Agnes Sharp jedzie na urlop - ebook
Agnes Sharp jedzie na urlop - ebook
Druga część kryminalnej serii Śledztwa Agnes Sharp bestsellerowej autorki „Sprawiedliwości owiec”! Nietypowa grupa seniorów ponownie rusza tropem zagadki, udowadniając, że wiek to tylko liczba. Unikalne połączenie kryminału i humoru, atmosfera angielskiej prowincji i trzymająca w napięciu intryga!
Agnes Sharp i jej nietuzinkowa grupa przyjaciół dopiero co zdążyli rozwiązać swoją pierwszą sprawę, gdy spokojne miasteczko zostaje wstrząśnięte kolejną tajemniczą śmiercią. Atmosfera staje się napięta, a wszystkim przydałby się odpoczynek i zmiana otoczenia!
Aby uciec od narastającego chaosu, ekipa z Sunset Hall wyjeżdża na urlop, licząc na chwilę wytchnienia. Jednak tuż po przyjeździe do ekohotelu Agnes staje się świadkiem niepokojącej sceny: dwie osoby wybierają się na spacer wzdłuż klifów, ale wraca tylko jedna… Przyjaciele bagatelizują jej obawy i korzystają z hotelowych luksusów, do czasu gdy burza odcina hotel od świata i staje się jasne, że morderca jest wśród nich, a oni sami znaleźli się w śmiertelnej pułapce.
Leonie Swann, mistrzyni łączenia kryminału z humorem, ponownie serwuje czytelnikom opowieść pełną zaskakujących zwrotów akcji, barwnych postaci i brytyjskiego klimatu. Idealna lektura dla miłośników niebanalnych zagadek detektywistycznych z przymrużeniem oka!
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68228-50-2 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mieszkańcy Sunset Hall
--------------- ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Agnes pracowała kiedyś w policji i wciąż jeszcze ma nosa do prawa i porządku, zarówno w swojej wspólnocie mieszkaniowej, jak i w życiu
Edwina uprawia jogę i wyprawia różne idiotyzmy, lubi zwierzęta, a wcześniej pracowała w tajnych służbach
Charlie szykowna, elegancka i zawsze chętna na gin z tonikiem
Winston siedzi na wózku i jest nie w ciemię bity; oaza spokoju wspólnoty mieszkaniowej
Bernadette niewidoma i bezpośrednia, z burzliwą przeszłością
Marszałek zapominalski, ale wciąż jeszcze dziarsko się trzyma, ma słabość do Agnes
Brexit wilczur Charlie, nie może pojechać
Lillith była współlokatorka, nieżywa i w puszce, ale wciąż obecna
Hettie żółwica, zimuje w lodówce
Hettie 2 gumowa żółwica, dmuchana
W hotelu
Mojo, gbur młodzieniec z zielonymi paznokciami i rzeszą fanów w internecie
Helen skuteczna menedżerka hotelu
Trudy głodna członkini grupy na detoksie
Biała wdowa podejrzana dama w bieli, której mąż zmarł w tajemniczych okolicznościach
Max barman z dochodami na boku
Lila masażystka
Howard Hope pochlebca w okrągłych, czerwonych okularach
Jack mężczyzna z przeszłości Bernadette
Frank Ashwood gość hotelowy w podróży poślubnej
Eve Ashwood małżonka Franka, potencjalna ofiara morderstwa
Oberon biały wąż dusiciel na wygnaniu
--------------- ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------PROLOG
WĄŻ W RAJU
Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się odwiedzić takiego klubu. Kluby tego typu nie są dla takich ludzi jak ja. Mimo to śmiesznie łatwo było się tu dostać.
Zamknięte towarzystwo? Nie, kiedy znasz świat hoteli, barów, podwórek i wejść dla personelu. Śmierdzący zaułek. Stalowe drzwi, wąski korytarz, z boku skrzynki z szampanem, dalej aksamitna zasłona.
Przez łupiny cebuli do środka jej zgniłego serca.
Jak można się było spodziewać, jest to mroczne serce, a ja wślizguję się pomiędzy cienie. Świetlne punkty przemykają po podłodze, ale mnie nie znajdują. Rozglądam się za jakąś kryjówką, ale to prawie niepotrzebne. Nikt mnie tu nie widzi. Nikt nie chce mnie zobaczyć. Jakby chodziło o istotę niewidzialną.
Wszystkie oczy spoglądają na małą scenę w drugim końcu pomieszczenia.
Tańczą.
Eve.
I wąż.
Długie nogi, topless, coś błyszczącego na biodrach, gad owinięty wokół ramion.
Powinno to chyba wyglądać obscenicznie, ale w jej przypadku wydaje się dziwnie niewinne. Wręcz dziecinne. Jak scena z raju.
Oczywiście nie kupuję całej tej niewinności. Powinna wiedzieć lepiej. Nie mam pewności, czym właściwie powinna się zajmować panna młoda przed weselem, ale na pewno nie tym. Nie takim bezwstydnym wystawianiem się na pokaz. Czuje się taka pewna siebie. To błąd. Ooo, szybko się zorientuje, jaki to błąd!
Strzela korek od szampana i Eve wydaje okrzyk radości. Zeskakuje ze sceny i siada na kolanach mężczyzny, który otworzył butelkę. On podaje jej kieliszek, a ona się śmieje, głowa odchylona do tyłu, wodospad loków.
Śmieją się wszyscy.
Jeśli odpowiednio na to spojrzeć, to śmieją się ze mnie.
Eve potrząsa włosami, które przypominają śnieg. Jest tak jasną blondynką. Bladą niczym kawałek drewna zapomniany na słońcu. Nagle żałuję, że ma tak jasne włosy. Czy myśli, że jest piękna? Czy inni myślą, że jest piękna? Nie potrafię już tego ocenić. W domu nosi falujące, jedwabne stroje w kolorach mgły, a jej ruchy są pełne wdzięku, ale w głosie ma teraz coś przypominającego pęknięte szkło.
Nagle również ja powstrzymuję wybuch śmiechu.
Nagle mam ją, na zawsze schwytaną niczym w roziskrzonej kuli śniegowej. Nie wymknie mi się, nieważne, jak głośno się śmieje, nieważne, ile szampana wypije. Podnoszę komórkę i szybko robię dwa, trzy zdjęcia, prawie ze zdumieniem, jakie nagle wszystko jest proste.
Jakie jasne.
Jakie zimne.
Kończę właśnie robić zdjęcia, kiedy blady wąż odwija się z ramienia Eve, falującym ruchem wyciąga się w moją stronę i macha do mnie swoim różowym językiem.
Na moją twarz ukradkiem wypełza uśmiech.
Muszę przyznać, że cieszę się na ten miesiąc miodowy.ROZDZIAŁ 1
DOBRY SŁUCH
Agnes Sharp otworzyła drzwi gabinetu miejscowego konowała i wytknęła nos na zewnątrz. Zimny wiatr uderzył ją w twarz, pociągnął za szalik i natychmiast wlazł jej w kości. Niech to szlag!
Przez chwilę bawiła się myślą, żeby zadzwonić po taksówkę. Potem zerknęła z powrotem do poczekalni, gdzie cała masa ludzi wyglądała na cholernie zadowoloną, że wreszcie się jej pozbyli. Przynajmniej tak samo zadowoloną, jak ona sama z faktu, że może już odwrócić się plecami do tych żałosnych kołtunów. Doszło do kilku nieprzyjemnych scen, a nawet niewielkiej potyczki o wyświechtane czasopismo ilustrowane, i kiedy recepcjonistka dostrzegła spojrzenie Agnes, zmarszczyła z niepokojem brwi.
Wracać do poczekalni? Nie ma mowy!
No cóż.
Agnes wyłowiła swoją laskę ze stojaka na parasole i dzielnie zeszła na chodnik. Powietrze było tu przynajmniej świeże, a nie takie stęchłe jak w gabinecie, a odrobina ruchu jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Może z wyjątkiem jej biodra.
Ciężko opierając się na lasce, ruszyła w drogę.
Stuk–puk–puk.
Jak jakieś dziwne zwierzę o trzech nogach.
Dopiero dwa domy dalej zauważyła, że zapadł już zmrok.
Jeszcze nie ma piątej, a już ciemno. Wręcz czarno.
Też mi warunki…
Wioska dopiero jakieś dziesięć czy dwadzieścia lat temu odważyła się dokonać skoku w nowoczesność i zorganizowała tu i ówdzie parę latarni, wysepek światła w mroku nocy. Nie było ich wiele. Na drugim końcu ulicy Agnes wypatrzyła przystanek autobusowy, jasno oświetlony. Obiecujący.
Tam musiała się dostać.
Najpierw jednak trzeba było przeczłapać obok otoczonego cmentarzem kościoła, spowitego gęstym, przypominającym zupę mrokiem.
Agnes zacisnęła dłoń na lasce. Najbardziej się bała, że w ciemności nie zauważy jakiejś przeszkody, przewróci się, nie będzie w stanie się podnieść, po czym zostanie znaleziona i uratowana przez tych pajaców z poczekalni albo wręcz przez tę opryskliwą recepcjonistkę, która wcześniej zabrała jej czasopismo.
Taki wstyd. Taka kompromitacja. Te głupie uwagi.
Nie do pomyślenia!
Ruszyła więc jeszcze wolniej, za pomocą laski macając przed sobą w ciemności w poszukiwaniu pułapek, o które mogłaby się potknąć. Nic. Na domiar złego nagle rozdzwoniły się dzwony kościelne, wszystkie naraz, jakby chciały ją wyśmiać. Agnes się wzdrygnęła. Jeszcze niedawno ich dźwięk nie zwróciłby aż tak jej uwagi, przytłumiony odgłos tła jak wiele innych, ale teraz, z nowym aparatem słuchowym, każde uderzenie dzwonu przeszywało jej ciało niczym igła. Dość stresujący ten aparat!
Agnes uparcie kuśtykała dalej.
Jednak kiedy już prawie znalazła się w kręgu światła przystanku autobusowego, coś sprawiło, że się zatrzymała. Dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, co to właściwie było.
Dzwony.
A konkretnie jeden dzwon.
Wszystkie pozostałe już ucichły, ten jeden jednak rozbrzmiewał dalej, coraz szybciej i szybciej. Przez całe swoje długie życie Agnes spędziła w pobliżu tych dzwonów wiele czasu, ale takiego dźwięku jeszcze nigdy nie słyszała. Tak niespokojnego, prawie panicznego. Coś tu było nie tak!
Spojrzała z powrotem w stronę kościoła, który wciąż stał spowity głęboką ciemnością, a potem w stronę przystanku, na którym w każdej chwili mógł pojawić się autobus.
W końcu ciekawość wygrała.
Podczas gdy dzwon zmierzał w stronę gorączkowego finału, Agnes z westchnieniem zawróciła i sprawdzoną, trójnożną metodą poczłapała z powrotem w kierunku kościoła.
Kiedy dotarła na cmentarz i ruszyła blado połyskującą wstążką żwirowej ścieżki, dzwon już dawno umilkł.
Dotarła do drzwi kościoła, wymacała wolną ręką gałkę, przekręciła ją i popchnęła. Drzwi otworzyły się z przeszywającym zgrzytem, prawie krzykiem.
W środku – jeśli to w ogóle możliwe – było jeszcze zimniej niż na zewnątrz. Agnes się rozejrzała. Na ołtarzu migotało światełko, ale to jej nie zainteresowało. Jej uwagę przyciągnęło inne światło, wąska smuga wypływająca spod drzwi prowadzących do dzwonnicy.
A więc to tam.
Zanim Agnes się poruszyła, dała sobie chwilę, by ponasłuchiwać.
Na dworze głośno zawodził wiatr. Dużo czasu minęło, odkąd ostatni raz tak naprawdę przysłuchiwała się, jak wyje.
A tu w środku nic.
Albo prawie nic.
Dzięki aparatowi słuchowemu wychwyciła coś przypominającego łagodne tarcie, jakby coś miękkiego ocierało się o kamień lub drewno. Agnes nie była pewna. Jeszcze nie do końca ufała temu nowemu sprzętowi, a własnym uszom oczywiście też absolutnie nie.
Był tylko jeden sposób, by wyjaśnić sytuację: Agnes poczłapała w kierunku świecącej szpary. Spróbowała popchnąć drzwi, otworzyła je i nagle stanęła w kręgu żółtego światła. Czekał tam pokój średniej wielkości, z nudną wykładziną oraz rzędem wąskich ławek i stołków wzdłuż ścian. Jeden ze stołków leżał przewrócony. Plakat na ścianie przypominał o znaczeniu mycia rąk, tak samo jak wcześniej u lekarza.
Niezwykłe za to były liny.
Pomieszczenie znajdujące się u stóp dzwonnicy było zdominowane przez sześć grubych lin, które znikały gdzieś pod dachem i pewnie prowadziły aż do dzwonów, wielusetletnich ton śpiewającego brązu.
Pięć spośród tych grubych lin było porządnie zawiązanych w luźną pętlę na końcu i łagodnie kołysało się w tę i z powrotem.
Na szóstej wisiał zakrystian.
Nie był jeszcze zupełnie martwy. Końce palców jeszcze mu drgały. Ale dziwaczny kąt ułożenia głowy w stosunku do szyi powiedział Agnes, że na pomoc jest już za późno.
Złamanie kręgów szyjnych.
Nic nie dało się zrobić.
Zmarły wisiał w nietypowej, na wpół klęczącej pozycji, z głową znajdującą się w pętli na końcu liny. A więc nie został tak po prostu powieszony, do tego pętla nie była dostatecznie wysoko. Wystarczyłoby, żeby wyprostował nogi, a uwolniłby się z liny. Dziwne.
Agnes podeszła bliżej i ostrożnie szturchnęła zmarłego laską. Zakrystian zakołysał się łagodnie z wyrazem bezgranicznego zdumienia w zastygłych oczach.
– Pewnie inaczej sobie wyobrażałeś swój piątkowy wieczór, co? – mruknęła. – Ja swój też!
Agnes od zawsze miała dość swobodny stosunek do zmarłych – w końcu nie pozwalali sobie na żadne głupie uwagi, byli dyskretni i uprzejmi, chociaż nie zawsze higieniczni. Z ciężkim westchnieniem opadła na jeden ze stołków – żeby się zastanowić, ale też dlatego, że biodro naprawdę nie miało już najmniejszej ochoty na nic.
Wiedziała, że obsługa dzwonów nie jest zajęciem zupełnie niegroźnym. Kiedy te ogromne kawały brązu tam na górze znalazły się w ruchu, nikt i nic nie mogło ich zatrzymać. Słyszała o przypadkach, w których nieuważny dzwonnik zaplątał się stopą w jedną z lin, po czym przynależny do niej dzwon pociągnął go na wiele metrów w górę, by ostatecznie zrzucić go na ziemię ze złamaniami i uszkodzeniami pleców.
Gdyby zamiast stopy w taką pętlę dostała się szyja…
Agnes przyjrzała się martwemu zakrystianowi, którego palce przestały już drgać, i zauważyła, że również jego noga odstaje pod niezdrowym kątem.
Tak! Tak to się musiało wydarzyć! Ale jak trafić głową w pętlę, przede wszystkim już po uruchomieniu dzwonów, kiedy wszystkie pozostałe liny zostały porządnie zwinięte? Wypadek prawie nie wchodził w grę, chyba że zakrystian czołgał się po sali na czworaka, pijany w sztok.
Powęszyła, ale nie wyczuła zapachu alkoholu.
Samobójstwo?
Nie znała zakrystiana osobiście, ale z daleka zawsze robił raczej powściągliwe wrażenie. Nie ten typ człowieka, który pozwoliłby dramatycznie złamać sobie kark kilku tonom brązu. Poza tym mężczyzna wydawał się jak na to zbyt zaskoczony.
Pozostało więc morderstwo.
Morderstwo w Duck End.
Znowu!
Agnes westchnęła i mozolnie się podniosła. Morderca musiał uruchomić dzwon, po czym szybko założyć zakrystianowi pętlę na szyję. Zakrystian został porwany w górę i dzwon od razu złamał mu kark. Stąd ten zaskoczony wyraz twarzy.
Potem dzwon rozdzwonił się, coraz szybciej i szybciej, podczas gdy morderca – no właśnie, gdzie on się podział?
Agnes nie należała do najszybszych. Było zupełnie możliwe, że sprawca wymknął się na dwór jeszcze przed jej przyjściem. Być może kucał gdzieś tam za jednym z kruczoczarnych nagrobków i czekał, aż Agnes sobie pójdzie. Albo ukrył się w kościele.
Albo…
Nagle Agnes poczuła, że sytuacja ją przerasta. Całymi latami broniła się przed aparatem słuchowym, a teraz miała taki w uchu i wszystko wydawało jej się głośne.
Nawet cisza.
A do tego jeszcze ten nieboszczyk… Za dużo nerwów jak na jeden dzień. Była starszą panią z plastikowym aparacikiem w uchu. Kogo obchodzi, co ona sobie myśli? Czego tu szuka? I co właściwie mogłaby tu wskórać?
Zauważyła, że nie ma ochoty spełniać obywatelskiego obowiązku i dzwonić na policję. Zabiorą ją na posterunek i będą krzyczeć do uszu – a o reszcie dnia będzie mogła śmiało zapomnieć. Poza tym miejscowi policjanci byli naprawdę do niczego. Zwykła strata czasu. Zdecydowała się ruszyć znowu w drogę na przystanek. Życie było już i tak wystarczająco trudne, więc nie chciała pozwalać, żeby martwy zakrystian zepsuł jej wieczór. Z domu mogłaby ewentualnie zadzwonić na policję, anonimowo oczywiście, wtedy będą mogli użerać się z tym nieboszczykiem i przynależnym do niego zbrodniarzem. Ona sama nie miała z tą sprawą nic wspólnego i była na takie przyjemności za stara. Nie mogła się doczekać spokojnego wieczoru przy kominku – może z filiżanką pysznej herbatki i muzyką z radia.
Albo po prostu pójdzie do łóżka, z porządnie napełnionym termoforem i dobrą książką, w żadnym wypadku kryminałem.
Agnes Sharp pokuśtykała z powrotem w kuszący krąg światła przystanku autobusowego, cudem jakimś złapała autobus i wkrótce znalazła się w drodze do domu.
Sunset Hall.
Podczas gdy autobus powoli sunął przez wioskę, a Agnes wyglądała przez okno, widząc jednak z powodu ciemności tylko własne odbicie wraz z zaczerwienionym od zimna nosem, jej radosne oczekiwanie zamieniło się w pewien niepokój. Przed kilkoma laty przekształciła swój dom we wspólnotę mieszkaniową seniorów i to wspólne życie miało wiele zalet – kiedy człowiek był w złym humorze, zwykle znalazł się ktoś, na kim można było się wyżyć – ale również wad. Niewiele rzeczy uchodziło uwagi mieszkańców Sunset Hall. Będą dziś czekać na nią bardzo zaciekawieni – z jakąś podgrzaną kolacją i masą niewygodnych pytań. Nie mogli się doczekać, żeby wypróbować nowy aparat słuchowy Agnes.
Charlie, Bernadette, Winston, Brexit, Marszałek i oczywiście Edwina. Sami w sobie wszyscy byli bardzo w porządku, ale kiedy działo się coś tak ekscytującego jak wizyta u lekarza, zamieniali się w ciekawski tłum i pewnie będą chcieli dowiedzieć się dokładnie, jak poszło.
A poszło źle i Agnes nie miała ochoty opisywać swoim współlokatorom wstydliwych szczegółów. W aparacie słuchowym minusem był fakt, że człowiek słyszał różne rzeczy, z których wolałby zrezygnować. Na przykład słowa „hipisi” i „aspołeczny”. A kiedy pod ręką leżało w takich chwilach grube czasopismo ilustrowane… Przynajmniej będzie w stanie odwrócić uwagę współlokatorów historią z martwym zakrystianem. Przy odrobinie szczęścia zajmą się tym tematem na tyle długo, żeby Agnes mogła uciec do łóżka.
Przy odrobinie szczęścia – bo ostatnimi czasy morderstwo w wiosce nie było już w zasadzie niczym szczególnym.
Autobus zatrzymał się na ryneczku, gdzie niedawno wyłowiono ze stawu aptekarza. Minął miejsce, gdzie w krzakach odkryto martwego przewodniczącego stowarzyszenia hodowców gołębi – ani jednego zadrapania na ciele, co było wyjątkowo podejrzane – a następnie pomknął zdecydowanie szosą w kierunku Sunset Hall.
Grzejnik wdmuchiwał ciepłe powietrze pod spódnicę Agnes i jednocześnie jej policzki stawały się gorące i zaczerwienione, a humor coraz mroczniejszy.
Co też dzieje się z jej rodzinnym Duck End?
Wcześniej nic takiego się tu nie zdarzało.
Tradycyjnie konflikty w wiosce zawsze rozwiązywano w cywilizowany sposób. Ludzie rozpowszechniali paskudne plotki, golili koty, wbijali miedziane gwoździe w jabłonki sąsiadów, a w razie konieczności pisali zjadliwe, anonimowe listy do miejscowej gazety, ale morderstwo z reguły było potępiane.
Do tej pory.
Teraz wyglądało to tak, jakby wszystkie morderstwa, od których mieszkańcy Duck End powstrzymywali się przez ostatnie dwadzieścia lat, zostały nadrobione jednocześnie. Najpierw aptekarz, potem hodowca gołębi, teraz zakrystian.
A oczywiście tendencja ta zaczęła się jesienią od przyjaciółek Agnes, Lillith i Mildred. Te przypadki dzięki Agnes rozwiązano, ale najwyraźniej nie przeszkodziło to mieszkańcom wioski radośnie mordować dalej.
Agnes była pełna dezaprobaty.
Czy oczekują od niej, że będzie wyjaśniać wszystkie miejscowe świństwa? Długo sobie poczekają! Bądź co bądź, była już na emeryturze od tak dawna, że prawie zdążyła zapomnieć, co tak właściwie robiła wtedy w policji. Była masa papierów, a od czasu do czasu ktoś przynosił do biura słodkie bułeczki, tyle wiedziała. Reszta jakoś się zatarła.
Ponuro wpatrywała się w odbicie swojej coraz bardziej zaczerwienionej twarzy, aż autobus w końcu wypluł ją przed Sunset Hall.
Agnes pokuśtykała ogrodową ścieżką, mając przed sobą swój dom, który nawet w niegościnnych zimowych miesiącach potrafił wyglądać przytulnie. Owoce dzikiej róży błyszczały na nagich krzewach, bluszcz tulił się do ścian niczym zielona kołdra, ciepłe światło rozjaśniało okna i zachęcające, niedawno pomalowane na koralową czerwień drzwi wejściowe. Jak w książeczce z obrazkami. Potem przez jedno z oświetlonych okien Agnes dostrzegła swoich współlokatorów. Tak jak się spodziewała, zebrali się w salonie – był nawet wilczur Brexit – i czatowali, żeby wypytać Agnes o wizytę u lekarza.
Wzięła głęboki oddech, otworzyła drzwi, powiesiła laskę na wieszaku i wyplątała się z płaszcza.
Następnie, z historią martwego zakrystiana na ustach, gotowa do boju wkroczyła do salonu.
– Nie uwierzycie, co mi się dzisiaj…
Umilkła, bo zdała sobie sprawę z tego, że nikogo nie interesuje, co jej się przydarzyło w wiosce, ani dzisiaj, ani wczoraj, pojutrze czy w ogóle kiedykolwiek. Brexit zamerdał krótko, ale uprzejmie ogonem, jednak uwaga pozostałych skierowana była na list, biały i prostokątny, który spoczywał niegroźnie na stoliku przed kanapą.
– Co to jest? – zapytała Agnes, nagle urażona ogólnym brakiem zainteresowania. Wreszcie po naleganiach współlokatorów dała sobie założyć aparat słuchowy, a teraz nikogo to nie obchodzi!
– List – mruknęła Charlie. Była ich nowym nabytkiem i jak na gust Agnes ubierała się zbyt elegancko, ale smażyła znakomite naleśniki.
– Tyle widzę! – prychnęła Agnes. Zagadką było dla niej, dlaczego list może być ciekawszy niż jej historia o zakrystianie.
– Jest do Edwiny! – dodała Bernadette grobowym tonem. Bernadette była niewidoma, gruba i cyniczna. Za swoimi ciemnymi okularami potrafiła być mroczna jak nikt inny.
Ooo!
Agnes musiała usiąść. List do Edwiny to rzeczywiście było wydarzenie!
Edwina była, jak by to ujęli niektórzy, „trochę nieobecna duchem”. Tacy ludzie nie rozumieli, jak niewiarygodnie „obecna” potrafiła być Edwina, kiedy się z nią mieszkało. Joga, tańce, zabawy, wygłupy z żółwicą Hettie. Poza tym piekła najtwardsze ciastka w okolicy. Wspaniałe pociski. Praktycznie niezniszczalne, dokładnie jak i sama Edwina.
Tylko że… do korespondencji się bynajmniej nie nadawała. Agnes nie potrafiła sobie przypomnieć, żeby przez wszystkie lata wspólnego mieszkania kiedykolwiek widziała jakiś list do Edwiny – nawet z reklamami. A teraz owszem.
Przyjrzała się dokładniej. List wyglądał na urzędowy, z małym plastikowym okienkiem, przez które było widać adres. Agnes założyła okulary i czubkami palców podniosła pismo ze stołu. Jednoznacznie widniało na nim imię Edwiny. Oraz adres: Sunset Hall.
Westchnęła.
– Pomyśleliśmy, że lepiej poczekamy z otwieraniem na ciebie – wyjaśnił Marszałek. Wcześniej był wojskowym i w sytuacjach kryzysowych z reguły czekał na Agnes, czy jej to odpowiadało, czy nie.
Wyglądało na to, że utworzyły się już pewne frakcje. Pierwsza, wrogo nastawiona do listu, składała się z Bernadette, Winstona, Marszałka i Charlie. Drugą stanowiła Edwina, która przyjęła pozycję wojownika przed stolikiem kawowym. Nie był to dobry znak.
Winston przysunął się do Agnes na swoim wózku.
– Zastanawialiśmy się nawet, czy nie powinniśmy go po prostu spalić – szepnął do niej. Winston był w ich wspólnocie mieszkaniowej odpowiedzialny za pokojową koegzystencję i logikę. Tak kontrowersyjna propozycja była do niego właściwie zupełnie niepodobna.
– To mój list! Nie ma mowy! – pisnęła Edwina, która miała jeszcze dobry słuch. Dobry słuch, dobry wzrok, dobre kości, dobrą figurę. Tylko głowę miała słabą i rozkojarzoną. Edwina dała sobie spokój z wojownikiem, wyrwała Agnes list z ręki i spróbowała go otworzyć.
– Może to bomba! – ostrzegła Charlie.
Dało im to do myślenia. Edwina pracowała kiedyś w tajnych służbach i biorąc pod uwagę wszystkie fakty, bomba w liście wydawała się wręcz bardziej prawdopodobna niż zwykły list.
– Nieprawda! – sprzeciwiła się Edwina, ale jednak się zatrzymała.
Śmiałym manewrem, który o włos kosztowałby ją utratę równowagi, Agnes zdołała znowu dorwać list w swoje ręce.
Zastanowiła się krótko.
– Otworzymy go – zdecydowała ostatecznie. – Z paleniem zawsze jeszcze zdążymy.
Chwilę potrwało, zanim Agnes za pomocą druta do robótek zdołała rozszarpać kopertę – tak naprawdę nie wierzyła w tę historię z bombą, ale ostrożności nigdy nie za wiele. List składał się z pojedynczej kartki. Agnes rozłożyła ją i poprawiła okulary.
– Szanowna pani Edwino Singh – przeczytała.
– To ja! – rozpromieniła się Edwina.
Reszta wspólnoty mieszkaniowej spijała każde słowo z ust Agnes, jak mało kiedy.
– Z radością informuję, że została Pani zwyciężczynią naszego wielkiego konkursu! – odczytała Agnes.
– Hurra! – wykrzyknęła entuzjastycznie Edwina.
Potrzebowali potem całkiem sporo czasu, żeby dojść do tego, jak to się w ogóle stało, że Edwina wzięła udział w jakimś konkursie, a co dopiero, że go wygrała. Z reguły bardzo pilnowali, żeby miała możliwie jak najmniej kontaktów ze światem zewnętrznym. Tak było lepiej.
Przede wszystkim dla świata zewnętrznego.
Ściśle biorąc, winny był Marszałek. Błąd popełnił mniej więcej miesiąc wcześniej, kiedy wykończony wielogodzinnym błaganiem pozwolił Edwinie wejść do internetu i pooglądać filmiki z żółwiami.
A potem poszedł do toalety i trochę się zasiedział.
W ciągu tych dodatkowych piętnastu minut, które Edwina spędziła w związku z tym w internecie, zdołała nie tylko pooglądać filmiki z kopulującymi żółwiami, zamówić lampę grzewczą dla gadów i zarejestrować Marszałka w serwisie randkowym, ale też najwyraźniej wziąć udział w jakimś konkursie – i w dodatku go wygrać!
No i klops!
– A co takiego wygrała? – zapytała Charlie ostrożnie.
– Eee... – Agnes przeczytała w myślach ciąg dalszy.
Potem przeczytała go raz jeszcze.
I dla pewności jeszcze trzeci raz.
Było o wiele gorzej, niż się obawiała!ROZDZIAŁ 2
SEN ZIMOWY
Całkowicie rozbudzona i wściekła Agnes siedziała w swoim łóżku.
Odpaliła ciężkie działa: termofor był pełniutki, w filiżance parowała gorąca herbata, z radia szemrała muzyka, a przed nią leżała rozłożona dobra książka.
Oczywiście żaden kryminał. Coś na poziomie.
Mimo to ten przytulny nastrój, który malowała sobie w autobusie w pięknych barwach, nie chciał się jakoś pojawić. Ogrzewanie znowu się zepsuło i termofor nie bardzo radził sobie z arktyczną temperaturą w pokoju. Herbata szybko ostygła. Z radia rozległo się bezlitosne Jingle Bells, nieprzyjemnie przypominając Agnes o zakrystianie.
A do tego jeszcze ta historia z wyjazdem.
Diabli nadali, że Edwina rzeczywiście wygrała w internecie wycieczkę. Romantyczną wycieczkę! Dla dwóch osób. Na wybrzeże. Do jakiegoś luksusowego ekohotelu ekstraklasy! Romantyczną! Edwina! I zamiast wybić jej tę historię z głowy, jak należało, współlokatorzy zajęli się przypochlebianiem się jej, żeby zdobyć miejsce dla osoby towarzyszącej.
Cała sprawa oczywiście w ogóle nie wchodziła w grę. Nikt z nich nie był w stanie samodzielnie utrzymać Edwiny w ryzach. Wykluczone. A w romantycznym hotelu nawet drobne wypadki mogły pociągnąć za sobą poważne konsekwencje. Poza tym Agnes zaniepokoiło słowo „ekologiczny” w nazwie hotelu. Marchewki mogły być „ekologiczne” i były wtedy najczęściej trochę pomarszczone, ale hotel? To nie miało sensu…
Zauważyła, że ani trochę nie interesuje się książką, niezależnie od jej poziomu, i ze złością zrzuciła ją z łóżka. Herbata była zimna, termofor chlupotał drwiąco, radio przełączyło się – nieco przedwcześnie – na kolędę Little Drummer Boy.
Parumpumpum – pum.
Agnes najpierw wcisnęła wyłącznik radia, a następnie lampki do czytania.
Potem położyła się w ciemności i złościła, aż zasnęła.
Kiedy następnego ranka – opatulona trzema swetrami, a mimo to zesztywniała z zimna – weszła do kuchni, reszta towarzystwa siedziała już przy śniadaniu. Wysoce niespotykane, z reguły Agnes zawsze była pierwsza przy stole. Winston siedział okutany w kolorowy, wełniany koc i ze swoją łysiną wyglądał niepokojąco, jak jakieś ogromne niemowlę, Marszałek chronił się przed zimnem za pomocą szala i czapki wojskowej, Bernadette po prostu przyniosła do stołu kołdrę, Edwina miała na sobie puchową kurtkę i ogrzewacz do herbaty jako nakrycie głowy, a na głowie Charlie spoczywała wspaniała futrzana czapa.
Oddech Brexita parował.
Agnes powęszyła w powietrzu. Pachniało ładnie. Kawą i…
Charlie zrobiła swoje słynne naleśniki, a Edwina nałożyła sobie na talerz już cztery. Znowu jadła oczami, ale nikt nic nie powiedział. Oczywiście, że nie.
– Dzień dobry – mruknęła Agnes.
Marszałek zerwał się i przysunął jej krzesło. Potem nalał jej letniej kawy. Przynajmniej tyle jeszcze działało.
Poza tym współlokatorzy wydawali się tego ranka dość bezużyteczni. Zaczapkowani i zapatuleni siedzieli i patrzyli, jak Edwina pakuje sobie do buzi jednego naleśnika za drugim.
Przynajmniej nikt jeszcze nie wypowiedział tego głupiego słowa „wyjazd”.
Jednak kiedy Edwina skończyła – jednego nadgryzionego naleśnika zostawiła, dokładnie tak, jak Agnes się obawiała – Winston zebrał się na odwagę.
– No, Edwino – powiedział łagodnie. – Zastanowiłaś się już?
Agnes zdecydowanie przełknęła kawałek naleśnika i spróbowała wykonać manewr odwracający uwagę.
– Potrzebujemy hydraulika! – powiedziała głośno. – Oglądałam bojler. Nie wyłączył się tak po prostu. Zupełnie się zepsuł! Znowu!
Normalnie taka wiadomość wywołałaby oburzenie, ale dzisiaj wszyscy robili, co mogli, żeby zignorować Agnes. Niesłychane!
– Nad czym? – zapytała Edwina po chwili i dźgnęła widelcem swojego wzgardzonego naleśnika.
– Nooo… – mruknęła Charlie. – Kogo chciałabyś zabrać…
– Na ten wyjazd – uzupełniła Bernadette, jakby ktokolwiek mógł mieć jakieś wątpliwości.
Marszałek wyglądał, jakby on też chciał się odezwać, ale dostrzegł spojrzenie Agnes i lojalnie zamknął usta.
Edwina skinęła głową.
– No jasne. Pewnie.
Zwinęła nadgryzionego naleśnika i przyłożyła sobie do oka niczym lunetę. Potem spojrzała na nich po kolei.
Charlie, Marszałek, Brexit, Bernadette, Winston, Agnes.
Agnes, Winston, Bernadette, Brexit, Marszałek, Charlie.
Charlie…
Czy Agnes tylko się wydawało, że kiedy Edwina kierowała swoją naleśnikową lunetę w stronę współlokatorów, robili się jacyś bardziej wyprostowani?
– No i? – zapytała Bernadette w końcu. – Kto to będzie?
– Lillith! – rozpromieniła się Edwina.
Bernadette jęknęła, Charlie przewróciła oczami, Marszałek położył sobie rękę na czole, a Winston trochę się skulił pod swoim kolorowym kocem. Agnes poczuła, jak w gardle rośnie jej histeryczny śmiech, ale wzięła się w garść.
Edwina, która najwyraźniej wyczuła ogólny sprzeciw, opuściła naleśnik z powrotem na talerz.
– Lillith to moja najlepsza przyjaciółka – wyjaśniła. – A poza tym niezbyt często wychodzi z domu.
– Wykluczone! – Agnes wojowniczo pociągnęła łyk kawy. – Nie możesz sama pojechać do takiego hotelu. Ktoś musi cię pilnować!
– I ktoś musi pilnować hotelu – mruknęła Bernadette.
– Lillith może mnie pilnować! – Edwina nie chciała ustąpić.
Agnes w końcu nie wytrzymała.
– Lillith nie żyje i mieszka w puszce! – syknęła.
Jej przyjaciółka Lillith padła niestety kilka miesięcy wcześniej ofiarą kuli i od tamtej pory rezydowała w puszce po kawie na parapecie okiennym wśród kwiatów. Czy Edwina naprawdę woli towarzystwo puszki pełnej ludzkich prochów niż ich? To wymowne!
Teraz nawet Edwina wydała się odrobinę skruszona.
– Najchętniej oczywiście zabrałabym Hettie, ale Charlie uważa, że nie możemy przerywać łańcucha chłodniczego – wyjaśniła rozsądnie.
Hettie była domową żółwicą z Sunset Hall i po żółwiemu spędzała zimne miesiące roku w lodówce, w hibernacji.
– A może Brexit? – zapytała Agnes ironicznie.
Wilczur usłyszał swoje imię i z nadzieją spojrzał na ostatni naleśnik.
Edwina poważnie potrząsnęła głową. Ewidentnie to też już dawno przemyślała.
– Brexit jest za duży, nie może jechać!
Po czym przepraszająco podsunęła psu swój naleśnik, a Brexit mlasnął.
Agnes poczuła, że wstrzymuje oddech. Wszyscy nie-ludzcy towarzysze się Edwinie skończyli i sytuacja znowu zrobiła się napięta. Ku swojej wściekłości Agnes stwierdziła, że nawet jej samej perspektywa wyjazdu zaczęła się wydawać atrakcyjna. Jasne, wybraniec albo wybranka będzie mieć na głowie Edwinę – żadna przyjemność – ale już sam dobrze ogrzany pokój hotelowy wydawał się w tej chwili jakimś luksusem, do tego pewnie będzie cała masa dobrego jedzenia, a może nawet mały program rozrywkowy.
Poza tym nie musiałaby wtedy użerać się z zamordowanym zakrystianem. Miała niejasne przeczucie, że ta sprawa wcześniej czy później się do niej przyplącze, biorąc pod uwagę, jak nieudolna była tu z reguły policja.
A gdyby tak po prostu spakować walizkę…
Zwalczyła coś w rodzaju radosnego oczekiwania i wstała.
– Zadzwonię do hydraulika! – ogłosiła i wykuśtykała z kuchni. Umizgiwać się do Edwiny?
Tylko tego by brakowało!
Kiedy Agnes wróciła, niosąc druzgocące wieści, w kuchni panowała już inna atmosfera. Wcześniej wszyscy nadskakiwali Edwinie, teraz spojrzenia skierowały się z nadzieją w stronę Agnes.
Dziwne.
– Hydraulik zniknął – obwieściła ponuro. Pewnie też zamordowany, jak to ostatnio bywa w Duck End. Albo zwiał. Może to on był sprawcą? Albo po prostu uciekł z kochanką? Tak naprawdę wcale to Agnes nie interesowało. Jedno było pewne: nie naprawi im bojlera, a hydraulik z najbliższego miasteczka miał już, jak to sam powiedział, listę tak długą, jak własne ramię. „Wcześniej niż za trzy tygodnie nie ma mowy!” Trzy tygodnie bez gorącej wody! Trzy tygodnie ścisku w salonie, jedynym pokoju, który jeszcze dało się ogrzać kominkiem. Gdyby tylko wtedy, w latach osiemdziesiątych, nie dała się przekonać, żeby przejść na centralne ogrzewanie! Chyba ją pogrzało – chociaż o grzaniu w najbliższym czasie nie mogło być mowy. Krótki, zimny prysznic – a potem trzęsąc się z zimna do jeszcze zimniejszego łóżka. Może byłoby lepiej zapaść w sen zimowy jak Hettie – temperatura w zasadzie już była odpowiednia!
Agnes spoglądała dramatycznie na kolejne osoby, ale jej wiadomość najwyraźniej jakoś do nich nie docierała.
– Oj – powiedział Marszałek współczująco, ale Agnes widziała, że nawet on tak naprawdę nie jest skupiony.
Skrzyżowała ręce na piersiach. Co tu się dzieje? Przynajmniej jeśli chodzi o bojler, powinni wszyscy trzymać się razem!
Winston odchrząknął.
– Charlie wpadła na pewien pomysł – powiedział ostrożnie.
Charlie w swojej futrzanej czapie wyglądała troszkę jak Katarzyna Wielka, jednocześnie jednak bardzo łobuzersko. Uśmiechnęła się dyskretnie, po czym równie elegancko co dramatycznie rozpostarła ręce. Frędzle jej szlafroka zatańczyły.
– A może po prostu wszyscy pojedziemy?
Później Agnes zasiadła w salonie – tak blisko kominka, jak tylko się dało, żeby sobie nie osmalić swetrów – i rozmyślała.
Oczywiście był tysiąc dobrych powodów, dla których nie mogli wyjechać wszyscy jednocześnie.
Na przykład pieniądze.
Albo raczej: brak pieniędzy.
Nie wiedziała dokładnie, ile akurat mieli w domowej kasie ani ile by kosztowała taka grupowa wycieczka, ale była przekonana, że te dwie kwoty nie są ze sobą kompatybilne.
Poza tym Brexita trzeba było wyprowadzać na spacer.
No i ktoś musiał być na miejscu, żeby terroryzować przez telefon odpowiedniego hydraulika. W przeciwnym wypadku mogli czekać na ciepłą wodę do wiosny.
Poza tym…
– Zastanowiłaś się już? – zapytał ostrożnie Marszałek, stojący obok niej.
– Tu nie ma się co zastanawiać! – warknęła Agnes i spróbowała odsunąć się od niego razem z fotelem. Nie udało jej się to, bo po drugiej stronie siedziała Bernadette, obok Charlie, a dalej Winston, ściśnięci tak blisko siebie, że nie wetknąłby między nich nawet kartki papieru, nie mówiąc już o rozzłoszczonej Agnes. Przed nią leżał Brexit, chrapał i pachniał mokrym psem, a od tyłu chłód wyciągał po jej plecy długie, chciwe palce. Agnes utknęła.
Westchnęła i zamknęła oczy. Współlokatorzy sprzysięgli się przeciwko niej i wszyscy chcieli pojechać na tę wycieczkę. I właściwie to mieli całkiem rozsądne argumenty!
To jakiś koszmar!
W takich chwilach jak ta najchętniej zamknęłaby się naburmuszona sama w swoim pokoju, ale w obecnej sytuacji na samotne dąsy było po prostu za zimno. Utknęła w salonie, a jeśli okaże choćby najmniejszą oznakę słabości, pozostali wcześniej czy później ją przekabacą.
Edwina była jedyną osobą, która nie siedziała z nimi przy kominku. Wciąż opatulona w puchową kurtkę, już zaczęła się pakować.
Mata do jogi.
Scyzoryk.
Lampa grzewcza dla gadów.
Lillith w puszce.
Pilot do telewizora.
– W hotelu nie będzie ci potrzebny pilot do telewizora! – prychnęła Agnes.
A potem rozzłościła się jeszcze bardziej, bo powiedziała „w hotelu”. Nie uszło jej uwagi, że Charlie i Winston wymienili triumfujące spojrzenia.
Można powiedzieć, że decyzja praktycznie zapadła.
Agnes była ogólnie przeciwna zmianom, których nie wprowadziła sama. Z zasady. A taki wyjazd to ogromna zmiana. Z drugiej strony rozwiązałby problem ciepła – przynajmniej chwilowo. Poza tym w eleganckim hotelu, inaczej niż w Duck End, nie byłoby morderstw i zabójstw, a budżet domowy też by nie ucierpiał, bo Charlie zaprosiła ich wszystkich. Hojny gest – Agnes nie miała pojęcia, że ich współlokatorka jest taka nadziana.
Charlie obiecała umieścić Brexita u swojego wnuka; Marszałek załatwił przez internet opiekę do roślin pokojowych i obiecał wkurzać hydraulika mailowo. Winston dla uczczenia chwili zamówił sobie nowy, superkompaktowy wózek składany, a Bernadette zaczęła wyobrażać sobie, co też będzie jadła na wyjeździe – całą masę jedzenia, to było pewne.
Agnes zauważyła, że nawet ona sama, choć bardzo dyskretnie, podśpiewuje pod nosem. Wciąż była przeciwna tej wariackiej podróży, jasne, ale potajemnie zaczęła już się na nią cieszyć.
Pierwszy raz od dawna zobaczy morze.
Na pewno będzie personel, centralne ogrzewanie i jedzenie, a hotel niewątpliwie jest też przygotowany na przyjazd bardziej sędziwych gości.
Co może pójść nie tak?
Zerknęła na Edwinę, która próbowała właśnie zapakować do walizki duże nożyce ogrodowe Lillith, i westchnęła.
W południe zasiedli w kuchni wokół piekarnika, który właśnie bardzo się starał podgrzać gotową pizzę, i przysłuchiwali się, jak Charlie tak długo beszta przez komórkę ludzi z hotelu, aż znaleźli pokoje dla wszystkich.
– Nie obchodzi mnie jak! – zawołała Charlie i przewróciła oczami, chociaż facet po drugiej stronie na pewno nie mógł tego zobaczyć. – Pytanie brzmi kiedy!
Wyglądało na to, że pracownik hotelu próbował dojść do słowa, ale Charlie natychmiast mu przerwała.
– Oczywiście, że jak najszybciej! – zawołała. – Co? Czwartek? Newquay? Nie ma sprawy! Polecimy! Oczywiście, że wszyscy mamy paszporty! Cudownie!
Czas do czwartku minął jak błyskawica, głównie dzięki rozpaczliwym i czasochłonnym poszukiwaniom paszportów. Kiedy nie szukali, nie pakowali się ani nie kłócili o najlepszą trasę na lotnisko, cisnęli się przed kominkiem, podawali sobie termos z gorącą herbatą i wyobrażali sobie podróż.
– Będą przekąski – powiedziała Bernadette radośnie. – Cała masa przekąsek.
– I szampan! – dodała Charlie. – Nie zapominaj o szampanie!
– Torty, bułeczki i ciasteczka – odparła Bernadette.
– Gin z tonikiem – westchnęła Charlie.
– I żółwie – powiedziała marzycielsko Edwina. – Egzotyczne żółwie, które nigdy nie zapadają w sen zimowy! Nie do jedzenia oczywiście. Do towarzystwa!
Nikt nie miał serca jej wyjaśniać, że sprawa z żółwiami jest raczej mało prawdopodobna, nawet w luksusowym ekohotelu.
– Joga będzie na pewno – powiedziała Charlie, która najlepiej znała się na luksusie, bo jeden z jej licznych byłych mężów odniósł kiedyś sukces na giełdzie. – I masaże. Sauna. Może nawet mały wieczorek taneczny.
Agnes przełknęła kąśliwą uwagę i zdecydowała się dołączyć do ogólnego radosnego oczekiwania.
– Bojler będzie tam działać bez zarzutu – powiedziała optymistycznie. – I będzie spokój. Święty spokój. Żadnych morderstw i zabójstw! – Przez chwilę myślała o martwym zakrystianie, jak wisiał na tej linie. Jak to było, czy właściwie zadzwoniła na policję…? Chyba w całym tym zamieszaniu wokół listu Edwiny jednak zapomniała, ale do tego czasu na pewno został już znaleziony, a nie był to w końcu jej problem.
Poczuła przypływ wyrzutów sumienia, po czym odsunęła daleko myśl o dyndającym na linie zakrystianie. Walizka była zapakowana, i to najlepszymi ciuchami, jakie znalazła w szafie. Do tego na lotnisku zamierzała zainwestować w nową szminkę, a później w hotelu wypróbować może jakiś zabieg upiększający. Zobaczy, na ile te zabiegi rzeczywiście działają…
– Będziemy mogli wreszcie wszyscy się zrelaksować! – obwieścił Winston. To znów było mało prawdopodobne, bo doskonale potrafili przeszkadzać sobie wzajemnie w relaksie. Ale być może w hotelu, wśród przekąsek i szampana, zapanuje coś w rodzaju harmonii?
– Ja będę wystawiał nos na wiatr i spoglądał na morze – ogłosił Marszałek. Odkąd stało się jasne, że wyjeżdżają do hotelu na wybrzeżu, zaczął trochę grać wilka morskiego, przy czym o ile Agnes się orientowała, w swoich wojskowych czasach nie służył w marynarce, tylko na pustyni.
– Poznamy miłych ludzi – promieniał Winston. – Pokrewne dusze!
Do tego – miała nadzieję Agnes – jednak nie dojdzie. Spróbowała wyobrazić sobie pokrewne im dusze i przeszedł ją dreszcz.
– Będzie słonecznie! – powiedziała Bernadette, jakby Kornwalia leżała gdzieś na Karaibach, a nie zaledwie kilka godzin drogi od Duck End.
– Inspirująco! – zawołała Charlie z takim żarem, że aż obsunęła jej się futrzana czapa.
– I elegancko – rzekła Edwina, po czym wykręciła piruet. – Niezmiernie elegancko!
Kiedy wieczorem przed wyjazdem pozostali poszli już do łóżek, nietypowo wcześnie, żeby poradzić sobie z zapowiedzianą poranną pobudką, Edwina wstała jeszcze raz i zeszła na dół, do salonu, na bosaka mimo zimna.
Nie powinni jej usłyszeć.
Na dole przez moment stała bez ruchu, czując zimną, kamienną posadzkę pod nagimi stopami, i nasłuchiwała. W Sunset Hall było wyjątkowo cicho. Brexit został już wczoraj odebrany przez przystojnego wnuka Charlie, bojler od wielu dni nie wydawał z siebie najmniejszego dźwięku, a Hettie spała w lodówce, tak głęboko, że żadna z myśli Edwiny nie mogła się do niej dostać, tak głęboko, że jej serce uderzało tylko od czasu do czasu, ostrożnie, mimochodem.
Edwina nie miała ochoty zastanawiać się nad sporadycznym biciem serca Hettie. Kiedy już przekonała się, że nikt jej nie zaskoczy, jeszcze raz otworzyła walizkę, żeby sprawdzić swoje wyposażenie.
Scyzoryk.
Nożyce ogrodowe.
Notes i ołówek.
Zapalniczka.
Korkociąg.
Pilot do telewizora.
Lampa grzewcza.
Peruka.
Ciasteczka własnej roboty.
Dmuchany żółw na basen.
Lillith.
Gdzieś tam tkwił jeszcze kostium kąpielowy, grzebień, trochę bielizny, jakiś strój do jogi i niebieska sukienka, do zabrania której Agnes praktycznie ją zmusiła, ale to nie było ważne.
W przeciwieństwie do pozostałych Edwina ani przez sekundę nie dała się zwieść grubymi nićmi szytej historii o nagrodzie. Oczywiście, że nie. Ten wyjazd to nie jest taki sobie zwykły wyjazd.
To misja.
Ona, Edwina, w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości, wreszcie została obudzona z długiego, ponurego snu zimowego, żeby wypełnić pewne zadanie. Czuła bicie swojego serca, nie leniwe, jak u Hettie, ale wyczekujące, zdecydowane.
Fakt, że nie miała pojęcia, na czym jej misja miałaby polegać, nie martwił Edwiny. Dowie się wystarczająco wcześnie, może podczas tajemniczej rozmowy telefonicznej, z karteczki z numerem telefonu, którą ktoś potajemnie wetknie jej do kieszeni płaszcza, albo może z mapy – ukrytej w pudełku z pralinkami – przyniesionej do jej pokoju hotelowego. (Skrycie liczyła właśnie na ten wariant).
Teraz chodziło przede wszystkim o to, żeby była gotowa. Krytycznie przyjrzała się zawartości walizki. Czy potrzebuje więcej bielizny? Czy zapakowała dość dużo ciastek? Czy Lillith jest dobrze ułożona?
Trochę niepokoiło ją, że nie może zabrać żadnej prawdziwej broni, nie do samolotu, ale za pomocą nożyc ogrodowych czy korkociągu też można było w razie potrzeby wyrządzić sporą szkodę. Teraz chodziło przede wszystkim o to, żeby nikt nie wpadł na jej ślad.
Edwina zdecydowała się nie zostawiać dmuchanego żółwia w walizce, tylko zabrać go jako bagaż podręczny, w ramach swego rodzaju dywersji. Zaczęła dmuchać. Podczas gdy gumowy żółw, którego zdążyła już ochrzcić „Hettie 2”, powoli nabierał kształtu, prochy Lillith zdawały się spoglądać na Edwinę krytycznie. Edwina na chwilę przestała dmuchać.
– Nie martw się, Lillith – powiedziała cicho. – Będę bardzo uważać. Na siebie. Na resztę. Na ciebie zresztą też.
Lillith wyglądała na uspokojoną, a Edwina ucieszyła się, że ma swoją przyjaciółkę w bagażu. Pozostali byli zupełnie w porządku, ale czasem wydawali się nieco oderwani od rzeczywistości. To z Lillith można było prowadzić naprawdę fajne rozmowy, snuć plany, dzielić się przemyśleniami. Lillith nigdy nie miała żadnych głupich propozycji ani nie próbowała jej do czegoś zniechęcać. Lillith trzymała gębę na kłódkę. Przynajmniej kiedy porządnie zamknęło się wieczko puszki. Jej można było zaufać.
– To będzie przygoda – ogłosiła Edwina i zarówno Lillith, jak i na wpół nadmuchana Hettie 2 zdawały się z nią zgadzać.