- promocja
Akademia Ransmoor - ebook
Akademia Ransmoor - ebook
Najlepsza gra książkowa w świecie wiedźm, wampirów, wilkołaków i wszelkich istot magicznych.
Pokieruj losami młodej wiedźmy Medei Rockster i poznaj każdy magiczny zakątek słynnej Akademii Istot Nadprzyrodzonych. Od Twoich decyzji zależy, czy sprzymierzy się z wilkołakami, które snują swój niecny plan spisku, czy straci serce dla buntowniczej elfki Selene, a może zdoła przekonać rektora, wampira Albina de Vertrinair, by jej zaufał... lub rozwikła na własną rękę zagadkę gaju, gdzie drzemią siły niechcące już dłużej być w ukryciu.
Odkryj sekrety na wiele sposobów i przeżyj niezapomniane chwile w Ransmoor. Jedno wszak jest pewne: sześćset siedemdziesiąty siódmy rok akademicki nie będzie taki, jak poprzednie.
Stań się medeią i zagraj w tę księżkę, jeśli marzysz o liście z Akademii Magii.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8203-254-3 |
Rozmiar pliku: | 952 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Akademia Ransmoor stoi przed Tobą otworem, ale to Ty zdecydujesz, jak wiele ci ujawni.
W książce paragrafowej, którą trzymasz w rękach, pokierujesz losami Medei Rockster, jej oczami oglądając słynną Akademię Istot Nadprzyrodzonych. Od Twoich decyzji zależy, z kim wejdzie w sojusz, komu zaufa… i czy zdoła przetrwać. Bo choć akademia oferuje prawdziwą potęgę tym, którzy nie wahają się po nią sięgnąć, jest też siedliskiem tajemnic i niebezpieczeństw.
W tej opowieści to intuicja jest Twoją najważniejszą bronią. Zdaj się na nią lub kieruj się odwagą, wybierając swoją drogę w plątaninie ścieżek i opcji. Efekty niektórych decyzji zobaczysz od razu, podczas gdy inne pojawią się z czasem. Nie wahaj się eksperymentować i zaczynać od początku. Tę opowieść można – i warto – czytać wiele razy.
Sprawdź, ile sekretów Akademii Ransmoor zdołasz poznać, nim dościgną cię siły niechcące już dłużej być w ukryciu.1.
Kiedyś, dawno temu, myślała, że cała jej wiedza zakończy się na naukach przekazywanych w sabacie. Potem usłyszała o Ransmoor, wielowiekowej Akademii Istot Nadprzyrodzonych, i zaczęła nieśmiało o niej marzyć. A teraz przed nią stała — jako pierwsza wiedźma ze swojego sabatu, gotowa dumnie wkroczyć w te mury i wykorzystać szansę, jaką jej dano. Wciąż nie do końca rozumiała, jak to się stało, że padło właśnie na nią, skoro wszystkie magiczne istoty były brane pod uwagę, jednak postanowiła się tym dłużej nie zadręczać. Ostatecznie jakie to miało znaczenie?
Medeia uśmiechnęła się kącikiem ust. Jako absolwentka Ransmoor, tego Ransmoor!, mogła sięgnąć po wszystko. Znaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania, zyskać nowych znajomych, a może nawet… Dać się poznać jako wielka czarownica? Kto wie? Może los miał dla niej jeszcze więcej niespodzianek?
Szarpnęła za rączkę walizki na kółkach, czując kolejny przypływ sił. Nie odkryje swojego przeznaczenia, gdy będzie stała jak przybłęda na środku ulicy. Musiała iść dalej i zacząć podejmować odważne decyzje. Pierwszy krok był całkiem dobrym początkiem.
Na teren akademii nie dało się wejść inaczej niż główną bramą, do której prowadziła długa, ciemna alejka. Gdyby uparty, niemagiczny człowiek jakimś dziwnym zrządzeniem losu dotarł do tego miejsca i nie uległ sile iluzji, które nakazywały mu odwrót, odwołując się do jego najgłębszych lęków, zobaczyłby tylko zrujnowany dworek otoczony zaniedbanym parkiem. Nic interesującego… Ale wiedźma wiedziała, że pozory mylą. Gdy szła wzdłuż muru, czuła, że aż włoski na przedramionach unoszą się od nagromadzonej magii. Przy bramie okazało się jednak, że w całkowicie konwencjonalny sposób Akademii Ransmoor strzeże odźwierny: wysoki i chudy mężczyzna w ekscentrycznym bordowym płaszczu. W jego pociągłej, bladej twarzy lśniły szaro-zielone oczy, lekko skośne. Było w nich coś hipnotyzującego… ale i niepokojącego. Coś, co sprawiło, że wiedźma straciła nieco pewności siebie. Wolną dłoń zacisnęła na małej skórzanej torebce, z której wystawał list — jej przepustka do Ransmoor.
Czujesz się nieco niepewnie. Zapytaj, dokąd pójść w paragrafie 2.
Nie zamierzasz pozwolić, żeby jakiś odźwierny cię onieśmielał. Wyciągasz list i śmiało przechodzisz przez bramę do paragrafu 3.
Dokonujesz pierwszego, istotnego fabularnie wyboru. Jak odpowie na niego wielowiekowa Akademia Ransmoor, dowiesz się w przyszłości.
2.
Przepraszam… — zaczęła. Jej głos był cichy i niepewny, więc odchrząknęła. — Przybyłam na rozpoczęcie roku. Do akademii wejdę tędy, prawda?
Odźwierny uśmiechnął się tak szeroko, że wiedźma pozbyła się wszelkich wątpliwości co do jego natury. Miał najwyraźniej dużo luźniej zbudowaną szczękę, bo otworzył ją zdecydowanie szerzej, niż mogli to robić ludzie — co pozwoliło jej zobaczyć zęby: ciąg ostrych kłów.
— Ach, czyli nowa studentka! Znakomicie, znakomicie…
Po tych słowach istota zawiesiła głos — a Medeia poczuła się jeszcze bardziej niepewnie. Po chwili wahania skinęła głową i spróbowała przejść przez bramę. Odźwierny jednak zastąpił jej drogę.
— A czy panienka ma list? — zapytał, wciąż uśmiechając się w niepokojący sposób.
Wiedźma zamrugała.
— Nie znalazłabym akademii, gdybym nie miała listu. Czy nie tak mówią o Ransmoor?
Odźwierny zaśmiał się szczekliwie.
— Duża wiedza, duża… I duża moc, czuję to, bardzo wyraźnie, o tak… Znakomicie. Mogę zobaczyć list panienki?
Medeia zmarszczyła brwi. Ta rozmowa robiła się coraz dziwniejsza. Z drugiej strony nikt nie oczekiwał, że Akademia Istot Nadprzyrodzonych będzie normalna. Sięgnęła więc do torebki i pokazała dokument.
— Ależ nie, panienko. — Odźwierny pokręcił głową. — Nie, nie, nie. Teraz widzę tylko, że panienka coś ma. Ale co? Muszę zobaczyć.
Po tych słowach wyciągnął znacząco dłoń i czekał, wciąż zasłaniając sobą przejście. Dziewczyna się zawahała.
— Hm, ale w liście było, że… muszę pokazać go w recepcji — powiedziała niepewnie.
— Nie, nie, nie, list ma trafić do recepcji. Przeze mnie. To ja pierwszy sprawdzam, czy nikt nie przynosi ze sobą klątw, zanim wejdzie na teren akademii. Ważna misja, ważna… od samego rektora. Chce panienka zadrzeć z rektorem? Jest wampirem, i to nie byle jakim… Nikt nie odważy się z nim zadzierać.
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
Odźwierny wydaje się dziwny. Wolisz się ośmieszyć i podpaść rektorowi, niż oddać mu tak ważną rzecz. Przejdź do paragrafu 4.
Odźwierny jest dziwny, ale może mieć rację – przecież takiego miejsca trzeba dobrze strzec. Ponieważ nie masz nic na sumieniu, oddajesz list. Przejdź do paragrafu 5.
3.
Uniosła podbródek, ściskając w ręku list, i jakby doskonale wiedziała, gdzie pójść, skinęła głową odźwiernemu. Ledwie tylko spróbowała przejść przez bramę, zastąpił jej drogę.
— Czego pani tu szuka? — zapytał.
Wiedźma zmierzyła go wzrokiem i pokazała dokument.
— Jestem studentką — oznajmiła. — Przybyłam na inaugurację.
— Ciekawe… Do którego z domów pani należy?
Medeia przypomniała sobie zasłyszaną gdzieś informację, że studenci podzieleni byli na trzy domy, a każdy z nich miał określony program nauczania. Ona jako kandydatka miała dopiero zostać przydzielona, a list, który trzymała w ręku, miał w tym w zagadkowy sposób pomóc. Był nieco zmięty, bo odkąd pojawił się na progu jej domu, przeczytała go jakieś pięćdziesiąt razy, próbując zrozumieć, na czym polegają wewnętrzne procedury akademii. Nie znalazła jednak żadnej wskazówki — poza tą, że dokument przesiąknięty był magią. Nie mógł być więc zwykłą korespondencją.
— Jeszcze do żadnego — odpowiedziała, siląc się na spokój. — To mój pierwszy rok.
— Tak myślałem. A zatem poproszę o list.
Odźwierny niebezpiecznie wyszczerzył zęby, a wtedy wiedźma przekonała się, że nie mógł być człowiekiem. Być może jakimś demonem, biorąc pod uwagę szereg ostrych jak igły zębów. Przyjrzała mu się uważnie. Te oczy… hipnotyzujące, ale dziwnie puste. To oblicze, które wyglądało, jakby się rozlewało… Nie było aż tak gorąco, by mogła zrzucić to na karb upału — nie było tu też aż tak gęsto od magii, by oczy nie mogły sobie z tym poradzić. Coś było nie tak.
— Po co on panu? — zapytała, może odrobinę ostrzej, niż powinna.
— Bo taka jest procedura — wysyczał odźwierny. — Moją rolą jest przejmować listy i przekazywać je, komu trzeba, sprawdzając przy okazji, czy dokument jest oryginalny. Takie są zalecenia rektora. A z nim nie chce pani zadzierać, oj nie chce pani…
Po tych słowach wyszczerzył się jeszcze bardziej i dodał:
— Ze mną też nie. A teraz proszę oddać mi list, zanim zrobi się nieprzyjemnie.
Jesteś tutaj nowa, ale nie pozwolisz sobą pomiatać. Stanowczo sprzeciw się żądaniom i przejdź do paragrafu 6.
Nie chcesz urządzać awantury. Spróbuj załatwić sprawę polubownie w paragrafie 7.
4.
Intuicja mówiła jej, że coś jest nie tak — a ten głos nigdy jej nie zawiódł.
— Skoro otrzymałam list, chyba tu na mnie czekają, prawda? — spytała. — A ja nie mam nic do ukrycia, nie noszę też żadnej klątwy. I z przyjemnością dam go, komu trzeba.
Odźwierny syknął.
— Rektor nie będzie zadowolony. To wampir, nie chce panienka jego gniewu.
Medeia popatrzyła w jego dziwne, nieludzkie oczy.
— Nie boję się rektora, nieważne, kim jest — powiedziała z rozmysłem, wkładając w te słowa wszystkie siły i całą wolę. Wola jednej wiedźmy mogła bardzo wiele.
Wtedy właśnie coś poczuła — drgnięcie mocy, jakie zwykle odbierała, gdy gdzieś używany był czar. Spojrzała podejrzliwie na odźwiernego, który zdawał się niepomiernie zdumiony. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że coś w jego twarzy się zmieniło, że zobaczyła zupełnie inne oblicze, ale nim dobrze sobie to uświadomiła, wrażenie zniknęło.
— Skoro tak… niech będzie — westchnął i zaśmiał się. — Ale będzie panience wstyd, oj będzie. A rektor, kto wie — może będzie miał ucztę?
Medeia zacisnęła palce na liście. Przesłyszała się czy on naprawdę powiedział, że…
— Proszę za mną — dodał odźwierny, uśmiechając się złośliwie, jakby mógł usłyszeć jej niewypowiedziane pytania, i nie czekając na nią, ruszył szeroką alejką.
Chcąc nie chcąc, wiedźma przekroczyła mury akademii i znów poczuła impuls mocy. Wtedy jakby jakaś zasłona spadła z jej oczu. Wcześniej nie potrafiła skupić wzroku na niczym, co było za plecami odźwiernego. Teraz, gdy wkroczyła na jej teren, dostrzegła wypielęgnowane trawniki, wytyczone i wydeptane alejki oraz duży park po jednej stronie i jezioro po drugiej. Poczuła ekscytację.
— Dziękuję — powiedziała, chociaż sama nie wiedziała, za co może dziękować odźwiernemu. Chyba za to, że próbował ją nastraszyć. — Już widzę, gdzie iść, poradzę sobie.
— Och nie, nie, nie… Nie ma tak dobrze. Nawet jeśli panienka uparła się, by nie przekazać mi listu, muszę ją odprowadzić.
— Ale… kto wtedy będzie strzegł wejścia?
— Och, o to proszę się nie martwić.
Medeia zerknęła przez ramię i zobaczyła, że przy bramie stoi już kolejny strażnik. Choć obrócił się do nich tyłem, zarówno jego wzrost, sylwetka, jak i strój — przestarzały, ale na tyle, że mógł po prostu uchodzić za ekscentryczny — sprawiały, że wyglądał jak klon mężczyzny, który ją prowadził. Dziwne… z drugiej strony nie bez powodu to miejsce nazywało się Akademią Istot Nadprzyrodzonych.
Znów spojrzała przed siebie i dostrzegła, jak zza drzew wyłania się wreszcie budynek, który do tej pory tylko majaczył w oddali. Niech to diabli, jeśli właśnie nie oglądała Ransmoor takim, jakim było naprawdę.
Świat magiczny zawsze ukrywał się przed tym prawdziwym — czy to pod postacią takiej lub innej religii, czy jako trywialne zabawy z pogranicza modnej ezoteryki. Wampiry mówiły o prawie Maskarady i dbały, by niemagiczni ludzie nie byli w stanie ich rozpoznać. Wszystko było proste, gdy chodziło jedynie o zamaskowanie praktyk czy działań, ale sprawa się komplikowała, gdy należało ukryć budynek. Im większy, tym było to trudniejsze — a Ransmoor nie bez powodu było jedną z największych uczelni magicznych na świecie. I jedną z najstarszych — a więc chronionych najlepiej, jak to możliwe. Dopiero wkroczenie na teren kompleksu jako uczeń czy gość odsłaniało prawdziwą naturę tego miejsca. Mały, zrujnowany dworek, który majaczył na granicy widzialności, za tabliczkami ostrzegającymi o katastrofie budowlanej, był w rzeczywistości ogromnym pałacem o trzech skrzydłach, zadbanym i eleganckim, choć sprawiającym wrażenie niepoukładanego. Medeia mogła z niemal stuprocentową pewnością powiedzieć, w jakiej kolejności dobudowywano kolejne skrzydła, bo nikt nie starał się nawet ich dopasować. Ten pozorny chaos tworzył jednak dziwny ład, a dzięki licznym oknom, również wykuszowym, krzywiznom i dekoracjom całość prezentowała się… dostojnie. Ransmoor chwilami mogło również przypominać zamek — a to przez grube mury z ciemnego kamienia i okrągłe wieżyce, zakończone spadzistymi dachami.
Wiedźma aż westchnęła. O tak, tutaj na pewno nie będzie się nudzić.
Rozejrzyj się w paragrafie 8.
5.
Intuicja mówiła jej, że coś jest nie tak, ale słowa odźwiernego brzmiały całkiem rozsądnie. Przecież taka instytucja musiała mieć jakieś zabezpieczenia, a wzmianka o rektorze nie wzięła się znikąd.
— Chyba że panienka ma coś do ukrycia? — dodała istota podstępnie.
Dziewczyna żachnęła się.
— Oczywiście, że nie.
— Zatem bardzo proszę, nie przedłużajmy tego. To tylko formalność. Zapewniam, wszyscy studenci przez to przechodzą. Rutynowa sprawa. Proszę się tak nie płoszyć. W Ransmoor to wręcz nie uchodzi.
Medeia już miała powiedzieć, że strach jest jej obcy, ale uznała, że nie chce tracić czasu na jałowe dyskusje. Dlatego udając, że wszystko jest w porządku, podała odźwiernemu list. Ucieszył się nawet bardziej, niż powinien, i schował go za pazuchę — ale tak, by cały czas mogła go widzieć.
— Bardzo dobrze — stwierdził. — To mądra decyzja, mądra… Witamy w Akademii Ransmoor, panienko! Tędy, proszę uprzejmie. Ja zaprowadzę.
— Ale… kto wtedy będzie strzegł wejścia?
— Och, o to proszę się nie martwić.
Medeia zerknęła przez ramię i zobaczyła, że przy bramie stoi już kolejny strażnik. Choć obrócił się do nich tyłem, zarówno jego wzrost, sylwetka, jak i strój — przestarzały, ale na tyle, że mógł po prostu uchodzić za ekscentryczny — sprawiały, że wyglądał jak klon mężczyzny, który ją prowadził.
— Ty jesteś… Czym ty jesteś? — zaczęła, zapominając o grzeczności. Prawdę mówiąc, była o krok od zapomnienia języka w gębie.
— Ja? Och, mam wiele imion… Ale i żadnego. — Odźwierny znów się zaśmiał. — Jestem tym, który spełnia swoje zadanie… i nikim więcej.
Wiedźma usłyszała w jego głosie wahanie i natychmiast na niego spojrzała. Zobaczyła, że nie skupia się już na niej, zerkając gdzieś w bok. Rozciągało się tam malownicze jezioro, okolone szuwarami i nasadzonymi tu i ówdzie wierzbami płaczącymi, które zrzucały żółtawe liście wprost na lśniącą taflę. Ktoś spacerował ścieżką między drzewami, ale Medeia niemal to zignorowała. Jej uwagę przykuło to, co znajdowało się nieco dalej; coś, co prawdopodobnie przykuło również uwagę odźwiernego.
Zagajnik, który zaczynał się tuż za jeziorem, nie wyglądał na duży. Choć gdy wiedźma przyjrzała się uważniej, odniosła wrażenie, że coś dziwnego dzieje się z jej wzrokiem, jakby miała powidoki. Wiedźmie zmysły, czasem trochę przewrażliwione, dały jej znać, że właśnie tu i teraz powinna być skoncentrowana. Gdyby tylko zechciały być bardziej precyzyjne i podpowiedzieć, dlaczego tak piękne miejsce zamiast zachwytu wzbudza irracjonalną czujność! Być może było coś z lekka nietypowego w układzie drzew, które zamiast stać prosto, zdawały się wygięte do siebie, tworząc coś w rodzaju naturalnej bramy. I może w półmroku lasu było coś zastanawiającego… Coś, co tylko wiedźma mogła zobaczyć.
— Co to za miejsce? — zapytała odźwiernego.
— Och, krążą o nim różne legendy. Podobno to właśnie tam zakopuje się nieuważnych studentów, którzy nie zaliczą roku… Albo wściubiają nos w nie swoje sprawy.
Medeia popatrzyła na mężczyznę i uniosła brew. Była pewna, że to żart, ale wyczulona wiedźmia intuicja kazała jej mieć się na baczności.
— Cóż za mina! — Odźwierny zaśmiał się. — Wybornie, że tu jesteś, panienko!
Naraz jednak spoważniał.
— Do gaju od dawna nie można wchodzić, rektor bardzo tego pilnuje. A takich rzeczy nie robi się bez powodu… Kto wie, co ogłosi w tym roku akademickim.
Medeia raz jeszcze zerknęła w stronę lasku. Wyglądał całkiem zwyczajnie, ale może właśnie w tym tkwił jego sekret?
Rozejrzyj się w paragrafie 8.
6.
Medeia natychmiast się najeżyła.
— Czy to groźba? — wymruczała głosem, który bynajmniej nie był uległy.
Odźwierny uniósł wargi, odsłaniając kły niczym pies, a jego oczy zalśniły i stały się całkiem czarne. Wiedźma zacisnęła dłonie w pięści, gotowa do tego, by się bronić — jednak w tej samej chwili mężczyzna stojący przed nią znieruchomiał. Wyglądał, jakby coś usłyszał, coś, co zupełnie zmieniło jego nastawienie. Zamrugał, a jego oblicze natychmiast złagodniało.
— Ależ nie, nie, proszę wybaczyć — powiedział spokojnie. — To tylko taki mały test… A właściwie duży, całkiem ważny. Powiedzmy: egzamin wstępny! Akademia Ransmoor jest bardzo znaczącym miejscem, a wszyscy zaproszeni w jej mury stanowią jej armię obronną. Proszę się na mnie nie gniewać.
Medeia znów zmarszczyła brwi, patrząc na odźwiernego podejrzliwie. Ale on uśmiechał się już, w dodatku całkiem przyjemnie. Zrobił krok w bok i gestem zaprosił ją do tego, by przeszła przez bramę.
— Witamy w Akademii Ransmoor. Proszę za mną, zaprowadzę.
Wiedźma najchętniej posłałaby odźwiernego do stu diabłów, bo nadal nie podobał jej się ani trochę, ale najwyraźniej nie miała takiej możliwości — mężczyzna zdawał się na nią czekać i nie wyglądał jak ktoś, kto jest gotów zmienić zdanie. Zirytowana — i zaniepokojona takim dziwnym przywitaniem — wepchnęła więc list z powrotem do torebki, chwyciła mocniej walizkę i po raz pierwszy wkroczyła na teren akademii.
— A pan to kto? — zapytała.
— Och, zaledwie skromny odźwierny… Mam wiele imion. Może pani wybrać, jakie się pani podoba. Proszę, śmiało! To, co nazwane, już nie jest takie straszne, prawda?
Dziewczyna zawahała się przez chwilę. Ostatecznie… co jej szkodziło? Nie przymykając oczu, przywołała swoje moce, delikatnie dotykając symbolu sabatu zawieszonego na szyi. Był przyjemnie chłodny i rześki, zupełnie jak jej magia. Spojrzała na odźwiernego, widząc go jak przez mgłę — i wtedy poznała odpowiedź.
— Anoch.
— Anoch… Ciekawe. Och, wolałbym coś mniej bliskowschodniego, cóż… niech będzie Anoch. Przecież i tak to tylko na ten kawałek drogi.
Medeia zamrugała, zdumiona tą odpowiedzią. Już miała zapytać o coś więcej, ale właśnie w tej chwili pomiędzy drzewami po raz pierwszy zobaczyła budynek akademii.
Świat magiczny zawsze ukrywał się przed tym prawdziwym — czy to pod postacią takiej lub innej religii, czy jako trywialne zabawy z pogranicza modnej ezoteryki. Wampiry mówiły o prawie Maskarady i dbały, by niemagiczni ludzie nie byli w stanie ich rozpoznać. Wszystko było proste, gdy chodziło jedynie o zamaskowanie praktyk czy działań, ale sprawa się komplikowała, gdy należało ukryć budynek. Im większy, tym było to trudniejsze. Ransmoor nie bez powodu było jedną z największych uczelni magicznych na świecie. I jedną z najstarszych — a więc chronionych najlepiej, jak to możliwe. Dopiero wkroczenie na teren kompleksu jako uczeń czy gość odsłaniało prawdziwą naturę tego miejsca. Mały, zrujnowany dworek, który majaczył na granicy widzialności, za tabliczkami ostrzegającymi o katastrofie budowlanej, był w rzeczywistości ogromnym pałacem o trzech skrzydłach, zadbanym i eleganckim, choć sprawiającym wrażenie niepoukładanego. Medeia mogła z niemal stuprocentową pewnością powiedzieć, w jakiej kolejności dobudowywano kolejne skrzydła, bo nikt nie starał się nawet ich dopasować. Ten pozorny chaos tworzył jednak dziwny ład, a dzięki licznym oknom, również wykuszowym, krzywiznom i dekoracjom całość prezentowała się… dostojnie. Ransmoor chwilami mogło też przypominać zamek — a to przez grube mury z ciemnego kamienia i okrągłe wieżyce, zakończone spadzistymi dachami.
Westchnęła w zachwycie. Plotki, które słyszała o kształtowanej wiekami potędze akademii, nawet w połowie nie oddawały jej majestatu.
Ransmoor. Ubi magicae natus est, pomyślała, przypominając sobie motto, które widziała na liście. Bez wątpienia w tym miejscu rodziła się magia. A skoro tak, rodziła się też i potęga.
Zapatrzona w akademię, zupełnie straciła zainteresowanie odźwiernym — i to był błąd. Nagle usłyszała za sobą drwiący chichot. Odwróciła się gwałtownie, a jej torebka z cennym listem pofrunęła w powietrze. W tej samej chwili coś w nią trafiło. Wiedźma mogła tylko bezradnie patrzeć, jak zawartość rozpryskuje się na kawałki i natychmiast staje w ogniu.
Nie czekała na to, co będzie dalej — i nie zastanawiała się już nad niczym. Przywołała na dłoń kulę światła i wściekle posłała ją w upiornego odźwiernego, który znów zaczął tracić swoją ludzką aparycję. Ledwie jej czar go dosięgnął, zawył — ni to z bólu, ni ze śmiechu — i zniknął, jakby nigdy nie istniał.
— Co tu się dzieje, na moce piekielne?
Awantura, którą wywołałaś, najwyraźniej przyciągnęła czyjąś uwagę. Odwróć się do paragrafu 9.
7.
Medeia zaplotła ręce na piersi.
— W liście nie było wzmianki o tym, że mam go komukolwiek przekazać — mruknęła. — A to chyba ważna wskazówka. Sugeruje pan, że rektor nie pomyślał, iż ktoś może być podejrzliwy?
W oczach odźwiernego zamigotało coś niepokojącego. Złość?
— Panienka wybaczy, ale jeśli ktoś może być podejrzliwy, to my w stosunku do pani. Poza tym… — Mężczyzna uśmiechnął się nieprzyjemnie. — Wcale nie musimy pani przyjmować.
— Zostałam wezwana!
— Czyżby? Nie zobaczyłem dowodu, który by to potwierdzał.
Medeia westchnęła. Czuła, że przyszedł czas, by na chwilę pozbyć się podejrzliwości.
— W porządku — oznajmiła i podała odźwiernemu list. — Nie mam nic do ukrycia.
Odźwierny wziął dokument z jej ręki i włożył go za pazuchę, nie spuszczając z niej oka.
— Nie przeczyta pan? — zapytała ze zdumieniem.
— Nie jestem tutaj od czytania cudzej korespondencji. Zresztą nie chodzi o to, co napisane, ale… co się czuje. A ja czuję, że pani nie jest taką zwykłą studentką. Proszę za mną. Zaprowadzę, gdzie trzeba.
Zastanawiając się, co z jej listem było nie tak, wiedźma pociągnęła walizkę i pierwszy raz wkroczyła na teren akademii.
— Kto teraz będzie pilnował wejścia? — zapytała jeszcze.
— Och, o to proszę się nie martwić…
Medeia zerknęła przez ramię i zobaczyła, że przy bramie stoi już kolejny strażnik. Choć obrócił się do nich tyłem, zarówno jego wzrost, sylwetka, jak i strój — przestarzały, ale na tyle, że mógł po prostu uchodzić za ekscentryczny — sprawiały, że wyglądał jak klon mężczyzny, który ją prowadził. Wiedźma znów obejrzała się na odźwiernego.
— Kim pan jest tak naprawdę? A raczej… czym?
— Och, mam wiele imion. Może pani wybrać, jakie się pani podoba. Proszę, śmiało! To, co nazwane, nie jest takie straszne, prawda?
Dziewczyna już miała się żachnąć, lecz o wiele bardziej zaintrygowała ją propozycja towarzysza. Rzeczywiście, gdy pozna jego imię, będzie mogła łatwiej go zidentyfikować, chociażby pytając w akademii… A potem znaleźć i, być może, się rozliczyć. Nie przymykając oczu, przywołała swoje moce, delikatnie dotykając symbolu sabatu zawieszonego na szyi. Spojrzała na odźwiernego, widząc go jak przez mgłę — i wtedy poznała odpowiedź.
— Anoch — wymruczała.
— Anoch… Ciekawe. Niech będzie. Przecież to i tak tylko na ten kawałek drogi.
Medeia zamrugała, zdumiona tą odpowiedzią. Już miała zapytać o coś więcej, ale właśnie w tej chwili pomiędzy drzewami po raz pierwszy zobaczyła budynek akademii.
Świat magiczny zawsze ukrywał się przed tym prawdziwym — czy to pod postacią takiej lub innej religii, czy jako trywialne zabawy z pogranicza modnej ezoteryki. Wampiry mówiły o prawie Maskarady i dbały, by niemagiczni ludzie nie byli w stanie ich rozpoznać. Wszystko było proste, gdy chodziło jedynie o zamaskowanie praktyk czy działań, ale sprawa się komplikowała, gdy należało ukryć budynek. Im większy, tym było to trudniejsze — a Ransmoor nie bez powodu było jedną z największych uczelni magicznych na świecie. I jedną z najstarszych — a więc chronionych najlepiej, jak to możliwe. Dopiero wkroczenie na teren kompleksu jako uczeń czy gość odsłaniało prawdziwą naturę tego miejsca. Mały, zrujnowany dworek, który majaczył na granicy widzialności, za tabliczkami ostrzegającymi o katastrofie budowlanej, był w rzeczywistości ogromnym pałacem o trzech skrzydłach, zadbanym i eleganckim, choć sprawiającym wrażenie niepoukładanego. Medeia mogła z niemal stuprocentową pewnością powiedzieć, w jakiej kolejności dobudowywano kolejne skrzydła, bo nikt nie starał się nawet ich dopasować. Ten pozorny chaos tworzył jednak dziwny porządek, a dzięki licznym oknom, również wykuszowym, krzywiznom i dekoracjom całość prezentowała się… dostojnie. Ransmoor chwilami mogło też przypominać zamek — a to przez grube mury z ciemnego kamienia i okrągłe wieżyce, zakończone spadzistymi dachami.
Westchnęła w zachwycie. Plotki, które słyszała o kształtowanej wiekami potędze akademii, nawet w połowie nie oddawały jej majestatu.
Ransmoor. Ubi magicae natus est, pomyślała, przypominając sobie motto, które widziała na liście. Bez wątpienia w tym miejscu rodziła się magia. A skoro tak, rodziła się też i potęga.
— Proszę, panienko, tędy.
Wiedźma aż podskoczyła. Zatopiona w myślach i zapatrzona na akademię, zupełnie zapomniała o odźwiernym. Teraz stał przy niej i wskazywał alejkę gdzieś do bocznego skrzydła.
— Ale wszyscy wchodzą tam. — Medeia wskazała na hol, przy którym kręcili się studenci.
— Nie wszyscy. Tylko ci, którzy oddali list bez dociekań. — Anoch zaśmiał się złośliwie. — Pani będzie musiała przejść przez kapitularz, gdzie nastąpi… dodatkowa weryfikacja.
Tym razem Medeia wolała nie dyskutować, by nie wpaść w dodatkowe kłopoty — w milczeniu dała się więc poprowadzić wzdłuż akademickich murów. Jak się okazało, musieli dojść do samego końca skrzydła i skręcić, a potem przejść jeszcze kawałek i znów skręcić, wchodząc na niewielki, półotwarty dziedziniec wyłożony ciemną kostką. W wieżycy pnącej się ponad dachem budynku były szerokie, drewniane drzwi z ciemnymi okuciami, a portal spowijała roślinność. Liście przybrały rdzawy odcień. Normalnie Medeię zachwyciłby ten widok, ale tym razem uznała go za niepokojący. Barwa liści od razu skojarzyła jej się z krwią.
Odźwierny trzymał się podejrzanie z tyłu. Uniósł dłoń o dziwnie długich palcach i wykonał nieznaczny, acz dość skomplikowany ruch.
— Zapraszam — oznajmił.
A potem zniknął z cichym pyknięciem. Jego śmiech poniósł się po okolicy echem. Medeia stała chwilę, niepewna, co zrobić, ale w końcu uznała, że lepiej będzie wejść do środka. Wiedziona intuicją poruszała się najciszej, jak mogła.
Zajrzyj do pomieszczenia w paragrafie 10.
8.
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale odźwierny ją uprzedził.
— No, jesteśmy prawie na miejscu — oznajmił, wskazując ręką przed siebie. — Oto główne wejście. Tu panienka musi wkroczyć… I zacząć całą przygodę!
Medeia uniosła brwi. Nie mogła pojąć, po co ta cała akcja z odprowadzaniem jej do wejścia niczym specjalnego gościa, skoro najwyraźniej wystarczyło ją pokierować. Raz jeszcze zerknęła za siebie. Alejka prowadząca do Ransmoor wiła się niczym wąż i otaczały ją niskie drzewa oraz krzewy. Nie wyglądało na to, by po drodze mogło coś czyhać.
Naraz poczuła lekkie pyknięcie i doleciał ją chichot. Włoski na przedramionach się uniosły, ale i bez tego wyczuła działanie magii. Dziwnej i obcej, a jednak jakoś znajomej. Odźwierny zniknął, jakby go nigdy nie było, pozostawiając ją samą tuż przed wejściem do Ransmoor, nie mówiąc nawet, co dalej. Pierwsze ukłucie niepokoju już się pojawiło, ale Medeia nie miała zamiaru mu ulegać. Zresztą nie było odwrotu — wzięła więc głęboki oddech i mocując się z walizką, weszła po szerokich stopniach. Dziękowała w myślach za to, że w ostatniej chwili pomyślała o czarze zmniejszającym ciężar. Nie zadziałał najlepiej — właściwie dobrze, że w ogóle działał, skoro rzucała go w toalecie w pociągu — ale najważniejsze, że nieco jej pomagał. Przeszła przez drzwi, pierwszy raz wkraczając w mury akademii, która na pięć najbliższych lat miała stać się jej domem.
Skręć do paragrafu 11.
9.
Odwróciła się i zobaczyła za sobą postawnego mężczyznę o wyraźnie arabskich rysach twarzy — i eleganckiej szacie kojarzącej się z krajami Bliskiego Wschodu. Patrzył na nią surowo, a jego aura była tak potężna, że wiedźma aż się cofnęła. Z pewnością był wykładowcą…
— Jestem studentką — odpowiedziała drżącym głosem. — Przybyłam do akademii i…
Urwała, a potem trochę nieskładnie, nieco plącząc słowa, zaczęła opowiadać, co ją spotkało.
— W Ransmoor nie ma odźwiernego — przerwał jej nieznajomy. — Murów pilnuje magia.
Po tych słowach wykonał drobny gest — a Medeia poczuła, jak krępują ją niewidzialne sznury. Szarpnęła się.
— Zapytam jeszcze raz: kim jesteś i jak się tu dostałaś?
— Naprawdę jestem studentką! — zawołała dziewczyna z trudem. — Ale mój list został zniszczony…
Jęknęła, gdy niewidzialna obręcz zacisnęła się na jej brzuchu. Gdyby wiedźma nie wiedziała, z kim ma do czynienia, spróbowałaby użyć magii, by się obronić. Ale atakować profesów Ransmoor, w dodatku w pojedynkę, mógł tylko wyjątkowy głupiec.
— Wystarczy!
Jeszcze żaden głos, który usłyszała w życiu, nie sprawił jej takiej przyjemności. Ledwo wybrzmiał, a oplatająca ją magia odpuściła. Chwiejnie wyprostowała się i wtedy zobaczyła, że na dziedziniec wyszedł ktoś jeszcze.
Wysoki, smukły i jakby nie z tego świata, albo przynajmniej z innej epoki — tak najkrócej mogła go opisać. Spod czarnej, zdobionej we wzór pnączy kamizeli wystawała koszula z bordową apaszką zawiązaną estetycznie, trochę jak krawat. Kolory dobrane były znakomicie, podkreślając upiorną, trupią bladość niezwykle przystojnej twarzy. Ramiona mężczyzny okrywała kurta o kroju surduta z gładkiego, matowego materiału, sięgająca aż do kolan.
— Kaarimie, co tu się dzieje? — zapytał przybysz.
— Ta nieznajoma tu wtargnęła i najwyraźniej kogoś zaatakowała — oznajmił wykładowca.
— Nikogo nie atakowałam! — zawołała wiedźma w panice. — Broniłam się.
Obaj mężczyźni spojrzeli na nią — a ten bledszy zmrużył oczy.
— Przed kim? — zapytał. — W mojej akademii nikt nie atakuje studentów.
„Mojej akademii”?! Pod Medeią niemal ugięły się kolana. Oto więc stał przed nią stosunkowo niedawno wybrany rektor Ransmoor, Albin de Vertrinair. Był wampirem o powalającej urodzie. Miał też, o czym wiedźma przekonała się od razu, wyraźnie wyczuwalną aurę. Istoty tego gatunku często były naprawdę potężne pod względem magicznym. Nie było w tym nic dziwnego, w końcu to połączenie magii i klątwy utrzymywało je przy życiu.
Nim znów zaczęła opowiadać, co się stało, obejrzała się i zobaczyła, że w okolicy zaczynają gromadzić się zaciekawieni studenci. To tylko bardziej zabolało jej już i tak urażoną dumę.
— Nie na dziedzińcu — oznajmił rektor, również patrząc ponad jej głową. — Niech pani wejdzie. Kaarimie, proszę, wróć do kapitularza. Nasi goście chyba mieli się zbierać, ale nie chcę, by czuli się opuszczeni. Przekaż, że jeszcze do nich wrócę.
Zastanawiając się, czy przypadkiem nie śni, Medeia ruszyła za rektorem. Skręcili w niewielkie przejście, którego dziewczyna wcześniej nie dostrzegła, i weszli do małej salki z wielkimi oknami.
— Nie jest to może najodpowiedniejsze miejsce na poważne rozmowy, ale obawiam się, że nie mogę pozwolić na nic więcej — oznajmił rektor. — Proszę powiedzieć, co się wydarzyło.
Nie kryjąc niczego, również swojej bezbrzeżnej naiwności, wiedźma opowiedziała o tym, co się stało. Gdy mówiła, de Vertrinair patrzył na nią w skupieniu. W jego jasnych oczach, zdecydowanie starszych, niż wskazywałaby na to twarz, zalśniło coś dziwnego. I nagle dziewczyna poczuła się naga, nie tyle fizycznie, ile duchem, jakby ktoś był w stanie odkryć wszystkie jej sekrety. Może gdyby spoglądała tak na nią inna wiedźma, skończyłoby się to pojedynkiem, a gdyby spróbował to zrobić demon — rytuałem odesłania. Ale on…
Gdy umilkła, w sali zapadła cisza.
— Jak się pani nazywa? — odezwał się rektor po chwili.
— Rockster. Medeia Rockster.
— Panno Rockster, jest mi niezmiernie przykro, że pani nauka tutaj zaczęła się w ten sposób — powiedział. — Nie pozostaje mi nic innego jak przeprosić i obiecać, że dołożę wszelkich starań, by taka sytuacja już się nie powtórzyła. Mam nadzieję, że mimo wszystko poczuje się pani dobrze w Ransmoor. Ach, i proszę o wybaczenie w imieniu profesora al-Samira. Z pewnością nie miał złych zamiarów…
— Nic się nie stało. — Medeia przełknęła ślinę, obawiając się jeszcze poczuć ulgę. — Rozumiem go. Stanął w obronie akademii. Domyślam się, że moje wyjaśnienia nie brzmiały wiarygodnie… Za to pan mi wierzy?
— Oczywiście. Jedną z moich najcenniejszych umiejętności jest to, że potrafię wyczuć kłamstwo. To błogosławieństwo dla rektora… i przekleństwo dla studentów, jak mniemam.
Po tych słowach rektor uśmiechnął się do niej tak, by nie było widać jego kłów.
— A teraz, panno Rockster, musi mi pani wybaczyć. Powinienem wracać do obowiązków — dodał. — Bardzo proszę iść do końca tego korytarza. — Wskazał jej drzwi w rogu sali. — A potem skręcić w prawo i przejść tym krótkim, ciemnym korytarzem aż do holu. Przy kontuarze będzie czuwać Penelopa Telley, która zajmuje się administracją i rejestrowaniem studentów. Proszę wyjaśnić jej, co się stało. Możliwe, że nie uwierzy pani na słowo i zacznie przepytywać, ale to normalna procedura. Ja niebawem dołączę i pomogę dopełnić formalności, skoro pani list zaginął.
Medei nie uśmiechało się iść samej, lecz najwyraźniej nie miała wyboru. Pokiwała więc głową i ruszyła we wskazanym kierunku. Nim wyszła, obejrzała się jeszcze za siebie — i z zaskoczeniem zauważyła, że rektor zrobił dokładnie to samo. Uśmiechnęli się do siebie przez szerokość sali i dopiero wtedy się rozeszli.
Udaj się do paragrafu 11.
10.
Wiedźma przecisnęła się przez szparę w drzwiach, zaciskając zęby tak, że aż rozbolała ją szczęka. Spodziewała się, że ostre skrzypnięcie wrót zdradzi jej obecność, ale otworzyły się niemal bezszelestnie, dowodząc, że o zawiasy dbano w Ransmoor naprawdę dobrze.
Znalazła się w czymś, co wyglądało na obszerny przedsionek o łukowatym sklepieniu. Po prawej stronie znajdowały się dwa pomieszczenia, teraz zamknięte, a po lewej ściana zakończona przejściem, z którego wylewało się jesienne światło. Zdawało jej się również, że z tego miejsca słyszy odgłosy rozmów. Być może odźwierny miał rację i czekała tutaj jakaś komisja? Nieco spokojniejsza Medeia pociągnęła walizkę w stronę przejścia, starając się nie robić zbyt dużo hałasu.
Nie dotarła nawet do połowy, gdy raptownie zatrzymała się w miejscu i aż zachwiała. Wydawało jej się, że cienka ściana z cegieł czy kamieni oddziela ją od niezmierzonej potęgi, przerażającej… i fascynującej zarazem. Zmysły zaczynały szwankować. Wiedźmie dwoiło się w oczach, słyszała dziwaczne, nierzeczywiste odgłosy i fale ciepła i zimna docierające do niej na zmianę. Z palców spływały jej drobne iskierki, wywołując szczypanie. Wyglądały, jakby wyrywały się do czegoś, co znajdowało się po drugiej stronie. Ale co to mogło być?
Gdy wiedźma stała, próbując opanować drżenie kolan, niespodziewanie oplotły ją niewidzialne sznury, boleśnie zaciskając się na ramionach i tuż nad kolanami. Zamrugała i dopiero teraz wzrok wyostrzył się jej na tyle, by zobaczyła przed sobą tajemniczą postać.
— Kim pani jest? — usłyszała niski, mocny głos z lekkim, choć wyraźnym akcentem. Czyżby arabskim? — Kto pani pozwolił tu wejść?
— Jestem… studentką — bąknęła słabo. — Miałam się stawić na dodatkową weryfikację.
— Jaką weryfikację? O czym pani mówi?
Jęknęła, gdy niewidzialna obręcz zacisnęła się na jej brzuchu. Gdyby tylko jej moc nie była tak sparaliżowana. Gdyby tylko mogła się obronić…
— Wystarczy!
Jeszcze żaden głos, który usłyszała w życiu, nie sprawił jej takiej przyjemności. Ledwo wybrzmiał, a oplatająca ją magia odpuściła. Chwiejnie wyprostowała się, a wtedy zobaczyła, że z sali obok wyszedł ktoś jeszcze.
Wysoki, smukły i jak nie z tego świata, albo przynajmniej z innej epoki — tak najkrócej mogła go opisać. Spod czarnej, zdobionej wzorem pnączy kamizeli wystawała koszula z bordową apaszką zawiązaną estetycznie, trochę jak krawat. Kolory dobrane były znakomicie. Podkreślały upiorną, trupią bladość niezwykle przystojnej twarzy. Ramiona mężczyzny okrywała kurta o kroju surduta z gładkiego, matowego materiału sięgająca aż do kolan.
— O jakiej weryfikacji pani mówi? — zapytał.
— Odźwierny zabrał mój list — bąknęła wiedźma. — Miał jakieś podejrzenia i…
— Chwileczkę. — Nieznajomy uniósł dłoń. — W mojej akademii nie ma odźwiernego.
„Mojej akademii”?! Pod Medeią niemal ugięły się kolana. Oto więc stał przed nią stosunkowo niedawno wybrany rektor Ransmoor, Albin de Vertrinair. To on decydował o tym, że mogła się tu znaleźć… i stracić szansę, którą jej dano.
Drugi z mężczyzn już uniósł dłoń, zapewne by rzucić następny czar, ale rektor go powstrzymał.
— Niech pani opowie, co się stało — poprosił.
Medeia drżącym głosem streściła, co przydarzyło jej się przy bramie, patrząc wampirowi w oczy — szaro-niebieskie, zdradzające, że przeżył więcej lat, niż wskazywałaby na to młoda twarz. Zobaczyła, że coś w nich zalśniło… I w tej samej chwili poczuła się naga, nie tyle fizycznie, ile duchem, jakby ktoś był w stanie odkryć wszystkie jej sekrety. Może gdyby spoglądała tak na nią inna wiedźma, skończyłoby się to pojedynkiem, a gdyby spróbował to zrobić demon — rytuałem odesłania. Ale on…
Gdy umilkła, w sali zapadła cisza.
— I co czujesz? — zapytał mężczyzna o arabskim akcencie, wciąż patrząc na rektora.
— Złość — odpowiedział wampir w jego kierunku. — Bo cała ta historia jest, stety lub niestety, prawdziwa. Że też akurat dzisiaj…
Po tych słowach popatrzył na wiedźmę.
— Jak się pani nazywa?
— Rockster. Medeia Rockster.
— Ja nazywam się Albin de Vertrinair i jestem rektorem Akademii Ransmoor. — Wampir ukłonił się lekko i westchnął. — Przykro mi, że pani nauka zaczęła się w taki sposób, bo niestety obawiam się, że padła pani ofiarą czegoś w rodzaju żartu. Obiecuję pani, biorąc na świadka mojego zastępcę, obecnego tu profesora al-Samira, że dołożę starań, by takie zdarzenia nie miały już miejsca, a winni zostali ukarani. Proszę przyjąć moje przeprosiny.
— Moje również — odezwał się wykładowca, także się kłaniając. — Ten atak…
— Rozumiem — bąknęła wiedźma. Starała się brzmieć spokojnie, choć w środku cała drżała. — Zapewne chodziło o obronę akademii… Ale pan mi wierzy, rektorze?
Wampir uśmiechnął się lekko.
— Oczywiście. Jedną z moich najcenniejszych umiejętności jest to, że potrafię wyczuć, kiedy ktoś kłamie. Rzecz nieoceniona dla rektora… i zapewne przekleństwo dla studentów.
Medeia nie mogła powstrzymać uśmiechu. Miała wrażenie, że polubi tego wampira.
— Skoro to mamy wyjaśnione, nie pozostało mi nic innego jak powitać panią w progach Ransmoor — dodał Albin. — Proszę pozwolić tędy. Na końcu sali znajduje się przejście. Jeśli pójdzie pani amfiladą aż do samego końca i skręci w prawo, za wąskim przejściem będzie korytarz prowadzący do holu. Tam znajdzie pani Penelopę Telley, która zajmuje się rejestracją studentów. Proszę wyjaśnić jej, co się stało. Możliwe, że nie uwierzy pani na słowo i zacznie przepytywać, ale to normalna procedura. Ja niebawem dołączę i pomogę dopełnić formalności. Skoro pani list zaginął, obawiam się, że będę niezbędny.
Po tych słowach skinął głową i poprowadził wciąż nieco oszołomioną wiedźmę dalej, do przejścia, z którego wylewało się światło. Medeia z jednej strony drżała z emocji — i nie mogła uwierzyć w to, że sam rektor pochylił się z taką troską nad jej głupią sprawą — ale z drugiej strony była ciekawa, jakie znaczące istoty mogły gościć tego dnia w akademii. Zajrzała do obszernej, jasnej sali, gotowa na wszystko… i spotkało ją zaskoczenie. Przy długim stole ustawionym prostopadle do kominka i równolegle do strzelistych, gotyckich okien, nie siedział bowiem absolutnie nikt. A przynajmniej tak się zdawało na pierwszy rzut oka. Przemykając w kierunku wyjścia, wiedźma nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jest uważnie obserwowana. Wciąż dolatywały ją fale niespotykanej mocy, teraz jednak przytłumione, jakby przechodziły przez filtr. Spojrzała na rektora, który wydawał się całkiem spokojny. Musiał dostrzec w jej oczach pytania, jej wątpliwości, bo znów się uśmiechnął.
— Gwarantuję, że ktoś tu jest — szepnął. — Ukrywają się. Są zbyt potężni dla studentów.
— Kto?
Rektor szarmancko otworzył jej drzwi prowadzące do rozświetlonej amfilady. Wiedźma już myślała, że nie uzyska odpowiedzi na swoje pytanie, ale najwyraźniej Albin nie chciał pozostawiać jej w niewiedzy.
— Członkowie Kapituły — dodał, skinął jej głową i zamknął drzwi.
Medeia stała jak osłupiała. O Kapitule nawet najpotężniejsze wiedźmy wspominały rzadko i z ogromnym lękiem. To zgromadzenie potężnych istot różnych ras i profesji, które zarządzało magicznym światem całej Wielkiej Brytanii, miało wielką władzę, a w dodatku było zupełnie bezstronne. Tylko co miało wspólnego z Albinem de Vertrinairem?
Wolisz, by członkowie Kapituły nie wyczuli twojej obecności przy drzwiach. Czym prędzej udaj się do paragrafu 11.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki