Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Aglo. Banką po Śląsk - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 października 2025
4674 pkt
punktów Virtualo

Aglo. Banką po Śląsk - ebook

Nowa książka Zbigniewa Rokity, laureata Nagrody Literackiej „Nike” 2021

Malarz Erwin Sówka mawiał, że w Aglomeracji żyjemy na ogromnej żyle ciągnącej się od Mysłowic do Ostropy. Gdyby w Śląsk uderzył meteor, węgiel by zapłonął, a Śląsk stałby się drugim słońcem. Erwin był przekonany, że ta energia nieustannie na nas działa, że stąpanie po czystej energii Ślązaków przemienia.

To od jego domu zacząłem tę podróż. Wsiadłem w tramwaj numer 7, w Siódemkę, królową śląskich banek, i ruszyłem przez nową stolicę świata, przez Aglo. Podróżowanie Siódemką to sztuka, wciąż uczę się przemierzać jej trasę coraz lepiej. Doświadczony śląskonauta z czasem potrafi już po samym zapachu rozpoznać, w którym miejscu trasy się znajduje. Gdy ktoś pyta mnie, jak wygląda Aglomeracja, mówię: wsiądź w Siódemkę, najdłuższy śląski tramwaj, i nie odrywaj wzroku od szyby. Trasa wije się pomiędzy familokami, wilhelmińskimi kamienicami, kikutami przemysłu i placami po wyburzeniach, plamami wątrobowymi naszego Aglo. To w tramwaju odmawiam swoją Aglomerację, moją piątą stronę świata, domowinę i utulnię dla boroków takich jak ja.

Tak, podróżuję po Śląsku, bo Śląsk nieoczekiwanie stał się jednym z tych niewielu miejsc na świecie, gdzie teraźniejszość jest ciekawsza niż przeszłość. Zamieszkuje go gatunek Homo silesius – ludzie, których za mało na naród, a za dużo na to, aby nas ta osobność nie uwierała.

*

/fragment/

„Ślązacy stoją dziś na szczycie góry na jednej nodze i niebezpiecznie balansując, w każdej chwili mogą osunąć się bądź w jedną stronę, w stronę nieistnienia, bądź w drugą, w stronę istnienia. Wielu już rozumie kim nie są, ale wciąż szukają odpowiedzi na pytanie, kim są. Ale może to i lepiej, bo to czego śląskość teraz potrzebuje to brawura, niepokój i niebezpieczne myślenie”.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8427-180-3
Rozmiar pliku: 7,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

W starych filmach napisy, w których wymienia się twórców, umieszczano nie na końcu, gdy wszyscy widzowie powoli rozchodzą się już do swoich spraw, ale na początku. Myślę, że to dobry zwyczaj.

Dziękuję Sebastianowi Rosenbaumowi. Wydaje mi się, że każdą książkę piszę na inny temat, a jednak to zawsze Ty je po mnie sprawdzasz. Albo więc naprawdę jesteś tak mądry, jak Cię widzę, albo ja piszę całe życie jedną książkę. Albo obie te opcje naraz.

Dziękuję Arkowi Goli. Spośród wszystkich Śląsków świata, najbardziej lubię ten, który Ty zobaczyłeś w obiektywie swojego aparatu.

Dziękuję Przemkowi Pałce. Za dwa dziesięciolecia najmądrzejszych rozmów.

Dziękuję Marcinowi Musiałowi. Za opowiedzenie mi swojego Śląska: gościnnego, etycznego, utulającego.

Dziękuję Robertowi Talarczykowi. Za uwierzenie we mnie jako dramatopisarza i namówienie mnie, żebym zaczął pisać fikcję. Oraz za wspólny, daleki lot.

Dziękuję Pawłowi Goźlińskiemu. Za kunszt redaktorski. Bo choć nikt, nawet autor, nie jest tak uważnym czytelnikiem książki jak jej redaktor, to mało który redaktor przy okazji bywa artystą.

Dziękuję Bognie Rosińskiej. Za wiarę w bizarne pomysły i zbudowanie relacji, w której w pierwszej kolej­ności nie jest się dla siebie wydawczynią i autorem, ale ludźmi.

A na pierwszym miejscu dziękuję Basi Lubos. Gdy ta książka się ukaże, będziesz już nazywała się Barbara Lubos­-Rokita, czego nie mogę się doczekać. Tobie akurat dziękuję za wszystko.SIÓDEMKA

Siódemka, królowa śląskich banek, przecina na pół mój własny kosmos. Jadę teraz tramwajem numer 7, zanurzam się w swoją Aglomerację, w stolicę mojego świata, mojej domowiny. Trasa Siódemki, nanizana na metalowe torowisko, ciągnie się od Katowic przez Chorzów, Świętochłowice aż po Bytom. Podróżowanie Siódemką to sztuka, wciąż uczę się przemierzać jej trasę coraz lepiej. Doświadczony śląskonauta z czasem potrafi już po samym zapachu rozpoznać, w którym miejscu trasy się znajduje. Na przykład zapach na przystanku Bytom Jagiellońska jest słodszy, a na przystanku Zawodzie Uniwersytet Ekonomiczny bardziej wytrawny. Trasa Siódemki to kręgosłup Aglo­meracji, to najważniejsza śląska linia, to też najśląszcza ze wszystkich śląskich linii. Wije się pomiędzy familokami, wilhelmińskimi kamienicami, kikutami przemysłu i placami po wyburzeniach, plamami wątrobowymi Aglomeracji. Gdy ktoś pyta mnie, jak wygląda Aglomeracja Śląsko­-Zagłębiowska, a przynajmniej jej śląska połowa, mówię: wsiądź w Siódemkę i na jej ponadgodzinnej trasie cały czas patrz przez okno.

Przez wiele dziesięcioleci trasa Siódemki była naj­­dłuższą na Śląsku, do dziś jest jedną z najdłuższych w Polsce. Jej rozmach przypomina, jak wielka i przepastna jest Aglomeracja. Ktoś kiedyś policzył, że przejeż­dżając całą trasę, trzeba by bodaj czterokrotnie zmieniać piłkarską koszulkę, aby zawsze mieć na sobie barwy obowiązujące na danym odcinku – i dlatego do dziś mam wyrzuty sumienia, że wysiadając kiedyś na ostatnim katowic­kim przystanku Siódemki nie obudziłem mężczyzny, który w koszulce GKS Katowice pojechał dalej, na Chorzów Batory. Jeśli uznać Aglo za jedno miasto (którym zresztą pod pewnymi względami rzeczywiście bywa), to z ponad 2 milionami mieszkańców jest czwartym pod względem liczby ludności miastem Unii Europejskiej – ustępuje jedynie Berlinowi, Madrytowi i Rzymowi, a wyprzedza Paryż czy Wiedeń. Aglo to zbitka miast i miasteczek, których granice są nieoczywiste, łatwe do przeoczenia. Jest powierzchni Luksemburga, ponad dwa razy większa niż Hongkong i prawie cztery razy większa niż Singapur. Jest wielkości małego państwa, a gdyby Aglo naprawdę nim była, na jej fladze powinna widnieć czerwona Siódemka.

Przemierzam Aglomerację, bo nie chcę niczego uronić z rozgrywającej się tu rewolucji górnośląskiej.

W czasie, gdy mniejszości etniczne w Europie Środkowej są coraz słabsze – od Łemków po Serbołużyczan – Ślązacy w sposób widoczny się umacniają.

Trudno jednak być dobrym historykiem teraźniejszości, dlatego nie wiem, jak ta opowieść się skończy. Wcale nie musi mieć dobrej dla śląskiej odrębności puen­­ty. Ślązacy chwieją się dziś na szczycie góry i w każdej chwili mogą się osunąć bądź w stronę nieistnienia, bądź istnienia. Wielu z nas, Ślązaków, już rozumie, kim nie jest, ale wciąż szuka odpowiedzi na pytanie, kim jest.

Jedno jest pewne: Ślązacy są kamykiem w polskim bucie. Śląska mniejszość samym swoim istnieniem zadaje polskiej większości bluźniercze pytania o to, jakim państwem ma być Polska, a relacje śląsko­-polskie są dla Polaków dobrą rozgrzewką przed ponownym, po 80 latach, staniem się społeczeństwem wielo­narodowym. Część Ślązaków chce zaproponować Polsce nową umowę społeczną, lecz śląska reformacja wciąż zderza się z polską kontrreformacją, a Polacy nie chcą reaktywować Rzeczpospolitej Obojga Narodów, tym razem nie z Lit­winami, a ze Ślązakami.

Jadę więc dziś Siódemką, odbywając kolejną podróż po Śląsku. Tyle się tu dzieje, że Śląsk nieoczekiwanie stał się jednym z tych niewielu miejsc, gdzie teraź­niejszość jest ciekawsza od przeszłości. Chcę zrozumieć ostatnie lata rewolucji górnośląskiej. Chcę też prze­konać się, kim jest człowiek, który jednych fascynuje, a innych napawa lękiem: _Homo silesius_.

Bytom 2025WZAŚWIATOWSTĄPIENIE ERWINA SÓWKI

– Erwin mówił, że siedzimy na drugim słońcu na chwilę przed odpaleniem – wyjaśnia mi Arkadiusz Gola, śląski fotograf i wykładowca Instytutu Twórczej Fotografii Uniwersytetu Śląskiego w Opawie. To jego zdjęcia ilustrują tę książkę. Przyjaźnił się z Erwinem Sówką.

– Jak to rozumieć?

– Erwin rozumiał to dosłownie. Wyobraź sobie ogromną bryłę węgla, na której teraz jesteśmy: kilkadziesiąt na kilkadziesiąt kilometrów szeroką i na ponad kilometr głęboką. Żyjemy na ogromnej żyle ciągnącej się od Mysłowic do Ostropy. Gdyby w Śląsk uderzył meteor albo gdybyśmy sami rzucili jakąś iskrę na ten węgiel, on zapłonie. Erwin powtarzał, że musimy być w gotowości. Słońce pali się cały czas, nieustannie eksploduje, a Śląsk mógłby być drugim słońcem, ma taką samą energię. Był przekonany, że ta energia nieustannie na nas działa, że stąpanie po czystej energii nas przemienia. Nie twierdził, że Ślązacy są nadludźmi, ale że przez tę niewyobrażalną podziemną moc wszystko na Śląsku jest bardziej kolorowe, żywsze, ciekawsze, a historia intensywniejsza.

***

Nikiszowiec i Giszowiec to dwa osiedla przykopalniane i dwa eksperymenty społeczne. Zaprojektowali je słynni niemieccy architekci, kuzyni Emil i Georg Zillmannowie. Powstały w przededniu I wojny światowej i służyły rodzinom górników z kopalni Giesche, późniejszej katowickiej kopalni Wieczorek.

Eksperyment pierwszy, Nikiszowiec, polegał na zbudowaniu dziewięciu kilkukondygnacyjnych ceglanych bloków mieszkalnych z ogromnymi wspólnymi podwórkami oraz rynkiem. Osiedle zostało ulokowane przy samej kopalni.

Eksperyment drugi, Giszowiec, to z kolei budowa około 300 samodzielnych domów z ogrodami otoczonych lasem. Osiedle jest oddalone od kopalni o 2–3 kilo­metry.

Sprawdzano, w jakich warunkach śląskiemu gór­nikowi będzie się lepiej żyło i pracowało: bardziej kolek­tywnie i w mieście, bliżej kopalni, czy bardziej in­dy­­widualnie i w lesie, dalej od kopalni.

Matka rodzi Erwina na strychu, przy kominie. Sówka przychodzi na świat w górniczej śląskiej rodzinie w 1936 roku w jednym z domów Giszowca, już w polskich Katowicach. Centrum swojego malarskiego świata umieści z kolei na Nikiszowcu.

Sówka podniesie Śląsk do rangi sztuki.

Erwin Sówka, _Akt tworzenia_, 1971, olej na płótnie

***

Do sztuki ciągnie go od zawsze. I mimo że jest niemal samoukiem, dziś uchodzi – obok Tomasza Sętowskiego i Zdzisława Beksińskiego – za najciekawszego przedstawiciela realizmu magicznego w powojennym polskim malarstwie.

Samoukiem jest „niemal”, gdyż jako młodzian przez rok chodzi na zajęcia plastyczne w śródmiejskim domu kultury mieszczącym się w pięknym gmachu na rogu Francuskiej i Wojewódzkiej. Łapie tam podstawy, coś o kresce, coś o perspektywie. Na tym kończy się jego wykształcenie artystyczne. Zaraz potem zatrudnia się jako plastyk, zajmuje się propagandą polityczną w kopalni Wieczorek na Nikiszu. Maluje wzniosłe hasła o socjalistycznej przyszłości, z gipsu odlewa bieruty, leniny oraz staliny. Dzieje się to już nie w Katowicach, a w Stalinogrodzie (lubi podróżować i gdyby wracając, poprosił z przyzwyczajenia o bilet do Katowic, odpowiednio poinstruowane kasjerki w dworcowej kasie odrzekłyby: „Takie miasto nie istnieje”). Wytrzymuje tam krótko – praca słabo płatna, perspektywa wojska, lepiej zrobić to, co ojciec i inne chopy: iść na grubę.

Erwin trafia na przodek, w same czeluście Śląska. Na Wieczorku przepracuje ponad 35 lat. Narzeka, że na dole brakuje mu kolorów. Później na jego obrazach barwy będą takie, jakimi widzi je górnik, który po szychcie wychodzi na powierzchnię: głębokie, mocne, w całym swoim przepychu.

***

W 1955 roku ojciec Erwina poznaje na kopalni Ewalda Gawlika. Gawlik jest górnikiem, ale też uzdolnionym malarzem, i gdy dowiaduje się o Erwinie, bierze go pod swoje skrzydła.

Arek Gola zabiera mnie do katowickiego Muzeum Śląskiego. Poradził, by porozmawiać z Sonią Wilk, kierowniczką tutejszego Działu Plastyki Nieprofesjonalnej. Ona również przyjaźniła się z Erwinem Sówką. Pytam ją, czy to Ewald Gawlik zaprowadził Erwina do słynnej Grupy Janowskiej.

– Grupa Janowska to mit, który powstał dużo później – mówi mi. – W rzeczywistości był to przykopalnia­ny klub, do którego po pracy mógł przyjść każdy interesujący się sztuką górnik z Wieczorka lub hutnik z Szopienic. Rozmawiali, pili, trochę malowali. Siedzieli i nagle któryś rzucał: „No to, chopy, po pięć”. Wrzucali wtedy do czapki po 5 złotych i jeden szedł kupić. A gdy w głowach już szumiało, zaczynały się wielkie dyskusje, których ofiarami padały roztrzaskiwane o rant krzesła obrazy.

– A jaki był poziom pozostałych malarzy?

– Przez klub przewinęło się wiele osób, większości nazwisk nie znamy. Przez te wszystkie lata było zaledwie kilku bardzo dobrych artystów i tylko jeden wybitny: Erwin Sówka.

Grupa obrośnie licznymi legendami, współcześni szepcą między innymi o demonicznych praktykach jej członków. Może i coś w tym jest, bo Sówka będzie później wspominał: „Nas było w kole zawsze tylko 12, a jak przychodził 13, to znaczyło, że do roku jeden musi umrzeć. Jak przyszedłem, zmarł Paweł Stolorz. Potem też tak było. Kiedy zmarli Bąk i Urbanek”.

Dla biografii Sówki ważne jest jednak coś innego: to tutaj poznaje ezoterykę.

***

Mitycznym założycielem Grupy Janowskiej był Teofil Ociepka, starszy od Sówki o 45 lat górnik i malarz. Na okultyzm, czyli wiedzę tajemną o wszechświecie i zamieszkujących go bytach, Ociepka trafia jako żołnierz armii Cesarstwa Niemieckiego podczas I wojny światowej. Modne wówczas w Niemczech okultystyczne lektury naznaczą całe jego życie. Składa śluby, między innymi wstrzemięźliwości seksualnej i alkoholowej. Pracuje na kopalni Wieczorek, ale w rzeczywistości żyje wśród bytów astralnych, demonów i bóstw gdzieś w zaświatach, fascynuje się jasnowidzeniem, jasno­słyszeniem, telepatią, w okolicznych osadach górniczych zakłada związki okultystyczne.

Ociepka wierzy, że poza dwoma światami – ducha i materii – istnieje jeszcze trzeci: świat duszy. Kluczem do niego ma być magia, a miejscem, gdzie dusze przebywają między śmiercią a kolejnym wcieleniem, jest planeta Saturn. Saturna zaludniają także inne, demoniczne byty, które mogą kontaktować się z ludźmi i wpływać na ich los.

Po II wojnie światowej Ociepka zostaje wprowadzony na warszawskie salony i robi oszałamiającą karierę. Jego obrazy kupują uznani twórcy, między innymi Julian Tuwim, o znajomość ze śląskim artystą zabiegają ludzie ze śmietanki towarzyskiej. Jednocześnie nadal pracuje na KWK Wieczorek. To tam poznaje go młody Erwin. Sówka wspominał później, że chodził czasem do maszyny Ociepki, żeby z nim porozmawiać, ale niewiele ze słów śląskiego mistyka rozumiał. Niebawem jednak, pod koniec lat 50., Ociepka na zawsze porzu­­ca Śląsk i przenosi się do Bydgoszczy. Ale nic to: Sówka nigdy tak naprawdę nie potrzebował przewodnika.

Ociepka pod koniec życia ekscytuje się pierwszy­­mi lotami sowieckich kosmonautów i amerykańskich astronautów, maluje im to, co spotkają, gdy dotrą do Saturna. W końcu znika, umiera w 1978 roku. Jedni mówią, że pod koniec życia był starcem ze sklerozą, inni, że przygotowywał się do swojej podróży na Saturna.

***

Roboty na grubie Sówka nie lubi. Lata później wyzna w wierszu: „Kopalnia to wnętrze kobiety / W niej ja zamknięty na trzydzieści pięć lat / Tyle byłem w łonie Barbary”. Im głębiej zjeżdża pod ziemię, tym mocniej fantazjuje o kosmosie, z każdym rokiem coraz bardziej pociąga go wiedza tajemna, ale wciąż boi się rozwinąć skrzydła i chwalić obrazami, na których maluje to, co widzi już coraz wyraźniej.

Na razie nie chce zwracać na siebie uwagi. Działalność malarzy proletariuszy z przykopalnianego domu kultury jest władzom na rękę, o ile ci nie podważają nazbyt marksistowskiego dogmatu o ateizmie i materializmie. Partia przypomina sobie o górnikach artystach z okazji 1 maja czy 22 lipca, chętnie eksponuje co grzeczniejsze scenki rodzajowe z górniczego życia czy śląskie landszafty. Arek Gola spyta kiedyś Sówkę o obraz, na którym znajduje się dwóch sowieckich kosmonautów i rakiety z napisem „CCCP”: „Wiesz, mieliśmy zadany temat: Rusy w kosmosie. Nie chcieliśmy awantur, to każdy namalował Rusów w kosmosie, pośmialiśmy się, popi­liśmy”. Sówka nie chce, żeby uznano go za wariata i przydzielono do najgorszych prac. Z utęsknieniem odlicza lata do pynzyje, obiecuje sobie, że jako emery­towany górnik poświęci się już tylko malarstwu. A żeby nigdy o tym nie zapomnieć, w dużym pokoju swojego mieszkania wiesza puste białe płótno, które przy­pomina, że ma do namalowania coś ważnego.

Emerytura przychodzi w 1984 roku. Sówka ma 48 lat i drugą połowę długiego życia może już w pełni poświęcić malarstwu.

Pracownia Erwina Sówki, Katowice 2011

***

Gola zabiera mnie do mieszkania, w którym kilkadziesiąt lat żyli Erwin i Irmgarda Sówkowie. To 11. piętro w bloku z wielkiej płyty na Zawodziu, przy ulicy Łącznej. Czekają na nas pani Irma i ich syn Bogdan. Ona mieszka tu dziś sama.

Erwin po raz pierwszy ujrzał Irmę, gdy schodziła ze schodów. Wystarczył rzut oka i powiedział: „To będzie moja żona”. Miała wtedy 14 lat, on był już dorosły. W tym wieku to duża różnica, ale Erwin cierpliwie czekał i po 18. urodzinach Irmy pobrali się. Byli dobrym małżeństwem. Od ich przyjaciół słyszę, że bardzo się kochali. Na stole Erwin zawsze miał fotografię Irmy w stroju komunijnym.

Była mu też modelką. Sówkę zawsze fascynowała kobiecość. Kobiety uczynił jednym z głównych motywów swojego malarstwa: obfite, bujne, obłe, mocarne, często roznegliżowane. Szczególnie ukochał sobie Świętą Barbarę, choć nie wiem, kiedy dowiedział się, że to postać mitologiczna, a nie historyczna.

– Powtarzał, że kobieta jest życiem, a mężczyzna jedynie trutniem – mówi Arek Gola. – Kobiety go zachwycały. Kiedyś opowiadał mi o swoim pierwszym zauroczeniu kobietą. Był wtedy małym chłopcem. Z piwnicy przez okienko do zrzucania węgla widział ławkę, na której siadła kobieta, tyłem do niego. Nie mógł oderwać oczu od jej nóg. To był jego pierwszy zachwyt kobiecością.

Dla tych, którym Sówka tylko obił się o uszy, będzie hajerem od furgających gołych bab. Znajomemu aktorowi Grzegorzowi Stasiakowi wyznaje: „Wiesz, co jest moim największym marzeniem? Być tam w środku, jak kobieta orgazm przeżywo”.

Śląsk był jego matczyzną, a nie ojczyzną, Sówka był ślą­­skim matriotą, nie patriotą.

Rozglądam się po salonie, w którym siadamy we czwórkę: ja, syn Bogdan, Arek i pani Irma.

– My sie na tym niy znōmy – mówi pięćdziesięcioparoletni Bogdan.

– Co to znaczy?

– My niy poradzymy tak ôpowiadać. My sōm proste ludzie. Co ôjciec mioł tam w gowie…

– Tęskni pani za panem Erwinem? – pytam panią Irmę.

– Nō… Tela lot…

– Wiela lot żeście byli razem? – pytam, choć wiem, że ponad 60.

Zamiast odpowiedzieć, pani Irma pokazuje mi jego zdjęcie.

– Mōm go tukej… – Irmgarda płacze.

– A tam jest jeszcze jedna izba? – pytam po chwili, wskazując na pokój obok.

– Ja, tam dziadek malowoł – mówi pani Irma.

– I społ – dodaje Bogdan.

– Bo jak wstoł, to musioł ôbrozki swoje widzieć.

– Nojbardzij lubiōł rano malować.

– Zapach werniksu i farb ôlejnych bōł wszyńdzie.

– Od kiedy nie ma pana Erwina, to zapach w mieszkaniu jest inny, tak? – dopytuję.

– Ja, zapach sie zmiyniōł.

– A czy mogę wejść do pracowni Erwina Sówki?

***

Do pracowni wprowadza mnie Bogdan. To niewielka, prosta izba. Wysłużone łóżko, stara meblościan­­ka, biurko z malarskimi szpejami, trochę książek, dwa zice, trzy kwiotki. Niczego nie ruszali od dnia, gdy w styczniu 2021 roku Erwina zabrała karetka. Wtedy widzieli go po raz ostatni.

– Tu mosz na sztaludze naszkicowany jego ôstat­­ni obraz. Ale to je ino pora krysek ôłōwkiym – mówi mi Bogdan.

– To je ôstatni ôd niego – z drugiej izby dobiega głos pani Irmgardy. Chodzi już z trudem.

– To huta?

– Niy, to cechownia na Wieczorku.

Mógłby mieszkać wszędzie, ale chciał mieszkać w gierkowskim bloku. Mówił, że w bloku kumuluje się energia wielu ludzi, że blok jest potężniejszy niż dom. Siadam na zicu, na którym Sówka pracował. Patrzę przez jego okno. Na wprost widzę okna mojego mieszkania. To kilkaset metrów stąd.

– On patrzył na mój blok. Co za zaszczyt.

– A wiesz, czamu na ta strona są droższe mieszkania niż na tamto? – pyta mnie Bogdan.

Erwin Sówka w swojej pracowni, Katowice 2008

– Czamu?

– Bo stamtōnd widać Sosnowiec.

Na pynzyji Erwin Sówka jak planował, tak zrobił: oddał się malarstwu. Ale nie malował widzialnego Śląska, malował jego duszę. W ceglanym amfiteatrze Nikiszowca czy na katowickim blokowisku wydarzają się rzeczy święte, które nie powinny się dziać na Śląsku. Malował to, co zazwyczaj dzieje się jedynie w miejscach dobrze urodzonych, w jakichś Jerozolimach czy Rzymach. Był alchemikiem z Zawodzia, który w sacrum przemieniał profanum laub, węgla i placów. Przełożył Śląsk na język uniwersalności. Odmalował wszechświat, którego Śląsk jest centrum i ołtarzem. Dotychczas spoglądano na Śląsk z perspektywy Berlina czy Warszawy, ale on odwrócił reguły i z perspektywy Śląska spojrzał na Saturna czy niebo. W tym, co uchodziło za śląską brzydotę, odnalazł piękno, powtarzał, że kopalniane i hutnicze zanieczyszczenia są dla Śląska makijażem, który ten nosi dumnie niczym szykowna kobieta.

Sówka był katolikiem, ale rzadko chodził do kościoła. Krytykował kościół instytucjonalny, mówił, że jest pusty. Tłumaczyła mi to Sonia Wilk:

– Swoją teozofię budował przede wszystkim na Biblii, ale do świata judeochrześcijańskiego dołączył bóstwa i demony hinduistyczne, egipskie czy sumeryjskie. Uważał, że religie się nie wykluczają, że są różnymi drogami osiągnięcia tego samego celu. To malarstwo niesłychanie wieloznaczne, pełne symboli. Wciąż jest w nim sporo do rozszyfrowania, wielu wiadomości ukrytych na obrazach Sówki wciąż jeszcze nie odczytaliśmy.

Przeglądam książki w jego pracowni. Prawdę powiedziawszy, spodziewałem się, że będzie ich więcej. Księgozbiór nie jest zbyt bogaty: kilkadziesiąt pozycji, parotomowa encyklopedia, Biblia, trochę albumów.

– Dużo niy czytoł. Nojczyńścij program telewizyjny – z uśmiechem mówił przy innej okazji syn Bogdan.

To skąd tyle wiedział? Z tym pytaniem udam się potem do warszawskiego mieszkania Henryka Wańka, rocznik 1942, wybitnego śląskiego malarza i pisarza, znajomego Sówki.

– Wiesz, on sam dla siebie był kopalnią wiedzy, którą drążył i drążył. Niektórym to jest dane. Sówka nie był wyznawcą jakiejś doktryny czy filozofii. Był jak XVII-wieczny filozof z Görlitz Jakob Böhme: prosty szewc, który nie prowadził wielkich studiów, choć dorobił się ogromnej sławy, a Schelling nazywał go najwięk­szym niemieckim filozofem. Sądzę, że Sówka czytał coś więcej niż programy telewizyjne, był mędr­cem, ale niewątpliwie nie erudytą. Jego wiedza nie była uporządkowana, akademicka, mądrość czerpał skądinąd – powie mi Waniek.

Krążyła też plotka, że Erwin Sówka jest kosmitą.

***

– A gdy pan Erwin malował, opowiadał wam o tym?

– Niy, niy. Ôn mioł swōj świat – mówi Bogdan.

– Jo mu nigdy niy przeszkadzała – dodaje pani Irma. – Nigdy nic niy godoł. Ino zawsze jak żech mu tam wchodzyła, to ôn się wystraszoł. Godałach mu: „Czego sie, chole­ra, boisz”. I jeszcze niy lubiōł, jak były świynta i mu chciałach tam sprzōntać.

– A nie bała się pani nigdy tego, co on tam malował? Niektórzy się boją.

– Jo? Niy.

– Dla kogoś to mogłoby być bluźnierstwo: nagie święte, bóstwa wschodnie obok chrześcijańskich.

– Niy. Farorz przeca prziychodziōł na kolyenda i nic niye godoł.

***

Ale może w tej historii nigdy nie chodziło o Erwina Sówkę, a tylko o jego dzieła? Może zamiast patrzeć na palec, powi­nienem spojrzeć na to, co wskazuje? Może Sówka nie jest kluczem do zrozumienia twórczości Sówki?

Malując w swojej pracowni, wpadał w trans, miał wizje, medytował, zmieniał się w medium, przekaźnik. Odmalowywał to, co dyktowały mu zaświaty, po czym, gdy skończył robotę, szedł do drugiego pokoju, siadał obok kochanej Irmy, nalewał sobie piwa i włączał telewizor. Albo jechał na laubę na Janowie. Zaświadczał sobą, że dla Ślązaka odniesienie sukcesu nie musi oznaczać automatycznej polonizacji, że Ślązacy mają i zawsze mieli swoje elity.

I był pragmatyczny. Jego dzieła można podzielić na dwie kategorie: Sówki wybitne i Sówki produkcyjniaki. Te drugie – landszafciki czy rynki z Nikiszowca – malował, gdy ktoś je zamówił, a zamawiali, bo Sówka stał się sławny, wystawiał w całej Polsce i w Europie. Dla mniej obytych kolekcjonerów ważny był podpis Erwi­­na Sówki, a on zbierał na mieszkanie czy samochód dla dzieci i wnuków.

– Przychodzę kiedyś do niego, a na sztaludze rynek w Gliwicach – mówi mi Arek Gola. – Pytam: „Co to jest? Jakiś nowy cykl?”. A on: „Niy, maluja z tego zdjyńcio, muzeum w Gliwicach prosiōło, żebych im zrobiōł rynek, to namaluja roz-dwa”. I namalował. Obraz kompletnie bez sensu i wartości. Po prostu podpisany „Erwin Sówka”. Zrobił, skasował i tyle. Przy produkcyjniakach początkowo malował jeszcze cegły na Nikiszu, ale z czasem przestał. Zajmowały mu za dużo czasu, a ludzie i tak nie zwracali na to uwagi.

– Człowiek powinien zachwycić się obrazem, a nie go zamawiać – dodaje Sonia Wilk. – Czasem nie dość, że Erwin namalował komuś na zamówienie obraz, to ten ktoś wracał, bo był niezadowolony, i prosił, żeby tu i tam poprawił.

– I poprawiał?

– Tak. Z zażenowaniem oglądam takie obrazy w kolekcjach muzealnych. Są tam tylko dlatego, że to Sówki. Jego dzieła są dziś warte kilkadziesiąt tysięcy złotych, a produkcyjniaki kilka tysięcy. Szporował, bo rodzina była dla niego wszystkim.

***

– Wiesz, był przyzwoitym człowiekiem – mówi mi Heniek Waniek. – Nie wsadzał sobie pawiego pióra w tyłek, nie obnosił ze swoją wielkością artystyczną. Nie musiał, swoje wiedział. Jego mieszkanie było banal­ne, umeblowane tym, co było dostępne w handlu, nic ekstrawaganc­kiego. Wszystko działo się w nim, nie w przestrzeni. Nie zależało mu, żeby zamienić mieszkanie w bloku w jaskinię filozofa. Chcieli z Sówkową, żeby było zwyczajnie, przyzwoicie. Gdy Sówka był z czegoś zadowolony, to wysuwał język, o, w taki sposób. – Henryk poka­zuje mi jak. – Zostało mu to chyba z dzieciństwa. Gdy dałem mu prezent na 80. urodziny, patrzyłem, czy wysunie mu się jęzor.

– I wysunął się?

– Tak. Bardzo mnie to ucieszyło. Mógłby jeszcze trochę pożyć. A na co umarł?

– To było w pierwszym roku pandemii. Miał cu­­krzy­­cę, skoczył mu cukier, zabrali go do szpitala i tam zaraził się covidem.

To był czas, gdy nie można było odwiedzać chorych w szpitalu.

***

A może twórczość Sówki to wcale nie symbole, a obserwacje? Może jest mu bliżej do dokumentalisty? Zarzekał się, że naprawdę żyje obok postaci, które maluje, a w swoim liście do Boga w 1992 roku pisał: „Bóg otworzył mi oczy, aby widzieć wszystko takim, jakim jest wszystko naprawdę”. Na Śląsku, gdzie rodzime duchy i bóstwa na naszych oczach wymierają, bo przestaje się w nie wierzyć, on zagłębiał się w lokalne „pogańskie” wierzenia. Niewiele jest już miejsc takich jak jego pracownia na 11. piętrze gierkowskiego bloku z wielkiej płyty, gdzie przejście między światami materialnym i niematerialnym wciąż jest szeroko otwarte.BARBÓRKA
(FRAGMENT SZTUKI _WELTMAJSTRY_)

Ech, Erwin… On jako jedyny zobaczył mnie taką, jaką jestem… To było ze 100 lat temu, Erwin był młodym górnikiem. Przychodził tak tygodniami do mojego baru, siadał w ece, o tu, gdzie teraz siedzi Łysy, i coś tam szkryfloł w hefcie. W końcu mi pokazał: w tym hefcie to byłam ja, ale nie taka, jaką wy mnie widzicie, a taka, jaką jestem naprawdę. Piękna, wielka, odwieczna… On jako pierwszy zrozumiał, że jestem boginią Śląska, jego dobrym duchem. Niektórzy nazywają mnie skarbnikiem, inni utopcem, jeszcze inni strzygą. On mówił do mnie „Barbórko… Barbórko…”.

Jestem tu od setek czy tysięcy lat, sama nie pamiętam. Spytajcie Erwina, on będzie lepiej wiedział.

Ech, Erwin… Zapraszał mnie do swojej ajncli na Zawo­dziu, malował w różnych pozach… Ech, Erwin, moja sóweczko… Przynosił mi bukiety chabazi o włochatych łodygach, które zrywał na hałdzie na Kostuchnie… „Barbórko, mosz tu gyszynk” – tak mi mówił, a ja czułam się wyjątkowa.

Oszalałam dla niego. Pokazywałam mu stwory, zjawy, kosmosy, zaświaty, on był ich tak bardzo ciekaw. I durś malował, malował.

I uwielbiał przychodzić do mnie do baru na szpile. Pamiyntōm, jak go roz spytałach: „Erwin, na czym polega tajemnica fusbalu?”. A on mi odpowiedział tak: „Są dwie rzeczy, które najtrudniej wyrazić słowami: tajemnicę fusbalu i tajemnicę cielesności. To drugie udało się opowiedzieć tylko kazachskiemu poecie Erbo­­lowi Żumagulowowi. Żumagulow napisał o swoim bohaterze, że ten wszedł na dyskotekę w tacie, a wyszedł w mamie. Fusbal zaś wciąż czeka na swojego kazachskiego poetę”. Erwin był taki mądry, wszystko potrafił mi wytłumaczyć.

Jestem tu od setek czy tysięcy lat, a dopiero Erwin pokazał mi, że sensem życia jest miłość, a największą miłością jest ta, która nie ma sensu.

Tak jak z moimi boroczkami. Wejrzyjcie sie na nich. Całe życie słyszą, żeby zamiast oglądać szpile, zajęli się lepiej czymś sensownym. Owszem, piłka nie ma sensu. Ale ja myślę sobie czasem, że to właśnie ów bezsens sens jej nadaje, bo tam, gdzie kończy się sens, tam zaczynają się wiara, człowieczeństwo, piękno. Tak mówił Erwin. Piłka jest zaś tak piękna jak… sama nie wiem co… O! Jak to, gdy jadąc cugiem, patrzę przez okno i liczę sobie na łączce sarenki. Żeby przyniosły mi szczęście i żebym w którymś ze światów znów odnalazła mojego Erwina…

Byłam wszędzie i zawsze, widziałam wzloty imperiów, wielkie fortuny, wygrane wojny i 30-metrowe flagi, ale niczym nigdy nie zachwyciłam się tak bardzo jak tym golem Ibrahimovicia, który z 30 metrów zapakował Anglikom.

I zastanawiam się czasem, czy można być człowiekiem w pełni, nie będąc kibicem.

Nie wiem.

Pewnie można.

Ale po co?

Erwin Sówka, _Święta Barbara z kanarkiem_, 1976, olej na płótnie
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij