Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Agent policyjny - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Agent policyjny - ebook

„Agent policyjny” Kazimierza Laskowskiego nie jest typowym kryminałem, mimo iż zaczyna się od znalezienia zwłok. Zamordowanym mężczyzną jest słynny warszawskie komisarz policji Hektor Blau. Zwłoki komisarza ubranego w stalową koszulę (kamizelkę kuloodporną) zostają wyłowione z Wisły... Ostatnie sprawy kryminalne prowadzone przez komisarza są rekonstruowane na podstawie znalezionych przypadkiem notatek zabitego policjanta. I tak dowiadujemy się, że komisarz rozpracowywał siatkę fałszerzy pieniędzy, rozwiązywał sprawę kradzieży czterdziestu tysięcy rubli, jak również brał udział w akcji wymierzonej przeciw rewolucjonistom.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7903-983-8
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści

Prolog

Rozdział I. Fałszywa pięćsetrublówka w okienku totalizatora

Rozdział II. Notatnik policyjnego agenta

Rozdział III. Pająk i mucha. W gabinecie bankiera

Rozdział IV. Odrobina psychologii

Rozdział V. Gratka!

Rozdział VI. Rozkoszne dreszcze

Rozdział VII. Interes po drodze

Rozdział VIII. Orgia

Rozdział IX. Gwiazda blednie

Rozdział X. Potrzask zapada. Ostatnia kolacja bankiera

Rozdział XI. Okres martwy. Nosił wilk...

Rozdział XII. Szczęście powraca

Rozdział XIII. Walka na życie i śmierć

Rozdział XIV. Ostatnia pogoń. Lodowy gróbProlog

Pewnego kwietniowego ranka, na ulicach Warszawy, pojawiły się nadzwyczajne dodatki brukowego dziennika, które publiczność rozchwytywała skwapliwie. Około godziny dwunastej handel ulicznej bibuły wzmógł się tak bardzo, że kolporterzy, wyprzedawszy cały zapas, obiegli tłumnie redakcję „Zwiastuna Rannego” domagając się drugiego nakładu.

W redakcji nie spodziewano się tego wcale. Trzeba było posyłać po maszynistę i puszczać na gwałt rotacyjne maszyny, bo sprzedawcy gazet nie chcieli ustąpić. Publiczność, która jeszcze nie zdążyła zaspokoić swej ciekawości, co chwila zaczepiała ich, żądając dodatków, obiecując płacić podwójną i poczwórną cenę. Ale dodatków nie było. Dopiero około godziny drugiej zaczęły maszyny wyrzucać pierwsze setki, rozchwytywane w lot bez targu, minio podwyższonej ceny.

„Zwiastun Ranny” zrobił doskonały interes. Gruby jego wydawca zacierał ręce.

– No! opłacił się ten Blau porządnie – monologował. – Nigdy za życia nie można było zarobić na nim rubla, a po śmierci dał zysk lepszy od wszystkich bomb, jakie w ciągu ostatniego roku rzucono w Warszawie! Dawno już kochana publiczka tak się nie rozczytała. Kochani koleżcy pękną dziś z zazdrości.

Istotnie, czytano dodatki chciwie. Na ulicach, po kawiarniach, restauracjach – po biurach, na giełdzie, po dworcach kolejowych, nawet w tramwajach czytano je i rozprawiano hałaśliwie. W policyjnych cyrkułach czytano je w milczeniu, z pewnym namaszczeniem i gromowładną, urzędową powagą, a stróże publicznego bezpieczeństwa, wyższych i niższych stopni, przechadzali się po ulicach w chmurnym jakimś skupieniu, w nastroju, który można by nazwać trwożnym, gdyby do serc tych niezłomnych i doświadczonych mężów, przystęp takiego jak trwoga uczucia, był w ogóle dopuszczalny.

Cóż jednak było w tych dodatkach takiego, co do tego stopnia zelektryzowało publiczną ciekawość?

Czyżby odkryto znów węża, który ssał żydówkę?

O! tym razem chodziło o coś ciekawszego od wszystkich wężów razem, nie wyłączając morskich i od wszystkich żydówek, ssanych i niessanych!

Oto rybacy wyłowili z Wisły, niedaleko Jabłonny, trupa ludzkiego.

Boże! także sensacja! Tyle trupów Wisełka spławna co roku!

Ba! ale ten trup – nie był trupem zwyczajnym.

Ten trup był dziwny. Miał na ciele ściśle przylegającą stalową koszulkę.

Wiosna w tym roku spóźniła się mocno. Ostre przymrozki, a nawet mrozy, trzymały prawie przez cały marzec. Wisła niedawno dopiero ruszyła i ruszyła nagle. Ciepłe kwietniowe słońce topiło wszędzie śnieg i lód, a było tej zimy tyle tego dobrego, że wody bardzo przybrały. Uwolniono z kry fale tłukły się szparko po brzegach i wypłukały z jakiejś jamy trupa, co zamrożony, jak plasterek ananasa w puszce rzymskiego ponczu, spokojnie w zamarzniętej Wisełce oczekiwał wiosny.

Teraz, wzdęty, wypłynął i ciągnięty ciężarem owej koszulki, taczał się po dnie, aż oń rybacy zawadzili siecią.

Z ubrania pozostały już tylko nieokreślonego wyglądu łachmany. Ciało, szczególnie twarz i ręce, obszczypały i objadły raki i ryby. Na nogach pozostały jednak buty z łyżwami i owa koszulka na ciele, ze stalowych wybornej roboty ogniw, misternie spleciona.

Czyje to mogły być zwłoki?

„Zwiastun Ranny” miał szczęście. Jeden z jego reporterów wracał właśnie z wycieczki od krewnych w Pułtuskiem i ze wsi bryczką dojechał do Jabłonny, kiedy rybacy wyciągnęli już trupa i wieść o nim rozchodzić się poczęła. Naturalnie poszedł zobaczyć, a ujrzawszy zwłoki w owym dziwnym pancerzu i w dodatku przybrane tak, jak gdyby nieboszczyk przypuszczał, iż w niebie ślizgawka jeszcze otwarta – zadumał się mocno.

Ale zadumy reporterów nie trwają nigdy długo, chociaż bywają za to głębokie.

Reporter „Zwiastuna Rannego” dumał tym krócej, że właśnie był w periodzie golizny i jako lew na puszczy szukał, kogo by pożarł.

Trup łyżwiarza w pancerzu nie był wprawdzie zbyt apetyczny i zapewne czuć go już było co najmniej... mułem, ale nos reporterski, przywykły do odczuwania woni subtelnych, od razu zwąchał w nim wyjątkowy materiał.

Zebrawszy naprędce wiadomości, pożyczył od naczelnika stacji dziesięć złotych i palnął do swej redakcji depeszę, prosząc o zaliczkę i fotografa. Fotograf z zaliczką do Jabłonny przyjechał i – nazajutrz „Zwiastun Ranny” wydał sławny swój dodatek.

Na czele jego czernił się ogromnymi literami wydrukowany tytuł:

ŻELAZNA MASKA CZYLI TAJEMNICZY TRUP W PANCERZU NA FALACH WISŁY!

Poniżej biegły pod sensacyjnymi nagłówkami rozdziały opowiadania o znalezieniu zwłok przez rybaków, a ostatni z nich, zatytułowany „Domysły” – kończył się znowu calowymi literami tłustego druku, zawierającego te słowa:

„Tak więc, reasumując dane i zestawiając je z domysłami, przychodzimy do wniosku, iż tajemniczy ów trup w pancerzu i łyżwach, z twarzą zupełnie niestety zniszczoną, może być tylko trupem znanego szeroko w całej Warszawie, a zaginionego bez śladu w styczniu roku bieżącego Hektora Blaua...”

Nic dziwnego, że dodatek ten czytała cała Warszawa.

Cała Warszawa znała Hektora Blaua...

Wszyscy interesowali się jego tajemniczym zniknięciem dotąd jeszcze, mimo, iż upłynęły prawie trzy miesiące. Krążyły o tym setki domysłów i baśni, jednych dziwaczniejszych od drugich. Teraz – to zajęcie spotęgowało się jeszcze.

Kim był Hektor Blau?

Nie był Sherlockiem Holmesem, jakkolwiek był także – agentem policyjnym.

To nic nie szkodzi. – I ja też nie jestem Conanem Doyle’em, a jednak pamięci i cieniom zgasłego przedwcześnie Hektora Blaua poświęcani tę garstkę wspomnień...

Do spisania ich posłużył mi, podobnie jak reporterowi „Zwiastuna Rannego” fortunny traf. Byłem szczęśliwszy od Conana Doyle’a: on czerpał z fantazji, mnie udało się oprzeć na materiale autentycznym. Oto w tydzień po ukazaniu się dodatku „Zwiastuna Rannego” bawiłem za interesem w Gdańsku. – Wracając z przystani do miasta, wstąpiłem tam kiedyś do oberży, w której zbierają się marynarze i flisacy – właśnie jeden z nich opowiadał, iż płynął łodzią po Wiśle i wiosłem wyłowił jakiś płaszcz z wody.

– Szmata zgniła zupełnie – mówił – ale chciałem zajrzeć w kieszenie, bo wiosło uderzyło o coś twardego w tym łachu. No i znalazłam – zgadnijcie co? – Ha, myślicie może, pugilares?! No, pomyliliście się jak i ja – książka była, nie pugilares!

To mówiąc pokazywał książeczkę w futerale z jakiegoś dziwnego materiału. Nie widziałem nigdy takiego futerału, zaciekawiony więc poprosiłem o pozwolenie obejrzenia. Futerał był rogowy, zamykany zameczkiem – wewnątrz – gruby notes. Woda prawie zupełnie nie uszkodziła kartek, zapisanych drobnym pismem. Skoro spojrzałem na inicjały, splątane na okładce w misterny srebrny monogram, poczułem wnet ten sam ponętny zapach, który przed tygodniem podrażnił czułe nozdrza reportera „Zwiastuna Rannego” w Jabłonnie.

Bez namysłu zaproponowałem znalazcy kupno i zapłaciwszy bez targu ile żądał, uradowany, nabyty skarb mój uniosłem.

Notes ten nosił na sobie litery H.B. i zawierał...

Ale o tym już w następnych rozdziałach.Rozdział I

Fałszywa pięćsetrublówka w okienku totalizatora

Wspaniały, wyzłocony słońcem, ciepły wrześniowy dzień.

W Warszawie ruch i ożywienie. Alejami Ujazdowskimi i Marszałkowską suną dorożki na gumach i liczne prywatne ekwipaże w stronę Mokotowskiego, wyścigowego pola. Dziś otwarcie jesiennego sezonu.

W chwili gdy na placu przed trybunami rozległ się głos ostatniego dzwonka, wzywającego do startu konie, stające do pierwszego wyścigu, przed bramę z wieżyczkami od ulicy Kaliksta, na tor wiodącą, zajechał stylowy amerykan, zaprzężony w parę złotych kasztanów. Z ekwipażu wyskoczył szparko młody, wcale przystojny i doskonale ubrany mężczyzna i okazawszy woźnym sezonowy bilet, podążył szybko ku trybunom po żwirowanej alei.

Przez drogę rozwinął program wyścigowy i, zajrzawszy weń, jakby dla sprawdzenia numeru, szedł prosto ku okienkom od kas totalizatora, nie patrząc nawet na tor, gdzie stawały już konie. Nim jednak doszedł – zabrzmiał elektryczny dzwonek, hasło, że konie już ruszyły i przyjmowanie stawek wstrzymane.

Przystanął, zaklął z cicha i poszedł na trybunę.

Było tam jednak tak pełno, iż nim zdołał sobie jakie takie miejsce wywalczyć, gonitwa się już skończyła, konie mijały celownik, witane okrzykami tłumów.

Popatrzył na zwycięzcę i wstał z zajmowanego krzesła, chcąc zmieszać się z falami widzów, odpływającymi teraz z trybuny do wag i przed kasy gry.

W chwili gdy schodził, poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia i obrócił się żywo. Przed nim stał dżentelmen w ciemnym, eleganckim ulsterze i cylindrze na głowie. Twarz miał bladawą, zakończoną spiczasto ostrym trójkątem czarnej brody, czarne również, bujne, w górę podczesane wąsy i takież oczy, duże, przenikliwe, osadzone głęboko po obu stronach charakterystycznie zagiętego nosa, pod łukami czarnych, krzaczastych brwi, podniesionych w górę, ku bokom czoła. Cienkie, odstające i jakby błoniaste, a duże konchy uszu, dodawały tej twarzy, dziwnie wyrazistej, jakiegoś niesympatycznego charakteru; w rysach jej spokojnych, ale poprzecinanych całą siecią zmarszczek, przebijała się energiczna przedsiębiorczość i jakiś drzemiący, demoniczny tragizm.

– Dzień dobry, panie Antoni – rzekł dżentelmen w cylindrze – spóźniłeś się pan na pierwszy wyścig, prawda?

– Tak, nieco późno dziś wstałem... graliśmy trochę wczoraj...

– Jak zwykle, do piątej lub szóstej! Pan się nigdy nie odzwyczaisz od tego!

– Ah, daj mi pan pokój! Cóż to zresztą przeszkadza panu, panie Minczewski?

– Człowiek powinien mieć spokojne nerwy, panie Okólski, skoro staje do ważnej roboty! A pan je szarpiesz przy całonocnej grze o marne kilkadziesiąt rubli!

– Mylisz się pan – wygrałem dziś przeszło dwieście fajgli!

– Gdyby i trzysta nawet – to co to warte? jutro, albo dziś, przegrasz pan dwa razy tyle i przez zdenerwowanie możesz pan zepsuć interes, na którym, jeżeli pójdzie, możemy zarobić tysiące...

– No, no! nie żołądkuj się pan, szlachetny bankierze! Nie jestem wcale zdenerwowany – i lepiej nawet, że się spóźniłem. W drugim, trzecim biegu, publiczność się już rozegra, w kasach będzie ruch większy i daleko łatwiej wówczas ulokować próbkę naszego berlińskiego towaru!

– Może i racja... Czy pan grasz także na swój rachunek?

– A to dobre! naturalnie! przecież bez gry nie wytrzymałbym tutaj!

– Panie Okólski – ja panu co powiem: niech pan dzisiaj nie gra – puścić te pięćset i szlus! Pojedziemy potem na obiad, nie czekając końca.

– Dlaczego?

– Bezpieczniej będzie... po co się kręcić tutaj? Grać, to pan sobie przyjedziesz innego dnia!

– Cóż za głupie obawy znowu! nie ma żadnego niebezpieczeństwa! w takim tłoku i pośpiechu, jaki jest przy kasach! i tutaj pięćsetrublówka nikogo nie zdziwi, bo wiadomo, że wielu ludzi zgrywa się w totka na znaczne sumy! Ja bym nawet spróbował w paru kasach puścić!

– Nie – stanowczo nie chcę. Tę jedną tylko – więcej panu nie dam. Niech to będzie próba.

– No, dobrze. Ale zostaniemy jeszcze trochę – puszczę ją dopiero w czwartym, lub piątym biegu, a przedtem sam dla siebie zagram! Może się pan dostawisz?

– Dziękuję panu – nie grywam o drobnostki. W której kasie pan ją puścisz?

– Tu na dole, pod trybunami – tu największy ruch i najzamożniejsi gracze grają.

– Dobrze... więc powodzenia! – i potem przyjdź pan tu do mnie, razem wyjedziemy.

– Przyjdę, przyjdę!

Okólski odwrócił się i zeszedł szybko mieszając się w tłumie.

Minczewski schodził wolniej, kłaniając się znajomym. Miał ich tutaj dosyć. Witano go przyjaznym uśmiechem, podaniem ręki, propozycją do spółki w grze. Bankier odpowiadał na to spokojnie, z pobłażliwym uśmiechem – przed niektórymi osobami nisko zdejmował lśniący cylinder.

„Cała Warszawa”, ta bogata, strojna, błyszcząca Warszawa, przesycona zabawą i emocjami, a wciąż poszukująca nowych, była na placu wyścigowym. Nie brakło i drugiej – tej, co przez pół roku pracuje w dusznych lokalach, walcząc z budżetem codziennej potrzeby i odłożone na wpis szkolny dla dzieci, na komorne, lub procent od pożyczki pieniądze, lokuje dwa razy na rok w kasach totalizatora. Byli urzędnicy różnych instytucji, dziennikarze, artyści, byli także różni „dyrektorowie świeżego powietrza”, utrzymujący się z nieokreślonych funduszów i było dużo kobiet.

