Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Agnes Sharp i morderstwo w Sunset Hall - ebook

Data wydania:
13 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Agnes Sharp i morderstwo w Sunset Hall - ebook

Wielki powrót autorki bestsellerowej „Sprawiedliwości owiec” w zabawnym, czułym, pełnym niespodziewanych wzruszeń i zwrotów akcji kryminale.

Ekscentryczna grupa seniorów próbuje rozwiązać zagadkę jednego morderstwa, jednocześnie ukrywając drugie.

Czy to kryminał? Tak!

Czy to komedia? Oczywiście!

Odrobina psychologicznego thrillera? Jeszcze jak!

Agnes Sharp mieszka z grupą zaprzyjaźnionych (i zdecydowanie mających swoje za uszami) seniorów. W przeszłości byli szpiegami, tajnymi agentami, zajmowali się najpoważniejszymi przestępstwami. Agnes i jej geriatryczny gang dopracowują plan i wkraczają do akcji. Zmierzą się ze złowrogimi piekarzami, zepsutymi windami, nieudolnymi przestępcami, lokalnymi władzami… i własnymi mrocznymi sekretami. Jaką rolę w tym wszystkim odegrają żółwica Hettie, pies Brexit i tajemniczo zamordowana Lillith…

Zobaczcie, jak zakończy się ta pełna spektakularnych niepowodzeń intryga!

Leonie Swann – niemiecka pisarka, autorka międzynarodowego bestsellera „Sprawiedliwość owiec”, który został przetłumaczony na 20 języków. Studiowała filozofię, psychologię i literaturę angielską w Monachium. Obecnie mieszka w Berlinie. W jednym z wywiadów powiedziała: „Chciałam opowiadać historie, które urzekają i są smakowite”.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68227-21-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG. Z ZIMNĄ KRWIĄ

Pro­log

Z zimną krwią

Hettie było gorąco. Za dużo czasu spę­dziła na swoim kamie­niu do wygrze­wa­nia się, popo­łu­dniowy upał prze­nik­nął jej przez sko­rupę i teraz brzę­czał jej w gło­wie nieco natręt­nie. Jak każde odpo­wie­dzialne zwie­rzę zmien­no­cieplne musiała zabrać się za powrót do rów­no­wagi, a wła­ści­wym do tego miej­scem tra­dy­cyj­nie już był cie­ni­sty wąwóz wśród sta­rych doni­czek za nie­bo­siężną ścianą drewna, gdzie ze szcze­lin nie­po­strze­że­nie wyra­stały papro­cie, a po wil­got­nej ziemi peł­zały śli­maki.

Het­tie ruszyła w drogę, pokryta łuskami noga za pokrytą łuskami nogą. Żwi­rową ścieżką, pod hor­ten­sjami, obok wiel­kiego pniaka.

Coś jed­nak wyglą­dało ina­czej niż zazwy­czaj. Tam, gdzie zwy­kle wzno­siła się się­ga­jąca nieba drew­niana ściana, tym razem nie było nic, tylko wielka, zie­jąca pustka, a dalej cień. Jak wszyst­kie żół­wie, Het­tie nie grze­szyła cie­ka­wo­ścią, ale to nie­znane kró­le­stwo cieni wyda­wało się kuszące. Wdra­pała się po ram­pie, krótko zawa­hała na gra­nicy słońca i mroku, po czym wsu­nęła głę­biej w przy­jemny chłód. Jej sko­rupa otarła się o stare drewno, wygła­dzone przez czas i nie­zli­czone wiel­kie stopy. Rów­nież teraz poczuła zapach tych wiel­kich stóp, bli­ski i nie­po­zo­sta­wia­jący wąt­pli­wo­ści, słony i skó­rza­sty.

W zasa­dzie Het­tie nie miała nic prze­ciwko wiel­kim sto­pom, zawsze obcho­dziły się z nią z sza­cun­kiem, a cza­sem towa­rzy­szyły im ręce trzy­ma­jące sałatę. Ośmie­lona popeł­zła dalej, głę­biej w cień.

Tam z tyłu. Aha.

Od razu zauwa­żyła, że z tymi wiel­kimi sto­pami coś było nie tak. Ina­czej niż więk­szość ich krew­nia­ków nie spo­czy­wały one pła­sko i sta­bil­nie na pod­łożu, lecz ich spi­cza­ste końce ster­czały ku górze, gdzieś w eter, tam, gdzie świa­tło sło­neczne prze­ci­nało mrok, a w powie­trzu tań­czyły gwiazdki kurzu.

Naprawdę nie­zwy­kłe. Para stóp była też dziw­nie nie­ru­choma. Ewi­dent­nie chora. Het­tie jesz­cze ni­gdy nie widziała cho­rej wiel­kiej stopy. Poczuła coś jakby cie­ka­wość, a jeśli nie cie­ka­wość, to przy­naj­mniej ape­tyt. Na próbę i nieco zuchwale ugry­zła jedną z wiel­kich stóp. Stopa nie bro­niła się i Het­tie trium­fal­nie ugry­zła ją drugi raz, bar­dziej dla zasady niż z entu­zja­zmu. Skó­rza­sta i twarda. Nie w jej guście. Tam, gdzie znaj­do­wały się wiel­kie stopy, naj­czę­ściej w oko­licy krę­ciły się też ręce trzy­ma­jące sałatę. Zde­cy­do­wała się ich poszu­kać i ku swo­jemu zdu­mie­niu stwier­dziła, że po dru­giej stro­nie stóp gdzieś w dal cią­gnie się cała seria pagór­ków, dolin i krzy­wizn.

I rze­czy­wi­ście: tam dalej, głę­biej w ciem­no­ści, spo­czy­wała jedna z rąk trzy­ma­ją­cych sałatę. Tylko że nie trzy­mała sałaty i wyda­wała się zwi­nięta w kłę­bek. Przy­po­mi­nała tro­chę mar­twego pająka.

Żół­wie to ogól­nie gatu­nek raczej nie­cier­pliwy, ale Het­tie była wyjąt­kiem. Potra­fiła cze­kać. Przede wszyst­kim na sałatę. Zna­la­zła sobie wygodne miej­sce u stóp pagór­ków two­rzą­cych nie­zwy­kły kra­jo­braz. Nie­zbyt cie­płe i nie­zbyt zimne. Przy­tulne, ale nie klau­stro­fo­biczne. Dało się wytrzy­mać.

Kiedy jed­nak nawet po dłuż­szym cza­sie żadna sałata się nie poja­wiła, Het­tie uznała, że dosyć tego cze­ka­nia. Poza tym pagó­rek obok niej, począt­kowo utrzy­mu­jący przy­jemną tem­pe­ra­turę, stop­niowo sta­wał się coraz chłod­niej­szy, wręcz nie­przy­jem­nie zimny, a muchy zaczęły jej grać na ner­wach. Naj­pierw były tylko ze dwie czy trzy i Het­tie zigno­ro­wała je po żół­wiemu, ale teraz krą­żyła już w górze cała chmara. Brzę­czała, uno­siła się i opa­dała, obtań­co­wu­jąc pagó­rek i samą Het­tie. Kiedy jedna z much bez­czel­nie wylą­do­wała żół­wicy na gło­wie i pró­bo­wała napić się z jej oka, obu­rzona Het­tie pod­nio­sła się ze swo­jego miej­sca i przez dziw­nie lepką, meta­licz­nie pach­nącą kałużę powę­dro­wała z powro­tem na zewnątrz, w popo­łu­dniowe słońce.ROZDZIAŁ 1. CIASTECZKA EDWINY

Roz­dział 1

Cia­steczka Edwiny

Zadź­wię­czał dzwo­nek i Agnes Sharp prze­rwała poszu­ki­wa­nia swo­ich trze­cich zębów, jed­no­cze­śnie ucie­szona i ziry­to­wana.

Ucie­szona, ponie­waż w ogóle usły­szała dzwo­nek – jej uszy nie chciały ostat­nimi czasy za bar­dzo współ­pra­co­wać i cza­sem sły­szała tylko jakiś wysoki, iry­tu­jący dźwięk oraz szumy. Dla­tego dzwo­nek do drzwi sta­no­wił miłą odmianę.

Z dru­giej strony dość nie­zręcz­nie będzie otwie­rać drzwi bez wspo­mnia­nych trze­cich zębów, seple­niąc nie­zro­zu­miale. Jed­nak z zębami czy bez gościa nale­żało spła­wić, zanim wpad­nie na pomysł, żeby zacząć węszyć po ogro­dzie.

– Jusz idę! Chwi­leszkę! – wrza­snęła w stronę przed­po­koju, po czym ruszyła w drogę. Wyj­ście z pokoju. Uwaga na próg! Potem schody. Jeden krok, jeden scho­dek, dosta­wić drugą stopę. Wywo­łu­jąca zawroty głowy chwila braku rów­no­wagi, oddech, zebra­nie odwagi na drugi sto­pień. I tak dalej. Dwa­dzie­ścia sześć razy.

Chwi­leczkę. Aku­rat!

Dzwo­nek zadźwię­czał jesz­cze raz.

Bio­dro zapro­te­sto­wało.

Kolejny dzwo­nek.

– Chwi­leszkę, do cho­lery!

Kiedy dotarła na pierw­szy podest, miała już w sobie solidną dozę wście­kło­ści na schody, na dzwo­nią­cego, na wia­ro­łomne trze­cie zęby, ale też na swo­ich współ­lo­ka­to­rów. Dla­czego to zawsze jej przy­pa­dały w udziale te nie­przy­jemne zada­nia? Takie jak cho­dze­nie po scho­dach. Albo wyno­sze­nie śmieci. Albo… w ogóle wszystko!

Edwina zeszłaby po scho­dach tro­chę szyb­ciej, ale przy drzwiach była oczy­wi­ście bez­u­ży­teczna. Ber­na­dette sie­działa w swoim pokoju i wypła­ki­wała sobie ślepe oczy. Mar­sza­łek był o tej porze naj­czę­ściej gdzieś w inter­ne­cie, nie­osią­galny, połą­czony z kom­pu­te­rem jakby jakąś pępo­winą. A od Win­stona oczy­wi­ście nie można było ocze­ki­wać, że zej­dzie na dół bez pod­no­śnika scho­do­wego.

Dla­czego nikt nie zre­pe­ro­wał tego dur­nego pod­no­śnika?

Potem Agnes przy­po­mniała sobie, że to ona miała wezwać maj­stra, ale przy swoim nie­obli­czal­nym słu­chu i awer­sji do tele­fonu cią­gle prze­kła­dała to na póź­niej. Czyli sama jest sobie winna, jak się to ostat­nio czę­sto oka­zy­wało.

Jako kozioł ofiarny pozo­stał już tylko gość dzwo­niący do drzwi, na któ­rego była już teraz naprawdę wście­kła.

Poko­nała ostatni scho­dek i z wyra­cho­waną powol­no­ścią ruszyła w stronę drzwi, do wtóru ury­wa­nych dźwię­ków kolej­nych dzwon­ków. Głu­cha jest czy co? Co ten gbur sobie wyobraża? Czego on w ogóle chce o tej porze? I wła­ści­wie która godzina?

Agnes pogme­rała krótko przy zasuwce, po czym otwo­rzyła drzwi. Naj­chęt­niej od razu powie­dzia­łaby natrę­towi coś do słu­chu, ale nic jej nie przy­szło do głowy.

– No więc? – wark­nęła. Nie­zbyt dobrze to paso­wało, więc roz­zło­ściła się jesz­cze bar­dziej.

– Eee, pani Sharp? – Dzwo­niący bez­czel­nie zaj­rzał jej przez ramię do wnę­trza domu. Jakiś cho­lerny mło­dzik w oku­lar­kach urzęd­nika, z aktówką pod pachą. To nie mogło ozna­czać nic dobrego. Agnes skrzy­żo­wała chude ramiona na piersi, pod­czas gdy mło­dzik z lek­kim opóź­nie­niem przy­wo­łał na twarz ujmu­jący uśmiech. – Pani Sharp, mam dla pani wspa­niałe wie­ści!

Lepiej by było, gdyby tego nie powie­dział. Do tej pory Agnes zamie­rzała po pro­stu pla­nowo spła­wić intruza, ale teraz szlag ją tra­fił. Wspa­niałe wie­ści? Aku­rat dzi­siaj? Tego już za wiele!

Mimo braku zębów posta­rała się o życz­liwy uśmiech star­szej pani – z umiar­ko­wa­nym powo­dze­niem, jak wywnio­sko­wała z peł­nej powąt­pie­wa­nia miny agenta.

– Ojej, dla mnie? Czu­dow­nie! Pro­szę wejść do sza­lonu!

Sam był sobie winny!

– Jesz­cze jedno cia­steczko?

Gdzie do licha są jej zęby?

Mło­dzik mil­cząco potrzą­snął głową. Jeden jedyny raz nad­gryzł cia­steczko i od tam­tej pory sie­dział dziw­nie spięty w wysie­dzia­nym fotelu uszaku i prze­żu­wał. Agnes nalała mu do fili­żanki żół­tej jak siuśki her­batki proz­dro­wot­nej i z uda­wa­nym zain­te­re­so­wa­niem stu­dio­wała ulotkę, którą intruz wci­snął jej do ręki.

Gość odło­żył nad­gry­zione cia­steczko z powro­tem na talerz – stuk­nęło chłodno jak kamień na kamie­niu. Cia­stecz­kami Edwiny gar­dziły z reguły nawet myszy, ale na takie oka­zje jak ta były nie­oce­nione.

– Mieszka tu fani szama? – zapy­tał z peł­nymi ustami.

Nie miał ochoty ani prze­łknąć cia­steczka, ani go wypluć i tym samym utknął w miej­scu.

Agnes pomy­ślała o Win­sto­nie, pła­czą­cej Ber­na­dette, o Edwi­nie, która pew­nie wła­śnie pró­bo­wała odna­leźć swoją wewnętrzną rów­no­wagę za pomocą jogi, o Mar­szałku, a w końcu o Lil­lith i głę­boko wes­tchnęła.

Gość współ­czu­jąco poki­wał głową.

– Wła­śnie dla takich oszób jak pani nasza oferta jeszt ide­alna. Będziemy rza­rzą­dżać pani domem, zaj­miemy szę wynaj­mem. Zaj­miemy szę wszyszt­kim, pod­czasz gdy pani będzie szpę­dżać żłotą jesień życia w Lipo­wym Zakątku…

Zamilkł i dziw­nie zesztyw­niały zer­k­nął na pod­łogę za ple­cami Agnes, gdzie wła­śnie z cha­rak­te­ry­styczną ele­gan­cją prze­cho­dziła żół­wica Het­tie.

Na sko­ru­pie miała trze­cie zęby Agnes. Pew­nie już od dłuż­szego czasu jeź­dziły po domu na jej grzbie­cie – bez­cie­le­sny, ruchomy uśmiech. Coś takiego wła­śnie Mar­sza­łek zwykł nazy­wać poczu­ciem humoru!

Agnes wychy­liła się mocno, się­gnęła i zdo­łała je zła­pać. Eureka! Prędko wsa­dziła sobie szczękę do ust i wyszcze­rzyła na mło­dzika rząd nie­ska­zi­tel­nych zębów.

– Złotą jesień życia, mówił pan?

– Bez żad­nych trosk finan­so­wych! – Agent ska­pi­tu­lo­wał i wstał. – Naprawdę chęt­nie bym jesz­cze poga­wę­dził, ale…

– Już pan chce iść? Jaka szkoda. Jest pan pewien, że nie chce pan jesz­cze…?

Agnes unio­sła groź­nie dru­gie ciastko, ale mło­dzie­niec był już w dro­dze do drzwi, no i tym lepiej.

Bo tam w dre­wutni leżała Lil­lith, z kulą w gło­wie i uśmie­chem na ustach.

Zapo­wia­dał się męczący dzień.

Posie­dze­nie kry­zy­sowe zor­ga­ni­zo­wali w pokoju sło­necz­nym na pierw­szym pię­trze. Ze względu na Win­stona tak było naj­pro­ściej. Agnes zapa­rzyła her­baty i skło­niła Edwinę do tego, żeby wnio­sła po scho­dach dzba­nek i fili­żanki. Do tego mieli praw­dziwe ciastka z paczki.

Agnes ugry­zła jedno na próbę – trze­cie zęby sie­działy mocno – i rozej­rzała się. Obok niej wypro­sto­wany, bystro­oki Mar­sza­łek, dalej Edwina z roz­ma­rzo­nym wyra­zem twa­rzy w jed­nej ze swo­ich nie­moż­li­wych pozy­cji jogi. Win­ston na wózku wyda­wał się po pro­stu opa­no­wany i zasmu­cony. Dostojny niczym Święty Miko­łaj. Co za hul­taj! Jak on to robi?

W prze­ci­wień­stwie do Win­stona Ber­na­dette prak­tycz­nie ni­gdy nie wyda­wała się dostojna, za to zawsze tro­chę przy­po­mi­nała bossa mafii, cho­ciażby ze względu na ciemne szkła oku­la­rów. Tro­chę się uspo­ko­iła, ale była to cisza przed burzą – a raczej mię­dzy dwiema burzami. Ulew­nymi.

Po pra­wej stro­nie Agnes ział pustką fotel.

– Ser­wi­sant od pod­no­śnika przy­je­dzie jutro – poin­for­mo­wała Agnes. Kiedy już w końcu zła­pała za słu­chawkę, zadzi­wia­jąco łatwo udało jej się zna­leźć ter­min. – Mar­sza­łek zamó­wił w inter­ne­cie jedze­nie na naj­bliż­szy tydzień. Papier do kibla też. – Mar­sza­łek uśmiech­nął się do Agnes zachę­ca­jąco. Kolejny kry­zys zaże­gnany.

– A jeśli cho­dzi o ten pro­blem w szo­pie…

– To nie żaden pro­blem! – prze­rwała Ber­na­dette. – To Lil­lith!

– Już nie – powie­działa łagod­nie Agnes. – I wła­śnie na tym polega pro­blem.

Ber­na­dette wydała z sie­bie smutny odgłos.

– Jest _cie­pło_ jak na tę porę roku – cią­gnęła Agnes. – Nie możemy tak po pro­stu nic nie robić…

– Wsa­dzimy ją na pod­no­śnik! – roz­pro­mie­niła się Edwina. – Na pod­no­śnik i na górę. Do łóżka. Miękko i spo­koj­nie. Może doj­dzie do sie­bie! A jeśli nie… miękko i spo­koj­nie!

– _Nie doj­dzie_ do sie­bie – rzekł zde­cy­do­wa­nie Mar­sza­łek. – A jeśli cho­dzi o mięk­kość i spo­kój…

– W rze­czy samej! – fuk­nęła cierpko Ber­na­dette.

– Mogli­by­śmy po pro­stu zadzwo­nić na poli­cję – rzu­cił Win­ston. W głębi serca był to porządny czło­wiek. – Z reguły takimi spra­wami zaj­muje się poli­cja.

_– Mogli­by­śmy_ tak zro­bić – powie­działa Agnes – gdy­by­śmy tylko wie­dzieli, gdzie się podziało narzę­dzie zbrodni. Bez narzę­dzia zbrodni…

Trzy pary oczu skie­ro­wały się pyta­jąco na Mar­szałka. Ciemne szkła oku­la­rów Ber­na­dette odbi­jały świa­tło.

Mar­sza­łek przez moment wyda­wał się skon­ster­no­wany, a następ­nie zakło­po­tany.

– Broń… była w szo­pie. Ja ją… a potem byłem w… jak mu tam… w salo­nie, no i… muszę przy­znać… – Sta­rał się zacho­wać woj­skową postawę, ale nie do końca mu się udało.

– Nie _wiemy_, gdzie jest narzę­dzie zbrodni – powie­działa Agnes. – No i cóż, kiedy przy­je­dzie poli­cja i ją znaj­dzie, powiedzmy gdzieś w domu, to może się wydać podej­rzane.

Edwina roze­śmiała się per­li­ście.

Ber­na­dette prych­nęła.

Win­ston w zadu­mie ski­nął głową.

Nikt nie miał do powie­dze­nia nic przy­dat­nego. Typowe.

W uchu Agnes roz­brzmiał wysoki dźwięk. Sko­rzy­stała z tego aku­stycz­nego inter­mezzo, by się zasta­no­wić. Jak długo mogli tak po pro­stu cze­kać, nie zgła­sza­jąc na poli­cji śmierci Lil­lith? Z jed­nej strony było to na pewno korzystne, zosta­wić ją w tej szo­pie na pewien czas, wła­śnie w taką cie­płą pogodę. Im wię­cej czasu minie, tym trud­niej będzie poli­cji wycią­gnąć wnio­ski. Z dru­giej strony, jeśli zbyt długo zacho­wają dla sie­bie zgon Lil­lith, oczy­wi­ście może się to rów­nież wydać podej­rzane. To prawda, że więk­szość ludzi w wio­sce uwa­żała ich – cał­ko­wi­cie nie­słusz­nie – za bandę zgrzy­bia­łych hip­pi­sów, ale kie­dyś w końcu nawet oni zauważą, że bra­kuje jed­nej współ­lo­ka­torki. Kiedy dokład­nie? Po jed­nym dniu? Po dwóch?

Edwina coś powie­działa. Na pewno nic roz­sąd­nego. Agnes wzięła łyk her­baty i cze­kała, aż wysoki dźwięk sobie pój­dzie.

Ber­na­dette ścią­gnęła oku­lary prze­ciw­sło­neczne, przy­go­to­wała sobie chu­s­teczkę i cze­kała na następny atak pła­czu.

Win­ston pokle­pał ją uspo­ka­ja­jąco po kola­nie.

Mar­sza­łek powie­dział coś do Agnes, a ona udała, że go rozu­mie. Uważne spoj­rze­nie i krót­kie, ale zachę­ca­jące ski­nie­nie powinny wystar­czyć.

Wtedy dźwięk nagle znik­nął i Agnes usły­szała jesz­cze słowo „para­sol”. Mar­sza­łek spo­glą­dał na nią wycze­ku­jąco.

– No tak – powie­działa Agnes nie­pew­nie.

– Tylko para­sol – powtó­rzył Mar­sza­łek. – To wszystko. Ale to nie ma za dużo sensu.

– Jak mogli­ście! – syk­nęła Ber­na­dette. Jej nie­wi­dome oczy spo­glą­dały w pustkę. Widok ten budził nie­po­kój. – Tak po pro­stu. Bez poże­gna­nia, bez… niczego!

– Z poże­gna­niem to by prze­cież nie było nie­spo­dzie­wa­nie, prawda? – odparła Agnes ostrzej, niż pla­no­wała. Cała Ber­na­dette, robić z tej histo­rii taki dra­mat! Prze­cież wszy­scy się zgo­dzili! To nie tak, że ona nie odczuła nagłej śmierci Lil­lith, wręcz prze­ciw­nie, ale cza­sem trzeba prze­cież myśleć prak­tycz­nie!

– Teraz wszy­scy wypi­jemy her­batkę – powie­działa zde­cy­do­wa­nie. – I weź­miemy swoje tabletki. A potem jej poszu­kamy!

– Lil­lith? – spy­tała Edwina ura­do­wana.

– Broni! – rze­kła Agnes. – Win­ston i Ber­na­dette poszu­kają tutaj, na pierw­szym pię­trze. Oczy­wi­ście w pokoju Mar­szałka, ale też w innych. Wszę­dzie. Edwina i ja będziemy szu­kać na par­te­rze, a Mar­sza­łek spraw­dzi ogród.

Spoj­rzała na rząd ponu­rych twa­rzy.

– Jak na Wiel­ka­noc! – zawo­łała zachę­ca­jąco.

– Czego czło­wiek nie ma w gło­wie, musi mieć w nogach! – rzekł Win­ston i uśmiech­nął się sze­roko.

Szu­kali naj­pierw w kuchni, potem w salo­nie. Agnes zosta­wiła Edwi­nie wspi­na­nie się na dra­binę i zaglą­da­nie pod kanapy, pró­bu­jąc przy tym zacho­wać spo­kój. Razem zaglą­dały do wazo­nów na sza­fie, za książki na regale, do garn­ków, pude­łek i puszek, za poduszki, pod ser­wetki, a nawet do doni­czek – i wydo­były na świa­tło dzienne serię cie­ka­wych rze­czy. Trzy cia­steczka Edwiny, twarde i nie­od­kształ­cone jak pierw­szego dnia, osiem par oku­la­rów do czy­ta­nia (nic dziw­nego, że ni­gdy nie było ich pod ręką, kiedy były naprawdę potrzebne!), apa­rat słu­chowy, apa­rat do mie­rze­nia ciśnie­nia (a więc tu się scho­wał!) i całą masę pigu­łek, prze­bie­gle ukry­tych w szcze­li­nach i szpa­rach. Ktoś tu w domu nie brał swo­ich leków, jak należy. Agnes póź­niej zaj­mie się tą sprawą. Teraz muszą naj­pierw…

Drugi raz tego dnia roz­legł się dzwo­nek do drzwi wej­ścio­wych.

Wyjąt­kowo nie w porę.

Edwina była na miej­scu i otwo­rzyła drzwi.

– A kuku – powie­działa.

Agnes pośpie­szyła za nią naj­szyb­ciej, jak się dało. Edwina przy wej­ściu to rzadko był dobry pomysł.

Z dru­giej strony drzwi roz­legł się spo­kojny męski głos.

– Poli­cja! – zawo­łała pod­eks­cy­to­wana Edwina. – To poli­cja, Agnes! Pomyśl, jakie to prak­tyczne!

Agnes zwięk­szyła tempo. Poli­cja? Już? Było za wcze­śnie, o wiele za wcze­śnie! Nie mieli jesz­cze żad­nego planu! A może Ber­na­dette…? Nie. O ile wie­działa, Ber­na­dette nie za bar­dzo lubiła poli­cję…

– Pro­szę wejść, panie komi­sa­rzu! – paplała pod­eks­cy­to­wana Edwina. – Wła­śnie szu­kamy…

– … żół­wia! – sap­nęła Agnes, która w końcu dotarła do drzwi wej­ścio­wych. – Gdzieś zapo­dzia­li­śmy naszego żół­wia.

Poli­cjant spoj­rzał dziw­nie i z waha­niem wszedł do środka. Miał na sobie mun­dur. Jak na razie kiep­sko.

– Pani Sharp? Agnes Sharp?

– Jestem Edwina – popra­wiła go Edwina, ale poli­cjant nie dał się zbić z tropu i spoj­rzał Agnes pro­sto w oczy, jak na jej gust zbyt kry­tycz­nie. Zro­biło jej się gorąco.

– Czy to pani jest wła­ści­cielką domu? Pani Sharp, muszę z panią krótko poroz­ma­wiać. W bar­dzo poważ­nej spra­wie.

Poważ­nej! Jesz­cze i to. Co mówić? Jak naj­mniej! Naj­chęt­niej prze­pro­wa­dzi­łaby roz­mowę z poli­cjan­tem od razu w kory­ta­rzu, ale Edwina zła­pała go już za rękaw i pocią­gnęła do salonu, gdzie po akcji poszu­ki­waw­czej wszystko zasta­wione było wazo­nami, garn­kami i pusz­kami.

Poli­cjant spoj­rzał z powąt­pie­wa­niem na stertę pigu­łek i górę oku­la­rów.

– My… – powie­działa Edwina, ale Agnes prze­rwała jej pośpiesz­nie.

– Po pro­stu zwiał, ten bez­czelny stwór. Wszę­dzie szu­ka­li­śmy!

– W garn­kach? – spy­tał poli­cjant.

– Lubi się bawić w cho­wa­nego – wyja­śniła Agnes bez mru­gnię­cia okiem.

– Pro­szę usiąść – wymam­ro­tał poli­cjant ze służ­bową miną i wska­zał kanapę, na któ­rej jesz­cze leżały cia­steczka. – Sprawa, którą muszę z paniami omó­wić, może oka­zać się szo­ku­jąca.

– Nie jeste­śmy z cukru! – rze­kła Edwina opry­skli­wie.

Ale to, co poli­cjant miał im do powie­dze­nia, rze­czy­wi­ście oka­zało się szo­ku­jące.

– Mil­dred Puck? – zapy­tała Agnes trzeci raz. Sie­działa na jed­nym z kamien­nie twar­dych cia­ste­czek i było jej nie­wy­god­nie. – Nie żyje? – Krę­ciło jej się w gło­wie. Mil­dred? Dla­czego ten facet mówił o Mil­dred? Coś tu się nie zga­dzało!

– Została zastrze­lona – powie­dział poli­cjant. – Na swo­jej wła­snej weran­dzie. Na leżaku.

– Co za zbieg oko­licz­no­ści! – zawo­łała Edwina i kla­snęła w ręce.

– To raczej nie jest zbieg oko­licz­no­ści – odparł poli­cjant. – Podej­rze­wamy, że sprawca wdarł się dziś ran­kiem do ogrodu i został przez Mil­dred zasko­czony. Muszę spy­tać, czy nie dostrze­gły panie dzi­siaj cze­goś nie­zwy­kłego? Może coś panie sły­szały albo widziały?

– Ale… – mruk­nęła Agnes, potrzą­sa­jąc głową. Ta Mil­dred, którą znała, już od lat nikogo nie zaska­ki­wała. Zupełna… roślina. Krę­ciło jej się w gło­wie. Mil­dred _też_? To nie miało sensu!

– Naprawdę nie chciał­bym pań nie­po­trzeb­nie nie­po­koić – mruk­nął poli­cjant, spo­glą­da­jąc z zakło­po­ta­niem na pigułki przed swoim nosem. – Ale jeśli rze­czy­wi­ście jakiś sprawca pró­buje tu okra­dać star­szych, bez­bron­nych oby­wa­teli… Chcie­li­by­śmy popro­sić wszyst­kich pań­stwa, żeby­ście byli ostrożni, spraw­dzali, czy drzwi i okna zawsze są dobrze zamknięte. A jeśli rzuci się pań­stwu w oczy coś nie­zwy­kłego, pro­szę się nie wahać…

Podał Agnes wizy­tówkę.

Agnes się zawa­hała.

– Ale Mil­dred jest… Mil­dred _była_ osobą wyma­ga­jącą sta­łej opieki. A my…

Zamil­kła. Nie miało sensu tłu­ma­czyć poli­cjan­towi róż­nicy mię­dzy apa­tycz­nym warzy­wem takim jak Mil­dred a ich aktywną, małą, senio­ralną wspól­notą miesz­ka­niową. Z wes­tchnie­niem się­gnęła po wizy­tówkę. No jasne. O wiele za mały dru­czek. Szanse, że w nagłym wypadku będzie w sta­nie pra­wi­dłowo odczy­tać numer i wstu­kać go w apa­rat, były mniej wię­cej tak samo duże jak to, że zrobi to Het­tie.

– Cia­steczko? – spy­tała Edwina i wyło­wiła jedno spod swo­ich leg­gin­sów.

– Nie na służ­bie – odparł poli­cjant z cie­niem uśmie­chu. Edwina stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie, ześli­zgnęła się z sofy i przy­brała jedną ze swo­ich pozy­cji jogi. Kobra, jeśli Agnes się nie myliła.

Uśmiech poli­cjanta się ulot­nił.

– Nie ma powo­dów do paniki – powie­dział. – Ale powinni pań­stwo zacho­wać czuj­ność. A my będziemy wdzięczni za każdą wska­zówkę.

– Oczy­wi­ście. To bar­dzo uprzejme z pań­stwa strony. – Agnes zauwa­żyła, że serce jej wali. Być może ta sprawa z Mil­dred to wcale nie żadna kata­strofa. Może to _szansa_!

Edwina skoń­czyła kobrę i wyszła na kory­tarz.

– Czy ona… od razu umarła? – zapy­tała Agnes.

Poli­cjant znowu z ewi­dentną fascy­na­cją zer­k­nął na pigułki i nic nie odpo­wie­dział, z czego Agnes wywnio­sko­wała, że nie była to szybka śmierć. Wcale a wcale.

Prze­szedł ją dreszcz.

– Czy były panie ze sobą bli­sko?

Poli­cjant ode­rwał wzrok od pigu­łek i spoj­rzał na Agnes. Oczy miał zaczer­wie­nione, zmę­czone i jakoś _zszo­ko­wane_ i Agnes pierw­szy raz zauwa­żyła, że to nie tylko poli­cjant, ale też czło­wiek o oklap­nię­tych wło­sach w kolo­rze pia­sku, z zacząt­kiem piw­nego brzuszka. Wydał jej się nawet tro­chę zna­jomy. Ostat­nimi czasy czę­sto wyda­wało jej się, że już kogoś spo­tkała, tak jakby na świe­cie ist­niała tylko pewna ogra­ni­czona liczba twa­rzy i kiedy żyło się już wystar­cza­jąco długo, widziało się je wszyst­kie.

– Zna­ły­śmy się – powie­działa cicho. – Od bar­dzo, bar­dzo dawna.

Poli­cjant otwie­rał wła­śnie usta, przy­pusz­czal­nie po to, żeby powie­dzieć coś pocie­sza­ją­cego, kiedy z kory­ta­rza roz­legł się trium­fu­jący okrzyk.

– Mam ją! – cie­szyła się Edwina.

Broń! Serce Agnes pod­sko­czyło w piersi niczym mal­tre­to­wana żaba.

_Edwina! Nie!_

_Nie teraz!!_

Wysoki dźwięk wró­cił i Agnes ucze­piła się opar­cia kanapy. Bez­sil­nie przy­glą­dała się, jak poli­cjant zrywa się z fotela i rzuca do drzwi. Nie mogła nic zro­bić, nic powie­dzieć i ta wspa­niała szansa, która się wła­śnie poja­wiła, prze­lała jej się przez palce. Niczym pia­sek. Niczym groch, widel­czyk do cia­sta i ziarna kawy. Niczym cał­kiem dużo rze­czy ostat­nimi czasy.

A potem Edwina wró­ciła, traj­ko­cząc jej coś bez­gło­śnie i z pod­eks­cy­to­wa­niem do ucha, a za nią poja­wił się roz­pro­mie­niony poli­cjant z żół­wicą Het­tie w wiel­kich, poli­cyj­nych rękach.

Agnes ock­nęła się, zamru­gała i zoba­czyła nad sobą cztery nieco roz­ma­zane, ale jed­no­znacz­nie zanie­po­ko­jone twa­rze. Upo­rząd­ko­wała kształty i kolory, na ile jej się udało, i spró­bo­wała się skon­cen­tro­wać.

Edwina.

Mar­sza­łek.

Żół­wica Het­tie.

I poli­cjant.

Ktoś trzy­mał ją za rękę.

Agnes stęk­nęła. Tego poli­cjanta trzeba było się pozbyć. Otwo­rzyła usta, ale nie wydo­był się z nich żaden dźwięk. Prze­wró­ciła oczami w stronę Mar­szałka, a potem z powro­tem w kie­runku poli­cjanta. Jeden raz. Drugi.

– Chyba ma jakiś atak – powie­dział poli­cjant.

Wyda­wało się, że Mar­sza­łek zro­zu­miał, czego chce Agnes.

– A tam, atak. Tej sta­ro­wince zro­biło się tylko tro­chę gorąco. Takie rze­czy się zda­rzają!

Agnes jęk­nęła z wdzięcz­no­ścią.

– Pew­nie chce szklankę wody – powie­dział Mar­sza­łek. Poli­cjant poło­żył Het­tie na piersi Agnes i wypadł z pokoju.

– Gdzie jest kuch­nia?

– Z tyłu na lewo – zawo­łał Mar­sza­łek, praw­do­po­dob­nie celowo nie­pre­cy­zyj­nie. Agnes usły­szała, jak poli­cjant otwiera kolejne drzwi na kory­ta­rzu. Odzy­skała głos.

– Trzeba się go pozbyć – syk­nęła szep­tem. – I to już. Ja… to jest szansa!

Żół­wica Het­tie pró­bo­wała pożreć jeden z guzi­ków od bluzki, zro­biony z masy per­ło­wej.

– A jeśli jesz­cze raz usły­szę słowo „sta­ro­winka”, to będziesz miał kło­poty!

Mar­sza­łek wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu i puścił jej rękę.

Z zaczer­wie­nioną twa­rzą i szklanką wody wró­cił stróż porządku.

– Naprawdę nie chcia­łem pani tak zszo­ko­wać. W pierw­szej chwili wyda­wało mi się, że cał­kiem dobrze przy­jęła pani tę wia­do­mość. W sen­sie… uzna­li­śmy, że naj­le­piej będzie, jeśli sąsie­dzi… To jest w sumie dość odludne miej­sce, więc trzeba ostroż­nie… Jest pani pewna, że nie powin­ni­śmy ścią­gnąć leka­rza…?

Dziwne, ale jeśli leżysz na ple­cach – czy to na brzu­chu, jak w przy­padku Het­tie – nikt już tak naprawdę z tobą nie roz­ma­wia. Wszy­scy roz­ma­wiają ponad tobą, dosłow­nie. Agnes też spoj­rzała w górę, gdzie nad jej głową różne słowa fru­wały tak, jakby jej tam w ogóle nie było. Pozwo­liła sobie podać wody i przy­glą­dała się, jak Mar­sza­łek, Edwina i Het­tie w rzad­kiej komi­ty­wie zabrali się do wypra­sza­nia poli­cjanta. Praw­do­po­dob­nie to Het­tie prze­chy­liła osta­tecz­nie szalę swoim gniew­nym sycze­niem.

Poli­cjant roz­dał jesz­cze kilka wizy­tó­wek i dobrych rad, po czym pozwo­lił Mar­szał­kowi i Edwi­nie wypchnąć się za drzwi.

Het­tie i Agnes spoj­rzały po sobie.

– Mało bra­ko­wało! – wes­tchnęła Agnes.

Het­tie syk­nęła pota­ku­jąco.

A potem…

Agnes była dziew­czynką o chu­dych, opa­lo­nych koń­czy­nach, w bia­łych skar­pet­kach i z war­ko­czami się­ga­ją­cymi pupy. Agnes nie lubiła tych war­ko­czy, chło­paki ją za nie cią­gały. Dziew­czynki jej doku­czały.

Ale z matką nie było nego­cja­cji.

Kiedy pod­ska­ki­wała, war­ko­cze pod­ska­ki­wały wraz z nią.

A teraz wisiały bez ruchu.

Agnes stała pod bez­chmur­nym, let­nim nie­bem i przy­glą­dała się, jak ktoś roz­gniata owady na kamie­niu. Kowale. Insekty bie­gały zde­ner­wo­wane w tę i z powro­tem, ale nie miały żad­nych szans.

– Dla­czego to robisz? – zapy­tała Agnes.

Słońce grzało ją w kark. Jakiś ptak śpie­wał. Agnes chciała do domu.

– Bo to łatwe – odpo­wie­dział tam­ten ktoś.

Agnes otwo­rzyła oczy i zapa­trzyła się w mądrą, żół­wią twarz Het­tie. Żół­wica była naj­młod­szym człon­kiem ich wspól­noty miesz­ka­nio­wej, jed­no­cze­śnie jed­nak rów­nież naj­roz­sąd­niej­szym. Cza­sami dawało to Agnes do myśle­nia.

Wciąż jesz­cze leżała na kana­pie, z nogami na poduszce. War­ko­cze dawno już obcięła. Teraz miała inne pro­blemy. Spró­bo­wała się unieść. Het­tie syk­nęła.

– Czy ktoś mógłby może wziąć…?

Edwina unio­sła Het­tie w górę i obda­ro­wała gło­śnym cmok­nię­ciem w sko­rupę. Agnes zła­pała za opar­cie kanapy i pocią­gnęła. Ktoś popchnął od tyłu i wresz­cie usia­dła, cho­ciaż tro­chę krzywo.

Obma­cała swoją fry­zurę (oczy­wi­ście zruj­no­waną), wes­tchnęła i rozej­rzała się wokół. W mię­dzy­cza­sie dołą­czyła do nich rów­nież Ber­na­dette, która teraz nasłu­chi­wała z głową prze­chy­loną w stronę kanapy. Mar­sza­łek przy­su­nął sobie krze­sło, Edwina sie­działa ze skrzy­żo­wa­nymi nogami na dywa­nie, a Het­tie, która wresz­cie znowu poczuła pod pazur­kami stały grunt, z god­no­ścią odma­sze­ro­wała.

Agnes wzięła się w garść.

– Są dobre i złe wie­ści – powie­działa. – Mil­dred Puck nie żyje.

– To jest ta dobra wia­do­mość? – zapy­tała sucho Ber­na­dette. Przy­su­nęła sobie talerz cze­ko­la­dek z nadzie­niem i teraz wysy­sała je jedną po dru­giej niczym jakiś sło­dy­czowy wam­pir.

To pyta­nie spra­wiło Agnes pewną przy­krość. Kie­dyś były z Mil­dred przy­ja­ciół­kami, naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Oczy­wi­ście było to dawno temu, a od tam­tej pory Mil­dred poświę­ciła mnó­stwo czasu na to, żeby dać się wszyst­kim grun­tow­nie znie­lu­bić.

– Zła wia­do­mość jest taka, że kręci się tu jakiś wła­my­wacz, który wykań­cza sta­rusz­ków – sko­ry­go­wała Agnes. – A dobra wia­do­mość jest taka, że używa do tego pisto­letu!

– O! – rzekł Mar­sza­łek.

– Biedna Mil­dred – powie­działa Edwina. – Dla­czego to dobrze?

– Lil­lith pój­dzie na jego konto! – wyja­śniła pod­eks­cy­to­wana Agnes. – Nie rozu­mie­cie? To ide­alny układ! Dwie star­sze panie zastrze­lone w ogro­dzie, prak­tycz­nie w tym samym cza­sie! Każdy pomy­śli, że ten wła­my­wacz ma na sumie­niu rów­nież Lil­lith! Pój­dziemy teraz do szopy i ją znaj­dziemy. Zro­bimy tro­chę bała­ganu i wszę­dzie poła­zimy. A potem zadzwo­nimy na poli­cję!

– Znowu poli­cja – powie­działa znu­dzona Edwina.

– Dobry plan! – roz­le­gło się z góry, gdzie Win­ston sie­dział i nasłu­chi­wał na pode­ście scho­dów.

– Dla­czego mia­ła­bym brać w tym udział? – syk­nęła Ber­na­dette nie do końca tak fachowo jak Het­tie, ale i tak jado­wi­cie. – Jeśli nikt mnie…

– Bo w wię­zie­niu nie ma cze­ko­la­dek – powie­działa Agnes. – Po pro­stu dla­tego.

Sprawa oka­zała się jed­nak potem tro­chę bar­dziej skom­pli­ko­wana, niż się spo­dzie­wali. Poli­cjanci nie tylko zabrali Lil­lith, ale też roz­cią­gnęli czarno-żółte pla­sti­kowe taśmy w paski jak u szer­sze­nia, robili zdję­cia, zbie­rali próbki i łazili po ogro­dzie. Agnes mar­twiła się o swoje hor­ten­sje.

A te muchy! Te wszyst­kie muchy! Agnes nie wzięła pod uwagę tego, że Lil­lith w tak krót­kim cza­sie przy­cią­gnie tak wiele much. Był to dla nich wszyst­kich praw­dziwy szok.

Teraz Agnes stała oszo­ło­miona w kory­ta­rzu i marzyła tylko o tym, żeby uciąć sobie małą drzemkę. Funk­cjo­na­riu­sze poli­cji mijali ją w pośpie­chu. Edwina i Het­tie sobie poszły, Mar­sza­łek był prze­słu­chi­wany w ogro­dzie, a Win­ston z cie­ka­wo­ścią zer­kał z pode­stu scho­dów. Ber­na­dette zużyła cały domowy zapas chu­s­te­czek i prze­pła­ki­wała się teraz w salo­nie przez rolkę papieru toa­le­to­wego. Poma­gała jej w tym jakaś poli­cjantka.

Agnes nie miała nic innego do roboty, jak wcho­dzić innym w drogę. Oparła się wykoń­czona o fra­mugę drzwi, kiedy padł na nią jakiś cień.

– Cześć, cze­eść – powie­dział jakiś nie­zna­jomy głos.

Agnes zamru­gała pod świa­tło i spoj­rzała w dwoje błysz­czą­cych, zie­lo­nych oczu, nad któ­rymi uno­siło się rondo jakie­goś przed­po­to­po­wego kape­lu­sza z pió­rami.

– Jestem Char­lie – powie­dział kape­lusz. – Ta nowa. Cóż za wspa­niały dom!

Agnes jęk­nęła. Nowa! W zamie­sza­niu wokół Lil­lith i Mil­dred zupeł­nie o niej zapo­mnieli!

W tej chwili minęło je dwóch poli­cjan­tów z noszami. Na noszach leżał wielki, biały, pla­sti­kowy worek, wciąż oto­czony chmarą peł­nych nadziei much.

– Ojej – powie­działa Char­lie w kape­lu­szu z pió­rami. – Chyba przy­szłam nie w porę.

Agnes przy­po­mniała sobie o swo­ich dobrych manie­rach.

– Nie, skądże. Jestem Agnes – powie­działa i wycią­gnęła rękę. – Aha, to była Lil­lith.

– Ha! – Char­lie się­gnęła po rękę Agnes i potrzą­snęła nią ser­decz­nie. – Czyli działa, co? Cudow­nie!

Agnes spró­bo­wała się uśmiech­nąć.

– Witamy w Sun­set Hall!ROZDZIAŁ 3. LEPSZE CIASTKA

Roz­dział 3

Lep­sze ciastka

Następ­nego ranka wszystko wyglą­dało już o wiele bar­dziej różowo. Agnes obu­dził śpiew skow­ronka i przez moment po pro­stu sobie leżała, jesz­cze opa­tu­lona snem. Nic. Żad­nych dźwię­ków, żad­nych pro­ble­mów, żad­nej szer­sze­nio­wa­tej taśmy w ogro­dzie. Była po pro­stu Agnes i na ten moment to wystar­czyło. Potem prze­cią­gnęła się i bio­dro dało o sobie znać. Czyli nie po pro­stu Agnes. _Stara_ Agnes. Każ­dego ranka był to mały wstrząs. Jak to moż­liwe, że sie­dem­dzie­siąt osiem lat tak po pro­stu prze­pły­nęło obok niej? A może osiem­dzie­siąt sie­dem? Lepiej się nad tym nie zasta­na­wiać!

Ostroż­nie, przy pomocy słupka łóżka uzy­skała pozy­cję wer­ty­kalną. Chłodne, poranne powie­trze poła­sko­tało ją w przed­ra­miona. To dobrze. Przyda im się krótka prze­rwa na odpo­czy­nek od tego nie­ustan­nego cie­pła. Cie­pło ścią­gało muchy, a much miała Agnes chwi­lowo dosyć.

Zasłony wydęły się zło­wiesz­czo na wie­trze i w jed­nej chwili Agnes cał­ko­wi­cie się roz­bu­dziła. Stare, na wpół zapo­mniane rze­czy wypły­nęły z dna sadzawki wspo­mnień i nie potra­fiła już tak po pro­stu sie­dzieć na bolą­cym bio­drze i nic nie robić. Tak się nie dało! Wzięła się w garść. Gołe stopy dotknęły chłod­nej pod­łogi. Było to dokład­nie takie samo uczu­cie jak w cza­sach szkol­nych albo póź­niej, kiedy już była zarę­czona i budziła się o naj­bar­dziej nie­moż­li­wych porach z głową pełną bez­ład­nych myśli. Pod­nie­siona na duchu przez zna­jome deski pod­ło­gowe Agnes wstała i poczła­pała do okna, żeby opa­no­wać dziko powie­wa­jące zasłonki. Wzdry­gnęła się: na dole w ogro­dzie stał jakiś mroczny cień i spo­glą­dał w górę ku niej – był to Bre­xit, z pyskiem peł­nym szer­sze­nio­wa­tej taśmy!

Ha! Dobrze im tak! Im szyb­ciej ta głu­pia banda znik­nie z jej ogrodu, tym lepiej. Poma­chała psu życz­li­wie.

Bre­xit zamer­dał.

Agnes otwo­rzyła szafę na ubra­nia, żeby wycią­gnąć z niej pierw­sze… i zawa­hała się. Przez całe lata zawsze wycią­gała z szafy pierw­sze lep­sze ubra­nie, nie­ważne co, o ile tylko było czy­ste, pasu­jące do pogody i pro­ste do zało­że­nia. Spód­nice na gumkę, obwi­słe swe­try i roz­pi­nane dzia­ni­nowe wdzianka – ale teraz uznała, że to nie wystar­czy. Nie przy Char­lie, która para­do­wała po domu w czer­wo­nych kimo­nach i poka­zy­wała kolana. Palce Agnes dotknęły żakietu z pięk­nego, zie­lo­nego aksa­mitu – oczy­wi­ście zbyt cie­pły – a potem deli­kat­nej, fio­le­to­wej sukienki, któ­rej już od wie­ków… ale nie, z suwa­kiem w życiu sobie nie pora­dzi. Poza tym dopiero co wczo­raj zabrano z szopy Lil­lith i te obrzy­dliwe muchy, więc Agnes nie za bar­dzo mogła wystą­pić w paste­lo­wych bar­wach. Jej ręka badała dalej, aż w końcu zna­la­zła porządną, czarną spód­nicę na zatrza­ski i bluzkę z czarną koronką. Przez chwilę zma­gała się z okrą­głymi, dziw­nie nie­współ­pra­cu­ją­cymi guzi­kami od bluzki, aż wresz­cie dała radę. W łazience umyła twarz i ręce, ucze­sała dziw­nie przy­po­mi­na­jące pióra włosy i nadała im kształt za pomocą kilku spi­nek. Jej trze­cie zęby spę­dziły noc w kąpieli dezyn­fek­cyj­nej i szcze­rzyły się do niej zachę­ca­jąco z kra­wę­dzi umy­walki. Agnes sta­ran­nie je wypłu­kała i zało­żyła na miej­sce. Spró­bo­wała się uśmiech­nąć. Nie­sa­mo­wite, jak dobrze można się uśmie­chać za pomocą obcych zębów! Co jesz­cze? Per­fumy? Czy w ogóle ma…

Podrep­tała do biurka i z pew­nym tru­dem wysu­nęła naj­wyż­szą szu­fladę. No pro­szę! Cha­nel No. 5! Jed­nak po dokład­niej­szej ana­li­zie oka­zało się, że butelka jest pusta, sucha, a zawar­tość wypa­ro­wała, znik­nęła, ulot­niła się. Cha­nel dawno ode­szła w nie­byt. Za to Agnes odkryła małą, złotą tubkę szminki. Z tym zna­le­zi­skiem udała się z powro­tem do łazienki. Wykrę­ciła czer­wony sztyft i się uma­lo­wała. Serce moc­niej jej zabiło. Poczuła znowu swoje cięż­kie war­ko­cze i pełen dez­apro­baty wzrok matki, ale też dreszcz zde­ner­wo­wa­nia, wywo­łu­jący mro­wie­nie przy­po­mi­na­jące musu­jące wino. Kiedy skoń­czyła się malo­wać, zaci­snęła usta. Potem nało­żyła sobie na policzki odro­binę różu i roz­tarła dło­nią.

No pro­szę! Jak dobrze się poczuła!

Wycho­dząc z pokoju, odwa­żyła się rzu­cić krót­kie spoj­rze­nie w lustro: szczu­pła, przy­wię­dła dama w czerni, tro­chę przy­po­mi­na­jąca suszoną rybę, ale też pra­wie ele­gancka, w ład­nej bluzce, z dzi­waczną fry­zurą i zaska­ku­jąco czer­wo­nymi, tro­chę nie­re­gu­lar­nymi ustami. Jej oczy spo­glą­dały czuj­nie, a nawet cał­kiem ener­gicz­nie spod opa­da­ją­cych powiek – i wciąż były to _jej_ oczy, oczy dziew­czyny z war­ko­czami. Nie­bie­skie i badaw­cze. Dobrze. Tym razem nie uda jej się wspiąć na jabłoń, więc przyda się przy­naj­mniej czujne, chłodne spoj­rze­nie.

Agnes była z sie­bie zado­wo­lona.

Bez żad­nych przy­gód zdo­łała zejść po scho­dach i uty­ka­jąc, cicho weszła do kuchni. Zwy­kle była na śnia­da­niu pierw­sza i dokład­nie tak lubiła. Spo­kój. Nikt nie prze­szka­dza. Nasta­wiła czaj­nik, a potem bez wiel­kiego opty­mi­zmu zaj­rzała do lodówki. Minęło już kilka dni, odkąd Silvy zro­biła zakupy, i wszyst­kie cie­kawe pro­dukty żyw­no­ściowe znik­nęły. Owoce. Jogurt. Szynka.

To będzie nudne śnia­da­nie. Agnes wzięła masło i mar­mo­ladę, nalała sobie her­baty, wsa­dziła chleb do tostera – i nagle zna­la­zła się oko w oko z Bre­xi­tem.

Wró­cił z ogrodu i wyda­wał się głodny.

– Och!

Ależ on był wielki!

– Idź sobie! – szep­nęła Agnes.

Bre­xit sap­nął z nadzieją.

– Nie mamy już szynki – powie­działa Agnes zgod­nie z prawdą.

Bre­xit nie dał się znie­chę­cić.

Agnes odcięła kromkę chleba tosto­wego i rzu­ciła mu w pasz­czę.

Cap. Znik­nęła.

Ogon zamer­dał.

Zaczęła odkra­jać nową kromkę, ale wtedy przy­po­mniała sobie coś lep­szego. W radiu ostrze­gali przed nie­do­bo­rami pro­duk­tów żyw­no­ścio­wych z powodu Bre­xitu, nie mogła więc oddać wszyst­kich zapa­sów psu. Dla­tego wypro­sto­wała się na całą wyso­kość – która wciąż jesz­cze wyno­siła o jakieś dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów wię­cej niż wil­czura – i przy­po­mniała sobie, co zro­biła Char­lie.

– Bre­xit, na miej­sce!

Bre­xit rzu­cił jej spoj­rze­nie, zasko­czone albo pełne wyrzutu, tego nie umiała stwier­dzić, i rze­czy­wi­ście roz­ło­żył się na pod­ło­dze – wycią­gnięty, futrza­sty, pagór­ko­waty kra­jo­braz u jej stóp.

– Dobry pies!

Agnes rzu­ciła mu w nagrodę jesz­cze drugą kromkę chleba i doszła do wnio­sku, że Bre­xit może rze­czy­wi­ście będzie dobrym współ­lo­ka­to­rem – jedy­nym, który w tym domu robi to, co mu się każe! Nalała sobie mleka do her­baty i posma­ro­wała tosta masłem. Kiedy już miała zasiąść do jedze­nia, w drzwiach nagle sta­nęła Edwina.

– Jesteś kolo­rowa! – powie­działa i kla­snęła w ręce. – Kolo­rowa i czarna!

„Kolo­rowa” to bez­wstydna prze­sada. W końcu to tylko odro­bina szminki. Agnes chciała zmu­sić Edwinę do mil­cze­nia za pomocą tosta, ale ta stała już z powro­tem w drzwiach.

– Agnes jest kolo­rowa i czarna! – zawo­łała. – Kolo­rowa i czarna!

Spo­kojne śnia­da­nie mogła sobie teraz wybić z głowy! Przez drzwi wpadł Mar­sza­łek w szla­froku, zoba­czył ją przy stole i zakasz­lał. Powoli, ale sys­te­ma­tycz­nie do kuchni wsu­nęła się Ber­na­dette, niczym śli­mak o nie­wi­dzial­nych czuł­kach. Char­lie sfru­nęła do środka w czer­wo­nym kimo­nie.

– Tylko tyle? – zapy­tała spo­koj­nie. – Ta odro­bina szminki?

– Szminki? – powtó­rzyła Ber­na­dette z dez­apro­batą. Jak mogła kry­ty­ko­wać coś, czego w ogóle nie widziała? Lepiej by się wzięła za sie­bie, z tym swoim gru­bym tył­kiem i wiecz­nymi cze­ko­lad­kami!

Agnes poczuła, że do nało­żo­nego na twarz różu dołą­cza praw­dziwy rumie­niec. Wstała.

– Wycho­dzę! – powie­działa z naci­skiem. – Do Puc­ków. Ktoś powi­nien zło­żyć im kon­do­len­cje. Ktoś, kto się jako tako pre­zen­tuje! – Dopiero co przy­szło jej to do głowy, ale momen­tal­nie uznała, że to dosko­nały pomysł.

– Ale my ni­gdy nie cho­dzimy do Puc­ków! – zawo­łała Edwina. – _Nikt_ do nich nie cho­dzi!

– To sytu­acja wyjąt­kowa! – Z lek­kim ubo­le­wa­niem Agnes poże­gnała się ze swoim śnia­da­niem i ruszyła, jed­no­cze­śnie ziry­to­wana i zmo­ty­wo­wana, w kie­runku drzwi wej­ścio­wych. Może zdoła się cze­goś dowie­dzieć, odkryć coś, co prze­oczyła poli­cja!

Wycią­gnęła swoją laskę ze sto­jaka na para­sole. Zwy­kle czuła się z nią głu­pio, ale teraz miała wra­że­nie, że pasuje do sytu­acji. Jak broń. Miecz, szpada, szty­let! Agnes wyszła na werandę i trza­snęła za sobą drzwiami wej­ścio­wymi.

Gnana siłą deter­mi­na­cji i solid­nej por­cji wście­kło­ści prze­ma­sze­ro­wała przez werandę, wzdłuż ścieżki, obok swo­ich uko­cha­nych hor­ten­sji, aż do furtki ogro­do­wej. Wtedy zauwa­żyła, jak szybko bije jej serce i jak prędko oddy­cha. Zakrę­ciło jej się w gło­wie. Lewa stopa była nie­za­do­wo­lona, bio­dro obu­rzone. Agnes pozwo­liła sobie na mały odpo­czy­nek i obej­rzała się na dom.

Swój dom.

Dom swo­jego życia.

Sun­set Hall.

Dom nie roz­po­czął swo­jego życia jako Sun­set Hall. Kiedy Agnes w nim dora­stała, nazy­wał się jesz­cze opty­mi­stycz­nie Mor­ning Cot­tage, ale przed kil­koma laty, kiedy powstała ich wspól­nota miesz­ka­niowa, ktoś z wio­ski zama­lo­wał tabliczkę z nazwą czer­woną farbą. _Sun­set Hall_. Jakiś cham. W zamie­rze­niu miało to być podłe, ale jakimś cudem spodo­bało się Agnes i jej współ­lo­ka­to­rom. Trzeba sta­wiać czoła swoim sła­bo­ściom, prze­ku­wać je w siłę. Jasne – nie byli już może pierw­szej mło­do­ści, ale to nie zna­czy, że nie mogli tu w tym domu cie­szyć się pięk­nym zacho­dem słońca!

Dla­tego nie zmyli czer­wo­nej farby, tylko zgło­sili w urzę­dzie nową nazwę. Cał­kiem nie­źle pasuje do domu, uznała Agnes. Krzepka. Cie­pła. Dra­ma­tyczna. Podo­bał jej się spo­sób, w jaki jej dom gnieź­dził się wśród zie­leni, niczym gruba, zado­wo­lona kaczka, oto­czona cypry­sami, jabło­niami, brzo­zami i krza­kami czar­nego bzu.

Jakie wyso­kie stały się już te drzewa – a jaki głę­boki cień pod nimi! Do fasady tuliła się prze­piękna gli­cy­nia, a w oknach odbi­jało się niebo.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: