- promocja
Agent w terenie - ebook
Agent w terenie - ebook
„Brytyjski thriller szpiegowski najwyższej jakości, który czyta się od deski do deski”. Observer
Nat, weteran wywiadu brytyjskiego, jest przekonany, że już więcej nie będzie prowadził agentów, ale MI6 ma inne plany. W obliczu narastającego zagrożenia działalnością moskiewskiego Centrum Nat zostaje szefem Przystani, zapomnianej placówki wywiadowczej, zatrudniającej mało efektowną grupkę szpiegów. Ulgę od tej niewdzięcznej pracy znajduje w cotygodniowych meczach badmintona z młodym introwertykiem Edem, którzy szczerze nienawidzi brexitu. Ale to właśnie Ed wciągnie Nata i kilka innych osób koszmarną, polityczną awanturę.
„Smakowita, przepięknie napisana, pełna niespodzianek książka. Narracja to domena dla wtajemniczonych, a le Carré jest jej wielkim mistrzem”. Spectator
„Aktualna aż do bólu”. Economist
„Subtelna, sarkastyczna, świetnie skonstruowana. Czysta przyjemność od pierwszej do ostatniej strony”. Daily Mail
„Wysokiej jakości powieść akcji, która opowiada o politycznych ideałach i politycznych kłamstwach... przepełniona gniewem na bezsensowny wandalizm brexitu i Trumpa”. Guardian
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-168-7 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nikt nie aranżował naszego pierwszego spotkania. Ani ja, ani Ed, ani nikt z tych, co podobno pociągają za sznurki. Nikomu nie zależało, żeby się do mnie dobrać, ani nikt do tego Eda nie namawiał. Nikt nas nie obserwował ani z ukrycia, ani jawnie. Ed chciał ze mną zagrać. Ja się zgodziłem. Zagraliśmy. Nikt nie knuł, nie konspirował, nie spiskował. W moim życiu – prawda, że ostatnio jakby coraz rzadziej – są jednak zdarzenia bez żadnych podtekstów. Poznanie z Edem jest jednym z nich. Zawsze tak to przedstawiałem. Za każdym razem, kiedy musiałem im o tym opowiadać.
Pewne sobotnie popołudnie. Siedzę w klubie Athleticus w Battersea, którego jestem honorowym sekretarzem – i rzeczywiście tytuł ten jest w znacznej mierze czysto honorowy – na miękkim leżaku nad krytym basenem. Główna sala klubu jest przepastna i ma wysoki drewniany strop, bo kiedyś był tu browar. Basen jest na jednym końcu, na drugim bar, a hol między nimi prowadzi wzdłuż szatni – damskiej i męskiej – i równie cisdżenderowych pryszniców.
Siedzę twarzą do basenu, więc bar widzę kątem oka. Za barem jest wejście do klubu, dalej sień i drzwi na ulicę. W efekcie nie widzę stąd, kto wchodzi do klubu ani kto jeszcze stoi w przedsionku i czyta ogłoszenia, rezerwuje sobie kort albo zapisuje się do kolejnego turnieju. W barze panuje spory ruch. A w basenie się pluskają i gadają dziewczyny i ich admiratorzy.
Jestem w stroju do badmintona: spodenki, koszulka i nowe wysokie tenisówki ze wzmocnieniem kostki. Musiałem je kupić, bo po spacerku po estońskich lasach, który odbyłem miesiąc temu, pozostał mi na pamiątkę uporczywy ból lewego stawu skokowego. Po dwóch bezpośrednio po sobie następujących zadaniach za granicą rozkoszuję się dobrze zasłużonym urlopem w kraju. Nad moim życiem zawodowym zbierają się czarne chmury, o których staram się nie myśleć – ale w poniedziałek w końcu pewnie się dowiem, że już jestem niepotrzebny. Powtarzam sobie: a niech tam. Właśnie zacząłem czterdziesty siódmy rok życia. Było miło, ale się skończyło. Od początku wiedziałem, że kiedyś się skończy, więc nie mam co narzekać.
Tym bardziej cieszy mnie świadomość, że mimo tak podeszłego wieku i kłopotów z kostką wciąż jestem niekwestionowanym mistrzem klubu, bo nie dawniej jak w zeszłym tygodniu wygrałem finał singla z młodszym utalentowanym pretendentem. Uważa się na ogół, że singiel to domena szybkonogich dwudziestoparolatków, ale jak dotąd żaden z nich nie daje mi rady. Dziś, zgodnie z tradycją, jako nowo kreowany mistrz klubu nie przyniosłem mu wstydu w towarzyskim meczu z mistrzem zaprzyjaźnionej podobnej instytucji z drugiej strony Tamizy, z Chelsea. Mój przeciwnik sprzed chwili siedzi teraz obok mnie, wciąż jeszcze zaczerwieniony z wysiłku, ze szklanką piwa w dłoni. To młody Hindus, adwokat, ambitny, ale równocześnie uosobienie fair play. Walczył dzielnie do ostatnich punktów, gdy doświadczenie i odrobina szczęścia przechyliły szalę na moją korzyść. Może właśnie dlatego byłem tak pozytywnie usposobiony, gdy Ed rzucił mi wyzwanie. I może dlatego uważałem – choć przez chwilę – że życie toczy się dalej, nawet jeżeli idzie się w odstawkę.
Sympatycznie gawędzimy z pokonanym przeciwnikiem. Tematem rozmowy – pamiętam jak dziś – są nasi ojcowie. Okazuje się, że obaj byli entuzjastami badmintona. Jego ojciec miał na koncie wicemistrzostwo Indii. Mój – już pod koniec kariery – wygrał raz mistrzostwa armii brytyjskiej w Singapurze. I właśnie kiedy tak się wesoło wymieniamy wspomnieniami, zauważam kątem oka, że Alice, nasza recepcjonistka i księgowa w jednej osobie – rodem z Karaibów – naciera na mnie w towarzystwie bardzo wysokiego, kompletnie nieznajomego młodzieńca. Alice ma sześćdziesiąt lat, kapryśne usposobienie, sporą tuszę i zawsze brak jej tchu. Ona i ja jesteśmy najstarszymi stażem członkami klubu – ja jako zawodnik, ona jako jego podpora. Kiedy stacjonowałem za granicą, zawsze pamiętaliśmy, by wysłać sobie kartki bożonarodzeniowe. Moje były pikantne, jej pobożne. Mówię, że Alice naciera, bo to prawda – robią we dwójkę prawdziwy manewr oskrzydlający. Alice kroczy przodem, po czym oboje równocześnie obracają się ku mnie, co wygląda bardzo zabawnie.
– Sir Nat, sir – odzywa się nieco ceremonialnie Alice. Częściej mówi o mnie „lord Nat”, ale dziś zdegradowała mnie do zwykłego szlachcica. – Ten bardzo przystojny grzeczny młodzieniec chciałby z panem zamienić słówko w największym zaufaniu. Ale też nie chce panu przeszkadzać w chwili tryumfu. Na imię ma Ed. Ed, przywitaj się z Natem.
Potem jeszcze długo widzę w pamięci obraz Eda: stojącego kilka kroków za Alice chudzielca w okularach, dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Wygląda na samotnika. Uśmiecha się lekko i nieco wstydliwie. I pamiętam, że koncentrowały się na nim dwa różne źródła światła: pomarańczowa jarzeniówka z baru, nadająca mu niebiański niemal blask, i światła znad basenu wyolbrzymiające jego sylwetkę.
Podchodzi bliżej i staje się prawdziwy. Dwa wielkie niezgrabne kroki, lewa, prawa, stój. Alice pośpiesznie wraca do swoich obowiązków, ja czekam, by się odezwał. Przywołuję na twarz cierpliwy uśmiech. Chyba jednak co najmniej metr dziewięćdziesiąt, ciemne rozczochrane włosy, wielkie zamyślone szare oczy, które w soczewkach okularów sprawiają wrażenie nie z tej ziemi. I takie białe sportowe szorty do kolan, które częściej widuje się u żeglarzy i synów bostońskich bogaczy. Ma jakieś dwadzieścia pięć lat, ale wygląda na wiecznego studenta, więc może równie dobrze mieć parę lat mniej albo więcej.
– Proszę pana… – zaczyna wreszcie, lecz bez nadmiernego szacunku.
– Przecież już jesteśmy na „ty”. Nat jestem – poprawiam go i znów się uśmiecham.
Zastanawia się przez chwilę. Marszczy zakrzywiony nos.
– A ja Ed. – Przystaje na moją propozycję i przedstawia mi się jeszcze raz, choć Alice już powiedziała, jak mu na imię. Wygląda na to, że w Anglii, do której właśnie wróciłem, nazwiska zupełnie wyszły z użycia.
– Bardzo mi miło – odpowiadam wesoło. – Czym mogę służyć?
Chwila milczenia, bo znowu musi to przemyśleć. Wreszcie wyrzuca z siebie:
– No, chciałbym z tobą zagrać. Bo jesteś tu mistrzem. Tylko że ja dopiero się zapisałem. W zeszłym tygodniu. No właśnie. Oczywiście wpisałem się do drabinki, ale trzeba będzie cholernie długo czekać, zanim się spotkamy. – Teraz słowa sypią się jedno za drugim, jakby wypuszczone z klatki. I znowu milknie, i patrzy to na jednego, to na drugiego z nas. Najpierw na mojego uprzejmego przeciwnika, potem na mnie. – No bo tak – mówi dalej, jakby chciał mnie przekonać, choć wcale nie oponuję. – Nie znam tutejszych przepisów, tak? – Unosi głos z oburzenia. – Nie moja wina. Zapytałem Alice, a ona: „Sam go zapytaj, nie gryzie”. No to pytam. – I na wypadek gdyby jeszcze trzeba było tłumaczyć, dodaje: – Bo widziałem, jak grasz. I wygrałem z tymi, których ograłeś. A nawet z takimi, którym czasem udało się wygrać z tobą. Jestem pewny, że za łatwo ci nie pójdzie. Raczej nie. No, na pewno nie.
A co sądzić o głosie, skoro dostałem właśnie jego reprezentatywną próbkę? Zbyt dużo czasu spędziłem w obcych krajach, by teraz radzić sobie równie dobrze jak dawniej w tej odwiecznej angielskiej grze towarzyskiej, która polega na umieszczaniu rodaków na konkretnych szczeblach drabiny społecznej w zależności od akcentu, z jakim mówią. Założę się jednak, że dla mojej córki Stephanie, zaprzysięgłej demokratki, angielszczyzna Eda brzmiałaby „mniej więcej w porządku” – czyli bez żadnych wyraźnych śladów kształcenia w szkołach prywatnych.
– A mogę wiedzieć, gdzie zwykle grywasz? – pytam, bo zawsze najpierw zadaje się to pytanie.
– Wszędzie. Gdzie tylko znajdę kogoś dobrego. No właśnie. – I dodaje jakby po namyśle: – Dowiedziałem się, że ty grywasz tu. W niektórych klubach można po prostu przyjść, zapłacić i zagrać. A tu nie. Tu trzeba najpierw zostać członkiem. Czyste zdzierstwo, jeśli mam być szczery. No, ale się wpisałem. Zapłaciłem, kurwa, jak za woły. Co robić.
– Przykro mi, że się wykosztowałeś, Ed – odpowiadam tak dobrodusznie, jak tylko mogę. Ta „kurwa” pewnie mu się wypsnęła ze zdenerwowania. – Ale to świetnie, że chcesz ze mną zagrać – dodaję, zauważywszy, że rozmowy w barze jakby przycichły i ludzie zaczynają się na nas gapić. – Dogadamy się co do terminu. Bardzo się cieszę.
Edowi jednak to nie wystarcza.
– No to kiedy by ci pasowało? Konkretnie. A nie kiedyś tam – nalega i wywołuje tym lekki śmiech przy barze. Co go chyba zirytowało, bo się krzywi.
– Hm, nie w tym tygodniu i nie w przyszłym – odpowiadam całkiem zgodnie z prawdą. – Mam trochę ważnych spraw do załatwienia. Szczerze mówiąc, wybieram się na dawno odkładany urlop – dodaję, licząc na uśmiech, ale dostaję tylko uparte spojrzenie.
– To kiedy wracasz?
– W sobotę za dwa tygodnie, jak się nie połamię. Jedziemy na narty.
– Dokąd?
– Do Francji. Koło Megève. Jeździsz na nartach?
– Kiedyś jeździłem, ale w Bawarii. To może zaraz w niedzielę?
– Niestety tylko w dni powszednie – odpowiadam stanowczo, bo odkąd możemy sobie na to pozwolić, weekendy są nietykalne dla mnie i Prue. Dzisiejsza sobota jest wyjątkiem.
– Czyli w każdy dzień powszedni od poniedziałku za dwa tygodnie, tak? W który? Wybieraj, mnie jest wszystko jedno.
– W takim razie może najlepiej w jakiś poniedziałek – proponuję, bo w poniedziałki wieczorem Prue udziela się społecznie w swej kancelarii adwokackiej.
– Czyli w poniedziałek za dwa tygodnie. Szósta? Siódma? Kiedy?
– To już jak ci wygodniej – sugeruję. – Ja nie mam żadnych planów. – No pewnie, wtedy już raczej będę bezrobotny.
– W poniedziałki muszę czasem pracować dłużej – mówi ze skargą w głosie. – To może o ósmej? Pasuje ci ósma?
– Ósma mi pasuje.
– Może być kort pierwszy, jak mi się uda go zaklepać? Alice mówi, że niechętnie dają jedynkę na singla, ale ty masz inne prawa.
– Wszystko jedno, który kort – zapewniam go, a z baru znów słychać śmiech i nawet trochę oklasków, pewnie za upór.
Wymieniamy się numerami komórek, co dla mnie jest zawsze nieco kłopotliwe. W końcu daję mu numer prywatnej, nie służbowej, i proszę, żeby mi posłał esemesa, jeżeli coś mu wypadnie. On prosi mnie o to samo.
– Aha, Nat. – Ton nagle mu zmiękł.
– Co?
– Miłego urlopu. – I na wszelki wypadek, gdybym już zdążył zapomnieć, dodaje: – To w poniedziałek za dwa tygodnie. Tutaj. O dwudziestej.
Teraz już wszyscy się śmieją i klaszczą, a Ed wielkimi krokami podąża w stronę męskiej szatni, beztrosko machając na pożegnanie całą prawą ręką.
– Ktoś go zna? – pytam, przyłapując się na tym, że nieświadomie obróciłem się, by patrzeć, jak odchodzi.
Wszyscy kręcą głowami. Niestety, stary.
– Ktoś widział, jak gra?
To samo.
Wzrokiem odprowadzam pokonanego gościa do przedsionka, a potem, w drodze do szatni, zaglądam do biura. Alice ślęczy nad komputerem.
– Ten Ed ma jakieś nazwisko? – pytam ją.
– Shannon – intonuje, nie unosząc głowy. – Edward, drugie imię Stanley. Członkostwo indywidualne. Polecenie zapłaty. Miejscowy.
– Zawód?
– Pan Shannon jest z zawodu analitykiem. Nie powiedział, kogo ani co analizuje.
– Adres?
– Hoxton w Hackney. Moje siostry tam mieszkają. I Amy, moja kuzynka.
– Wiek?
– Panu Shannonowi nie należała się ulga dla młodzieży. Od kiedy, nie powiedział. Tyle wiem, że to ambitny młody człowiek, który tłukł się na rowerze przez cały Londyn, żeby wyzwać na pojedynek mistrza dzielnic południowych. Jak tylko usłyszał o tobie, przyjechał cię załatwić jak Dawid Goliata.
– Tak powiedział?
– Jak on nie powiedział, to ja dopowiedziałam. Za stary jesteś na to, żeby ciągle być mistrzem singla. Tak samo było z Goliatem. To może jeszcze zapytasz o jego mamusię? O tatusia? Jaki wziął kredyt w banku? Ile siedział w pierdlu?
– Dobranoc, Alice. Dziękuję.
– Dobranoc, Nat. Koniecznie ucałuj ode mnie Prue. I nie przejmuj się tym młodym. Rozprawisz się z nim jak z każdym smarkaczem.2
Gdybym pisał oficjalny raport, zacząłbym właśnie od pełnego imienia i nazwiska Eda, imion rodziców, miejsca i daty urodzenia, zawodu, wyznania, pochodzenia rasowego, orientacji seksualnej i wszystkich innych danych, których nie zawierał komputer Alice. Ale to nie raport, więc zacznę od siebie.
Na chrzcie dano mi na imię Anatolij, co potem zangielszczono do Nathaniel. I zdrobniono do „Nat”. Mam metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, nie noszę zarostu, kępki włosów trochę mi już szpakowacieją. Moja żona ma na imię Prudence. Jest wspólniczką w starej, szanowanej kancelarii prawnej w londyńskim City, specjalistką od praw człowieka, najchętniej pracującą społecznie.
Jestem chudy. Prue woli mówić, że „żylasty”. Uwielbiam sport. Oprócz gry w badmintona biegam i raz w tygodniu chodzę do prywatnej, nie dla wszystkich dostępnej siłowni. Mam „sporo męskiego wdzięku” i „swobodny, typowy dla światowca sposób bycia”. Mój wygląd i maniery są „typowo brytyjskie”, „umiem dobrze bronić swoich racji”. Potrafię „świetnie przystosowywać się do sytuacji” i „nie mam przesadnych skrupułów moralnych”. Bywa, że „łatwo wpadam w gniew” i „nie jestem obojętny na wdzięki niewieście”. Nie można powiedzieć, bym „był stworzony do pracy za biurkiem i osiadłego życia” – to zresztą bardzo duży eufemizm. Bywam „uparty” i „nie poddaję się dyscyplinie”. To „czasem zaleta, czasem wada”.
To wszystko cytaty z poufnych raportów o moich dokonaniach i z ocen okresowych, sporządzanych przez moich pracodawców w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat. Z tego samego źródła wiadomo, że w moim przypadku „można liczyć na bezwzględność w dobrej sprawie”, ale nie wiadomo w jakiej i do jakiego stopnia. Za to potrafię być „delikatny” i mam „sympatyczną naturę, która skłania innych do szczerości”.
Teraz bardziej konkretnie. Jestem poddanym brytyjskim mieszanego pochodzenia, urodzonym w Paryżu jedynakiem – z ojca, który w chwili mego poczęcia był mało zamożnym majorem szkockiej gwardii w kwaterze NATO w Fontainebleau, i z matki pochodzącej z drobnej rosyjskiej szlachty na emigracji w Paryżu. Ze strony rosyjskiej dostałem też sporo krwi niemieckiej za pośrednictwem ojca mamy, która w zależności od nastroju czasem się do niej przyznawała, a czasem nie. Prawda historyczna jest taka, że rodzice moi poznali się na przyjęciu, wydanym przez niedobitki samozwańczego rosyjskiego rządu na wygnaniu w czasach, gdy mama wciąż jeszcze twierdziła, że studiuje historię sztuki, a ojciec miał prawie czterdzieści lat. Nazajutrz rano już byli zaręczeni – tak przynajmniej twierdziła mama, a znając jej inne wyczyny, jestem skłonny w to wierzyć. Kiedy ojciec porzucił służbę wojskową – w pośpiechu i pod przymusem, bo miał już i żonę, i dziatki, gdy do szaleństwa zakochał się w mamie – państwo młodzi osiedlili się w podparyskim Neuilly w ślicznym białym domku, sprezentowanym im przez dziadków po kądzieli, gdzie wkrótce przyszedłem na świat, dzięki czemu matka mogła szybko poświęcić się innym rozrywkom.
Na koniec tego wstępu autobiograficznego zostawiłem informację o poważnej, roztropnej osobie mojej ukochanej nauczycielki języków, opiekunki i de facto guwernantki, madame Galiny, podającej się za pozbawioną majątku rosyjską hrabinę znad Wołgi i przyznającej się do pokrewieństwa z Romanowami. Nie mam pojęcia, w jaki sposób trafiła do mojej – rychło rozbitej – rodziny. Mogę się tylko domyślać, że była porzuconą kochanką stryjecznego dziadka mojej mamy, który po ucieczce z Piotrogrodu (który jakoś wtedy przemianowano właśnie na Leningrad) i dorobieniu się drugiej fortuny na handlu sztuką znalazł jeszcze jedno zajęcie – kolekcjonowanie pięknych kobiet.
Madame Galina liczyła dobrze ponad pięćdziesiąt lat, gdy pojawiła się w mym domu rodzinnym. Była bardzo korpulentna, ale uśmiech miała przemiły i niewinny. Nosiła długie suknie ze zwiewnego czarnego jedwabiu i kapelusze własnej roboty, a u nas zajmowała dwa pokoje na poddaszu, gdzie trzymała wszystko, co posiadała: gramofon, ikony, kompletnie poczerniały obraz Matki Boskiej – jak twierdziła, autentycznego Leonarda da Vinci – całe pudła starej korespondencji i zdjęcia arystokratycznych przodków na śniegu, otoczonych przez psy i służbę.
Zadaniem madame Galiny była opieka nade mną. Jej drugą pasją były języki, z których kilka znała bardzo dobrze. Ledwo opanowałem ortografię angielską, już zmuszała mnie do ćwiczeń w cyrylicy. Na dobranoc czytała mi wciąż to samo opowiadanie dla dzieci, za każdym razem w innym języku. Kiedy brała mnie na spotkania towarzyskie wśród szybko malejącej społeczności potomków białych Rosjan i uciekinierów ze Związku Radzieckiego, musiałem się popisywać jako jej podopieczny poliglota. Podobno po rosyjsku mówiłem z francuskim akcentem, po francusku z rosyjskim, po niemiecku – którym posługiwałem się mniej płynnie – mieszałem je oba. Za to angielszczyznę zawdzięczam wyłącznie ojcu, co ma swoje dobre i złe strony. Przekonywano mnie, że słychać w niej szkockie intonacje, ale na szczęście nie towarzyszące im u ojca pijackie wrzaski.
Gdy miałem lat dwanaście, ojciec zszedł na raka i na melancholię. Przy pomocy madame Galiny opiekowałem się nim do ostatka, bo mama była wtedy bardziej zajęta swym najbogatszym wielbicielem, belgijskim handlarzem bronią, którego nie darzyłem sympatią. W niezręcznej sytuacji, która powstała po śmierci ojca, zostałem uznany za niepotrzebny balast i wysłany do Szkocji, gdzie wakacje spędzałem u ponurej ciotki, a resztę roku w spartańskiej szkole z internatem w tamtejszych górach. Szkoła robiła wszystko, bym się niczego nie nauczył – poza sportem – a mimo to udało mi się dostać na pewien uniwersytet w pewnym przemysłowym mieście angielskiego regionu Midlands, gdzie poczyniłem pierwsze niezręczne próby kontaktów z płcią przeciwną i gdzie ukończyłem slawistykę.
Od dwudziestu pięciu lat jestem pracownikiem brytyjskiej tajnej służby – czyli Firmy, jak ją nazywają wtajemniczeni.
*
Nawet dziś nie da się zaprzeczyć, że werbunek pod tajne sztandary był mi przeznaczony od samego początku, bo od samego początku ani nie brałem pod uwagę, ani nie pragnąłem żadnego innego zajęcia – może poza grą w badmintona i wspinaczką w górach Szkocji. Od pierwszej chwili, gdy mój opiekun naukowy zapytał mnie nieśmiało nad kieliszkiem nieschłodzonego białego wina, czy nie zastanawiałem się kiedyś nad „służbą krajowi, ale tak po cichu”, natychmiast zrozumiałem, że owszem, chciałbym to robić, a myślami znalazłem się z powrotem w mrocznym mieszkaniu w Saint-Germain, które odwiedzałem z madame Galiną co niedziela aż do śmierci ojca. To tam po raz pierwszy obudził się we mnie zapał dla antybolszewickiej konspiracji – wśród moich dalekich kuzynów, wujów i opętanych ciotecznych babć, szeptem wymieniających się wieściami z ojczyzny, w której prawie żadne z nich nigdy nie było. Potem nagle się orientowali, że słucham, i kazali mi przysięgać na wszelkie świętości, że dochowam tajemnicy – wszystko jedno, czy rozumiałem, o czym szeptali, czy nie. I to tam zrodziła się we mnie fascynacja tą olbrzymią krainą, której krew płynęła w moich żyłach, jej różnorodnością, bezmiarem i niezrozumiałymi zwyczajami.
Zdawkowy list wpada do mojej skrzynki pocztowej. Informuje mnie, że mam się stawić w pewnym budynku z gankiem niedaleko pałacu Buckingham. Emerytowany admirał marynarki królewskiej pyta mnie zza biurka wielkości okrętowej wieży artyleryjskiej, jakie sporty uprawiam. Mówię, że badmintona. Jest wyraźnie wzruszony.
– Czy wie pan, że grywałem w badmintona z pana kochanym ojcem w Singapurze? Zawsze mnie ogrywał.
– Nie, sir, nie wiem – odpowiadam i zastanawiam się, czy nie powinienem go przeprosić za ojca. Na pewno rozmawialiśmy jeszcze o tym i owym, ale kompletnie nie pamiętam o czym.
– A gdzie on, biedak, pochowany? – pyta, gdy już wstałem, by odejść.
– W Paryżu, sir.
– Aha. No to powodzenia.
Dostaję polecenie, by stawić się na stacji kolejowej Bodmin Parkway. Mam mieć ze sobą zeszłotygodniowy numer czasopisma „Spectator”. Zorientowawszy się, że wszystkie niesprzedane egzemplarze zostały już zwrócone do dystrybutora, kradnę jeden z najbliższej biblioteki. Mężczyzna w zielonym kapeluszu pyta mnie, kiedy odjeżdża najbliższy pociąg do Camborne. Odpowiadam, że nie wiem, niestety, bo sam czekam na pociąg do Didcot. Ruszam za nim w bezpiecznej odległości i docieram na parking, gdzie czeka biała furgonetka. Po trzech dniach dziwnych pytań i sztywnych przyjęć, podczas których sprawdza się moje obycie towarzyskie i wytrzymałość na alkohol, zostaję wezwany przed komisję.
– No cóż, Nat – mówi siwa dama siedząca na samym środku za stołem. – Skoro już wypytaliśmy cię o wszystko, czy dla odmiany jest coś, o co ty chciałbyś zapytać nas?
– Szczerze mówiąc, jest – odpowiadam, udając najpierw, że naprawdę się zastanawiam. – Pytali mnie państwo, czy możecie liczyć na moją lojalność, ale czy ja mogę liczyć na waszą?
Uśmiecha się i zaraz wszyscy inni za stołem też się uśmiechają – tym samym smutnym, mądrym, refleksyjnym uśmiechem, który jest chyba najlepszym znakiem rozpoznawczym w Firmie.
„Pod presją nie mięknie. Odpowiedni poziom utajonej agresji. Opinia pozytywna”.
*
W tym samym miesiącu, w którym kończę podstawowy kurs mrocznego rzemiosła, spotyka mnie to szczęście, że poznaję Prudence, moją przyszłą żonę. Do naszego pierwszego spotkania doszło w mało sprzyjających warunkach. Po śmierci ojca z rodzinnej szafy wypadł cały oddział trupów. Różni przyrodni bracia i siostry, o których w życiu dotąd nie słyszałem, domagali się udziału w spadku, toteż od czternastu lat trwały o niego utarczki w sądach ze szkockimi wykonawcami testamentu. Kolega polecił mi kancelarię prawniczą w City. Jeden ze starszych mecenasów słuchał moich żalów przez pięć minut, po czym nacisnął dzwonek.
– To jedna z naszych najlepszych aplikantek – zapewnił mnie na odchodnym.
Drzwi się otwarły, do gabinetu wmaszerowała osoba w moim wieku. Miała na sobie budzący respekt czarny komplet – taki, w jaki najchętniej ubierają się panie mecenas; na twarzy okulary w rogowej oprawie, a na małych stópkach ciężkie czarne buty wojskowe. Podała mi rękę. Nie oglądając się na mnie, w rytmie wystukiwanym przez te jej wielkie glany powiodła mnie do boksu, na którego matowej szybie widniał napis: „P. Stoneway, mgr prawa”.
Siadamy naprzeciw siebie. Z poważną miną odgarnia za uszy kasztanowe włosy i wyciąga z szuflady biurka żółty notes.
– Pana zawód? – pyta.
– Pracownik Ministerstwa Spraw Zagranicznych Jej Królewskiej Mości – odpowiadam i rumienię się, sam nie wiem dlaczego.
Z tego spotkania zapamiętałem najlepiej jej wyprostowane plecy, mocno zarysowany podbródek i zabłąkany promyk słońca, który muskał włoski na jej policzku przez cały czas, gdy opowiadałem jej kolejne mało budujące odcinki naszej rodzinnej sagi.
– Czy możemy sobie mówić po imieniu? – pyta pod koniec pierwszego posiedzenia.
Możemy.
– Ja jestem Prue – mówi i umawiamy się na za dwa tygodnie, kiedy tym samym beznamiętnym głosem sprawozdaje mi wyniki swojej pracy:
– Muszę ci powiedzieć, że nawet gdybyś już jutro dostał do rąk wszystkie sporne środki po zmarłym ojcu, to i tak nie starczyłoby tego na opłacenie honorarium naszej kancelarii, nie mówiąc już o spłacie jakichkolwiek roszczeń. Ale – dodaje, nim jeszcze powiem, że w takim razie nie będę zabierał jej czasu – mamy zasadę, że w uzasadnionych przypadkach świadczymy usługi nieodpłatnie. Z przyjemnością mogę cię poinformować, że zajmiemy się twoją sprawą właśnie na takich warunkach.
Musi się ze mną spotkać jeszcze raz, za tydzień, ale trzeba to przełożyć na później, bo pewien agent, Łotysz, musi zostać umieszczony przy radiostacji Armii Radzieckiej na Białorusi. Powróciwszy do ojczyzny, telefonuję do Prue i zapraszam ją na kolację, ale zostaję skarcony i pouczony, że jej kancelaria surowo przestrzega niemieszania spraw osobistych z pracą dla klienta. Mimo to informuje mnie z satysfakcją, że w wyniku działania kancelarii oddalono wszelkie roszczenia względem mnie. Dziękuję jej wylewnie i pytam, czy w takiej sytuacji już nic nie stoi na przeszkodzie, by zjadła ze mną kolację. Nie stoi.
Idziemy do Bianchiego, włoskiej knajpy w Soho. Prue ma na sobie letnią sukienkę z dekoltem, włosy wróciły zza uszu, skupia na sobie wzrok każdego mężczyzny i każdej kobiety na sali. Szybko się przekonuję, że moje zwykłe teksty tym razem nie wystarczają. Jeszcze nim podano danie główne, zostaję poczęstowany wykładem na temat różnicy między prawem a sprawiedliwością. Kiedy pojawia się rachunek, bierze go pierwsza, wylicza co do pensa połowę należności, dodaje dziesięć procent napiwku i płaci mi wyjętą z torebki gotówką. Mówię z udawanym oburzeniem, że w życiu jeszcze nie spotkałem się z tak bezczelną uczciwością, na co omal nie spada z krzesła ze śmiechu.
Pół roku później, po uzyskaniu zgody przełożonych, pytam ją, czy nie wyszłaby za szpiega. Wyszłaby. Teraz to ją Firma bierze na kolację. Dwa tygodnie później Prue mi oznajmia, że postanowiła zawiesić na kołku adwokacką togę i przejść szkolenie dla żon pracowników Firmy wysyłanych na teren wroga. Bardzo jej zależy, bym zdawał sobie sprawę, że czyni to z własnej woli, a nie z miłości do mnie. Wahała się, ale zwyciężyło poczucie patriotycznego obowiązku.
Kurs kończy z wyróżnieniem. Tydzień później otrzymuję przydział na drugiego sekretarza do spraw handlowych w brytyjskiej ambasadzie w Moskwie, dokąd udaję się wraz z małżonką imieniem Prudence. Jak się potem okazało, Moskwa była naszą jedyną wspólną misją. Powody, dla których tak się stało, nie przynoszą Prudence ujmy. Niebawem do tego wrócę.
Przez ponad dwie dekady – najpierw z Prue, potem bez – służyłem królowej pod dyplomatycznym lub konsularnym przykryciem w Moskwie, Pradze, Bukareszcie, Budapeszcie, Tbilisi, Trieście, Helsinkach, a ostatnio w Tallinnie. Wszędzie tam werbowałem i prowadziłem agentów wszelkiej maści. Nigdy nie było mi dane dostąpić zaszczytu zasiadania za stołem, przy którym podejmowano najważniejsze decyzje – i bardzo się z tego cieszę. Ktoś, kto ma naturalny talent do prowadzenia agentów, jest panem siebie. Wprawdzie słucha rozkazów z Londynu, ale w terenie jest panem losu – swego i swych agentów. Za to gdy skończy się czas jego czynnej służby, na świecie nie ma zbyt wielu ciepłych posadek dla wędrownego szpiega pod pięćdziesiątkę, niecierpiącego pracy za biurkiem, z życiorysem zawodowym przedstawiającym go jako dyplomatę średniej rangi, który nigdy nie zrobił prawdziwej kariery.
*
Nadchodzi Boże Narodzenie. I mój dzień sądu. W głębokich katakumbach kwatery głównej Firmy nad Tamizą prowadzą mnie do małego, dusznego pokoiku, gdzie przyjmuje uśmiechnięta inteligentna kobieta w nieokreślonym wieku. To Moira z działu kadr. Moiry z działu kadr zawsze mają w sobie coś niesamowitego. Wiedzą o człowieku więcej, niż on sam wie o sobie, ale nie powiedzą co ani czy to coś dobrego czy złego.
– A co tam u tej twojej Prue? – pyta z zainteresowaniem Moira. – Przeżyła reorganizację w swojej kancelarii? Na pewno było to dla niej bardzo denerwujące.
Dziękuję, Moiro, ale wcale się nie denerwowała. Za to gratuluję pilności, z jaką przygotowałaś się do tej rozmowy. Wiedziałem, że nie będzie inaczej.
– I wszystko u niej w porządku, prawda? U was obojga? – Ignoruję niepokój w jej głosie. – Po twoim bezpiecznym powrocie?
– Jak najbardziej. Cieszymy się, że znów jesteśmy razem, dziękuję.
A teraz z łaski swojej odczytajże mi wreszcie ten wyrok śmierci i miejmy to za sobą. Ale Moira ma swoje metody. Teraz kolej na moją córkę, na Stephanie.
– Tutaj grzeszki młodości wreszcie się skończyły, tak? Bo dostała się na studia…
– Skończyły się, skończyły. Dziękuję. Profesorowie są nią zachwyceni – odpowiadam.
Ale w głowie mam tylko jedno: powiedz mi wreszcie, że moją pożegnalną imprezę zaplanowaliście na czwartek wieczór, bo piątek nigdy nikomu nie pasuje, i czy mógłbym teraz zabrać swój kubek z wystygłą już kawą do sekcji rekonwersji troje drzwi dalej, gdzie zostaną mi przedstawione kuszące propozycje pracy w przemyśle zbrojeniowym, prywatnych firmach konsultingowych i innych przechowalniach dla starych szpiegów, takich jak ochrona zabytków, automobilkluby i szkoły prywatne, które zawsze szukają kogoś do administracji. Nic dziwnego, że jestem zdziwiony, gdy Moira oznajmia mi radośnie:
– Bo wiesz co, Nat? Tak się składa, że mamy dla ciebie pewną propozycję. Oczywiście, jeżeli jesteś zainteresowany.
Zainteresowany? Moiro, nikt na świecie nie jest bardziej zainteresowany. Ale i nieufny, bo chyba wiem, co mi zaproponujesz. To podejrzenie natychmiast zamienia się w pewność, gdy Moira rozpoczyna opowieść – taką w wersji dla małych dzieci – o tym, jak wielkim zagrożeniem jest znowu Rosja.
– Nie muszę ci tłumaczyć, Nat, że moskiewskie Centrum robi nas na szaro na całym świecie. Nawet w Londynie.
Nie, nie musisz. Od lat tłukę to do głowy ludziom w kierownictwie.
– Zrobili się jeszcze gorsi niż dawniej i bezczelniejsi. Wszędzie wlezą, a jest ich jak mrówków. Zgadzasz się z tą oceną?
Zgadzam się, Moiro. W każdym calu. Zaglądnij do raportu z mojego pobytu w słonecznej Estonii.
– A od kiedy hurtowo wywaliliśmy stąd ich legalnych szpiegów… – Czyli szpiegów z przykryciem dyplomatycznym, takich jak ja. – …przysyłają tu całe tłumy nielegalnych – mówi z oburzeniem. – Zapewne zgodzisz się ze mną, że tacy są znacznie bardziej kłopotliwi i znacznie trudniej ich wywęszyć. Widzę, że chcesz o coś zapytać.
Spróbuję. Warto. Nie mam nic do stracenia.
– Jeszcze zanim przejdziemy do tego…
– Tak?
– Właśnie przyszło mi na myśl, że może znalazłoby się dla mnie coś w Wydziale Rosja. Wiem oczywiście, że mają tam za biurkami komplet świetnych młodych ludzi. Ale czy nie przydałby się tam doświadczony specjalista z zewnątrz, który po rosyjsku mówi jak rodowity Rosjanin? Ktoś dokładnie taki jak ja, ktoś, kto może na każde żądanie polecieć w dowolne miejsce, gdzie trzeba zająć się potencjalnym defektorem albo agentem, który nagle zgłosi się do jednej z naszych placówek, gdzie akurat nikt nie mówi po ichniemu?
Ale Moira już kręci głową.
– Nic z tego, niestety. Proponowałam cię Brynowi. Nie ma mowy.
W Firmie jest tylko jeden Bryn: Bryn Sykes-Jordan, bo takie jest jego pełne imię i nazwisko, ale na co dzień nazywany Brynem Jordanem – pan życia i śmierci Wydziału Rosja, mój niegdysiejszy szef na placówce w Moskwie.
– Dlaczego nie ma mowy? – nalegam.
– Wiesz dobrze dlaczego. Bo średnia wieku u niego na wydziale to trzydzieści trzy lata, nawet jeżeli wliczy się samego Bryna. Większość ma doktoraty, a wszyscy otwarte umysły i zaawansowane umiejętności komputerowe. A ty, chociaż jesteś doskonały pod każdym względem, tych akurat kryteriów nie spełniasz. Zgadzasz się?
– A może Bryn jest teraz u siebie? – pytam, czepiając się ostatniej deski ratunku.
– W tej właśnie chwili Bryn Jordan utknął w Waszyngtonie i robi, co tylko się da, by nasza wspaniała współpraca z wywiadem pana prezydenta Trumpa nie załamała się po brexicie. Pod żadnym, ale to żadnym pozorem nie wolno mu przeszkadzać. Nawet w twojej sprawie. Ale oczywiście prosił, by ci przekazać najszczersze wyrazy uznania i współczucia. Jasne?
– Jasne.
– Jest natomiast – ciągnie optymistycznym tonem – coś, do czego masz pełne kwalifikacje. A nawet więcej.
To teraz się dowiem. Poznam jakąś koszmarną propozycję, której od początku się spodziewałem.
– Wybacz, Moiro – przerywam. – Jeżeli mam prowadzić szkolenia, to dziękuję. Miło z twojej strony, dzięki za pamięć i tak dalej.
Chyba ją uraziłem, więc jeszcze raz proszę o wybaczenie i tłumaczę, że nie chciałem uchybić naszym dzielnym pracownikom sekcji szkolenia, lecz i tak dziękuję – dziękuję, ale nie – na co jej twarz rozjaśnia się nieoczekiwanie ciepłym, choć nieco litościwym uśmiechem.
– Nie chodzi o szkolenie, chociaż jestem pewna, że świetnie byś sobie poradził. Dominic chciałby z tobą pogadać. Czy jemu też mam przekazać, że dziękujesz?
– Jaki Dominic?
– Dominic Trench, nasz nowo mianowany szef centrali londyńskiej. Twój niegdysiejszy szef na placówce w Budapeszcie. Twierdzi, że znacie się jak łyse konie. Najlepiej będzie, jak on sam ci wszystko powie. Co tak się na mnie gapisz?
– Serio? Dominic Trench jest teraz szefem londyńskiej centrali?
– Czy ja cię kiedykolwiek okłamałam?
– Od kiedy?
– Od miesiąca. Mianowany, kiedy ty zaszyłeś się w Tallinnie i nie czytałeś biuletynów. Dominic przyjmie cię jutro punkt dziesiąta. Tylko najpierw potwierdź u Viv.
– U jakiej Viv?
– Jego asystentki.
– Oczywiście.