Panie z towarzystwa, ubrane wykwintnie i stylowo, półświatek ubrany dużo strojniej lecz z mniejszym poszanowaniem stylu, wreszcie kobiety-gracze, przychodzące tylko dla totalizatora i ubrane jak Bóg dał.

Cały ten pstry tłum przelewał się wciąż od paddocku do żwirówki, okalającej trybuny, stamtąd do kas totalizatora i obsiadał na kilkanaście minut miejsca siedzące, by wnet odpłynąć znów na plac.

Bankier Minczewski kręcił się wśród niego, nie brał jednak udziału w grze, ani nie zdawał się interesować sportowymi zapasami, które tylu ludzi dokoła elektryzowały. Przechadzał się, przystawał, rozmawiał i zajmował się daleko więcej spotykanymi ludźmi, niż końmi, które do wyścigów stawały. Bystre jego oczy przesuwały się wciąż po tłumie, a ile razy napotkały elegancką i wysmukłą postać Okólskiego, tyle razy przyczepiały się doń, śledziły go pilnie, póki wykwintny ten młodzieniec nie utonął w tłoku.

Właśnie podczas jednej z takich obserwacji, w czasie, kiedy siodłano konie do piątej gonitwy, zaczepił bankiera młody brunet poufałym wyciągnięciem ręki.

– Dobry wieczór, panie Minczewski! co się to stało, że i pan na wyścigach?

– Ah, to pan, panie Blau – odrzekł żywo bankier, a po twarzy przemknął mu prędki, nerwowy tik – przyszedłem przypatrzeć się – właściwie nawet, odetchnąć świeżym powietrzem... taki dzień ładny... Ale, że to i pan tu się znalazł! bo chyba nie służbowe obowiązki powołały tu pana?

– O, nie. Miałem parę godzin wolnego czasu i tak jak pan zapragnąłem powietrza, świeżego oddechu. Zmęczony jestem – w tych dniach pracowałem dużo.

– Tym lepiej – musiał pan znów ładnie zarobić! Pan, panie Blau, nie pracuje nigdy na próżno!

– Przynajmniej bardzo rzadko. Ale na co się to zda? Ot, przyszedłem tu – i licho wzięło to, co zapracowałem!

– Jak to?

– Przegrałem, kochany panie! zgrałem się do grosza!

– Tak prędko? Dopiero cztery wyścigi były...

– Ja nie lubię się cackać. Grać, to grać! W dwóch biegach wygrałem, w trzecim postawiłem wszystko na „Sirdara” no – i nie przyszedł bestia! Dał się wziąć o pół sążnia!

– Pan lubi ryzykować...

– Ha, uczę się od pana, panie Minczewski! Pamięta pan – pan mi raz mówił, że na Nalewkach jest takie przysłowie: qui ne risque, tego w pisk!

– Ja? – skrzywił się bankier – kiedy ja tak panu mówiłem?

– Nie? a może to i nie pan! ale mniejsza z tym! pan przecież także lubi ryzykować!

– Ja jestem bankierem, proszę pana. W naszym zawodzie czasem trzeba...

– Tak, tak! w pańskim zawadzie trzeba, ja to wiem! i poza zawodem także... no, no! nie marszcz się pan! ja przecież nic nie mówię! chciałem tylko żebyś się pan nie dziwił, że czasem i ja ryzykuję jakieś kopiejki, kiedy pan ryzykuje większe... rzeczy!

– Panie Blau! pan ma taki język...

– Nieprzyjemny? widzi pan, to ze złości, żem przegrał. Ale wie pan co? pumpnij mi pan paręset rubli – a conto mego rachunku – odegram się i będę wesół! dobrze?

– Pan na prawdę...?

– Naprawdę, naprawdę, szanowny panie Minczewski! Nie mogę przecież goły wracać do domu!

Po twarzy Minczewskiego znów przemknął tik i rysy się nieco skurczyły.

– Ileż pan chce... – cedził, wyjmując pugilares.

– Ze dwieście, trzysta...

– Nie wiem czy niani tyle przy sobie – mówił bankier, otwierając portfel. Blau zajrzał doń jednym szybkim spojrzeniem. Mam sto pięćdziesiąt rubli tylko – ciągnął Minczewski, wyjmując banknoty.

– Eh! a tam po drugiej stronie...! o! rożek wygląda – pięćsetrublówka, słowo daję!

Minczewski drgnął i cofnął szybko portfel.

– Zdaje się, panu! nie mam więcej – to papiery, w dodatku nie moje – depozyt, który dziś wieczór zwracam...

– Papiery? depozyt? a może to... Putiły, co? albo... Bałtyki? – pytał Blau drwiąco, przymrużając oczy.

Minczewski skrzywił się i błysnął spojrzeniem, w którem zatliła się tajona złość.

– Panie Blau... szepnął – czy pan nigdy nie przestanie wspominać... tych rzeczy?

– Mój Boże! żartuję najniewinniej...

– Ja pana tyle razy prosiłem, żeby pan tych żartów przestał! daję przecie zawsze ile pan tylko chce!

– Ij! dajesz pan! a teraz? proszę o trzysta, a pan daje sto pięćdziesiąt! najlepszemu przyjacielowi swemu! człowiekowi, który dba o pana więcej, niż pan sam!

– Słowo daję nie mam więcej w pugilaresie! Tamte papiery naprawdę nie moje!

– A w portmonetce? nic pan nie masz?

– Mam trochę złota...

– Daj pan! wszystko jedno... co braknie do trzystu, to mi pan później doda! spotkamy się przecież!

Minczewski westchnął, potem dobył z pugilaresu sto pięćdziesiąt rubli, następnie zaś wyjął portmonetkę, a z niej dziewięć złotych pięciorublówek.

– Zostawiam sobie tylko pięć rubli i trochę drobnych – rzekł, podając Blauowi pieniądze – ale proszę pana jeszcze raz, panie Blau – niech pan zaniecha tych żartów! po co ciągle jedno w kółko powtarzać?

– Ha! zrób pan co nowego, będziemy mieli świeży temat!

– Z panem to doprawdy nie można gadać!

– Można, można, panie Minczewski! pan o tym wiesz najlepiej! Ale co tam! nie będę panu już dziś psuł wątroby! chcę się odegrać teraz. No rozmarszcz się pan! do widzenia!

Zakręcił się i znikł w tłumie. Minczewski patrzył za nim czas jakiś przymrużonymi ze złości oczami.

– Żebyś ty raz zdechł, kanalio! mruknął i posunął się ku Okólskiemu, przechodzącemu mimo.

Zatrzymał go za rękaw.

– No? już?

– Idę teraz stawiać – odparł Okólski.

– Więc zaraz jedziemy.

– Aż się bieg skończy! chcę się przecież dowiedzieć, czy ten bilet nam szczęście przyniesie! Stawiam umyślnie na takiego „fuksa”, że jeżeli ta szkapa przyjdzie, to zapłacą ze sto rubli!

– Całe pięćset pan walisz?

– Nie, tylko dwieście. – Ale jeżeli wygramy to uwierzę, że nareszcie trafiliśmy na właściwą drogę!

– Co tam wygrana! Główna rzecz, żeby poszło!

– Pójdzie! zobaczysz pan. Więc spotkamy się na trybunie?

– Dobrze. Idź pan już!

– Idę!

Konie wychodziły już na tor. Pole było dość liczne, stawało bowiem dziesięć koni, w tym cztery czołowe bieguny wielkich, znanych stajen. Minczewski wszedł na trybunę i stanął w jednej z pustych lóż. Był trochę niespokojny i ręce mu drżały nerwowo. Dla nabrania równowagi dobył lornetę i zaczął przypatrywać się koniom. Wyścig był dwuwiorstowy, startowano więc z przed trybun i publiczność przypatrywała się bacznie.

– Patrz pan na tego karego – dżokej w wiśniowej kurtce w czarne pasy, drugi od bandy – mówił Okólski, stając przy nim – na tego gramy!

Bankier opuścił lornetę.

– No... co...? poszło...?

– Ależ naturalnie! jak po maśle.

– Wzięli?

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: