie, ale dłużej nie mógł udawać, by nie wzbudzić podejrzeń.
Poszedł trochę dalej, skręcił w Garvins Road i, upewniwszy się, że nikt go nie widzi, oparł się o płot w cieniu. Po chwili widział, jak Aleister minął go nie odwracając nawet głowy. Teraz szybko, było mało czasu.
Wyjął z kieszeni spodni duży, złoty dysk. Przekręcił pokrętło i z przodu urządzenia wysunęła się klawiatura. Szybko wpisał na niej swój kod identyfikacyjny. Niebieski kryształ rozbłysnął i pojawił się hologram liter A.G.E.N.C.Y.
— Andre, i co tam u ciebie, coś nowego? — spytał Monroe uśmiechając się — Wysłaliśmy już agentów, powinni być na tropie strzygi. Niedługo ją dostaniemy, tam, gdzie będzie policja, tam będzie i strzyga. Prawdopodobnie już zabiła.
— Wiem, wiem, dobrze, ale słuchaj… — mówił szybko i czuł jak serce byje mu coraz szybciej i szybciej. Trzeba było działać, szybko, nie było czasu na wstępy!
— Uspokój się, wdech-wydech, no… — mężczyzna cierpliwie czekał, aż jego rozmówca nieco ochłonie.
— Okej… Podsłuchałem rozmowę Aleistera, dzwonił do kogoś. Mówił, że wykonali pierwszą część planu, że następny krok wykonają w Istambule. Jednak muszą poczekać. Wiem tylko, że mają po niego przyjechać za dwadzieścia minut na autostradę A39. — wyrzucił z siebie Andre niemal na jednym wydechu.
— Hmm… Dobrze, bardzo dobrze… — Monroe zamknął oczy i zamyślił się na chwilkę. Miał zdolność tworzenia na poczekaniu planów i potrafił uwzględnić wszystkie za i przeciw. Jak wytrawny szachista, planował w sekundę kilka posunięć do przodu. Dlatego głównie zaszedł tak daleko. Otworzył oczy, zetknął palce dłoni na biurku i rzekł- Dziękuję ci bardzo, wracaj do naszej filii w Londynie, powiadomię ludzi ścigających strzygę, by się tym zajęli… — To nie wystarczy. Poza tym chcę zostać.– pokręcił głową Andre.
— Nie dałeś mi dokończyć. Wyślę wsparcie dwudziestu agentów. Powinni bez problemu pokrzyżować plany Aleistera. Każę im obsadzić okolicę, gdy tylko zobaczą samochody Kręgu. W odpowiednim momencie wkroczą do akcji. A ty… jesteś zmęczony, wracaj do filii i odpocznij, to rozkaz. — uśmiechnął się ukazując białe zęby.
— Oby to wystarczyło… — powiedział nieco powątpiewającym tonem Andre
— Wystarczy, zapewniam cię, wiem, co robię. Aleister będzie nasz. Andre zakończył rozmowę i schował urządzenie do kieszeni.Rozdział 8
„Pamięci nie obowiązuje wzajemność .” — Traktat o łuskaniu fasoli — Wiesław Myśliwski
Od wydarzeń w Glastonbury minęły dwa lata. Fahri wszedł na stołówki szpitala Memorial przy bulwarze Piyalepaşa w Istambule. Spojrzał zmęczonym wzrokiem na wielki, plazmowy telewizor.
Akurat podawano prognozę pogody.
— 12 października 2008 roku zapowiada się pod znakiem słońca i pięknej pogody. Potem, niestety, czeka nas pogorszenie pogody, a w weekend temperatura znacznie się obniży. Uważajcie, jeśli zamierzacie wypłynąć w morze! Silny wiatr może spowodować fale sięgające…
W tym momencie coś się Fahriemu przypomniało. Boże, jak on mógł o tym zapomnieć! Rany! Przecież to już rok, jak ożenił się ze swoją żoną, Eren! A on zapomniał o rocznicy! O rany! I co teraz, co teraz… Szybko wyjął z kieszeni telefon. Na szczęście często bywał w restauracji Günay Restaurant, przy ulicy Poyraz. Szybko wstukał, tak znany mu już numer, i przyłożył telefon do ucha.
— Selam, Vedat! Posłuchaj, jest sprawa… — zaczął Fahri drapiąc się po głowie. Czuł się aż głupio, tak postępując. Zawsze starał się pamiętać, czy to o imieninach, czy to o urodzinach… A teraz zapomniał o rocznicy ślubu! Hańba!
— Selam! To ty, Fahri? Jak się masz? Co mogę dla ciebie zrobić?
— No wiesz… jest taka sprawa… Zapomniałem o rocznicy ślubu… a jest jutro. — w słuchawce nagle dało się słyszeć śmiech. Lekarz uniósł brwi, nieco zaskoczony.
— Oj, przepraszam… Rozumiem cię, rozumiem… Kontynuuj. — restaurator z trudemzachował powagę i odchrząknął.
— Chodzi o to, że muszę zarezerwować stolik na jutro wieczór. I coś specjalnego przygotuj, okej? Najlepiej… — zamyślił się na momencik. O, jego żona bardzo lubiła to francuskie wino… Jak one się nazywały… Bordeaux! — Masz wina Bordeaux?
— Jasne, wino… czerwone, białe, wytrawne?
— Wytrawne.
— Chwilka, zapiszę wszystko… stolik na 19:30, 12 października… Pasuje?
— Tak, dzięki bardzo! Vedat, ratujesz mi życie, stary! — Fahri zakończył rozmowę i głęboko odetchnął. Zerknął na zegar nad plazmą. Czternasta… musiał wracać do pracy.
Jeszcze nie wiedział, że czeka go naprawdę wiele roboty…Rozdział 12
„Na papierze wszystkie plany są jednakowo dobre, jednak rzeczywistość dała dowód swej nieposkromionej pasji, z jaką rozwiewa papiery i drze plany na strzępy.” — Historia oblężenia Lizbony — José Saramago
Ejder skończył rozmowę ze swym podwładnym, pomyślał, że jednak troszkę zbyt pochopnie postąpił, ale trzeba było szybko się dowiedzieć, co się stało, a jak wiadomo, media lgną do masakr jak pszczoły do miodu… Odwrócił fotel w swym biurze na ostatnim piętrze biurowca w Istambule, będącego zakamuflowaną pod postacią zwyczajnej firmy filią Agencji, i wcisnął guzik na pilocie. Na wielkim, czterdziestocalowym, płaskim, plazmowym telewizorze pojawił się serwis informacyjny kanału Yirmidort TV.
Urocza, młoda brunetka z mikrofonem stała na środku autostrady. Była późna noc, ale drogę oświetlały niebieskie i czerwone błyski syren policyjnych i strażackich.
— Znajdujemy się w Istambule, na autostradzie Çevre Yolu. Dzisiaj doszło tu do strasznego wypadku. Prawdopodobnie były to porachunki gangów albo zamach bombowy. Z tego, co się dowiedzieliśmy, dziesięć samochodów marki Chevrolet Suburban, konwój firmy ochroniarskiej w Istambule, zostało doszczętnie zniszczonych przez zamachowca. Nie wiemy, kto nimi jechał ani kogo ochraniali. Wiemy tylko tyle, że kilkanaście osób zostało dosłownie rozerwanych na kawałki.
O, to akurat komendant policji. Panie komendancie, jak pan skomentuje to zdarzenie? Jak doszło do tego nieszczęścia? — podstawiła mikrofon pod nos dosłownie, postawnemu, i raczej zdegustowanemu tą sytuacją, niebieskookiemu człowiekowi z twarzą pooraną zmarszczkami, siwiejącemu już. Zmarszczki podkreśliło szczególnie światło lampy wbudowanej w kamerę. — Na razie ustaliliśmy jedynie to, że użyto granatu, o czym świadczy miejsce eksplozji, oraz odłamki na fragmentach samochodów. Poinformujemy, gdy dowiemy się więcej. Zwołamy konferencję prasową. — Czy ktokolwiek przeżył?
— Wiemy o jednym człowieku, znajduje się obecnie w szpitalu Memorial, niedaleko. Przesłuchamy go, jeśli tylko będzie w stanie odpowiadać na nasze pytania. — komendant policji odszedł. — Zapewniam, będziemy informować państwa na bieżąco o stanie sytuacji. Z Çevre Yolu dla kanału Yirmidort TV mówiła Eren Taspınar.
— Kurwa mać! Kurwa! — przeklął Ejder. Wyłączył telewizor i usiadł za biurkiem. Wyjął z kieszeni złoty dysk i szybko wstukał swój kod identyfikacyjny.
— Cześć, Ejder. Jak sytuacja w Istambule? Dorwaliście Aleistera? — spytał z nadzieją w głosie Monroe, patrząc badawczo na swego rozmówcę. To by oznaczało koniec zmagań z Kręgiem!
— Ahhh… szkoda gadać, Monroe… — pokręcił głową zrezygnowany Ejder.
— Co się stało? — był już wyraźnie zaniepokojony. Pochylił się bardziej do przodu, wpatrzył się jeszcze bardziej badawczo w agenta.
— Mieliśmy pojmać Hirsiga, jak planowano, jeden z agentów, Ilker, miał zatrzymać na autostradzie… Kurt i Cenk mieli być wsparciem. Mieli zatrzymać samochody. Zresztą, znasz plan… Ilker wysadził cały konwój w powietrze, nikt nie przeżył prócz niego, ale Aleistera tam nie było. Ilker jest w szpitalu Memorial. Co teraz robimy?
— Wyślij agentów, by zabrali Ilkera ze szpitala do filii w Istambule, mamy tam przecież oddział medyczny. Dzięki za raport, do roboty.
— Rozkaz. — Ejder wyłączył urządzenie. Czeka ich ciekawy i ciężki dzień…
„Lasciate ogni speranza, voi ch’intrate” La Divina Commedia — Dante Alighieri
Matt wyszedł na Benedict Street w Glastonbury. Nie opuściłby miłego, głośnego i \ciepłego The Mitre, gdyby nie musiał. Niestety, jego wspólnik, Jeff, zadzwonił o barbarzyńsko późnej porze, a w barze nie dało się rozmawiać, więc z konieczności trzeba było wyjść… Klnąc stał na chodniku, który niestety zamienił się już niemal w potok. Ehhh… Kolejny zmarnowany dzień… To śledztwo doprowadzało go już powoli do szału. Niby prosta sprawa, ot, facet znaleziony martwy w hotelu z nożem w plecach, ale to… moment, dziś 9 kwietnia… to się już ciągnie drugi tydzień! Cholera, a postępów jak nie było, tak nie ma! I jeszcze ten pieprzony deszcz!
Pocieszał się jednym — może Jeff będzie miał w końcu coś ciekawego, co ruszy sprawę do przodu. Nie dzwoniłby przecież tylko po to, by zapytać, co słychać… Nie mógł jednak opanować rozgoryczenia.
— Ta przeklęta Anglia! Tylko pada i pada! Przeklinam dzień, w którym tu przyjechałem! Gdyby nie ta sprawa Johnsonów, nigdy bym nie postawił stopy na tej przeklętej wyspie! — niemal krzyczał do telefonu moknąc od stóp do głów.
— Tak, tak… — odezwał się w słuchawce znudzony głos, lekko już poirytowany.– Może jednak skończyłbyś narzekać, co? Przecież wiesz, że to morderstwo przy Ridgeway Gardens może być dla nas, a zwłaszcza dla ciebie, szansą na awans! Chyba warto się trochę pomęczyć i zmoknąć w Anglii, by zostać w końcu komisarzem, nie? Więc weź się w końcu do roboty, Matt! Musimy rozwiązać tą sprawę! — Jeff był już mocno zdenerwowany i słychać było, że ta kawa, którą prawdopodobnie przed chwilą wypił, jeszcze bardziej go pobudziła.
— Wiem… — powiedział zrezygnowany Matt. Co racja, to racja… jemu też zależało na rozwikłaniu w końcu tej sprawy, ale miał już serdecznie dość.
— Weź się w końcu w garść, stary! Co z tobą, do cholery? Chyba dalej ci zależy natym, by w końcu dostać ten przeklęty awans i pracować z dala od tego Higgsona! Wiesz, jaki on jest! A jeśli dostaniesz awans… — widać było, że próbuje zmotywować Matta, a ten awans był jego czułym punktem, więc ten argument musiał odnieść skutek.
— Tak… Wywalę go na zbity pysk! — Matt uśmiechnął się pod nosem. Istotnie, Higgson już zbyt długo był komisarzem… Wiedział, że nikt mu nie zagrozi, więc panoszył się cholernie na komisariacie w Seattle. Jednak, jeśli to on, Matt, zająłby jego miejsce, mógłby w końcu wyrzucić Higgsona. Każdy wiedział, że Higgson nic praktycznie nie robi, tylko siedzi, obżera się pączkami i tylko rozkazuje innym, ale cóż… Był najwyższy stopniem, więc robił, co chciał…
— Słuchaj, mam nowe poszlaki w tej sprawie. Podobno stary George, nim ktoś wbił mu nóż w plecy, miał się spotkać ze swoim prawnikiem. Podobno chciał się rozwieść ze swoją żoną, Daphne. Nie wiem, czemu, ale nie chciał jednak oddać jej połowy majątku, a wiesz przecież, co już ustaliliśmy w tej sprawie.
— Tak, wiem, George miał kilka kont bankowych na Malcie. Podobno miał też ubezpieczenie na życie na sumę miliona dolarów. — Mattowi zalśniły oczy. W końcu coś! W końcu jakiś krok naprzód! Super!
— Mało tego! Powiedział o tym żonie! A z relacji jej byłego faceta wiemy, że była cholernie pazerną babą! Przecież wiesz, że George w testamencie zapisał jej całą kasę i całe odszkodowanie szło na jej konto. — mówił Jeff, równie podekscytowany rychłym zakończeniem śledztwa.
— Moment, mówiłeś, że nie chciał się z nią dzielić majątkiem po rozwodzie, a teraz mi o testamencie mówisz. — powiedział Matt lekko skołowany.
— Ehhh… George miał się spotkać z prawnikiem i przed rozwodem zmienićtestament, ale nie zdążył, bo ktoś go zabił. Połącz fakty. — tłumaczył cierpliwie Jeff.
— Czyli sadzisz, że to ona… — zaczął po chwili Matt. Jego umysł z lekka zamroczony alkoholem dopiero na dobre zaczynał pracować. Testament, ubezpieczenie, rozwód… No tak!
— Ja nie sądzę, ja to wiem! Właśnie po to dzwonię, przyskrzynimy ją! Kobieta mieszkająca w pokoju naprzeciwko, w małym hotelu Pippin, widziała żonę George’a wychodzącą z jego pokoju bardzo szybko i rozglądającą się na boki, jakby coś ukrywając. Zrobiła więc jej zdjęcia na korytarzu, a potem z okna, gdy wsiadała do jakiegoś srebrnego BMW i odjeżdżała. Nie mamy jednak numerów tablicy rejestracyjnej, ale nie szkodzi, to samo BMW stoi przed domem żony George’a. — był naprawdę podekscytowany. W słuchawce słychać było jego kroki po pokoju, nie mógł usiedzieć na miejscu.
— Super! Czyli wystarczy tylko zgarnąć tą kobietę i koniec sprawy, tak? — ucieszył się Matt. Nareszcie wyjedzie z tej przeklętej wyspy i pokaże Higgsonowi co naprawdę jest wart! Będzie musiał go awansować!
— No, tak, tak! Spotkajmy się w The Trackle of Cheese za piętnaście minut, okej? Pokażę ci te zdjęcia, a potem razem pojedziemy przyskrzynić żonę George’a.
Matt zakończył rozmowę i schował komórkę do kieszeni. Super, naprawdę
świetnie! Jeszcze tylko szybka akcja policyjna, postawienie zarzutów i koniec sprawy, i ten upragniony awans na komisarza! Niemal krzyknął z radości, jednak spojrzał przed siebie i mina mu nieco zrzedła.
W dużym, białym oknie sklepu naprzeciwko, z wielkim, białym napisem Witchcraft Ltd na czarnym tle nad wejściem, stał mężczyzna ubrany w czarny, długi płaszcz z kapturem nasuniętym na twarz tak, że spod niego błyskały tylko wielkie, czarne oczy. Te oczy, do złudzenia przypominające dwie, bezdenne studnie, utkwione były dokładnie w oczach Matta.
Ten poczuł, jak przeszył go dreszcz, a włosy zjeżyły się na głowie. Szybko odwrócił wzrok, by uniknąć tych zimnych, czarnych oczu.”Dziwne…” pomyślał. Otrząsnął się i ruszył drogą w kierunku kościoła St John the Baptist.Rozdział 2
„Vexilla regis prodeunt inferni” — La Divina Commedia — Dante Alighieri
Stojąc w oknie Witchcraft Ltd wodził wzrokiem za oddalającym się w kierunku kościoła mężczyzną. W jego czarnych i zimnych oczach pojawiły się czerwone błyski. Odwrócił się od okna i rozejrzał po sklepie.
Półki zastawione grubymi woluminami, oprawionymi w skórę, starymi, zakurzonymi księgami kryjącymi w sobie prastarą wiedzę, na stolikach leżały pod szklanymi kloszami zarówno ludzkie, jak i wielkie, cenne, kryształowe czaszki. Koło lady biegnącej naprzeciwko półek z książkami, a na lewo od drzwi, stały duże, szklane gabloty z talizmanami, amuletami ze srebra i złota oraz dużymi, polerowanymi i szlifowanymi kryształami, lub nieociosanymi kryształami górskimi. Na ścianach za ladą wisiały czarne płachty z namalowanymi na nich pentagramami, Większymi Kluczami Salomona oraz innymi symbolami, wszystko to składało się na specyficzny wystrój i atmosferę sklepu ezoterycznego.
Aleister podszedł do półki z książkami. Zaczął przeglądać tytuły stojących na niej woluminów.
— „Amulety i talizmany”… „Aniołowie i demony”… „Alchemia i moc medytacji”…
„Biała i czarna magia”… „Magija w teorii i praktyce”… — odczytywał tytuły przesuwając po grzbietach książek — Nie ma tego tutaj… Gdzie ta księga? — mówił sam do siebie rozglądając się po sklepie. Przejrzał po kolei wszystkie półki z książkami, obejrzał z bliska kryształowe czaszki i wielkie płachty z symbolami, przyjrzał się kryształowym gablotom, lecz księgi nigdzie nie było. Nie znalazł tego, czego szukał. W końcu wychylił się za ladę i zobaczył stojący na ziemi pod nią kufer.
— Świetnie! Chyba się nie obrazisz, stary, ze to sobie pożyczę? — uśmiechnął się szeroko i spojrzał w kierunku siedzącego pod ścianą za ladą mężczyzny ze związanymi za plecami dłońmi i zakneblowanymi ustami. Próbował coś powiedzieć, ale knebel skutecznie tłumił wszelkie dźwięki.
Aleister zaśmiał się zimnym, szyderczym, całkiem pozbawionym wesołości śmiechem. — Teraz mi gadaj, gdzie klucz, jeśli ci życie miłe! — powiedział wyjmując z kieszeni długi, zakrzywiony sztylet i przykładając go do szyi siwiejącego już, przerażonego mężczyzny. Wyjął knebel z jego ust i czekał na odpowiedź patrząc z satysfakcją prosto w jego rozszerzone ze strachu niebieskie oczy.
— D....d...dobrze, tylko nie rów mi k-krzywdy! — wyjąkał pięćdziesięciolatek — Klucz jest tu, w mojej lewej kieszeni. — wskazał brodą w stronę kieszonki swojej koszuli. Aleister wyciągał dłoń i sięgnął do kieszeni na piersi. Wyjął z niej mały, złoty kluczyk. Odwrócił się do małego, starego kuferka, włożył kluczyk do zamka i przekręcił. Zamek szczęknął i kuferek był otwarty.
— Dzięki za współpracę, jeszcze mi się przydasz.
— A-ale… — dalszą część zdania stłumił knebel. Aleister odwrócił się do drewnianej skrzyneczki i ostrożnie uniósł wieko. W środku, na czerwonym materiale wyścielającym wnętrze, leżała oprawiona w skórę księga. Była bardzo wiekowa, złote litery na okładce, układające się w napis Necronomicon, niemal całkiem wyblakły, a stara, czarna skórzana okładka była już mocno zniszczona. Zachował się tylko wyraźny zarys Czarnego Pentagramu na okładce.
Ostrożnie, by jej nie uszkodzić, Aleister wyjął ją z kuferka i położył na ladzie. Tak, tego potrzebował, tego tak długo szukał! W końcu cała wiedza z tej starej, cennej księgi będzie należeć wyłącznie do niego! Tylko do niego! Zaśmiał się głośno. Nie mógł już ukrywać podniecenia, które go ogarnęło. W końcu plan zacznie się ziszczać. Po tylu latach bezowocnych poszukiwań w końcu to on, Aleister Hirsig, nikt inny, dokona tego, czego nie dokonał nikt z Kręgu!
Otworzył księgę i zaczął przerzucać stare, pożółkłe, pergaminowe stronice. Rytuały, opisy bestii, starożytne zaklęcia… Pomyśleć tylko, że tak prastara, cenna wiedza mogła przepaść na wieki! Wiedział dokładnie, czego szuka — czegoś, co zrealizuje pierwszą część planu. W końcu znalazł to, czego szukał.
— Istoty pożywiające się siłą życiową ludzi istniały już w czasach Starożytnego Rzymu. Mogą się pożywić na każdym, ale preferują dzieci, gdyż spiritus vitae ich jest silniejsze. Dzieci, jakimi się pożywia, najpierw zapadają w śpiączkę, a potem umierają. Gdy nie poluje przybiera ludzką postać, najczęściej, ale nie jest to regułą, jest to stara kobieta. Pokonać strzygę można rudą żelaza, jednak tylko wtedy, kiedy je, ponieważ tylko wtedy jest bezbronna i tylko wtedy działa na nią jakakolwiek broń. W innym przypadku wszelkie rodzaje broni zawodzą. Strzygami zostawały dusze ludzi, którzy urodzili się z dwiema duszami, dwoma sercami i podwójnym szeregiem zębów, z czego ten drugi był słabo zauważalny. Uważano także, iż strzygą jest noworodek, który urodził się z wykształconymi zębami. Gdy już rozpoznano strzygę za pierwszego życia, przepędzano ją z ludzkich siedzib. Strzygi ginęły zazwyczaj w młodym wieku, gdy jednak jedna dusza odchodziła, druga żyła dalej i aby przetrwać musiała polować. Strzyga wysysała krew dzieciom i powodowała u nich śpiączkę prowadzącą do śmierci lub wyżerała wnętrzności. Zazwyczaj poza polowaniem chodziło o zemstę za krzywdy wyrządzone podczas pierwszego żywota. Strzygi potrafiły zadowolić się przez jakiś czas także krwią zwierząt. Podobnie jak inne stwory tego typu, strzygę należało trwale unieruchomić poprzez spalenie lub powbijanie gwoździ albo pali w różne części ciała. — przeczytał i poczuł, że serce zabiło mu szybciej. Spojrzał na rycinę przedstawiającą istotę z wielkimi, błoniastymi skrzydłami, ostrymi, zakrzywionymi pazurami u dłoni i twarzą wykrzywioną wściekłością i otoczoną długimi, brudnymi włosami. Idealnie!
Aleister przewertował jeszcze kilka stronic księgi i znalazł opis odpowiedniego rytuału.
— Krwią niewinnego nakreślić krąg, wpisać w niego Czarny Pentagram tak, by jegopojedynczy wierzchołek zwrócony był na wschód. Na wierzchołkach pentagramu ustawić czarne świece. Ofiarę umieścić w kręgu zwróconą twarzą na wschód. Powtarzać formułę: „Duszo wydarta bezprawnie z ciała, wróć! Duszo, za odmienność zabita, wróć! Przyjmij tą ofiarę, stań się mi poddaną! Zemścij się, duszo zabita bezprawnie! Wróć w tą godzinę, niech zemsta twa dopełni się!” — poczuł, jak serce zabiło mu szybciej. Teraz ten skrupulatnie układany plan, dopracowywany przez lata, miał naprawdę szansę się ziścić! Zamknął ostrożnie grubą księgę i spojrzał na siedzącego na ziemi sklepikarza. Uśmiechnął się szeroko obnażając długie, ostro zakończone, jakby specjalnie spiłowane i zaostrzone zęby. Czarne, zimne, bezdenne oczy pierwszy raz zalśniły naprawdę krwawym blaskiem. Pochylił się nad siwiejącym mężczyzną, silnym chwytem zacisnął dłoń na ramieniu, pociągnął i powalił go na brzuch. chwycił brutalnie za związane z tyłu dłonie. Pociągnął go po podłodze w stronę drzwi za ladą, prowadzących do piwnicy. Nic sobie nie robił z jęków i skowytów mężczyzny i jego prób wyrwania się. Nic to nie dało.
— Zamknij się, śmieciu! Jesteś narzędziem, a narzędzia nie jęczą! — zaśmiał mu się w twarz i splunął. Aleister uwielbiam strach swych ofiar, uwielbiał go czuć, smakować, nim z nimi w końcu skończy.
Otworzył szarpnięciem drzwi.
Zobaczył strome, drewniane schody schodzące prosto w ciemność. Silnym ruchem zepchnął przerażonego człowieka w mrok piwnicy. Zatrzasnął drzwi i wrócił do lady. Świece, czarne świece… gdzieś tu muszą być… — pochylił się pod ladę i wyjął pięć czarnych, długich świec. Otworzył ponownie drzwi do piwnicy, wszedł do środka i z trzaskiem je za sobą zamknął. Już się cieszył na samo spotkanie ze strzygą. Zaczął schodzić w mrok niemal nic nie widząc. Jakieś pudła z książkami pod ścianami, jakiś zardzewiały rower, pełno kurzy i brudu i ten śmieć leżący nieprzytomny na ziemi. Złamał chyba nogę, trudno. I tak nic nie znaczy.
— Pieprzony mrok! Do jasnej cholery, Ignis! — z uniesionej na wysokość klatki piersiowej dłoni uniosły się tysiące małych, jaskrawo świecących drobinek. Zbiły się w kulę i w jednej chwili zapłonęły prawdziwym ogniem. — No, nie będzie się palić wiecznie, ale zawsze da mi to dość czasu… — mruknął Aleister do siebie. Bardziej lubił mrok, niż światło, lecz cóż począć… czasami trzeba rzucić na pewne sprawy nieco światła. Wypuścił powoli płonącą kulkę, a ona zawisła nad dużym, pustym, zakurzonym placem na środku piwnicy.
Podszedł do leżącego na ziemi mężczyzny i złapał go za koszulę na piersiach i zaczął wlec nieprzytomnego po ziemi aż na środek piwnicy, gdzie go zostawił. Pora zaczynać… Aleister rzucił świece na ziemię i wyjął zza pazuchy długi, zakrzywiony, srebrny sztylet. Przeciął więzy na przegubach siwiejącego mężczyzny. Złapał za prawe przedramię i wbił nóż tak mocno, że ostrze przebiło na wylot ramię. Sklepikarz się ocknął i zaczął się wić wydając z siebie stłumione jęki bólu. Próbował wstać, ale złamana noga i kolano Alesteira przygniatające jego klatkę piersiową do ziemi skutecznie mu to uniemożliwiły.
— Ani drgnij, łajzo! Ani drgnij! — syknął patrząc prosto w pełne lęku i trwogi niebieskie oczy. Nie musiał tego jednak mówić, mężczyznę skutecznie paraliżował strach. Aleister schował sztylet i pozwolił, by na dłonie spłynęła jasna, lepka krew. Wstał, odszedł parę kroków i nakreślił na ziemi pentagram odwracając się plecami do ofiary. Potem wrócił, ustawił na rogach pentagramu czarne świece i podpalił. Chwycił krwawiącego i umęczonego człowieka za zakrwawione ramie i postawił na nogi. Gdyby go nie trzymał, upadłby na zakrwawioną podłogę. Poprowadził go na środek pentagramu i tam zostawił go skierowanego twarzą na wschód.
Aleister stanął poza kręgiem i krzyknął unosząc dłonie, z których wytrysnęły miliony świetlistych drobinek:
— Duszo wydarta bezprawnie z ciała, wróć! Duszo, za odmienność zabita, wróć! Przyjmij tą ofiarę, stań się mi poddaną! Zemścij się, duszo zabita bezprawnie! Wróć w tą godzinę, niech zemsta twa dopełni się!
Świetliste drobinki zbiły się w olbrzymią kulę wypełniającą całe wnętrze pentagramu i skrywającą wszystko, co w nim było, w swoim wnętrzu. Ogromna kula zaczęła wirować coraz szybciej i szybciej, widać było że coś się dzieje w jej wnętrzu, jej powierzchnia zaczęła coraz bardziej świecić i wibrować. Blask oślepiał, Aleister zakrył oczy i odwrócił wzrok, mimo to wciąż widział pod powiekami światło. Nagle całą piwnicę wypełnił przeciągły krzyk bólu. Wszystko ustało, blask zniknął. Aleister otworzył oczy i spojrzał w kierunku pentagramu.
Zobaczył leżące na ziemi ciało sklepikarza potwornie zmasakrowane. Klatka piersiowa rozerwana i otwarta, twarz zastygła w wyrazie bólu i przerażenia była ledwie rozpoznawalna, biegły przez nią trzy długie, głębokie rany. Oczy, a właściwie jedno, gdyż drugie już wypłynęło, było puste. Sklejone od krwi siwe włosy ciągnęła w górę wielka, czarna, niemal trupia dłoń z długimi, brudnymi paznokciami. Dłoń ta należała do okropnej, odrażającej bestii… Na jej widok
Aleister uśmiechnął się szeroko. Czarne, sklejone włosy opadające na nagie ramiona i piersi, chude ciało, tak szczupłe, że widać było żebra i kości, szara skóra, która nigdy nie widziała promieni słonecznych, wielkie, błoniaste skrzydła, zapadnięta twarz, wykrzywiona w wyrazie bezgranicznej nienawiści, te potworne, czerwone oczy, te ostre kły, które istota właśnie wbiła w szyję martwego człowieka i zaczęła chłeptać jego krew…
To wszystko sprawiało, że Aleistera przeszył dreszcz podniecenia i zadowolenia. Z taką bestią na usługach można było w końcu rozpocząć realizację planu.
Strzyga wypuściła z ręki głowę nieboszczyka, która z pluskiem upadła w kałużę krwi. Podniosła się z ziemi i zaczęła iść w jego stronę. Gdy znalazła się o kilka kroków od niego uśmiechnęła się potwornie eksponując długie, zwierzęce zęby.
— Aaaa… więc to ty mnie przywołałeś… — odezwała się nadzwyczaj przyjemnym głosem, obeszła go dookoła i objęła od tyłu przesuwając po jego klatce piersiowej dłońmi. — Miło w końcu być znów tutaj… Rozkazuj… — szepnęła mu do ucha.
Aleister patrzył na nią z mieszaniną zaskoczenia, ale i satysfakcji na twarzy. Uśmiechnął się szeroko.
— Dopadnij dla mnie kilku ludzi… muszą umrzeć nim wybije północ. Kogo mam zabić?
Nieważne, kogo… wybierz, kogo zechcesz… Bylebyś zdążyła w godzinę. Musi umrzeć co najmniej jeden człowiek. Zrób to tak, by nie było świadków, nie możesz zabić na środku ulicy czy w miejscu, gdzie będzie wiele osób. Najlepiej gdy będziesz z nim sam na sam. — powiedział Aleister.
Strzyga skinęła głową. Odstąpiła od niego i wyszła z piwnicy.
W tym samym momencie zgasła ognista kula pod sufitem i piwnica pogrążyła się w ciemności. Jedynym źródłem światła były czarne świece. Zdmuchnął je i skierował się do wyjścia i zaczął wchodzić po schodach. Wyszedł z piwnicy i zatrzasnął drzwi do niej. Rozejrzał się po sklepie.
Jedyną postacią, jaką zobaczył w pogrążonym w mroku sklepie była wysoka, piękna, długowłosa brunetka o wielkich, zielonych oczach ubrana w czerwoną koszulkę z krótkim rękawem i w dżinsową mini. Wyglądała na najwyżej dwadzieścia lat.
Panie… — ukłoniła się przed nim.
— Idź, strzygo, i zabijaj dla mnie! — rozkazał Aleister. Po chwili było słychać trzask drzwi i czysty dźwięk dzwoneczka nad drzwiami Witchcraft Ltd.Rozdział 3
„Z cichego świata w światy wiecznie drżące w nową dziedzinę, nieśmiertelnie ciemną.” La Divina Commedia — Dante Alighieri
Mężczyzna w garniturze i płaszczu przeciwdeszczowym stojący po drugiej stronie ulicy, przed pubem, odprowadzał wzrokiem piękną, długowłosą brunetkę. On jednak nie dał się nabrać na tą powierzchowną piękność. Dysponował pewną szczególną zdolnością — potrafił zobaczyć to, co ukryte przed wzrokiem normalnego człowieka. Widział, co jest ukryte pod tą powierzchownością — strzyga. Wiedział, co musi teraz zrobić. Wyjął z kieszeni spodni okrągłe urządzenie. Był to duży, złoty dysk pokryty na obwodzie runami. W samym środku dysku znajdował się duży, niebieski kryształ. Mężczyzna dotknął małego, okrągłego pokrętła na boku dysku. Przekręcił to pokrętło i z przodu urządzenia wysunęła się mała klawiaturka. Wstukał na niej swój kod identyfikacyjny i postawił urządzenie na pobliskim śmietniku. Niebieski kryształ rozbłysnął i pojawił się hologram liter A.G.E.N.C.Y. Po chwili ten hologram ustąpił miejsca hologramowi czarnoskórego, łysego mężczyzny. Był jeszcze młody, miał najwyżej 30 lat. Dłonie splótł na biurku i spojrzał z uśmiechem na stojącego przed nim w garniturze i płaszczu przeciwdeszczowym człowieka.
— André Apollinaire! Jak twoja misja w Glastonbury? — pochylił się nieco do przodu, by lepiej móc widzieć rozmówcę.
— Nie najlepiej, Monroe, nie najlepiej! — pokręcił głową Andre. — Mamy tu strzygę.
Tego jestem pewny. Akurat stoję przed Witchcraft Ltd, z którego wyszła. — spojrzał na front sklepu ezoterycznego.
— Jesteś tego absolutnie pewny? — spytał Monroe, szare oczy rozszerzyły mu się z zaciekawienia i uśmiechnął się szeroko obnażając białe zęby.
— Całkowicie pewny. Ma wygląd młodej, pięknej brunetki. Ale to marne przebranie. — potwierdził kiwając głową. — Co robimy?
— Hmmm.. — założył ręce na piersiach i zastanowił się długo. Z jednej strony, jeśli strzyga jest na wolności, na pewno zacznie zabijać. Więc ona powinna być priorytetem, ale nie można przecież zapomnieć, ze tu chodzi o Aleistera Hersiga… Więc będzie trzeba bardzo uważać…
— Co robimy? — powtórzył pytanie Andre.
— Ty idziesz za strzygą. Nie spuść z niej oczu, zrozumiałeś? Nie możesz jej zgubić! No właśnie… — spuścił oczy i zaczął niepewnie szurać nogą po bruku. Widać było, że coś poszło już nie tak.
— Zgubiłeś ją? — upewniał się czarnoskóry mężczyzna, lecz dobrze już znał odpowiedź.- Tak. Ktoś będzie ją musiał wytropić za mnie. Może ja zostanę, gdzie jestem i będę pilnował tego sklepu? Wiem przecież, że Aleister tu jest i w razie czego ruszę za nim. — zaproponował, licząc w duchu, że ta inicjatywa jakoś ukryje to, że zgubił krwiożerczego, zmiennokształtnego potwora w środku miasta.
— Dobrze, zostań, gdzie jesteś. Tylko nie rób głupstw! Wiesz, że sam nie pokonasz Aleistera!.- wolał mu przypomnieć, zważywszy na to, że ostatnio podczas starcia z Ruogarou pokonał je w pojedynkę, odciągając je od innych agentów. Odważne, ale głupie posunięcie.
— Wiem, że go nie pokonam. Dam znać w razie czego. — wyłączył urządzenie i włożył je do kieszeni. Z ramionami skrzyżowanymi na piersiach oparł się o ścianę.Rozdział 4
„ każdy cenny klejnot przyciąga do siebie zbrodnię.” — Arthur Conan Doyle — Przygody Sherlocka Holmesa (Błękitny karbunkuł)
Była już dwudziesta trzecia. Jeff siedział przed The Trackle of Cheese i czekał na Matta. Co chwila zerkał na zegarek i patrzył w górę i w dół ulicy.
— Gdzie on się, u licha, podziewa? Miał tu być przecież piętnaście minut temu! Do jasnej cholery, było mówione „Spotkajmy się za 15 minut!” to za piętnaście! A nie
za trzydzieści! — zaklął pod nosem i zaczął przerzucać zdjęcia leżące przed nim na stoliku. Srebrne BMW, do którego wsiada blondynka w białym płaszczu, ta sama blondynka rozglądająca się lękliwie na boki na korytarzu, biegnąca chyłkiem przez ulicę do samochodu… Taa… Ciekawe, jak się skończy ta cała sprawa. Chyba dowody są dość mocne, lecz trzeba jeszcze wszystko potwierdzić. Na nożu nie było odcisków palców Daphne,. Ale tu widać, że ma białe skórzane rękawiczki.
Trzeba tylko zdobyć nakaz przeszukania jej domu i wtedy sprawa jest zakończona. I w końcu odpocznie… I on, i Matt.
Odrzucił zdjęcia. Czuł się już naprawdę senny. Przecierał oczy ze zmęczenia.
Jeszcze raz rozejrzał się naokoło. Ulica była pusta, nie licząc pewnej staruszki idącej gdzieś, chyba w kierunku kościoła. Matta nigdzie nie było widać. Jeff wypił kieliszek zamówionego wcześniej wina, lecz niezbyt go to rozbudziło.
— Hmmm… A może by tak kawę zamówić? — zastanawiał się, ale właśnie zobaczył idącego ku niemu Matta. Poderwał się z krzesła i ruszył w jego stronę z wściekłą miną.
— Do jasnej cholery, miałeś tu być piętnaście minut temu, co to ma, do kurwy nędzy, znaczyć?! — Jeff nie potrafił już pohamować złości. Był zmęczony, śpiący, a ten kretyn każe na siebie jeszcze czekać! Niech go szlag!
— Ej, opanuj się, okej?! Spóźniłem się, i co z tego? Rany! — Matt był zaskoczony nagłym wybuchem złości swojego wspólnika.
— Jak to co? Jest dwudziesta trzecia, a ty jeszcze sobie spacerkiem idziesz! Niespałem od 40 godzin! — krzyknął na niego obryzgując go śliną.
— A ja to niby co, mam czas na odpoczynek?! Kurwa! Dawaj już lepiej te pieprzone zdjęcia! — podszedł do stolika i ciężko opadł na krzesło. Lubił pracować z Jeffem, ale zbyt dobrze wiedział, jak długie sprawy i brak snu na niego działają. Jeśli nie spał dłużej niż dwadzieścia sześć godzin, robił się cholernie nerwowy. A im więcej kawy wypił, by się jakoś trzymać, tym bardziej puszczały mu nerwy.
— Taak… Dobra, przepraszam. Wiesz, jak jest. Jestem zestresowany. Przepraszam cię, stary. — próbował usprawiedliwić się Jeff. Matt tylko machnął ręką, przyzwyczaił się już do takiego zachowania partnera.
Oboje pochylili się nad zdjęciami.
— Tutaj masz Daphne, jak wychodzi z tego pokoju w hotelu Pippin. Przyjrzyj się jej rękawiczkom, jak je próbuje ukryć i ściągnąć. — wyjaśniał Jeff analizując pierwsze zdjęcie.
— Rzeczywiście… Czekaj, daj tu trochę światła, lepiej się przyjrzę… — wziął od wspólnika małą latarkę i przyjrzał się uważnie zdjęciu. Po chwili widział coś, co spowodowało, że mimowolnie się uśmiechnął.- Patrz tutaj, na lewej rękawiczce… Widzisz? Nierozważnie użyła białych rękawiczek, myślała, że, jeśli je ubierze, nie będzie dowodów. Ale patrz tutaj… Widzisz? — wskazał na małą plamkę na zdjęciu.
— Stary, mamy ją! — ucieszył się Jeff. Istotnie, na rękawiczce widać było ślady świeżej krwi.
Odsunął na bok to zdjęcie i wziął trzy następne. Tym razem było to srebrne BMW z różnych ujęć.
— Cholera, nie widać tablicy… Skąd masz te zdjęcia w ogóle, co?
— Mówiłem ci. Zrobiła je jedna kobieta mieszkająca w pokoju naprzeciwkoGeorge’a, naszego denata.
— Okej… Przesłuchałeś już ją? Może pamięta numery BMW? — dopytywał się Matt.
— Niestety. — Jeff pokręcił głową — Wiem, ze chciałbyś, jak zwykle, mieć silne niepodważalne dowody, ale serio, to, co tu mamy, w zupełności nam wystarczy.
— Skoro tak mówisz… — przeciągnął się na krześle.
— Stary, i ty, i ja musimy odpocząć. Jutro idziemy do Daphne i kończymy tą sprawę. A potem dostaniesz awans.
— Wiem, wiem… — podniósł się z krzesła. Uśmiechnął się patrząc w oczy zmęczonego wspólnika. — Wyglądasz jak śmierć na chorągwi!
— Taa… No, to w każdym razie do jutra. — uścisnęli sobie dłonie i ruszyli w dwóch różnych kierunkach — Jeff w kierunku Chickwell Street, do Parsnips, a Matt wrócił drogą w kierunku kościoła. Żaden z nich jeszcze nie wiedział, że nigdy już się nie spotkają.Rozdział 5
Wysoka, piękna, długowłosa brunetka ubrana w czerwoną koszulkę z krótkim rękawkiem i w dżinsową mini szła w kierunku kościoła St John the Baptist. Wiedziała, co musi zrobić. Może powierzchownie wyglądała jak człowiek, ale jej czarna dusza płonęła rządzą mordu. Było mało czasu, naprawdę mało, by zabić… Poza tym ulica była pusta… Nie mogła zawieść swego mistrza, musiała kogoś upolować… Kogokolwiek, gdziekolwiek, jakkolwiek! Byle zabić, rozszarpać, rozszarpać!
Rozglądała się niespokojnie na boki. Nikogo! Odwróciła się w kierunku, z którego przyszła. Pusto. Co robić? Może znajdzie się ktoś, jeśli pójdzie przed siebie… Nikogo, nikogo… Rozglądała się na boki, zaglądała w zaułki licząc, że w cieniu zamajaczy ludzka sylwetka, ale nikogo nie widziała. Już była bliska płaczu, odrzucała od siebie jakąkolwiek myśl o tym, co może się stać, jeśli zawiedzie… Przecież Aleister ją rozszarpie! Wyrwie jej żywcem serce! Nie może zawieść, nie może, nigdy… Tak! Za kurtyną deszczu zamajaczył zarys postaci. Ktoś szedł w jej stronę… Jakiś młody, ubrany w przetarte na kolanach dżinsy i bluzę z kapturem mężczyzna szedł powoli ulicą. Widząc ją przystanął i rzucił jej badawcze spojrzenie zmęczonych, brązowych oczu. Odrzucił kaptur, miał czarne, krótkie włosy.
— Co taka ślicznotka robi sama na deszczu? — zagadał uśmiechając się. — JestemMatt, a ty?
— Marta… — wymyśliła na poczekaniu. To jej szansa! — Zgubiłam się i nie mam gdzie spać… — ukryła twarz w dłoniach.
— Spokojnie, spokojnie… — pogładził ja po włosach odgarniając sklejone od deszczu kosmyki z jej czoła. Spojrzał w jej duże, zielone oczy. Była bardzo piękna, a łzy przyklejone do jej rzęs tylko dodawały jej uroku. — Zatrzymałem się w hotelu Hawthorns. Możesz iść tam ze mną, na pewno znajdzie się jakiś wolny… — nie dokończył zdania, bo dziewczyna zarzuciła mu ręce na szyję i objęła go mocno.
— Dziękuję ci, dziękuję! Co ja bym bez ciebie zrobiła? Mam niebywałe szczęście, że na ciebie trafiłam!
— Nie… Nie ma za co dziękować… — wyszeptał zmieszany Matt. Objął ją ramieniem i ruszyli drogą mijając kościół, aż skręcili w Northload Street, minęli rynek i po kilku minutach stanęli przed białym, piętrowym budynkiem z czarnym szyldem nad wejściem, z żółtym napisem „Hawthorns Bar, Restaurant, Accommodation”.
Matt otworzył drewniane drzwi i przytrzymał je przepuszczając przed sobą Martę. Znaleźli się w dużym pomieszczeniu, gdzie za kontuarem siedział łysiejący już, wiecznie uśmiechnięty sześćdziesięciolatek. Nad kontuarem wisiały metalowe kufle do piwa, na stole za właścicielem stały różne butelki i szklanki, na blacie leżał stos menu i stały dozowniki do piwa, a stare, żelazne kinkiety oświetlały wszystko słabym światłem. Z baru można było przejść do restauracji, a schody prowadziły do pokojów hotelowych.
— Witam ponownie! Pan już wrócił? — spytał właściciel.
— Owszem, owszem… Czy znajdzie się wolny pokój dla mojej towarzyszki? — spytał wskazując ręką na Martę.
— Oczywiście, znajdzie się pokój. Naprzeciwko pańskiego jest jeden wolny. Proszę, oto klucze. Płaci pan jak zwykle, rano. — teraz zwrócił się do dziewczyny — Pani również, 75 funtów ze śniadaniem za podwójny pokój. — przerwał na chwilę — Lub 45 funtów za pojedynczy pokój, ale bez śniadania. Ten, który pani oferuję jest podwójny.
— Ja zapłacę. Ta pani jest moim gościem.
— Przecież nie możesz! I tak już dość dla mnie zrobiłeś! — zdenerwowała się.
— Nie, jesteś moim gościem, bez gadania! — powiedział głośno Matt, ale uśmiechnął się do niej szeroko. Ona bardzo mu się podobała. Chciał więc zrobić wszystko, by i ona go polubiła. — Dobrze, niech będzie. — skinęła głową z wdzięcznością i odebrała klucze. Zaczęli wchodzić po schodach. Stanęli w końcu przed białymi drzwiami do swoich pokojów. Matt już chciał wejść, trzymał już dłoń na klamce, gdy poczuł na ramieniu delikatny dotyk. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Martą. Stali tak blisko, że dzieliło ich raptem kilka centymetrów. Objęła go delikatnie, poczuł, że szybciej zaczyna mu bić serce.
— Muszę ci się odwdzięczyć… Pozwól, że się odwdzięczę… — puściła go i otworzyła drzwi do jego pokoju. W półmroku zamajaczył zarys dużego, dwuosobowego łóżka. Podeszła do niego i zapaliła jedną z lampek stojących na stolikach po obu jego stronach.
— No chodź… Zabawimy się… Nie opieraj się… — podeszła do Matta, który zamknął właśnie drzwi.
Pociągnęła go za przód bluzy w kierunku łóżka.
— Nie wiem, czy powinniśmy… Jestem zmęczony… Muszę się najpierw umyć, a i nie wiem, czy to dobry pomysł… — próbował ją od siebie odsunąć. — Nie daj się prosić… — powiedziała łagodnym głosem.
— Naprawdę, chcę się najpierw umyć… I może faktycznie się zabawimy… Przepraszam na chwilę… — wstał i skierował się do łazienki. Zamknął za sobą drzwi i ściągnął ubranie. Odkręcił wodę i poczuł przyjemne odprężenie na całym ciele, jak gorąca, parująca woda rozluźnia mięśnie i przyjemnie masuje te najbardziej zmęczone i obolałe… Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście! Napalona, wyraźnie napalona, piękna brunetka na niego czeka! Rany! Co to będzie za noc, co za noc… Wyszedł spod prysznica, wytarł się grubym, czerwonym ręcznikiem z logo hotelu i ubrał biały, puchaty szlafrok. Otworzył drzwi łazienki i wyszedł. Marta siedziała na łóżku i czekała na niego.
— Choć tutaj… choć do mnie… — wyszeptała. W jej oczach zalśnił blask. Dziwny, czerwony blask… Ale może to tylko się Mattowi wydawało…
— Naprawdę sądzisz, że powinniśmy?
— Nie psuj zabawy… Choć tutaj…
Podszedł do niej i objął czule. Zaczął rozczesywać jej włosy i całować w szyję. Powoli zdjął z niej czerwoną koszulkę…
— Jestem twoja… Jestem twoja… — szeptała. Cała aż drżała, gdy zdjął jej buty, skarpetki i rozpiął guziczek przy dżinsowej miniówce która opadła do jej stóp…
— Rozbierz się, kochany, rozbierz się… Pozwól, że ja to zrobię… — pociągnęła stanowczym ruchem za pasek szlafroka i zrzuciła go z niego. — Daj mi siebie… Chcę ciebie, pragnę…
— Ahhhh… — aż zajęczał, gdy chwyciła jego penis i zaczęła go lizać. Wzięła go do ust i zaczęła ssać z rozkoszą. Po dwóch minutach przerwała, gdy poczuła w ustach tak upragniony smak… Rozpięła stanik. Matt zaczął lizać i całować jej sutki i powoli schodził coraz niżej i niżej obsypując jej ciało pocałunkami… Padła na łóżko, a on zdjął jej majtki. Delikatnie, najpierw dłonią, a potem ustami zaczął ją zaspokajać. Trzymała się kurczowo dłońmi pościeli i jęczała coraz głośniej, w miarę rosnącej rozkoszy… Zamknęła oczy. Było jej tak dobrze…
— Wejdź we mnie, wejdź we mnie… — jedną dłonią rozchyliła swą pochwę, drugą stanowczym ruchem umieściła jego penis w sobie. Matt obrócił się i tym razem to on padł na pościel Zamknął oczy i ścisnął ją za uda. Miarowym ruchem zaczął coraz szybciej w nią wchodzić i wychodzić.
— Tak, tak… Jeszcze, jeszcze… Jaszcze trochę… Nie przerywaj, kochany, nie przerywaaaaaj!!! Ahhhh!… — objęła go za szyję kładąc się na nim. Nie przerywając jedną dłonią chwycił jej pierś i zaczął ssać ją. Było im tak dobrze…
— Jesteś wspaniała, wspaniała… — szeptał przytulając są do siebie. Czuł zapach jej włosów, oczy same mu się zamknęły.
— Teraz jesteś mój! — aksamitny i przyjemny głos Marty zmienił się. Teraz był szorstki, chrapliwy i po prostu zły.
— Co?… Co się dzieje?… — Matt otworzył oczy. Czarne, tłuste, posklejane włosy opadające na nagie ramiona i piersi, bardzo szczupłe ciało, szara skóra, wielkie, błoniaste skrzydła, te potworne, czerwone oczy i twarz wykrzywiona potworną rządzą mordu… Chciał krzyknąć, ale istota uciszyła go kładąc mu kościstą, ozdobioną długimi, czarnymi, brudnymi paznokciami dłoń na ustach. — Teraz jesteś mój!… — strzyga zatopiła w jego szyi długie, zwierzęce, zaostrzone kły. Piekielny ból spowodował, że Mattowi oczy wyszły z orbit i zaszły mgłą. Nie widział już nic, powoli odpływał…
Ból ustał, a wszystko spowiła ciemność…
Marta zdjęła mu z ust dłoń, nie miał już siły krzyczeć. Kilka razy uderzyła w jego brzuch, w końcu udało jej się wbić nieco na lewo od pępka. Mocowała się kilka minut, nim rozerwała z furią jego ciało. Zaczęła pożerać wnętrzności, rozkoszując się każdym kęsem…
W tym momencie wybiła dwunasta…Rozdział 6
„Cofam się pamięcią do chwili, kiedy się to zaczęło, ponieważ wspomnienia to jedyne, co mi pozostało.” — I wciąż ją kocham — Nicholas Sparks
Andre przechadzał się przed Witchcraft Ltd, patrzył na drzwi do sklepu ezoterycznego, co chwila na zegarek. Jego cierpliwość już się powoli wyczerpywała. Westchnął głęboko i oparł się znowu o ścianę. Kompletnie nic się nie działo. Światła w oknach były zgaszone, było cicho, nie licząc jakiegoś hałasu w zaułku, ale był to tylko kot, który przewrócił śmietnik. Nienawidził, gdy było za spokojnie.. Zawsze był narwany, niecierpliwy i łaknął akcji, przygody, dlatego głównie wstąpił do Agencji kilka lat temu. Właściwie to oni pierwsi do niego przyszli.
Opierając się o ścianę Andre pogrążył się we wspomnieniach, a jego oczy zaszły mgłą. Tak, pamiętał ten dzień, aż zbyt dobrze… Mieszkał w Rouen we Francji. Te szczególne kilkanaście godzin były tak irracjonalne, tak nierzeczywiste, że w pierwszej chwili pomyślał, że zwariował. Miał w końcu nielichy powód. Wracał z zakupów… on, jego matka i żona mieszkali na przedmieściach, było późne popołudnie. Miał blisko do sklepu, więc szedł piechotą, ale gdy doszedł do domu zobaczył, że drzwi frontowe zwieszają się smętnie na jednym zawiasie i noszą na sobie ślady wielkich pazurów. Coś ogromnego wyrwało je z futryny i wdarło się do środka. Nigdy nie zapomni tego widoku… Szczątki rozbitej w drzazgi komody, którą widocznie zabarykadowano drzwi, ślady wielkich łap z dwoma palcami na drewnianej podłodze, rozbite fotografie i lampy leżące na szczątkach stolika pod telefon, na jednej ze ścian znów ślady pazurów, czterech, ostrych jak brzytwa pazurów… A gdy wszedł do kuchni zobaczył tą… to coś! Wielkie, ogromne stworzenie z rozłożonymi błoniastymi skrzydłami, długimi, podobnymi, a jednocześnie innymi od króliczych, uszami, dużymi, żółtymi, wściekłymi oczami, obnażone duże, białe zęby, długi ogon, na klatce piersiowej długie, gęste futro, silne nogi i ramiona, dwunożna wysoka na ponad dwa metry istota! Pochylała się nad jego żoną i matką leżącymi na podłodze w kącie zrujnowanej kuchni. Obie już nie żyły… Na samo wspomnienie tego z oczu Andre pociekły łzy… Pamiętał, jak wtedy rzucił się na tą bestię z nożem wziętym z blatu szafki. Nie dbał już o siebie, nie dbał już o nic, liczyło się tylko zabić tą bestię! Potem pamięć odmówiła mu posłuszeństwa, nie było już nic… Tylko tępy ból, gdy uderzył głową o podłogę. Następne, co pamiętał, to słodki smak krwi i pochylającego się nad nim mężczyznę w czarnej koszulce i w kamizelce kuloodpornej i czarnych spodniach, wyglądał jak z jakichś członek sił specjalnych. W kuchni było czterech mężczyzn z karabinami szturmowymi, w czarnych okularach i małymi, bezprzewodowymi słuchawkami w uszach. Potwór leżał na podłodze
na środku kuchni, Andre miał nadzieję, że nie żyje, ale usłyszał tekst jednego z agentów „Mamy gargulca, obezwładniony i uśpiony, i dwa trupy. Przyślijcie wóz po jednego nieprzytomnego… Chwilka, właśnie się ocknął… Opancerzony wóz i zamaskowana karetka, jak najszybciej! Musimy zabrać gargulca i tego faceta, zanim gliny coś zwęszą.” Tak, potem wyjaśnili Andre, kim są i przyjęli go w swoje szeregi… A byli to…
Dźwięk dzwoneczka u frontowych drzwi Witchcraft Ltd wyrwał Andre z zamyślenia. Czujnie wpartywał się w drzwi i czekał, każdy mięsień jego ciała był napięty, a nagły zastrzyk adrenaliny sprawił, że serce zabiło mu szybciej. Nie dawał jednak po sobie nic poznać, stał nadal oparty o ścianę i czekał, co się wydarzy. Ze sklepu wyszedł mężczyzna ubrany w czarny, długi płaszcz z kapturem nasuniętym na twarz tak, że spod niego błyskały tylko wielkie, czarne oczy, przypominające zimne, bezdenne studnie. Ruszył Benedict Street powolnym krokiem w kierunku autostrady A39. Andre nie spuszczał z niego wzroku, by go nie zgubić. Wiedział, że nie może dać po sobie poznać, że go śledzi. Powoli ruszył za nim trzymając się kilkanaście kroków w tyle. Miał bardzo wielką ochotę, by rzucić się na niego i udusić, lecz wiedział, że to zbyt głupi krok. Aleister był zbyt silnym i zbyt niebezpiecznym przeciwnikiem, nawet dla kilku agentów.
Przystanął koło Fairfield Montessori School, gdy Aleister wyciągnął komórkę z kieszeni. Rozejrzał się na boki, ale nie zwrócił uwagi na mężczyznę w garniturze i przeciwdeszczowym płaszczu opartego o murek. Odwrócił się do niego tyłem i rozpoczął rozmowę z kimś jakby nigdy nic. Andre zrobił kilka kroków w stronę Aleistera. Chciał koniecznie wiedzieć, o co chodzi w tej rozmowie, zanim zawiadomi Agencję. Jakby nigdy nic minął go, udał, że zawiązuje sznurowadła i udało mu się usłyszeć strzęp rozmowy.
— Jasne, że tak, przecież ci mówię, zawiadom innych, że kolejny krok wykonamy w Istambule. Tak, tak, udało się, pierwsza część planu została wykonana. Czekajcie na mnie na autostradzie A39, za dwadzieścia minut powinienem tam być. Jak to,
„czemu czekamy”? Nie mogą nas wykryć, przecież wiesz, ze poszczególne kroki muszą mieć co najmniej… — więcej Andre nie usłyszał. Aż zły był na siebie, ale dłużej nie mógł udawać, by nie wzbudzić podejrzeń.
Poszedł trochę dalej, skręcił w Garvins Road i, upewniwszy się, że nikt go nie widzi, oparł się o płot w cieniu. Po chwili widział, jak Aleister minął go nie odwracając nawet głowy. Teraz szybko, było mało czasu.
Wyjął z kieszeni spodni duży, złoty dysk. Przekręcił pokrętło i z przodu urządzenia wysunęła się klawiatura. Szybko wpisał na niej swój kod identyfikacyjny. Niebieski kryształ rozbłysnął i pojawił się hologram liter A.G.E.N.C.Y.
— Andre, i co tam u ciebie, coś nowego? — spytał Monroe uśmiechając się — Wysłaliśmy już agentów, powinni być na tropie strzygi. Niedługo ją dostaniemy, tam, gdzie będzie policja, tam będzie i strzyga. Prawdopodobnie już zabiła.
— Wiem, wiem, dobrze, ale słuchaj… — mówił szybko i czuł jak serce byje mu coraz szybciej i szybciej. Trzeba było działać, szybko, nie było czasu na wstępy!
— Uspokój się, wdech-wydech, no… — mężczyzna cierpliwie czekał, aż jego rozmówca nieco ochłonie.
— Okej… Podsłuchałem rozmowę Aleistera, dzwonił do kogoś. Mówił, że wykonali pierwszą część planu, że następny krok wykonają w Istambule. Jednak muszą poczekać. Wiem tylko, że mają po niego przyjechać za dwadzieścia minut na autostradę A39. — wyrzucił z siebie Andre niemal na jednym wydechu.
— Hmm… Dobrze, bardzo dobrze… — Monroe zamknął oczy i zamyślił się na chwilkę. Miał zdolność tworzenia na poczekaniu planów i potrafił uwzględnić wszystkie za i przeciw. Jak wytrawny szachista, planował w sekundę kilka posunięć do przodu. Dlatego głównie zaszedł tak daleko. Otworzył oczy, zetknął palce dłoni na biurku i rzekł- Dziękuję ci bardzo, wracaj do naszej filii w Londynie, powiadomię ludzi ścigających strzygę, by się tym zajęli… — To nie wystarczy. Poza tym chcę zostać.– pokręcił głową Andre.
— Nie dałeś mi dokończyć. Wyślę wsparcie dwudziestu agentów. Powinni bez problemu pokrzyżować plany Aleistera. Każę im obsadzić okolicę, gdy tylko zobaczą samochody Kręgu. W odpowiednim momencie wkroczą do akcji. A ty… jesteś zmęczony, wracaj do filii i odpocznij, to rozkaz. — uśmiechnął się ukazując białe zęby.
— Oby to wystarczyło… — powiedział nieco powątpiewającym tonem Andre
— Wystarczy, zapewniam cię, wiem, co robię. Aleister będzie nasz. Andre zakończył rozmowę i schował urządzenie do kieszeni.Rozdział 8
„Pamięci nie obowiązuje wzajemność .” — Traktat o łuskaniu fasoli — Wiesław Myśliwski
Od wydarzeń w Glastonbury minęły dwa lata. Fahri wszedł na stołówki szpitala Memorial przy bulwarze Piyalepaşa w Istambule. Spojrzał zmęczonym wzrokiem na wielki, plazmowy telewizor.
Akurat podawano prognozę pogody.
— 12 października 2008 roku zapowiada się pod znakiem słońca i pięknej pogody. Potem, niestety, czeka nas pogorszenie pogody, a w weekend temperatura znacznie się obniży. Uważajcie, jeśli zamierzacie wypłynąć w morze! Silny wiatr może spowodować fale sięgające…
W tym momencie coś się Fahriemu przypomniało. Boże, jak on mógł o tym zapomnieć! Rany! Przecież to już rok, jak ożenił się ze swoją żoną, Eren! A on zapomniał o rocznicy! O rany! I co teraz, co teraz… Szybko wyjął z kieszeni telefon. Na szczęście często bywał w restauracji Günay Restaurant, przy ulicy Poyraz. Szybko wstukał, tak znany mu już numer, i przyłożył telefon do ucha.
— Selam, Vedat! Posłuchaj, jest sprawa… — zaczął Fahri drapiąc się po głowie. Czuł się aż głupio, tak postępując. Zawsze starał się pamiętać, czy to o imieninach, czy to o urodzinach… A teraz zapomniał o rocznicy ślubu! Hańba!
— Selam! To ty, Fahri? Jak się masz? Co mogę dla ciebie zrobić?
— No wiesz… jest taka sprawa… Zapomniałem o rocznicy ślubu… a jest jutro. — w słuchawce nagle dało się słyszeć śmiech. Lekarz uniósł brwi, nieco zaskoczony.
— Oj, przepraszam… Rozumiem cię, rozumiem… Kontynuuj. — restaurator z trudemzachował powagę i odchrząknął.
— Chodzi o to, że muszę zarezerwować stolik na jutro wieczór. I coś specjalnego przygotuj, okej? Najlepiej… — zamyślił się na momencik. O, jego żona bardzo lubiła to francuskie wino… Jak one się nazywały… Bordeaux! — Masz wina Bordeaux?
— Jasne, wino… czerwone, białe, wytrawne?
— Wytrawne.
— Chwilka, zapiszę wszystko… stolik na 19:30, 12 października… Pasuje?
— Tak, dzięki bardzo! Vedat, ratujesz mi życie, stary! — Fahri zakończył rozmowę i głęboko odetchnął. Zerknął na zegar nad plazmą. Czternasta… musiał wracać do pracy.
Jeszcze nie wiedział, że czeka go naprawdę wiele roboty…Rozdział 12
„Na papierze wszystkie plany są jednakowo dobre, jednak rzeczywistość dała dowód swej nieposkromionej pasji, z jaką rozwiewa papiery i drze plany na strzępy.” — Historia oblężenia Lizbony — José Saramago
Ejder skończył rozmowę ze swym podwładnym, pomyślał, że jednak troszkę zbyt pochopnie postąpił, ale trzeba było szybko się dowiedzieć, co się stało, a jak wiadomo, media lgną do masakr jak pszczoły do miodu… Odwrócił fotel w swym biurze na ostatnim piętrze biurowca w Istambule, będącego zakamuflowaną pod postacią zwyczajnej firmy filią Agencji, i wcisnął guzik na pilocie. Na wielkim, czterdziestocalowym, płaskim, plazmowym telewizorze pojawił się serwis informacyjny kanału Yirmidort TV.
Urocza, młoda brunetka z mikrofonem stała na środku autostrady. Była późna noc, ale drogę oświetlały niebieskie i czerwone błyski syren policyjnych i strażackich.
— Znajdujemy się w Istambule, na autostradzie Çevre Yolu. Dzisiaj doszło tu do strasznego wypadku. Prawdopodobnie były to porachunki gangów albo zamach bombowy. Z tego, co się dowiedzieliśmy, dziesięć samochodów marki Chevrolet Suburban, konwój firmy ochroniarskiej w Istambule, zostało doszczętnie zniszczonych przez zamachowca. Nie wiemy, kto nimi jechał ani kogo ochraniali. Wiemy tylko tyle, że kilkanaście osób zostało dosłownie rozerwanych na kawałki.
O, to akurat komendant policji. Panie komendancie, jak pan skomentuje to zdarzenie? Jak doszło do tego nieszczęścia? — podstawiła mikrofon pod nos dosłownie, postawnemu, i raczej zdegustowanemu tą sytuacją, niebieskookiemu człowiekowi z twarzą pooraną zmarszczkami, siwiejącemu już. Zmarszczki podkreśliło szczególnie światło lampy wbudowanej w kamerę. — Na razie ustaliliśmy jedynie to, że użyto granatu, o czym świadczy miejsce eksplozji, oraz odłamki na fragmentach samochodów. Poinformujemy, gdy dowiemy się więcej. Zwołamy konferencję prasową. — Czy ktokolwiek przeżył?
— Wiemy o jednym człowieku, znajduje się obecnie w szpitalu Memorial, niedaleko. Przesłuchamy go, jeśli tylko będzie w stanie odpowiadać na nasze pytania. — komendant policji odszedł. — Zapewniam, będziemy informować państwa na bieżąco o stanie sytuacji. Z Çevre Yolu dla kanału Yirmidort TV mówiła Eren Taspınar.
— Kurwa mać! Kurwa! — przeklął Ejder. Wyłączył telewizor i usiadł za biurkiem. Wyjął z kieszeni złoty dysk i szybko wstukał swój kod identyfikacyjny.
— Cześć, Ejder. Jak sytuacja w Istambule? Dorwaliście Aleistera? — spytał z nadzieją w głosie Monroe, patrząc badawczo na swego rozmówcę. To by oznaczało koniec zmagań z Kręgiem!
— Ahhh… szkoda gadać, Monroe… — pokręcił głową zrezygnowany Ejder.
— Co się stało? — był już wyraźnie zaniepokojony. Pochylił się bardziej do przodu, wpatrzył się jeszcze bardziej badawczo w agenta.
— Mieliśmy pojmać Hirsiga, jak planowano, jeden z agentów, Ilker, miał zatrzymać na autostradzie… Kurt i Cenk mieli być wsparciem. Mieli zatrzymać samochody. Zresztą, znasz plan… Ilker wysadził cały konwój w powietrze, nikt nie przeżył prócz niego, ale Aleistera tam nie było. Ilker jest w szpitalu Memorial. Co teraz robimy?
— Wyślij agentów, by zabrali Ilkera ze szpitala do filii w Istambule, mamy tam przecież oddział medyczny. Dzięki za raport, do roboty.
— Rozkaz. — Ejder wyłączył urządzenie. Czeka ich ciekawy i ciężki dzień…
więcej..