- W empik go
Akcja "Chirurg" - ebook
Akcja "Chirurg" - ebook
Powieść najpopularniejszych autorów PRL-u!
Kapitan Korda staje przed kolejnym zawodowym wyzwaniem. Samotny uzbrojony mężczyzna napadł na sklep jubilerski. Niedługo potem został zamordowany dzielnicowy.
Akcja powieści, koncentrując się na milicyjnym śledztwie, obfituje w monologi wewnętrzne kapitana oraz jego antagonisty, umożliwiające wgląd w pragnienia i lęki bohaterów.
Powieść otrzymała nagrodę w konkursie, który zorganizowany został przez Komendę Główną Milicji Obywatelskiej oraz Państwowe Wydawnictwo „Iskry".
Idealna dla fanów kryminałów milicyjnych!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-0897-4 |
Rozmiar pliku: | 425 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KATARZYNA
Kapitan Korta włożył do kieszeni klucze od szafy pancernej.
W sąsiednim pokoju porucznik Gabler, prawa ręka Korty, prowadził przesłuchanie. Korta słyszał przez uchylone drzwi głos kobiecy. Rejestrował znaczenie poszczególnych słów, ale jego myśli biegły dwoma nakładającymi się torami. Z rutyny, z nawyku pamięć szyfrowała stereotypowy dialog śledztwa, myślał jednocześnie o innych rzeczach. O tym, że czerwiec jest w tym roku wyjątkowo ciepły i że od dawna nie miał w ręku interesującej sprawy. Poczuł niezadowolenie z siebie.
Każda sprawa jest dobra — pomyślał — jeżeli jest szybko rozwiązana.
Był śledczym z wyboru, interesowały go rebusy życia, zajmował się na własny użytek psychologią.
Trącisz myszką — powiedział do siebie — w czasach, gdy śledztwo jest wynikiem zespołowego działania i naukowo opracowanych metod dochodzenia.
Mimo to w głębi duszy był przekonany, że kierownik grupy operacyjnej musi mieć „nosa”, iść za tropem jak dobry gończy. Lubić swoją robotę.
Lubić — zakpił w myślach — jakbyś sam nie znał uczucia fiaska w wygranej. Rozkładasz przestępcę na obie łopatki i w kwadrans później leżysz obok niego. Który z naszych ludzi nie poznał tego bodaj raz w życiu, choćby się nikomu nie przyznał? Ofiara prawa okazuje się czasem ofiarą życia. Ale właśnie takiej sprawy nie miałeś od dawna. Zawodowe włamania, kradzieże, napady z łomem w garści, zarąbany siekierą, zakłuty nożem w pijackiej burdzie.
Ogarnęło go zdziwienie nad przewrotnością ludzką. Przywiązywał się do „swojego” przestępcy, nieraz towarzyszył mu aż do krańca drogi życiowej. Podawał ostatniego papierosa. Dziwnie splatają się losy ludzi, tych ściganych i ścigających. Korta wiedział już, że nie ma ucieczki od specyficznych więzi, które powstają przez negację między przestępcą i jego prześladowcą. Wyrok śmierci w sprawie, w której prowadził dochodzenie, kosztował go zawsze kilka trudniejszych dni. Stawał się wtedy nieprzyjemny dla otoczenia, rodzina chodziła wokół niego na palcach.
Ludzie uważają, że największy ciężar odpowiedzialności moralnej spoczywa na sądzie — pomyślał Korta. Patrzył od dobrej chwili w dół, przez okno, na otoczony podwójnym zasiekiem z drutu kolczastego „wybieg” dla więźniów w śledztwie. W tej chwili — pusty. — Wydać wyrok to jest odpowiedzialność. Mało komu przychodzi do głowy, że sędzia styka się z suchą literą akt, za którymi kryje się wielomiesięczne nieraz współżycie oskarżonego z jego śledczym. Dnie, noce i wieczory. Sędzia nigdy nie siada ze swoją ofiarą twarzą w twarz. Dzielą ich bariery sali sądowej. Dwie, trzy konfrontacje.
Korta od dawna nie trafił na przeciwnika, który pozwala ocenić rangę własnego zawodu, wysiłku, inteligencji, przenikliwości.
Jakbyś się palił do sprawdzenia samego siebie — zadrwił. — Jeszcze raz. Jakbyś tego nie znał.
— Zostawił na ladzie kartkę — powiedziała kobieta w sąsiednim pokoju.
Aha, to ta ekspedientka od „Jubilera” stwierdził kapitan.
Dostał sprawę kilka godzin temu. Napad na sklep jubilerski z bronią w ręku. Rabunku dokonał samotny mężczyzna o godzinie 11.05. W kwadrans później ktoś wpakował z pistoletu cztery pociski w dzielnicowego na Hożej.ROZDZIAŁ 1
— Jesteś diabelnie ładna — powiedział Andrzej bezwiednie. — Diablo śliczna. — Coś go podrywało. — Nie widziałem u dziewczyny takich włosów. Żółtych. Nie, słonecznikowych. Czym one pachną? — pociągnął nosem. — Perfumami?
Spotkał jej oczy i zanim zdążył pomyśleć, co go w nich przyciąga, już mówił o ich niezwykłości.
Gadam jak dureń — pomyślał. — Generalnie i szczegółowo. Ale coś podobnego nigdy się ze mną nie działo. Przy dziewczynie.
Czuł mrowiący się po skórze dreszczyk i rozwalające łeb uczucie szczęścia.
— Pójdziesz ze mną? Do mnie? Na noc? Dzisiaj. Zaraz — powiedział i poczuł, że dusi się własną odwagą, ze strachu. Nie widział jej twarzy, zamazywała mu się, rozpływała.
Usłyszał jej śmiech, głośny, wesoły śmiech dziewczyny. Jego wysoki, wznoszący się w górę dźwięk dotarł do niego poprzez gwar rozmów, szuranie nóg, szarpanie gitar i wrzaskliwe „ye, „ye” chłopaków z estrady. Zazwyczaj odbywały się na niej szkolne akademie i występy teatru amatorskiego.
Katarzyna śmiała się z odchyloną do tyłu głową, serdecznie. Jakieś dwie koleżanki, kręcące się obok ze swoimi partnerami, spojrzały na nich ciekawie. Andrzej poczuł wzrok obcych w plecach, w twarzy, w piersiach, pot wystąpił mu na czoło. Wydawało mu się, że ktoś mógł odczytać jego myśli, odgadnąć uczucia. Zacisnął szczęki i na sekundę przymknął oczy. Kiedy je otworzył, Katarzyna już się nie śmiała. Widział jej twarz czysto i wyraziście. Wielkie oczy przyglądały mu się ciekawie.
Rytm twista odrzucał ich i zbliżał do siebie. Od chwili, gdy wszedł na salę i zobaczył tę dziewczynę, tańczył tylko z nią. Jeden taniec, drugi i trzeci, nie pamiętał ile. Stracił poczucie czasu. Ale teraz chciał przerwać twista z Katarzyną. Męczył się, bał się jej odpowiedzi.
Co zrobisz, jeżeli powie „nie”? — pomyślał i zrobiło mu się ciemno w oczach.
— Przepraszam — rzekł nagle — za chwilę wrócę. Muszę zejść na dół. Nie wiem, gdzie podziała się dziewczyna, z którą przyszedłem.
Szedł przez salę, w dół po schodach, do szkolnej szatni. Zabłąkał się w korytarzach. Był pierwszy raz w szkole, odkąd zaczął studia. Znalazł wieszaki i oparł się o ten, na którym wisiał jego deszczowiec. Chwilę stał bez ruchu.
Muszę mieć tę dziewczynę — pomyślał. — Zwariowałem. Zwariuję.
Obmacał kieszenie płaszcza, wyciągnął z jednej butelkę cytrynówki. Odkorkował i łyknął dwa razy. W bufecie było tylko wino. Po winie miał zawsze kaca, bolała go głowa.
Stary koń na balu maturalnym — pomyślał. — Jakby nie było z kim pójść na ubaw w polibudzie, do studenckiego klubu. Ale teraz nie żałujesz, co? Nie żałujesz!
Alkohol rozpływał się w nim przyjemnym ciepłem. Wrócił na salę. Katarzyna nie tańczyła.
Podobam się jej — przeleciało mu przez głowę. — Czekała.
— Czekałaś?
Zmrużyła oczy, rzuciła głową narowiście, jak pensjonarka. Roześmiał się. Jej osiemnaście lat zdradzały tylko drobne odruchy. Zdziwiła go od razu dojrzałą kobiecością. Porwała. Stała oparta o ścianę, przysunął się do niej, korzystając, że dziewczyna nie ma gdzie umknąć.
— Pójdziesz ze mną? Musisz pójść?
— Po co? — zapytała.
— Chcę, żebyś była moja. Dziś, zaraz. Ożenię się z tobą. Później. Zawsze. Każdego dnia. Nie oszukuję.
Napięcie takie, że każdy nerw zdawał się drżeć, wibrować na własny rachunek. Andrzej usiłował złapać wzrok dziewczyny błądzący po sali, nie wiadomo gdzie. Nie potrafił odgadnąć jej nastroju.
Ożenię się z nią — pomyślał chłodno, spokojnie. Ożenię się z nią zaraz po tej nocy. Niech diabli wezmą politechnikę! Te trzy lata. Dokończę. Później.
Katarzyna odwróciła wzrok od tańczących.
— Jeżeli pan tak bardzo chce... dobrze — powiedziała niemal obojętnie. Uśmiechnęła się przekornie. — Pierwszej nocy za granicą — dodała. — Gdziekolwiek na Zachodzie. No? Jak?
Nie jest kozą — pomyślał trzeźwo. — Jest kobietą Dojrzałą kobietą.
— Dobrze — wymówił przez zaciśnięte zęby. — Wyjedziesz. Pojedziemy.
Roześmiała się, znów od serca i lekko jak w czasie twista. Nie uwierzyła, że mówi do niej poważnie, że zabrałby ją za granicę za cenę jednej nocy. Bawiła się z nim po kobiecemu, pół żartem, pół serio.
— Pojedziesz — powtórzył mężczyzna, bo tym razem odgadł jej myśli. — Pojedziemy. — Odsunął się od niej, żeby nie czuć dłużej jej ciała przy własnym. — Wiesz, już jako chłopak byłem honorowy. Co powiedziałem, zrobiłem. — Widział oszołomienie na jej twarzy. Roześmiał się z pobłażaniem. — Ale ja umiem trzymać za słowo — dodał ostrzegawczo.
Katarzyna spojrzała na niego uważnie. Potrafił ją zadziwiać, ale i jej nie brakowało charakteru. Już nad nią nie panował.
— Dotrzymam słowa — powiedziała z równym zdecydowaniem. Twarz jej spochmurniała i rysy stały się bardziej wyraziste. Dorosłe.
Jak to zrobię? — pomyślał Andrzej. — Nie wiem, ale pojedziemy. Do Francji albo do Włoch. Będę się głowił nad tym później. Teraz szumi mi we łbie.
Już nie miał ochoty tańczyć ani skakać do szatni na łyk, ocierać się o dziewczynę i wabić jej ciało. Powziął wobec niej zobowiązanie. Był ambitny i miał swoje zasady.
Wyszli z budynku szkoły. Stąpali obok siebie pustymi ulicami, zmytymi majowym deszczem. Andrzej nie dotykał Katarzyny nawet ramieniem. Chciał wszystko albo nic. Nie rozmawiali. Przystanęli przed domem dziewczyny na Smolnej. Podali sobie ręce jak koledzy. Oczy Katarzyny ściemniały i nabrały głębi. Nie pocałował jej.
Wracał na Lwowską, do pokoju przy obcej rodzinie, który wynajął na czas studiów. Był niby pocisk naprowadzony na tor. Nie myślał. Rzucił się w jedynym ciemnym ubraniu, jakie posiadał, na łóżko. Zapomniał, że nie zabrał z balu dziewczyny, którą ze sobą przyprowadził.ROZDZIAŁ 2
Obudził się wcześnie. Nie odespał nocy jak zwykle po wódce. Włożył głowę pod prysznic i schylony tarł mokre włosy ręcznikiem. Szum pod czaszką ustępował, ale czuł się zatruty nikotyną.
Po co człowiek tyle pali na zabawie? — pomyślał. — Sama wódka nie szkodzi.
Umówił się z Katarzyną w południe. Pośrednio myślał o spotkaniu z dziewczyną, ale jego wyobraźnia była już zajęta planami, które nie ułożyły się jeszcze w głowie. Nie zdawał sobie sprawy, że całe jego działanie od chwili, gdy przyrzekł Katarzynie podróż, ma właśnie charakter pośredni. Życie uległo zawieszeniu i tyle tylko wiedział, że potoczy się znów normalnie pod jednym warunkiem: gdy osiągnie cel — dziewczynę.
Usiadł na pościeli, którą zmiął i rozrzucił w niespokojnym śnie. Przez otwarte okno wdzierał się gwar obudzonego targu na Koszykach. Rżały konie, skrzypiały osie wozów. Kobiety z koszami kwiatów, siedzące naokoło placu, gadały ze sobą tak donośnie, że majowy wiatr przynosił chór babskich głosów aż na Lwowską.
Nie pójdę na wykłady — pomyślał Andrzej. — I tak koniec semestru. Dobrze się składa, przerwa wakacyjna. W ciągu czterech miesięcy przeżyję życie — uśmiechnął się. — Nie wezmę praktyki letniej. Odrobię. W zimie. Nie wiem. Na przyszły rok. Kiedykolwiek.
Poczuł głód. Wciągnął sweter przez głowę i wyskoczył na targ. Pachniało latem, końskim potem, nabiałem i zielenizną oblewaną wodą z butelek. Kupił sobie pęczek rzodkiewek, dwa jajka i bułki w sklepie spożywczym naprzeciwko targu. W porcelanowym kubku zagotował grzałką wodę na herbatę. W ten sam sposób zrobił sobie jajka na miękko. Zjadł wszystko i poczuł się lepiej. Resztki cytrynówki, które na czczo czuł w całym organizmie, wyparowały.
Rzucił okiem na skopane łóżko, ale nie miał ochoty doprowadzać go do porządku. Myśli miał zajęte projektami, które strzelały mu do głowy, gdy kręcił się po targu i przygotowywał śniadanie. Samo spotkanie z dziewczyną nie znaczyło tyle, co wejść do Świtezianki ze słowami: „Za trzy dni, za tydzień, za miesiąc wyjeżdżamy”. Reszta nic go nie obchodziła.
Rodzice pomagali mu częściowo w studiach, płacili za wynajęty pokój, przysyłali paczki. Mieszkali w Kaliszu, na przedmieściu, które łączyło się prawie z wsią. Mieli porządny domek. Ojciec zarabiał trzy tysiące miesięcznie.
Na pomoc starego nie ma co liczyć — pomyślał Andrzej. — Jeżeli uzbierał coś na czarną godzinę, nie zrobi mi prezentu ani pożyczki na zadatek dyplomu.
Dorabiał sobie korepetycjami, był najlepszym matematykiem na roku. Brał pięćdziesiąt złotych za godzinę. Na pierwszym roku studiów trzepał dywany z poręki „Plastusia”, pilnował wieczorami dzieci. Korepetycje opłacały się lepiej.
Mam parę złotych — pomyślał — mógłbym skoczyć do Krakowa, do ciotki Anny.
Ciotka uchodziła w rodzinie za jedyną osobę, która ocaliła swój przedwojenny dobytek.
Wiadomo, Krakusy — pomyślał — wojna ich nie szarpnęła. Ciotka siedzi na dywanach i pilnuje, żeby ich mole nie pogryzły. Dywanów dla mnie nie sprzeda. Ma miękkie serce dla najzdolniejszego siostrzeńca w rodzinie, ale szóstki swoich sygnetów mi nie podaruje. Najwyżej zapisze w testamencie. Psiakrew, ile może kosztować taki komplet u jubilera? Nikt się już nie bawi rodowymi sygnetami, ale wartość złota i kamieni pozostaje.
Zerwał się z łóżka, pożyczył od gospodyni książkę telefoniczną. Sunął palcem wzdłuż litery „J”. Na MDM miał pod bokiem „Jubilera”, na Marszałkowskiej, niedaleko Świtezianki.
Wskoczę tam przed spotkaniem z Katarzyną — postanowił. — O jedenastej otwierają, w sam raz.
Spojrzał w lusterko zawieszone na gwoździu na ścianie. Przejechał dłonią po policzku. Ogolił się i zmienił koszulę Czas się ślimaczył. Nie mógł skupić uwagi na żadnej książce. W gazecie przykuło jego wzrok ogłoszenie „Jubilera”. O skupie srebra. W czarnej ramce wyglądało jak nekrolog.
Skok do Paryża na dziesięć dni kosztuje przez Orbis dziesięć tysięcy. Dwie osoby — dwadzieścia kół. Ile srebra musiałbym zgromadzić na dwadzieścia kół? Worek od kartofli. Ciotka ma ze dwie tace. Ee, bzdura.
Nie potrafił nawet leżeć na plecach, z nogami opartymi o poręcz łóżka i gapić się w sufit. W czasie gorączki egzaminacyjnej szczególnie lubił taki stan trwania. Z rękami zaplecionymi na brzuchu.
Wszystkie egzaminy odwaliłem — stwierdził. — Mało kto na roku ma czysty indeks. Chłopaki nie dają rady. Przerzucają jeden, dwa na okres powakacyjny. Co mi tam teraz, że odwaliłem.
Wstał i wyszedł na ulicę. Poszwendał się na placyku przed politechniką, ale potem pomyślał, że lepiej, aby go nie widzieli. Bądź co bądź, zajęcia tego semestru dobijały do mety, ale się nie skończyły. Ruszył w kierunku Alei. Koło Ogrodu Ujazdowskiego było pustawo. W ogrodzie trochę matek z dzieciakami. Wycofał się z parku. Na ulicy powietrze wydało mu się czyściejsze. Wędrował pod drzewami tam i z powrotem między Belwederem a Parkiem Ujazdowskim. Co chwila patrzył na zegarek. O wpół do jedenastej znalazł się na MDM przy witrynie „Jubilera”. Oparł się o słup galerii, skrzyżował nogi i zagapił bezmyślnie przed siebie. Wyczekiwał na trzask otwieranych drzwi. Przed oczami przelatywały pospieszne autobusy, tramwaje szarpały się na niewygodnym skręcie przy wyjściu z Marszałkowskiej na plac. Sprzątaczki w pomarańczowych fartuchach pchały wzdłuż krawężników taczki z żelaznymi zbiornikami na śmieci. Andrzej widział zegar na słupie przystanku tramwajowego, ale wskazówki się nie ruszały. Kiedy sobie przypomniał, że zegar był zepsuty od chwili swoich narodzin, otworzyli „Jubilera”. Odczekał jeszcze kwadrans, żeby ekspedientki mogły ochłonąć po wyłożeniu biżuterii pod szkła gablot, chociaż kosztowało go to sporo cierpliwości.
Ludzie nie lubią zaczynać pracy z mety — pomyślał — są wtedy niezadowoleni, opryskliwi i mało można się od nich dowiedzieć. Każdy potrzebuje uładzić się z dniem.
Szedł wzdłuż lady i szukał sygnetów, podobnych do posiadanych przez ciotkę Annę.
Teraz nie robią takich masywnych — pomyślał. — Nikt nie wpada na pomysł, żeby powielać ten sam model w sześciu egzemplarzach, od największego do małego. Na palec mężczyzny i dziecka.
— Ile kosztuje? — powtórzyła ekspedientka. — Zależy od wagi. Od kamienia.
— A taki średni? Normalny?
— Trzy tysiące. Cztery.
Sześć razy cztery, dwadzieścia cztery — pomnożył Andrzej w myślach. — Obleciałoby. Ciotka dołożyłaby jakąś broszkę, mały breloczek. Na Zachodzie można się szybko dorobić. Oddałbym jej dług paczkami. Trzy razy tyle bym jej odesłał. Przebolałaby sygnety. Forsa ma swoją siłę, łagodzi rany duszy. Nikomu nie poszłaby zameldować, że zginęły jej sygnety. Kto kompromituje rodzinę, przyznaje się do jakichś tam sygnetów herbowych? Wujaszek musiał być zabawny facet. Szkoda, że go nie znałem. Ciotce jeszcze ciągle szumi w głowie po jego sygnetach. Ojciec się z niej teraz śmieje, ale przed wojną pewnie się nie śmieli. Musieli jej zdrowo zazdrościć. Z czym mógł do niej doskoczyć po takim małżeństwie? Ze swoim dyplomem? Tytułem aplikanciny u kaliskiego mecenasa?
U „Jubilera” dalej, na Marszałkowskiej, nie dowiedział się nic nowego. Ceny się pokrywały.
Na komis nie mam czasu — pomyślał. — Musiałbym sprzedać złoto od ręki. U prywaciarza. Jest jeszcze kilku prywaciarzy w Warszawie.
Wszedł do Świtezianki i usiadł przy stoliku w salce za szatnią.ROZDZIAŁ 3
— Wyjedziemy do Paryża — powiedział. — Tylko muszę skoczyć przedtem na Kraków. Dzień, dwa — rzucił lekko. Bawił się nerwowo numerkiem z szatni.
Katarzyna spojrzała na niego speszona. Nigdy w życiu nie spotkała takiego dziwnego chłopaka. Chciał ją zabrać na noc po kilku tańcach, chciał się żenić, wydać dużo pieniędzy na podróż. Kobiecym instynktem wyczuwała, że poryw był szczery. Jego prawdziwość wzbudzała nawet obawę. Katarzyna łowiła w sobie krótkie, szybko mijające sygnały ostrzegawcze, jakby się gdzieś w mózgu zapalało czerwone światło. Przyglądała się Andrzejowi i robiło jej się coraz bardziej nieswojo. Nie próbował jej uwodzić, nie powiedział nawet dzień dobry. Siedział, patrzył w przestrzeń z napiętą twarzą, obracał na palcu kółko od numerka.
Przyszło jej na myśl, że miłość niekoniecznie musi sprawiać przyjemność, jak się jej dotąd wydawało. Ten wyglądał, jakby się męczył.
Andrzej patrzył na dziewczyn i myślał:
Wyjechać, wyjechać! Ile to będzie trwało! Paszport, wizy. Sześć tygodni, osiem? Nie. Niemożliwe. Nie dam sobie rady. Co ja będę robił przez ten czas? Spotykać się z nią w kawiarni? Nawet w parku — nie. Gdybym jej dotknął, rozleciałbym się w kawałki.
— Nielegalnie zaryzykowałabyś? — powiedział.
— Co pan! — przestraszyła się Katarzyna. — Co ty? Roześmiał się.
— Nie bój się. Ze mną nic ci się nie stanie.
Włóczył się potem znów po mieście, wszedł jak automat do budki telefonicznej i spisał adresy „Jubilera”.
Po co mi to? — myślał pisząc. Wszędzie ceny państwowe. Niczego nowego się nie dowiem.
Popołudnie stracił na przemierzaniu dzielnic Warszawy.
Przez cały okres studiów nie poznałem tak miasta jak dzisiaj — myślał, wędrując wzdłuż szklanych lad nie pamiętał którego z kolei sklepu. Nie selekcjonował już biżuterii pod kątem sygnetów, interesowały go coraz bardziej same klejnoty. Wielkość i blask kamieni, ich ceny. Przestał oglądać złoto, szukał brylantów. W pierścionkach, w bransoletach, w naszyjnikach.
Ledwo dowlókł się na spuchniętych stopach do domu. Wszedł do pokoju możliwie cicho, nie chciało mu się gadać z gospodynią. Rzucił się na łóżko.
Wypisując adresy „Jubilera” w budce telefonicznej, wiedziałeś — myślał. — Nie oszukuj się. To wpadło ci do głowy już w sklepie na MDM. Poszedłeś dalej, aby upewnić się, jaki majątek można zdobyć. No cóż, wart ryzyka. Każde jednak ryzyko, żeby było opłacalne, musi być ryzykiem rozsądnym. Sklepów jest dużo, ale ty musisz wybrać taki, gdzie pracuje mały personel i stoi nadziana szafa. Gdzie nie kręci się zbyt dużo ludzi, nie ma w pobliżu posterunku MO. Zrobi się. Znajdzie się. Jutro.
Wybrał sklep na Puławskiej 16 i zaczął go pikietować. Obsługiwały go dwie ekspedientki i kierownik.
Z kierownikiem zawsze trzeba się liczyć — myślał Andrzej, obserwując go przez szybę. Jednego mężczyznę przewidywał, chodziło mu tylko o to, żeby nie było ich więcej. Dlatego wybrał sklep na Puławskiej, mały, ale dawno założony i zasobny. Sklep miał swoich klientów i zaprowadzone porządki.
Andrzej zjawiał się na Puławskiej punkt dziesiąta trzydzieści i ustawiał raz na przystanku tramwajowym, raz udawał łazika, kiedy indziej oparty o mur czytał gazetę. Sniadania jadał w barze mlecznym obok „Jubilera”. Wypijał po cztery kawy w Brazylijczyku naprzeciwko sklepu, po drugiej stronie Puławskiej. Miał dość kawy na kilka miesięcy. Nawet z Katarzyną widywał się rzadziej. Przechodząc rankami obok politechniki miał wrażenie, że mija budynek, w którym nie był nigdy w życiu, a jeżeli, to tak dawno, że zapomniał, jak on wygląda.
Wybrany sklep nie miał tylnego wyjścia, tylko niewielką pakamerę zamykaną na klucz. Andrzeja po kilku dniach pikietowania zainteresował jego kierownik. Często spóźniał się do pracy. Andrzej kilkakrotnie przespacerował się za kierownikiem na dworzec Śródmieście. Stawał w kolejce do kasy i sprawdzał, czy mężczyzna kupuje zawsze bilet do tej samej stacji. Odkrył źródło jego spóźnień. Kierownik miał domek za miastem, kolejki kursowały nierytmicznie. Andrzej stał w ogonku do kasy za kierownikiem i jak on powiadał:
— Włochy, proszę.
Wsiadał do tego samego wagonu i jechał do Włoch. Kierownik, ani się tego spodziewając, stał się czyimś dobrym znajomym.
Andrzej miał we Włochach kolegę, z którym jeszcze w „Plastusiu” trzepał dywany. Każdego roku jeździł do niego obrabiać ogródek, bielić drzewa na wiosnę, okładać słomą róże na jesieni. Robił to z przyjaźni i z upodobania. Chłopak miał miłych rodziców. Ich dom zastąpił Andrzejowi w jakiejś mierze własny. A teraz jeździł do Włoch w zgoła innym celu. Kolejka szarpała na zakrętach, Andrzej pochylał się na bok, tracił z oczu kiwającego się na ławce mężczyznę. Od kiedy powziął swój plan, przestał odczuwać zmęczenie. Zapominał, że nie zjadł obiadu, nie dokuczał mu głód. Któregoś dnia powiedział Katarzynie, że wyjeżdża do Krakowa i odszedł. Niejasno zdawał sobie sprawę, że jego zachowanie dziwi ją, a nawet niepokoi. Wszystkie wyjaśnienia odkładał na później. Nie robił tego z premedytacją, po prostu nie starczało mu sił na nic więcej poza układaniem i wykonywaniem swego planu. Obiecywał sobie, że gdy przyjdzie ta noc, przestanie wydawać się Katarzynie inny, dziwny, obcy.
Zbieg okoliczności — myślał w kolejce. — Kierownik sklepu musi akurat mieszkać we Włochach! To jest niemal zabawne, ale dobry omen.
Odprowadzał kierownika do domu, pilnował się tylko, żeby nie spotkać kolegi. Kierownik w ogóle wolał wsiadać rankami do kolejki, która odchodziła o kwadrans później niż do tej o kwadrans wcześniejszej. Ten kwadrans zapewniał Andrzejowi niezbędne pół godziny. Pozbywał się ze sklepu na pół godziny jedynego mężczyzny. Na tak wiele nie liczył.
Jedna ekspedientka przychodziła do pracy za kwadrans jedenasta i ta go zawsze otwierała. Druga wolała punktualność.
Jedenasta albo jedenasta zero pięć — myślał Andrzej. — Nie będę potrzebował aż trzydziestu minut. Akcja musi być błyskawiczna albo wcale nie wyjdzie, ale rezerwa czasu dużo znaczy.
Po rozpracowaniu kierownika poszedł kilkakrotnie do domu to za jedną, to za drugą ekspedientką.
Z Katarzyną umawiał się każdego dnia w innej kawiarni. Niecierpliwiło to dziewczynę, ale jemu coś kazało zmieniać miejsca, czego i przed sobą nie umiał wytłumaczyć logicznie. Potrafił skonstruować plan, każdy plan, był matematykiem i wiedział, że to będzie dobry plan, a w tym pojęciu mieszczą się wszelkie względy ostrożności. Ale nie było nakazu ostożności, który by go zmuszał do biegania po kawiarniach całej Warszawy i ciągania tam Katarzyny. Katarzyna nie wiedziała, co on zamierza. W ciągu ostatniej bezsennej nocy wytypował nawet dwóch kolegów z roku, których chciał wciągnąć do spółki. Mało już brakowało do zapięcia całego planu na ostatni guzik. Pozostawało — wykonanie.
— Nie mam pojęcia dlaczego — powiedziała Katarzyna — ale zawsze, gdy się spotykamy, wydaje mi się, że jesteś gdzie indziej.
Bo jestem — pomyślał Andrzej. — W tej chwili konkretnie rozmawiam z kumplami. Przyjmą czy nie przyjmą propozycji?
Uśmiechnął się do niej w odpowiedzi. Siedzieli w obskurnej kawiarni na pięterku w CDT. Andrzej kręcił się niespokojnie. Koledzy mieli przyjść do niego o ósmej. Poderwał się i skoczył do szatni. Jak zwykle zrobił to z nagłością decyzji, która Katarzynie wydawała się niczym nie uzasadniona. Bała się instynktownie właśnie tego, czego nie wiedziała.
— Chodź, chodź — powiedział Andrzej niecierpliwie w szatni. Katarzyna myślała, że zostawi ją na ulicy, ale podprowadził ją do Smolnej. Znów pożegnali się byle jak, za szybko i znów strach, którego nie umiała sobie wytłumaczyć, ogarnął Katarzynę.
Andrzejowi na widok kolegów spadł taki ciężar z serca, jakby się mogli spotkać tylko dziś albo nigdy. Usiedli na łóżku, Andrzej przysunął sobie do nich krzesło.
— Chcę zrobić „Jubilera”— powiedział od razu i bez żadnych wstępów. — Pójdziecie ze mną? Piszecie się na taki interes? Jeżeli nie, możemy zaraz skoczyć do kiosku na piwo. Wpadliście do mnie na piwo.
Zauważył natychmiast, że ich nie zaskoczył. Dobrze typowane — stwierdził w duchu.
Popatrzyli na niego przeciągle.
— I co cię swędzi? — zakpił Zygmunt.
— Życie — rzekł ponuro Andrzej.
Zygmunt przyjrzał mu się ciekawie, odeszła go chęć do pokpiwania.
— I z czym pójdziesz? — zapytał. — Z wystruganym patykiem? Z pistoletem na wodę z komisu za dwie i pół stówy?
— Nie. Ludzi można zastraszyć tylko bronią. Niczym innym — powiedział Andrzej stanowczo. — Napad bez broni jest niewspółmiernie ryzykowny.
Jego stanowczość podziałała w pożądanym kierunku.
— Skąd weźmiesz broń? — zapytał rzeczowo Kujawiak, jak go nazwali koledzy z roku.
— Milicjantowi, wojskowemu — odrzekł Andrzej z przekonaniem.
— To się, bracie, nie uda. Wpadniemy z mety przy kradzieży broni — stwierdził Zygmunt.
— Uda się.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.