- nowość
- promocja
Agnes Sharp i morderstwo w Sunset Hall - ebook
Agnes Sharp i morderstwo w Sunset Hall - ebook
Wielki powrót autorki bestsellerowej „Sprawiedliwości owiec” w zabawnym, czułym, pełnym niespodziewanych wzruszeń i zwrotów akcji kryminale.
Ekscentryczna grupa seniorów próbuje rozwiązać zagadkę jednego morderstwa, jednocześnie ukrywając drugie.
Czy to kryminał? Tak!
Czy to komedia? Oczywiście!
Odrobina psychologicznego thrillera? Jeszcze jak!
Agnes Sharp mieszka z grupą zaprzyjaźnionych (i zdecydowanie mających swoje za uszami) seniorów. W przeszłości byli szpiegami, tajnymi agentami, zajmowali się najpoważniejszymi przestępstwami. Agnes i jej geriatryczny gang dopracowują plan i wkraczają do akcji. Zmierzą się ze złowrogimi piekarzami, zepsutymi windami, nieudolnymi przestępcami, lokalnymi władzami… i własnymi mrocznymi sekretami. Jaką rolę w tym wszystkim odegrają żółwica Hettie, pies Brexit i tajemniczo zamordowana Lillith…
Zobaczcie, jak zakończy się ta pełna spektakularnych niepowodzeń intryga!
Leonie Swann – niemiecka pisarka, autorka międzynarodowego bestsellera „Sprawiedliwość owiec”, który został przetłumaczony na 20 języków. Studiowała filozofię, psychologię i literaturę angielską w Monachium. Obecnie mieszka w Berlinie. W jednym z wywiadów powiedziała: „Chciałam opowiadać historie, które urzekają i są smakowite”.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68227-21-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Z zimną krwią
Hettie było gorąco. Za dużo czasu spędziła na swoim kamieniu do wygrzewania się, popołudniowy upał przeniknął jej przez skorupę i teraz brzęczał jej w głowie nieco natrętnie. Jak każde odpowiedzialne zwierzę zmiennocieplne musiała zabrać się za powrót do równowagi, a właściwym do tego miejscem tradycyjnie już był cienisty wąwóz wśród starych doniczek za niebosiężną ścianą drewna, gdzie ze szczelin niepostrzeżenie wyrastały paprocie, a po wilgotnej ziemi pełzały ślimaki.
Hettie ruszyła w drogę, pokryta łuskami noga za pokrytą łuskami nogą. Żwirową ścieżką, pod hortensjami, obok wielkiego pniaka.
Coś jednak wyglądało inaczej niż zazwyczaj. Tam, gdzie zwykle wznosiła się sięgająca nieba drewniana ściana, tym razem nie było nic, tylko wielka, ziejąca pustka, a dalej cień. Jak wszystkie żółwie, Hettie nie grzeszyła ciekawością, ale to nieznane królestwo cieni wydawało się kuszące. Wdrapała się po rampie, krótko zawahała na granicy słońca i mroku, po czym wsunęła głębiej w przyjemny chłód. Jej skorupa otarła się o stare drewno, wygładzone przez czas i niezliczone wielkie stopy. Również teraz poczuła zapach tych wielkich stóp, bliski i niepozostawiający wątpliwości, słony i skórzasty.
W zasadzie Hettie nie miała nic przeciwko wielkim stopom, zawsze obchodziły się z nią z szacunkiem, a czasem towarzyszyły im ręce trzymające sałatę. Ośmielona popełzła dalej, głębiej w cień.
Tam z tyłu. Aha.
Od razu zauważyła, że z tymi wielkimi stopami coś było nie tak. Inaczej niż większość ich krewniaków nie spoczywały one płasko i stabilnie na podłożu, lecz ich spiczaste końce sterczały ku górze, gdzieś w eter, tam, gdzie światło słoneczne przecinało mrok, a w powietrzu tańczyły gwiazdki kurzu.
Naprawdę niezwykłe. Para stóp była też dziwnie nieruchoma. Ewidentnie chora. Hettie jeszcze nigdy nie widziała chorej wielkiej stopy. Poczuła coś jakby ciekawość, a jeśli nie ciekawość, to przynajmniej apetyt. Na próbę i nieco zuchwale ugryzła jedną z wielkich stóp. Stopa nie broniła się i Hettie triumfalnie ugryzła ją drugi raz, bardziej dla zasady niż z entuzjazmu. Skórzasta i twarda. Nie w jej guście. Tam, gdzie znajdowały się wielkie stopy, najczęściej w okolicy kręciły się też ręce trzymające sałatę. Zdecydowała się ich poszukać i ku swojemu zdumieniu stwierdziła, że po drugiej stronie stóp gdzieś w dal ciągnie się cała seria pagórków, dolin i krzywizn.
I rzeczywiście: tam dalej, głębiej w ciemności, spoczywała jedna z rąk trzymających sałatę. Tylko że nie trzymała sałaty i wydawała się zwinięta w kłębek. Przypominała trochę martwego pająka.
Żółwie to ogólnie gatunek raczej niecierpliwy, ale Hettie była wyjątkiem. Potrafiła czekać. Przede wszystkim na sałatę. Znalazła sobie wygodne miejsce u stóp pagórków tworzących niezwykły krajobraz. Niezbyt ciepłe i niezbyt zimne. Przytulne, ale nie klaustrofobiczne. Dało się wytrzymać.
Kiedy jednak nawet po dłuższym czasie żadna sałata się nie pojawiła, Hettie uznała, że dosyć tego czekania. Poza tym pagórek obok niej, początkowo utrzymujący przyjemną temperaturę, stopniowo stawał się coraz chłodniejszy, wręcz nieprzyjemnie zimny, a muchy zaczęły jej grać na nerwach. Najpierw były tylko ze dwie czy trzy i Hettie zignorowała je po żółwiemu, ale teraz krążyła już w górze cała chmara. Brzęczała, unosiła się i opadała, obtańcowując pagórek i samą Hettie. Kiedy jedna z much bezczelnie wylądowała żółwicy na głowie i próbowała napić się z jej oka, oburzona Hettie podniosła się ze swojego miejsca i przez dziwnie lepką, metalicznie pachnącą kałużę powędrowała z powrotem na zewnątrz, w popołudniowe słońce.ROZDZIAŁ 1. CIASTECZKA EDWINY
Rozdział 1
Ciasteczka Edwiny
Zadźwięczał dzwonek i Agnes Sharp przerwała poszukiwania swoich trzecich zębów, jednocześnie ucieszona i zirytowana.
Ucieszona, ponieważ w ogóle usłyszała dzwonek – jej uszy nie chciały ostatnimi czasy za bardzo współpracować i czasem słyszała tylko jakiś wysoki, irytujący dźwięk oraz szumy. Dlatego dzwonek do drzwi stanowił miłą odmianę.
Z drugiej strony dość niezręcznie będzie otwierać drzwi bez wspomnianych trzecich zębów, sepleniąc niezrozumiale. Jednak z zębami czy bez gościa należało spławić, zanim wpadnie na pomysł, żeby zacząć węszyć po ogrodzie.
– Jusz idę! Chwileszkę! – wrzasnęła w stronę przedpokoju, po czym ruszyła w drogę. Wyjście z pokoju. Uwaga na próg! Potem schody. Jeden krok, jeden schodek, dostawić drugą stopę. Wywołująca zawroty głowy chwila braku równowagi, oddech, zebranie odwagi na drugi stopień. I tak dalej. Dwadzieścia sześć razy.
Chwileczkę. Akurat!
Dzwonek zadźwięczał jeszcze raz.
Biodro zaprotestowało.
Kolejny dzwonek.
– Chwileszkę, do cholery!
Kiedy dotarła na pierwszy podest, miała już w sobie solidną dozę wściekłości na schody, na dzwoniącego, na wiarołomne trzecie zęby, ale też na swoich współlokatorów. Dlaczego to zawsze jej przypadały w udziale te nieprzyjemne zadania? Takie jak chodzenie po schodach. Albo wynoszenie śmieci. Albo… w ogóle wszystko!
Edwina zeszłaby po schodach trochę szybciej, ale przy drzwiach była oczywiście bezużyteczna. Bernadette siedziała w swoim pokoju i wypłakiwała sobie ślepe oczy. Marszałek był o tej porze najczęściej gdzieś w internecie, nieosiągalny, połączony z komputerem jakby jakąś pępowiną. A od Winstona oczywiście nie można było oczekiwać, że zejdzie na dół bez podnośnika schodowego.
Dlaczego nikt nie zreperował tego durnego podnośnika?
Potem Agnes przypomniała sobie, że to ona miała wezwać majstra, ale przy swoim nieobliczalnym słuchu i awersji do telefonu ciągle przekładała to na później. Czyli sama jest sobie winna, jak się to ostatnio często okazywało.
Jako kozioł ofiarny pozostał już tylko gość dzwoniący do drzwi, na którego była już teraz naprawdę wściekła.
Pokonała ostatni schodek i z wyrachowaną powolnością ruszyła w stronę drzwi, do wtóru urywanych dźwięków kolejnych dzwonków. Głucha jest czy co? Co ten gbur sobie wyobraża? Czego on w ogóle chce o tej porze? I właściwie która godzina?
Agnes pogmerała krótko przy zasuwce, po czym otworzyła drzwi. Najchętniej od razu powiedziałaby natrętowi coś do słuchu, ale nic jej nie przyszło do głowy.
– No więc? – warknęła. Niezbyt dobrze to pasowało, więc rozzłościła się jeszcze bardziej.
– Eee, pani Sharp? – Dzwoniący bezczelnie zajrzał jej przez ramię do wnętrza domu. Jakiś cholerny młodzik w okularkach urzędnika, z aktówką pod pachą. To nie mogło oznaczać nic dobrego. Agnes skrzyżowała chude ramiona na piersi, podczas gdy młodzik z lekkim opóźnieniem przywołał na twarz ujmujący uśmiech. – Pani Sharp, mam dla pani wspaniałe wieści!
Lepiej by było, gdyby tego nie powiedział. Do tej pory Agnes zamierzała po prostu planowo spławić intruza, ale teraz szlag ją trafił. Wspaniałe wieści? Akurat dzisiaj? Tego już za wiele!
Mimo braku zębów postarała się o życzliwy uśmiech starszej pani – z umiarkowanym powodzeniem, jak wywnioskowała z pełnej powątpiewania miny agenta.
– Ojej, dla mnie? Czudownie! Proszę wejść do szalonu!
Sam był sobie winny!
– Jeszcze jedno ciasteczko?
Gdzie do licha są jej zęby?
Młodzik milcząco potrząsnął głową. Jeden jedyny raz nadgryzł ciasteczko i od tamtej pory siedział dziwnie spięty w wysiedzianym fotelu uszaku i przeżuwał. Agnes nalała mu do filiżanki żółtej jak siuśki herbatki prozdrowotnej i z udawanym zainteresowaniem studiowała ulotkę, którą intruz wcisnął jej do ręki.
Gość odłożył nadgryzione ciasteczko z powrotem na talerz – stuknęło chłodno jak kamień na kamieniu. Ciasteczkami Edwiny gardziły z reguły nawet myszy, ale na takie okazje jak ta były nieocenione.
– Mieszka tu fani szama? – zapytał z pełnymi ustami.
Nie miał ochoty ani przełknąć ciasteczka, ani go wypluć i tym samym utknął w miejscu.
Agnes pomyślała o Winstonie, płaczącej Bernadette, o Edwinie, która pewnie właśnie próbowała odnaleźć swoją wewnętrzną równowagę za pomocą jogi, o Marszałku, a w końcu o Lillith i głęboko westchnęła.
Gość współczująco pokiwał głową.
– Właśnie dla takich oszób jak pani nasza oferta jeszt idealna. Będziemy rzarządżać pani domem, zajmiemy szę wynajmem. Zajmiemy szę wszysztkim, podczasz gdy pani będzie szpędżać żłotą jesień życia w Lipowym Zakątku…
Zamilkł i dziwnie zesztywniały zerknął na podłogę za plecami Agnes, gdzie właśnie z charakterystyczną elegancją przechodziła żółwica Hettie.
Na skorupie miała trzecie zęby Agnes. Pewnie już od dłuższego czasu jeździły po domu na jej grzbiecie – bezcielesny, ruchomy uśmiech. Coś takiego właśnie Marszałek zwykł nazywać poczuciem humoru!
Agnes wychyliła się mocno, sięgnęła i zdołała je złapać. Eureka! Prędko wsadziła sobie szczękę do ust i wyszczerzyła na młodzika rząd nieskazitelnych zębów.
– Złotą jesień życia, mówił pan?
– Bez żadnych trosk finansowych! – Agent skapitulował i wstał. – Naprawdę chętnie bym jeszcze pogawędził, ale…
– Już pan chce iść? Jaka szkoda. Jest pan pewien, że nie chce pan jeszcze…?
Agnes uniosła groźnie drugie ciastko, ale młodzieniec był już w drodze do drzwi, no i tym lepiej.
Bo tam w drewutni leżała Lillith, z kulą w głowie i uśmiechem na ustach.
Zapowiadał się męczący dzień.
Posiedzenie kryzysowe zorganizowali w pokoju słonecznym na pierwszym piętrze. Ze względu na Winstona tak było najprościej. Agnes zaparzyła herbaty i skłoniła Edwinę do tego, żeby wniosła po schodach dzbanek i filiżanki. Do tego mieli prawdziwe ciastka z paczki.
Agnes ugryzła jedno na próbę – trzecie zęby siedziały mocno – i rozejrzała się. Obok niej wyprostowany, bystrooki Marszałek, dalej Edwina z rozmarzonym wyrazem twarzy w jednej ze swoich niemożliwych pozycji jogi. Winston na wózku wydawał się po prostu opanowany i zasmucony. Dostojny niczym Święty Mikołaj. Co za hultaj! Jak on to robi?
W przeciwieństwie do Winstona Bernadette praktycznie nigdy nie wydawała się dostojna, za to zawsze trochę przypominała bossa mafii, chociażby ze względu na ciemne szkła okularów. Trochę się uspokoiła, ale była to cisza przed burzą – a raczej między dwiema burzami. Ulewnymi.
Po prawej stronie Agnes ział pustką fotel.
– Serwisant od podnośnika przyjedzie jutro – poinformowała Agnes. Kiedy już w końcu złapała za słuchawkę, zadziwiająco łatwo udało jej się znaleźć termin. – Marszałek zamówił w internecie jedzenie na najbliższy tydzień. Papier do kibla też. – Marszałek uśmiechnął się do Agnes zachęcająco. Kolejny kryzys zażegnany.
– A jeśli chodzi o ten problem w szopie…
– To nie żaden problem! – przerwała Bernadette. – To Lillith!
– Już nie – powiedziała łagodnie Agnes. – I właśnie na tym polega problem.
Bernadette wydała z siebie smutny odgłos.
– Jest _ciepło_ jak na tę porę roku – ciągnęła Agnes. – Nie możemy tak po prostu nic nie robić…
– Wsadzimy ją na podnośnik! – rozpromieniła się Edwina. – Na podnośnik i na górę. Do łóżka. Miękko i spokojnie. Może dojdzie do siebie! A jeśli nie… miękko i spokojnie!
– _Nie dojdzie_ do siebie – rzekł zdecydowanie Marszałek. – A jeśli chodzi o miękkość i spokój…
– W rzeczy samej! – fuknęła cierpko Bernadette.
– Moglibyśmy po prostu zadzwonić na policję – rzucił Winston. W głębi serca był to porządny człowiek. – Z reguły takimi sprawami zajmuje się policja.
_– Moglibyśmy_ tak zrobić – powiedziała Agnes – gdybyśmy tylko wiedzieli, gdzie się podziało narzędzie zbrodni. Bez narzędzia zbrodni…
Trzy pary oczu skierowały się pytająco na Marszałka. Ciemne szkła okularów Bernadette odbijały światło.
Marszałek przez moment wydawał się skonsternowany, a następnie zakłopotany.
– Broń… była w szopie. Ja ją… a potem byłem w… jak mu tam… w salonie, no i… muszę przyznać… – Starał się zachować wojskową postawę, ale nie do końca mu się udało.
– Nie _wiemy_, gdzie jest narzędzie zbrodni – powiedziała Agnes. – No i cóż, kiedy przyjedzie policja i ją znajdzie, powiedzmy gdzieś w domu, to może się wydać podejrzane.
Edwina roześmiała się perliście.
Bernadette prychnęła.
Winston w zadumie skinął głową.
Nikt nie miał do powiedzenia nic przydatnego. Typowe.
W uchu Agnes rozbrzmiał wysoki dźwięk. Skorzystała z tego akustycznego intermezzo, by się zastanowić. Jak długo mogli tak po prostu czekać, nie zgłaszając na policji śmierci Lillith? Z jednej strony było to na pewno korzystne, zostawić ją w tej szopie na pewien czas, właśnie w taką ciepłą pogodę. Im więcej czasu minie, tym trudniej będzie policji wyciągnąć wnioski. Z drugiej strony, jeśli zbyt długo zachowają dla siebie zgon Lillith, oczywiście może się to również wydać podejrzane. To prawda, że większość ludzi w wiosce uważała ich – całkowicie niesłusznie – za bandę zgrzybiałych hippisów, ale kiedyś w końcu nawet oni zauważą, że brakuje jednej współlokatorki. Kiedy dokładnie? Po jednym dniu? Po dwóch?
Edwina coś powiedziała. Na pewno nic rozsądnego. Agnes wzięła łyk herbaty i czekała, aż wysoki dźwięk sobie pójdzie.
Bernadette ściągnęła okulary przeciwsłoneczne, przygotowała sobie chusteczkę i czekała na następny atak płaczu.
Winston poklepał ją uspokajająco po kolanie.
Marszałek powiedział coś do Agnes, a ona udała, że go rozumie. Uważne spojrzenie i krótkie, ale zachęcające skinienie powinny wystarczyć.
Wtedy dźwięk nagle zniknął i Agnes usłyszała jeszcze słowo „parasol”. Marszałek spoglądał na nią wyczekująco.
– No tak – powiedziała Agnes niepewnie.
– Tylko parasol – powtórzył Marszałek. – To wszystko. Ale to nie ma za dużo sensu.
– Jak mogliście! – syknęła Bernadette. Jej niewidome oczy spoglądały w pustkę. Widok ten budził niepokój. – Tak po prostu. Bez pożegnania, bez… niczego!
– Z pożegnaniem to by przecież nie było niespodziewanie, prawda? – odparła Agnes ostrzej, niż planowała. Cała Bernadette, robić z tej historii taki dramat! Przecież wszyscy się zgodzili! To nie tak, że ona nie odczuła nagłej śmierci Lillith, wręcz przeciwnie, ale czasem trzeba przecież myśleć praktycznie!
– Teraz wszyscy wypijemy herbatkę – powiedziała zdecydowanie. – I weźmiemy swoje tabletki. A potem jej poszukamy!
– Lillith? – spytała Edwina uradowana.
– Broni! – rzekła Agnes. – Winston i Bernadette poszukają tutaj, na pierwszym piętrze. Oczywiście w pokoju Marszałka, ale też w innych. Wszędzie. Edwina i ja będziemy szukać na parterze, a Marszałek sprawdzi ogród.
Spojrzała na rząd ponurych twarzy.
– Jak na Wielkanoc! – zawołała zachęcająco.
– Czego człowiek nie ma w głowie, musi mieć w nogach! – rzekł Winston i uśmiechnął się szeroko.
Szukali najpierw w kuchni, potem w salonie. Agnes zostawiła Edwinie wspinanie się na drabinę i zaglądanie pod kanapy, próbując przy tym zachować spokój. Razem zaglądały do wazonów na szafie, za książki na regale, do garnków, pudełek i puszek, za poduszki, pod serwetki, a nawet do doniczek – i wydobyły na światło dzienne serię ciekawych rzeczy. Trzy ciasteczka Edwiny, twarde i nieodkształcone jak pierwszego dnia, osiem par okularów do czytania (nic dziwnego, że nigdy nie było ich pod ręką, kiedy były naprawdę potrzebne!), aparat słuchowy, aparat do mierzenia ciśnienia (a więc tu się schował!) i całą masę pigułek, przebiegle ukrytych w szczelinach i szparach. Ktoś tu w domu nie brał swoich leków, jak należy. Agnes później zajmie się tą sprawą. Teraz muszą najpierw…
Drugi raz tego dnia rozległ się dzwonek do drzwi wejściowych.
Wyjątkowo nie w porę.
Edwina była na miejscu i otworzyła drzwi.
– A kuku – powiedziała.
Agnes pośpieszyła za nią najszybciej, jak się dało. Edwina przy wejściu to rzadko był dobry pomysł.
Z drugiej strony drzwi rozległ się spokojny męski głos.
– Policja! – zawołała podekscytowana Edwina. – To policja, Agnes! Pomyśl, jakie to praktyczne!
Agnes zwiększyła tempo. Policja? Już? Było za wcześnie, o wiele za wcześnie! Nie mieli jeszcze żadnego planu! A może Bernadette…? Nie. O ile wiedziała, Bernadette nie za bardzo lubiła policję…
– Proszę wejść, panie komisarzu! – paplała podekscytowana Edwina. – Właśnie szukamy…
– … żółwia! – sapnęła Agnes, która w końcu dotarła do drzwi wejściowych. – Gdzieś zapodzialiśmy naszego żółwia.
Policjant spojrzał dziwnie i z wahaniem wszedł do środka. Miał na sobie mundur. Jak na razie kiepsko.
– Pani Sharp? Agnes Sharp?
– Jestem Edwina – poprawiła go Edwina, ale policjant nie dał się zbić z tropu i spojrzał Agnes prosto w oczy, jak na jej gust zbyt krytycznie. Zrobiło jej się gorąco.
– Czy to pani jest właścicielką domu? Pani Sharp, muszę z panią krótko porozmawiać. W bardzo poważnej sprawie.
Poważnej! Jeszcze i to. Co mówić? Jak najmniej! Najchętniej przeprowadziłaby rozmowę z policjantem od razu w korytarzu, ale Edwina złapała go już za rękaw i pociągnęła do salonu, gdzie po akcji poszukiwawczej wszystko zastawione było wazonami, garnkami i puszkami.
Policjant spojrzał z powątpiewaniem na stertę pigułek i górę okularów.
– My… – powiedziała Edwina, ale Agnes przerwała jej pośpiesznie.
– Po prostu zwiał, ten bezczelny stwór. Wszędzie szukaliśmy!
– W garnkach? – spytał policjant.
– Lubi się bawić w chowanego – wyjaśniła Agnes bez mrugnięcia okiem.
– Proszę usiąść – wymamrotał policjant ze służbową miną i wskazał kanapę, na której jeszcze leżały ciasteczka. – Sprawa, którą muszę z paniami omówić, może okazać się szokująca.
– Nie jesteśmy z cukru! – rzekła Edwina opryskliwie.
Ale to, co policjant miał im do powiedzenia, rzeczywiście okazało się szokujące.
– Mildred Puck? – zapytała Agnes trzeci raz. Siedziała na jednym z kamiennie twardych ciasteczek i było jej niewygodnie. – Nie żyje? – Kręciło jej się w głowie. Mildred? Dlaczego ten facet mówił o Mildred? Coś tu się nie zgadzało!
– Została zastrzelona – powiedział policjant. – Na swojej własnej werandzie. Na leżaku.
– Co za zbieg okoliczności! – zawołała Edwina i klasnęła w ręce.
– To raczej nie jest zbieg okoliczności – odparł policjant. – Podejrzewamy, że sprawca wdarł się dziś rankiem do ogrodu i został przez Mildred zaskoczony. Muszę spytać, czy nie dostrzegły panie dzisiaj czegoś niezwykłego? Może coś panie słyszały albo widziały?
– Ale… – mruknęła Agnes, potrząsając głową. Ta Mildred, którą znała, już od lat nikogo nie zaskakiwała. Zupełna… roślina. Kręciło jej się w głowie. Mildred _też_? To nie miało sensu!
– Naprawdę nie chciałbym pań niepotrzebnie niepokoić – mruknął policjant, spoglądając z zakłopotaniem na pigułki przed swoim nosem. – Ale jeśli rzeczywiście jakiś sprawca próbuje tu okradać starszych, bezbronnych obywateli… Chcielibyśmy poprosić wszystkich państwa, żebyście byli ostrożni, sprawdzali, czy drzwi i okna zawsze są dobrze zamknięte. A jeśli rzuci się państwu w oczy coś niezwykłego, proszę się nie wahać…
Podał Agnes wizytówkę.
Agnes się zawahała.
– Ale Mildred jest… Mildred _była_ osobą wymagającą stałej opieki. A my…
Zamilkła. Nie miało sensu tłumaczyć policjantowi różnicy między apatycznym warzywem takim jak Mildred a ich aktywną, małą, senioralną wspólnotą mieszkaniową. Z westchnieniem sięgnęła po wizytówkę. No jasne. O wiele za mały druczek. Szanse, że w nagłym wypadku będzie w stanie prawidłowo odczytać numer i wstukać go w aparat, były mniej więcej tak samo duże jak to, że zrobi to Hettie.
– Ciasteczko? – spytała Edwina i wyłowiła jedno spod swoich legginsów.
– Nie na służbie – odparł policjant z cieniem uśmiechu. Edwina straciła zainteresowanie, ześlizgnęła się z sofy i przybrała jedną ze swoich pozycji jogi. Kobra, jeśli Agnes się nie myliła.
Uśmiech policjanta się ulotnił.
– Nie ma powodów do paniki – powiedział. – Ale powinni państwo zachować czujność. A my będziemy wdzięczni za każdą wskazówkę.
– Oczywiście. To bardzo uprzejme z państwa strony. – Agnes zauważyła, że serce jej wali. Być może ta sprawa z Mildred to wcale nie żadna katastrofa. Może to _szansa_!
Edwina skończyła kobrę i wyszła na korytarz.
– Czy ona… od razu umarła? – zapytała Agnes.
Policjant znowu z ewidentną fascynacją zerknął na pigułki i nic nie odpowiedział, z czego Agnes wywnioskowała, że nie była to szybka śmierć. Wcale a wcale.
Przeszedł ją dreszcz.
– Czy były panie ze sobą blisko?
Policjant oderwał wzrok od pigułek i spojrzał na Agnes. Oczy miał zaczerwienione, zmęczone i jakoś _zszokowane_ i Agnes pierwszy raz zauważyła, że to nie tylko policjant, ale też człowiek o oklapniętych włosach w kolorze piasku, z zaczątkiem piwnego brzuszka. Wydał jej się nawet trochę znajomy. Ostatnimi czasy często wydawało jej się, że już kogoś spotkała, tak jakby na świecie istniała tylko pewna ograniczona liczba twarzy i kiedy żyło się już wystarczająco długo, widziało się je wszystkie.
– Znałyśmy się – powiedziała cicho. – Od bardzo, bardzo dawna.
Policjant otwierał właśnie usta, przypuszczalnie po to, żeby powiedzieć coś pocieszającego, kiedy z korytarza rozległ się triumfujący okrzyk.
– Mam ją! – cieszyła się Edwina.
Broń! Serce Agnes podskoczyło w piersi niczym maltretowana żaba.
_Edwina! Nie!_
_Nie teraz!!_
Wysoki dźwięk wrócił i Agnes uczepiła się oparcia kanapy. Bezsilnie przyglądała się, jak policjant zrywa się z fotela i rzuca do drzwi. Nie mogła nic zrobić, nic powiedzieć i ta wspaniała szansa, która się właśnie pojawiła, przelała jej się przez palce. Niczym piasek. Niczym groch, widelczyk do ciasta i ziarna kawy. Niczym całkiem dużo rzeczy ostatnimi czasy.
A potem Edwina wróciła, trajkocząc jej coś bezgłośnie i z podekscytowaniem do ucha, a za nią pojawił się rozpromieniony policjant z żółwicą Hettie w wielkich, policyjnych rękach.
Agnes ocknęła się, zamrugała i zobaczyła nad sobą cztery nieco rozmazane, ale jednoznacznie zaniepokojone twarze. Uporządkowała kształty i kolory, na ile jej się udało, i spróbowała się skoncentrować.
Edwina.
Marszałek.
Żółwica Hettie.
I policjant.
Ktoś trzymał ją za rękę.
Agnes stęknęła. Tego policjanta trzeba było się pozbyć. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przewróciła oczami w stronę Marszałka, a potem z powrotem w kierunku policjanta. Jeden raz. Drugi.
– Chyba ma jakiś atak – powiedział policjant.
Wydawało się, że Marszałek zrozumiał, czego chce Agnes.
– A tam, atak. Tej starowince zrobiło się tylko trochę gorąco. Takie rzeczy się zdarzają!
Agnes jęknęła z wdzięcznością.
– Pewnie chce szklankę wody – powiedział Marszałek. Policjant położył Hettie na piersi Agnes i wypadł z pokoju.
– Gdzie jest kuchnia?
– Z tyłu na lewo – zawołał Marszałek, prawdopodobnie celowo nieprecyzyjnie. Agnes usłyszała, jak policjant otwiera kolejne drzwi na korytarzu. Odzyskała głos.
– Trzeba się go pozbyć – syknęła szeptem. – I to już. Ja… to jest szansa!
Żółwica Hettie próbowała pożreć jeden z guzików od bluzki, zrobiony z masy perłowej.
– A jeśli jeszcze raz usłyszę słowo „starowinka”, to będziesz miał kłopoty!
Marszałek wyszczerzył zęby w uśmiechu i puścił jej rękę.
Z zaczerwienioną twarzą i szklanką wody wrócił stróż porządku.
– Naprawdę nie chciałem pani tak zszokować. W pierwszej chwili wydawało mi się, że całkiem dobrze przyjęła pani tę wiadomość. W sensie… uznaliśmy, że najlepiej będzie, jeśli sąsiedzi… To jest w sumie dość odludne miejsce, więc trzeba ostrożnie… Jest pani pewna, że nie powinniśmy ściągnąć lekarza…?
Dziwne, ale jeśli leżysz na plecach – czy to na brzuchu, jak w przypadku Hettie – nikt już tak naprawdę z tobą nie rozmawia. Wszyscy rozmawiają ponad tobą, dosłownie. Agnes też spojrzała w górę, gdzie nad jej głową różne słowa fruwały tak, jakby jej tam w ogóle nie było. Pozwoliła sobie podać wody i przyglądała się, jak Marszałek, Edwina i Hettie w rzadkiej komitywie zabrali się do wypraszania policjanta. Prawdopodobnie to Hettie przechyliła ostatecznie szalę swoim gniewnym syczeniem.
Policjant rozdał jeszcze kilka wizytówek i dobrych rad, po czym pozwolił Marszałkowi i Edwinie wypchnąć się za drzwi.
Hettie i Agnes spojrzały po sobie.
– Mało brakowało! – westchnęła Agnes.
Hettie syknęła potakująco.
A potem…
Agnes była dziewczynką o chudych, opalonych kończynach, w białych skarpetkach i z warkoczami sięgającymi pupy. Agnes nie lubiła tych warkoczy, chłopaki ją za nie ciągały. Dziewczynki jej dokuczały.
Ale z matką nie było negocjacji.
Kiedy podskakiwała, warkocze podskakiwały wraz z nią.
A teraz wisiały bez ruchu.
Agnes stała pod bezchmurnym, letnim niebem i przyglądała się, jak ktoś rozgniata owady na kamieniu. Kowale. Insekty biegały zdenerwowane w tę i z powrotem, ale nie miały żadnych szans.
– Dlaczego to robisz? – zapytała Agnes.
Słońce grzało ją w kark. Jakiś ptak śpiewał. Agnes chciała do domu.
– Bo to łatwe – odpowiedział tamten ktoś.
Agnes otworzyła oczy i zapatrzyła się w mądrą, żółwią twarz Hettie. Żółwica była najmłodszym członkiem ich wspólnoty mieszkaniowej, jednocześnie jednak również najrozsądniejszym. Czasami dawało to Agnes do myślenia.
Wciąż jeszcze leżała na kanapie, z nogami na poduszce. Warkocze dawno już obcięła. Teraz miała inne problemy. Spróbowała się unieść. Hettie syknęła.
– Czy ktoś mógłby może wziąć…?
Edwina uniosła Hettie w górę i obdarowała głośnym cmoknięciem w skorupę. Agnes złapała za oparcie kanapy i pociągnęła. Ktoś popchnął od tyłu i wreszcie usiadła, chociaż trochę krzywo.
Obmacała swoją fryzurę (oczywiście zrujnowaną), westchnęła i rozejrzała się wokół. W międzyczasie dołączyła do nich również Bernadette, która teraz nasłuchiwała z głową przechyloną w stronę kanapy. Marszałek przysunął sobie krzesło, Edwina siedziała ze skrzyżowanymi nogami na dywanie, a Hettie, która wreszcie znowu poczuła pod pazurkami stały grunt, z godnością odmaszerowała.
Agnes wzięła się w garść.
– Są dobre i złe wieści – powiedziała. – Mildred Puck nie żyje.
– To jest ta dobra wiadomość? – zapytała sucho Bernadette. Przysunęła sobie talerz czekoladek z nadzieniem i teraz wysysała je jedną po drugiej niczym jakiś słodyczowy wampir.
To pytanie sprawiło Agnes pewną przykrość. Kiedyś były z Mildred przyjaciółkami, najlepszymi przyjaciółkami. Oczywiście było to dawno temu, a od tamtej pory Mildred poświęciła mnóstwo czasu na to, żeby dać się wszystkim gruntownie znielubić.
– Zła wiadomość jest taka, że kręci się tu jakiś włamywacz, który wykańcza staruszków – skorygowała Agnes. – A dobra wiadomość jest taka, że używa do tego pistoletu!
– O! – rzekł Marszałek.
– Biedna Mildred – powiedziała Edwina. – Dlaczego to dobrze?
– Lillith pójdzie na jego konto! – wyjaśniła podekscytowana Agnes. – Nie rozumiecie? To idealny układ! Dwie starsze panie zastrzelone w ogrodzie, praktycznie w tym samym czasie! Każdy pomyśli, że ten włamywacz ma na sumieniu również Lillith! Pójdziemy teraz do szopy i ją znajdziemy. Zrobimy trochę bałaganu i wszędzie połazimy. A potem zadzwonimy na policję!
– Znowu policja – powiedziała znudzona Edwina.
– Dobry plan! – rozległo się z góry, gdzie Winston siedział i nasłuchiwał na podeście schodów.
– Dlaczego miałabym brać w tym udział? – syknęła Bernadette nie do końca tak fachowo jak Hettie, ale i tak jadowicie. – Jeśli nikt mnie…
– Bo w więzieniu nie ma czekoladek – powiedziała Agnes. – Po prostu dlatego.
Sprawa okazała się jednak potem trochę bardziej skomplikowana, niż się spodziewali. Policjanci nie tylko zabrali Lillith, ale też rozciągnęli czarno-żółte plastikowe taśmy w paski jak u szerszenia, robili zdjęcia, zbierali próbki i łazili po ogrodzie. Agnes martwiła się o swoje hortensje.
A te muchy! Te wszystkie muchy! Agnes nie wzięła pod uwagę tego, że Lillith w tak krótkim czasie przyciągnie tak wiele much. Był to dla nich wszystkich prawdziwy szok.
Teraz Agnes stała oszołomiona w korytarzu i marzyła tylko o tym, żeby uciąć sobie małą drzemkę. Funkcjonariusze policji mijali ją w pośpiechu. Edwina i Hettie sobie poszły, Marszałek był przesłuchiwany w ogrodzie, a Winston z ciekawością zerkał z podestu schodów. Bernadette zużyła cały domowy zapas chusteczek i przepłakiwała się teraz w salonie przez rolkę papieru toaletowego. Pomagała jej w tym jakaś policjantka.
Agnes nie miała nic innego do roboty, jak wchodzić innym w drogę. Oparła się wykończona o framugę drzwi, kiedy padł na nią jakiś cień.
– Cześć, czeeść – powiedział jakiś nieznajomy głos.
Agnes zamrugała pod światło i spojrzała w dwoje błyszczących, zielonych oczu, nad którymi unosiło się rondo jakiegoś przedpotopowego kapelusza z piórami.
– Jestem Charlie – powiedział kapelusz. – Ta nowa. Cóż za wspaniały dom!
Agnes jęknęła. Nowa! W zamieszaniu wokół Lillith i Mildred zupełnie o niej zapomnieli!
W tej chwili minęło je dwóch policjantów z noszami. Na noszach leżał wielki, biały, plastikowy worek, wciąż otoczony chmarą pełnych nadziei much.
– Ojej – powiedziała Charlie w kapeluszu z piórami. – Chyba przyszłam nie w porę.
Agnes przypomniała sobie o swoich dobrych manierach.
– Nie, skądże. Jestem Agnes – powiedziała i wyciągnęła rękę. – Aha, to była Lillith.
– Ha! – Charlie sięgnęła po rękę Agnes i potrząsnęła nią serdecznie. – Czyli działa, co? Cudownie!
Agnes spróbowała się uśmiechnąć.
– Witamy w Sunset Hall!ROZDZIAŁ 3. LEPSZE CIASTKA
Rozdział 3
Lepsze ciastka
Następnego ranka wszystko wyglądało już o wiele bardziej różowo. Agnes obudził śpiew skowronka i przez moment po prostu sobie leżała, jeszcze opatulona snem. Nic. Żadnych dźwięków, żadnych problemów, żadnej szerszeniowatej taśmy w ogrodzie. Była po prostu Agnes i na ten moment to wystarczyło. Potem przeciągnęła się i biodro dało o sobie znać. Czyli nie po prostu Agnes. _Stara_ Agnes. Każdego ranka był to mały wstrząs. Jak to możliwe, że siedemdziesiąt osiem lat tak po prostu przepłynęło obok niej? A może osiemdziesiąt siedem? Lepiej się nad tym nie zastanawiać!
Ostrożnie, przy pomocy słupka łóżka uzyskała pozycję wertykalną. Chłodne, poranne powietrze połaskotało ją w przedramiona. To dobrze. Przyda im się krótka przerwa na odpoczynek od tego nieustannego ciepła. Ciepło ściągało muchy, a much miała Agnes chwilowo dosyć.
Zasłony wydęły się złowieszczo na wietrze i w jednej chwili Agnes całkowicie się rozbudziła. Stare, na wpół zapomniane rzeczy wypłynęły z dna sadzawki wspomnień i nie potrafiła już tak po prostu siedzieć na bolącym biodrze i nic nie robić. Tak się nie dało! Wzięła się w garść. Gołe stopy dotknęły chłodnej podłogi. Było to dokładnie takie samo uczucie jak w czasach szkolnych albo później, kiedy już była zaręczona i budziła się o najbardziej niemożliwych porach z głową pełną bezładnych myśli. Podniesiona na duchu przez znajome deski podłogowe Agnes wstała i poczłapała do okna, żeby opanować dziko powiewające zasłonki. Wzdrygnęła się: na dole w ogrodzie stał jakiś mroczny cień i spoglądał w górę ku niej – był to Brexit, z pyskiem pełnym szerszeniowatej taśmy!
Ha! Dobrze im tak! Im szybciej ta głupia banda zniknie z jej ogrodu, tym lepiej. Pomachała psu życzliwie.
Brexit zamerdał.
Agnes otworzyła szafę na ubrania, żeby wyciągnąć z niej pierwsze… i zawahała się. Przez całe lata zawsze wyciągała z szafy pierwsze lepsze ubranie, nieważne co, o ile tylko było czyste, pasujące do pogody i proste do założenia. Spódnice na gumkę, obwisłe swetry i rozpinane dzianinowe wdzianka – ale teraz uznała, że to nie wystarczy. Nie przy Charlie, która paradowała po domu w czerwonych kimonach i pokazywała kolana. Palce Agnes dotknęły żakietu z pięknego, zielonego aksamitu – oczywiście zbyt ciepły – a potem delikatnej, fioletowej sukienki, której już od wieków… ale nie, z suwakiem w życiu sobie nie poradzi. Poza tym dopiero co wczoraj zabrano z szopy Lillith i te obrzydliwe muchy, więc Agnes nie za bardzo mogła wystąpić w pastelowych barwach. Jej ręka badała dalej, aż w końcu znalazła porządną, czarną spódnicę na zatrzaski i bluzkę z czarną koronką. Przez chwilę zmagała się z okrągłymi, dziwnie niewspółpracującymi guzikami od bluzki, aż wreszcie dała radę. W łazience umyła twarz i ręce, uczesała dziwnie przypominające pióra włosy i nadała im kształt za pomocą kilku spinek. Jej trzecie zęby spędziły noc w kąpieli dezynfekcyjnej i szczerzyły się do niej zachęcająco z krawędzi umywalki. Agnes starannie je wypłukała i założyła na miejsce. Spróbowała się uśmiechnąć. Niesamowite, jak dobrze można się uśmiechać za pomocą obcych zębów! Co jeszcze? Perfumy? Czy w ogóle ma…
Podreptała do biurka i z pewnym trudem wysunęła najwyższą szufladę. No proszę! Chanel No. 5! Jednak po dokładniejszej analizie okazało się, że butelka jest pusta, sucha, a zawartość wyparowała, zniknęła, ulotniła się. Chanel dawno odeszła w niebyt. Za to Agnes odkryła małą, złotą tubkę szminki. Z tym znaleziskiem udała się z powrotem do łazienki. Wykręciła czerwony sztyft i się umalowała. Serce mocniej jej zabiło. Poczuła znowu swoje ciężkie warkocze i pełen dezaprobaty wzrok matki, ale też dreszcz zdenerwowania, wywołujący mrowienie przypominające musujące wino. Kiedy skończyła się malować, zacisnęła usta. Potem nałożyła sobie na policzki odrobinę różu i roztarła dłonią.
No proszę! Jak dobrze się poczuła!
Wychodząc z pokoju, odważyła się rzucić krótkie spojrzenie w lustro: szczupła, przywiędła dama w czerni, trochę przypominająca suszoną rybę, ale też prawie elegancka, w ładnej bluzce, z dziwaczną fryzurą i zaskakująco czerwonymi, trochę nieregularnymi ustami. Jej oczy spoglądały czujnie, a nawet całkiem energicznie spod opadających powiek – i wciąż były to _jej_ oczy, oczy dziewczyny z warkoczami. Niebieskie i badawcze. Dobrze. Tym razem nie uda jej się wspiąć na jabłoń, więc przyda się przynajmniej czujne, chłodne spojrzenie.
Agnes była z siebie zadowolona.
Bez żadnych przygód zdołała zejść po schodach i utykając, cicho weszła do kuchni. Zwykle była na śniadaniu pierwsza i dokładnie tak lubiła. Spokój. Nikt nie przeszkadza. Nastawiła czajnik, a potem bez wielkiego optymizmu zajrzała do lodówki. Minęło już kilka dni, odkąd Silvy zrobiła zakupy, i wszystkie ciekawe produkty żywnościowe zniknęły. Owoce. Jogurt. Szynka.
To będzie nudne śniadanie. Agnes wzięła masło i marmoladę, nalała sobie herbaty, wsadziła chleb do tostera – i nagle znalazła się oko w oko z Brexitem.
Wrócił z ogrodu i wydawał się głodny.
– Och!
Ależ on był wielki!
– Idź sobie! – szepnęła Agnes.
Brexit sapnął z nadzieją.
– Nie mamy już szynki – powiedziała Agnes zgodnie z prawdą.
Brexit nie dał się zniechęcić.
Agnes odcięła kromkę chleba tostowego i rzuciła mu w paszczę.
Cap. Zniknęła.
Ogon zamerdał.
Zaczęła odkrajać nową kromkę, ale wtedy przypomniała sobie coś lepszego. W radiu ostrzegali przed niedoborami produktów żywnościowych z powodu Brexitu, nie mogła więc oddać wszystkich zapasów psu. Dlatego wyprostowała się na całą wysokość – która wciąż jeszcze wynosiła o jakieś dwadzieścia centymetrów więcej niż wilczura – i przypomniała sobie, co zrobiła Charlie.
– Brexit, na miejsce!
Brexit rzucił jej spojrzenie, zaskoczone albo pełne wyrzutu, tego nie umiała stwierdzić, i rzeczywiście rozłożył się na podłodze – wyciągnięty, futrzasty, pagórkowaty krajobraz u jej stóp.
– Dobry pies!
Agnes rzuciła mu w nagrodę jeszcze drugą kromkę chleba i doszła do wniosku, że Brexit może rzeczywiście będzie dobrym współlokatorem – jedynym, który w tym domu robi to, co mu się każe! Nalała sobie mleka do herbaty i posmarowała tosta masłem. Kiedy już miała zasiąść do jedzenia, w drzwiach nagle stanęła Edwina.
– Jesteś kolorowa! – powiedziała i klasnęła w ręce. – Kolorowa i czarna!
„Kolorowa” to bezwstydna przesada. W końcu to tylko odrobina szminki. Agnes chciała zmusić Edwinę do milczenia za pomocą tosta, ale ta stała już z powrotem w drzwiach.
– Agnes jest kolorowa i czarna! – zawołała. – Kolorowa i czarna!
Spokojne śniadanie mogła sobie teraz wybić z głowy! Przez drzwi wpadł Marszałek w szlafroku, zobaczył ją przy stole i zakaszlał. Powoli, ale systematycznie do kuchni wsunęła się Bernadette, niczym ślimak o niewidzialnych czułkach. Charlie sfrunęła do środka w czerwonym kimonie.
– Tylko tyle? – zapytała spokojnie. – Ta odrobina szminki?
– Szminki? – powtórzyła Bernadette z dezaprobatą. Jak mogła krytykować coś, czego w ogóle nie widziała? Lepiej by się wzięła za siebie, z tym swoim grubym tyłkiem i wiecznymi czekoladkami!
Agnes poczuła, że do nałożonego na twarz różu dołącza prawdziwy rumieniec. Wstała.
– Wychodzę! – powiedziała z naciskiem. – Do Pucków. Ktoś powinien złożyć im kondolencje. Ktoś, kto się jako tako prezentuje! – Dopiero co przyszło jej to do głowy, ale momentalnie uznała, że to doskonały pomysł.
– Ale my nigdy nie chodzimy do Pucków! – zawołała Edwina. – _Nikt_ do nich nie chodzi!
– To sytuacja wyjątkowa! – Z lekkim ubolewaniem Agnes pożegnała się ze swoim śniadaniem i ruszyła, jednocześnie zirytowana i zmotywowana, w kierunku drzwi wejściowych. Może zdoła się czegoś dowiedzieć, odkryć coś, co przeoczyła policja!
Wyciągnęła swoją laskę ze stojaka na parasole. Zwykle czuła się z nią głupio, ale teraz miała wrażenie, że pasuje do sytuacji. Jak broń. Miecz, szpada, sztylet! Agnes wyszła na werandę i trzasnęła za sobą drzwiami wejściowymi.
Gnana siłą determinacji i solidnej porcji wściekłości przemaszerowała przez werandę, wzdłuż ścieżki, obok swoich ukochanych hortensji, aż do furtki ogrodowej. Wtedy zauważyła, jak szybko bije jej serce i jak prędko oddycha. Zakręciło jej się w głowie. Lewa stopa była niezadowolona, biodro oburzone. Agnes pozwoliła sobie na mały odpoczynek i obejrzała się na dom.
Swój dom.
Dom swojego życia.
Sunset Hall.
Dom nie rozpoczął swojego życia jako Sunset Hall. Kiedy Agnes w nim dorastała, nazywał się jeszcze optymistycznie Morning Cottage, ale przed kilkoma laty, kiedy powstała ich wspólnota mieszkaniowa, ktoś z wioski zamalował tabliczkę z nazwą czerwoną farbą. _Sunset Hall_. Jakiś cham. W zamierzeniu miało to być podłe, ale jakimś cudem spodobało się Agnes i jej współlokatorom. Trzeba stawiać czoła swoim słabościom, przekuwać je w siłę. Jasne – nie byli już może pierwszej młodości, ale to nie znaczy, że nie mogli tu w tym domu cieszyć się pięknym zachodem słońca!
Dlatego nie zmyli czerwonej farby, tylko zgłosili w urzędzie nową nazwę. Całkiem nieźle pasuje do domu, uznała Agnes. Krzepka. Ciepła. Dramatyczna. Podobał jej się sposób, w jaki jej dom gnieździł się wśród zieleni, niczym gruba, zadowolona kaczka, otoczona cyprysami, jabłoniami, brzozami i krzakami czarnego bzu.
Jakie wysokie stały się już te drzewa – a jaki głęboki cień pod nimi! Do fasady tuliła się przepiękna glicynia, a w oknach odbijało się niebo.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki