Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Akwarium - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
9 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
55,90

Akwarium - ebook

Przełom sierpnia i września 1945 roku. Sala wykładowa w gmachu Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego pęka w szwach. Jarosław Iwaszkiewicz, przed momentem jednogłośnie wybrany na prezesa Związku Zawodowego Literatów Polskich, wyzna, że czuje się jak ojciec i opiekun zrzeszonych pisarzy.

Domy pracy twórczej, przydziały mieszkań, talony, wyjazdy zagraniczne czy emerytury twórcze – Związek dbał o pisarzy, którzy zgodnie z aktualną linią partii realizowali dyrektywy ideologiczne „na odcinku twórczości”. Ale był też forum, na którym toczyły się burzliwe dyskusje o kształt tej twórczości i zaangażowanie polityczne pisarza.

Książka Tomasza Potkaja to pierwsza całościowa opowieść o Związku Literatów Polskich w PRL-u. Autor wnikliwie śledzi losy instytucji zrzeszającej największe postaci polskiej literatury XX wieku i literatów zapomnianych, dzięki którym jednak obracały się biurokratyczne tryby. Sięgając do dokumentów z debat i zjazdów, związkowych archiwów i opowieści samych pisarzy, tworzy wciągającą opowieść o epoce, w której polityka i sztuka tworzyły bliskie, ale często niebezpieczne związki.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8191-610-3
Rozmiar pliku: 5,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG STARE, DOBRE CZASY

Na pierwsze piętro warszawskiego Domu Literatury wchodzi się po drewnianych schodach. Skrzypią głośno przy każdym kroku, a pokrywający je wyblakły i przetarty dywan musi pamiętać czasy prezesa Iwaszkiewicza. Jego obecny następca Marek Wawrzkiewicz urzęduje w dawnym pokoju socjalnym, ale rozmawiamy w sali konferencyjnej przy dużym drewnianym stole. Na ścianach wiszą portrety prezesów Związku Literatów Polskich, który w 2020 roku obchodził setną rocznicę powstania. Prezes Wawrzkiewicz nie ma przy sobie dawnej legitymacji, ale dobrze pamięta jej numer: 1105. W 1964 roku młodemu poecie podpisali ją prezes Jarosław Iwaszkiewicz i sekretarz zarządu głównego Jan Maria Gisges. Na swój pierwszy zjazd jako delegat pojechał do Bydgoszczy w lutym 1969 roku. Mieszkał wtedy w Łodzi, oprócz niego oddział reprezentowali Marian Piechal, Maciej Józef Kononowicz, Wiesław Jażdżyński i Jan Koprowski. Kto ich dziś pamięta?

– Wtedy to były znaczące nazwiska i wybór wraz z nimi był dla mnie wielkim wyróżnieniem – opowiada.

Na XXXII Zjeździe w czerwcu 2019 roku delegaci wybrali go na piątą kadencję. Tylko Iwaszkiewicz sprawował funkcję dłużej.

Obecna legitymacja związkowa Wawrzkiewicza ma numer 175. Kiedy w 1983 roku, po zawieszeniu w stanie wojennym, a następnie rozwiązaniu ZLP, powoływano do życia nowy Związek Literatów pod przewodnictwem Haliny Auderskiej, Wawrzkiewicz przebywał w Moskwie jako korespondent polskiej prasy. Ale ani przez chwilę się nie wahał, czy powinien wstąpić do nowej organizacji.

Z jego opowieści wyłania się sielankowy obraz Związku Literatów w starych, dobrych czasach.

– W szczytowym okresie liczył dwa i pół tysiąca członków, zatrudniał dwadzieścioro siedmioro pracowników¹. Sama komisja zagraniczna liczyła pięć osób. W tej chwili ZLP zatrudnia półtorej osoby. Tak naprawdę trzy, ale na częściach etatów. Przynależność do Związku dawała oczywiste korzyści. Na przykład możliwość wyjazdu na cykle spotkań autorskich w tak zwanym terenie. Polegało to na tym, że chudy literat, autor trzech, czterech książeczek, jechał sobie na tydzień w Polskę. W tym czasie miał dziesięć płatnych spotkań autorskich, za co mógł przeżyć kilka miesięcy. Były stypendia, pomoc socjalna. Wyjazdy zagraniczne, przede wszystkim do demoludów, choć nie tylko. Mieliśmy dwa domy pracy twórczej. Obory były oblegane, ludzie siedzieli tam całymi miesiącami. Nie można się było dopchać!

W 1990 roku ZLP musiał nieco ustąpić miejsca nowo powstałemu Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich, zresztą bez żadnej umowy. Ówczesny prezes Związku Wojciech Żukrowski przystał na to od razu i do dziś, choć dawno nie żyje, wypomina mu się tę niepotrzebną wielkoduszność. Od tego czasu obie organizacje dzielą wspólny korytarz na pierwszym piętrze Domu Literatury. Cztery pokoje ZLP znajdują się po lewej, a pomieszczenia SPP – po prawej stronie. Dawny gabinet Iwaszkiewicza przypadł SPP i należy dziś do prezes Anny Nasiłowskiej. Sytuacja prawna budynku, jak często w Warszawie, jest skomplikowana. Tworzą go bowiem dwie kamienice – Johna i Prażmowskich – które w trakcie odbudowy zostały połączone. W sprawie tej ostatniej wciąż toczy się postępowanie reprywatyzacyjne. Co trzy lata najemcy muszą odnawiać umowę z władzami Śródmieścia.

Ale ważniejsze niż wspólna przestrzeń są zadawnione urazy.

W SPP powołują się na tradycję. W ZLP – na ciągłość instytucjonalną.

Do Związku Literatów Polskich należy dziś około tysiąca osób w dwudziestu jeden oddziałach. W niektórych niewiele się dzieje. Drugim po oddziale warszawskim jest liczący ponad pięćdziesięcioro członków prężny oddział kielecki. Od 1996 roku na jego czele stał zmarły w kwietniu 2022 roku Stanisław Nyczaj. Dłużej od niego prezesem oddziału był chyba tylko Stefan Otwinowski w Krakowie.

– W Warszawie legitymacja ZLP nic nie znaczy, ale w niewielkim mieście wciąż się liczy – mówi Wawrzkiewicz.

Z przywilejów przysługujących dawniej członkom Związku pozostało już tylko piwo za cztery złote i obiad za kilkanaście w kawiarnio-restauracji Literatka.

Członkowie Związku to ludzie starsi, wręcz starzy. Najmłodszy w liczącym piętnaście osób zarządzie głównym jest Zbigniew Milewski urodzony w 1969 roku. W ZLP trudno też znaleźć pisarzy o znanych nazwiskach, z niekwestionowanym dorobkiem oraz kontaktami umożliwiającymi między innymi pozyskanie funduszy. Dla pięciorga, sześciorga członków zarządu Związek wciąż jest instytucją atrakcyjną, choćby ze względu na możliwość służbowych wyjazdów na zaproszenie zaprzyjaźnionych organizacji zrzeszających pisarzy. Na przykład do Wietnamu czy Chin. W Chinach prezes tamtejszego związku nadal ma rangę ministra. Pandemia skutecznie ograniczyła te bezpośrednie kontakty.

Sporo osób przeniosło się z ZLP do SPP z powodu prezesa, który niejednokrotnie dawał im odczuć, że dla ludzi o poglądach politycznych innych niż lewicowe ZLP nie jest odpowiednim miejscem. Są zresztą inne możliwości niż SPP. Istnieją: Związek Literatów na Mazowszu z siedzibą w Ciechanowie (prezeska: Teresa Kaczorowska), Związek Pisarzy Katolickich (prezes: Miłosz Manasterski), Unia Polskich Pisarzy Lekarzy (istniejąca od 1967 roku, prezes: Waldemar Hładki) czy najmłodsza Unia Literacka (prezes: Jacek Dehnel).

Ale wielu piszących nie należy dziś do żadnej organizacji.

Tomasz Jastrun, syn małżeństwa poetów Mieczysława Jastruna i Mieczysławy Buczkówny, niemal wychował się w Domu Literatury. Jadał tam obiady, bywał w domu pracy twórczej w Oborach i korzystał z opieki lekarskiej doktor Marii Płacheckiej. W 1989 roku współzakładał SPP. Kiedy zapytałem go, do czego potrzebuje dziś organizacji pisarskiej, odpowiedział bez namysłu:

– Do niczego.

Ta książka opowiada jednak o życiu codziennym organizacji, której pisarze potrzebowali do wszystkiego.ZACZĘŁO SIĘ W LUBLINIE

Za dużym biurkiem w przestronnym gabinecie siedział postawny, ciemnowłosy mężczyzna z dystynkcjami majora. Każdy, kto wchodził do redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”, oficjalnego organu prasowego Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, musiał się czuć onieśmielony. Tym bardziej, kiedy był niskim, niepozornym dwudziestojednolatkiem w mundurze szeregowca. Jego jednostka stacjonowała w Lubartowie. Właśnie wysłał do „Rzeczpospolitej” kilka swoich wierszy. Przyjechał zapytać o możliwość dalszej współpracy.

Nazywał się Józef Hen. Ten przy biurku – Jerzy Borejsza. W pierwszych latach po wojnie był w Polsce najważniejszą ze strony komunistów osobą od spraw kultury.

Opowieści sprzed siedemdziesięciu sześciu lat słuchałem w lipcu 2020 roku w mieszkaniu pisarza nieopodal Alei Ujazdowskich w Warszawie, kilka przystanków autobusowych od Domu Literatury. Hen jest ostatnim żyjącym świadkiem tych wydarzeń¹. A na dodatek, mimo ukończonych w 2020 roku dziewięćdziesięciu siedmiu lat, wciąż obdarzonym fenomenalną pamięcią.

– Borejsza odegrał przede mną scenę, choć byłem wtedy nikim. Powiedział, żebym chwilę zaczekał, bo musi załatwić pewną sprawę. Na biurku miał kilka telefonów. Podniósł słuchawkę. Wykręcił numer. „Edek? Tu Jerzy”. I coś mu powiedział. Edek to był Edward Osóbka-Morawski, przewodniczący PKWN-u, a więc ktoś w randze premiera. Borejsza chciał mnie zmiażdżyć, pokazać, że jest na „ty” z premierem.

Odłożył słuchawkę. Powiedział, że właśnie zaczyna się zjazd literatów. Potem napisał szeregowemu karteczkę polecającą do Józefa Sigalina. Ten student architektury, któremu wojna przerwała ostatni rok nauki, i były adiutant generała Berlinga w randze kapitana, a w przyszłości nadzorca budowy Trasy W-Z oraz Pałacu Kultury i Nauki, był członkiem redakcji „Rzeczpospolitej”, w strukturach PKWN-u zaś łączył pracę nad koncepcją powojennej odbudowy kraju z reaktywacją środowiska pisarzy. To on organizował zjazd. Józef Hen do dziś pamięta adres: Radziwiłłowska 9. Była to tak zwana borejszówka, gdzie zakwaterowano literatów i urządzono stołówkę. „Gnieżdżono się, jak kto potrafił: starsi i zasłużeńsi – Przyboś, Jastrun, Putrament – w oddzielnych pokojach; my, płotki – kołchoźną manierą, hurtem, sypiając na podłodze” – wspominał Artur Sandauer². Jeszcze dwa miesiące wcześniej, ukryty na strychu, tłumaczył w pamięci poemat Majakowskiego _Dobrze_. Do Lublina przyleciał ze Lwowa wysłanym przez Borejszę samolotem razem z Karolem Kurylukiem, przed wojną naczelnym „Sygnałów”. Na ulicach z głośników płynęły dźwięki marszów wojskowych na przemian ze słowami _Kwiatów polskich_ Tuwima. Na słupach i murach wisiały plakaty projektu Włodzimierza Zakrzewskiego, na których żołnierz rozbijał kolbą karabinu ośmiornicę symbolizującą faszyzm, ale odciągał go od tego drobny wykrzywiony człowieczek z opaską AK na ramieniu. Napis wyjaśniał: „Olbrzym i karzełek. Oto jak przywódcy AK pomagają bić Prusaka”.

Dzięki poleceniu Borejszy Józef Hen został uczestnikiem pierwszego zjazdu literatów. Niemal wszyscy byli w wojskowych mundurach. On miał najniższy stopień.

Lubelski zjazd, zwołany na siedem miesięcy przed końcem wojny, będzie potem liczony jako zerowy.

Otwierał go Wincenty Rzymowski, członek PKWN-u, a kiedyś – piłsudczyk. Przed wojną musiał wystąpić z Polskiej Akademii Literatury z powodu zarzutów o plagiat.

– Powiedział, że znajdujemy się w sytuacji patosu, ale nie będziemy używać patosu. I oddał przewodnictwo Putramentowi. Putrament mówił tak, jakby krzyczał na ludzi. Potem się zorientowałem, że to u niego naturalne, on zawsze zachowywał się w taki sposób – opowiada Hen.

Putrament wygłosił odczyt o zadaniach literatury. W relacji prasowej Janusza Minkiewicza brzmiało to tak: „Zwrócił uwagę na niedocenianie roli literata w Polsce przedwrześniowej. Czytelników było niewielu, pisarz czuł się osamotniony i coraz bardziej oddalał od problemów, jakimi żyło społeczeństwo. Zamykał się w końcu w kapliczce. Ta postawa była z gruntu fałszywa. Uspołecznienie sztuki pozwoli zająć pisarzom odpowiednie stanowisko w życiu narodu”³.

Hen:

– Janusz Minkiewicz opowiadał, jak się żyło w czasie okupacji. Ponieważ był satyrykiem, opowieść ubarwił dowcipami, co oburzyło Mieczysława Jastruna. A potem wystąpił Stanisław Jerzy Lec, wysoki, w partyzanckim mundurze. Miał pretensje, że niektórzy koledzy woleli siedzieć w domu, zamiast walczyć w lesie. Na co Putrament odpowiedział: „Nie każdy ma konstytucję fizyczną kolegi Leca”.

Na prezesa wybrano Juliana Przybosia. Sekretarzem został Adam Ważyk. I to on twardą ręką rządził odtąd w Związku. „Ferował wyroki, gromił, groził i niby wyżeł w skórze ratlerka węszył na każdym kroku przemytnictwo ideologiczne” – pisał o nim Gustaw Herling-Grudziński⁴. Ważyk przed wojną był poetą awangardy i tłumaczem literatury francuskiej. Utrzymywał się z recenzji filmowych pisanych dla „Naszego Przeglądu”, w którym jako redaktor pracował jego brat. Za recenzje pobierał wynagrodzenie zarówno od redakcji, jak i od właścicieli kin. We wrześniu 1944 roku był oficerem politycznym w dywizji kościuszkowskiej w randze kapitana oraz autorem słów do _Marszu _I_ Korpusu_ („Spoza gór i rzek wyszliśmy na brzeg…”), który towarzyszył żołnierzom jednostki od Sielc do Berlina. Żadnego z późniejszych prezesów ZLP nie było wtedy w Lublinie. Leon Kruczkowski przebywał w oflagu. Antoni Słonimski – w Londynie. Jarosław Iwaszkiewicz w Stawisku. Jan Józef Szczepański w oddziale partyzanckim Armii Krajowej gdzieś między Kielcami a Krakowem.

Większość uczestników lubelskiego zjazdu wkrótce wyjechała do Krakowa i Łodzi, gdzie przez pierwsze powojenne lata mieścił się kolejno zarząd główny.

W ten sposób, w nowych warunkach i nowej sytuacji politycznej, reaktywowano Związek Zawodowy Literatów Polskich powołany do życia podczas zjazdu 12–14 maja 1920 roku w sali warszawskiego ratusza. Pierwszym prezesem zarządu wybranego wówczas w tajnym głosowaniu został Stefan Żeromski.

Stowarzyszenie miało bronić interesów materialnych swoich członków i zabiegać o możliwie najlepsze warunki dla rozwoju polskiej literatury. Czasem wypowiadało się w kwestiach społecznych czy politycznych. W grudniu 1922 roku, po zabójstwie prezydenta Gabriela Narutowicza, z inicjatywy Juliusza Kadena-Bandrowskiego i Antoniego Słonimskiego kilkudziesięcioro pisarzy przyjęło rezolucję, w której znalazło się zdanie: „My – literaci polscy – rzucamy piętno hańby na wszystkich moralnych sprawców tej niesłychanej w dziejach Polski zbrodni”⁵. Po tym apelu kilkoro członków warszawskiego ZZLP wystąpiło ze Związku, a cały oddział wielkopolski ogłosił się organizacją niezależną.

Zawodową solidarność środowiska dobrze ilustruje jednak pewne zdarzenie: pod koniec lat trzydziestych prezes ZZLP Ferdynand Goetel, politycznie narodowiec, skutecznie interweniował w sprawie uwolnienia z Berezy Kartuskiej Leona Pasternaka, który był komunistą. Choć Pasternak bez wątpienia uważał Goetla za faszystę.

ZZLP w dwudziestoleciu miał na koncie pewne osiągnięcia. Wpłynął na kształt uchwalonej przez sejm w 1926 roku ustawy o prawie autorskim. Wywalczył dla pisarzy zniżki na leczenie uzdrowiskowe i prawo do ulgowych biletów w warszawskich teatrach. W 1933 roku doprowadził do utworzenia Polskiej Akademii Literatury, instytucjonalnego reprezentanta polskiego piśmiennictwa artystycznego.

Spotkanie pisarzy i zaproszonych gości po zakończeniu obrad I Zjazdu Związku Literatów Polskich w Lublinie we wrześniu 1944 roku. Toast wznosi Jerzy Borejsza, pierwszy z lewej Karol Kuryluk

PAP/CAF

W latach trzydziestych oddziały warszawski, wielkopolski, krakowski, wileński i lwowski zrzeszały około czterystu członków⁶.

Ale literaci zapisywali się także do innych organizacji: PEN Clubu, Związku Autorów Dramatycznych, Związku Pisarzy Katolickich, Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy w Warszawie oraz Związku Literatów i Dziennikarzy Żydowskich.

W sumie do wszystkich tych stowarzyszeń należało około siedmiuset twórców.ŁÓDZKIE LUKSUSY

Po kilkunastogodzinnej podróży na pace ciężarówki Adolf Rudnicki był nieludzko zmęczony i marzył tylko o tym, żeby położyć się do łóżka. Nie znał miasta, ktoś wskazał mu drogę. Kiedy szedł z tobołkiem w ręku w kierunku ulicy Bandurskiego, powoli zapadał zmierzch. Na Piotrkowskiej mijał mężczyzn i kobiety, którzy przez śniegowe błoto pchali nędzne wózki z całym ocalonym z wojny dobytkiem. W bramie kamienicy, która na najbliższe lata miała być jego domem, stał Adam Ważyk w mundurze, ze srogą miną i rewolwerem w ręku.

„Chronię twój dom przed »organizatorami«, inaczej nie zastałbyś nawet krzesła, musiałbyś pisać, leżąc na podłodze, jak poeta Niekrasow” – usłyszał¹.

W przeznaczonym dla niego dwupokojowym mieszkaniu znalazł wszystko, co potrzebne do życia. Meble, bieliznę, garnki, sztućce, a nawet albumy z fotografiami Niemców, poprzednich mieszkańców, którzy uciekli w popłochu przed zbliżającym się frontem. Kiedy następnego dnia wyszedł kupić coś do jedzenia, we wszystkich kioskach leżały egzemplarze „Odrodzenia” z Zofią Nałkowską na okładce. Wkrótce pisarka zamieszka w tej samej kamienicy. Rudnicki będzie często ją odwiedzał.

Co prawda w pierwszych dniach stycznia 1945 roku, a więc na kilkanaście dni przed wyzwoleniem Warszawy, Rząd Tymczasowy Rzeczpospolitej Polskiej w Lublinie podjął decyzję o odbudowie miasta i przywróceniu mu funkcji stolicy, a 14 lutego powołano Biuro Odbudowy Stolicy, to jednak z uwagi na skalę zniszczeń długo nie było pewne, czy plan uda się zrealizować. Zresztą nawet wśród części rządzących Polską komunistów sprawa ta budziła wątpliwości. Jeśli rozważano inne miasto, to Łódź, a nie konserwatywny i „klerykalny” Kraków, nadawała się do tego idealnie. Centralnie położona, z bogatą tradycją przemysłową i robotniczą, niezniszczona. Za Łodzią opowiadał się nawet Bolesław Bierut. Decyzję podjął Stalin, który podczas spotkania z polską delegacją w Moskwie w styczniu 1945 roku oznajmił, że Warszawa powinna pozostać stolicą.

Tymczasowo jednak – nim podniesie się z gruzów najważniejsze gmachy i uruchomi urzędy – życie przenosi się do Łodzi. Pracę zaczynają wydawnictwa, redakcje, teatry. W mieście pozbawionym tradycji akademickich powstają szkoły wyższe: uniwersytet, filie Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i Szkoły Głównej Handlowej (ta druga zostanie przekształcona w Wyższą Szkołę Ekonomiczną, a w końcu włączona do Uniwersytetu Łódzkiego), politechnika, Państwowa Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych i Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna, w 1949 przeniesiona do Warszawy, którą zastąpiła jednak powołana rok wcześniej Państwowa Wyższa Szkoła Filmowa. W Łodzi powstał też najważniejszy w Polsce ośrodek filmowy.

Nic dziwnego, że właśnie tu ściągnęła także liczna grupa pisarzy. Przede wszystkim warszawskich. Nieustannie porównywali pięknie zachowaną Piotrkowską do przedwojennej Marszałkowskiej, leżącej teraz w gruzach. To przy tej ulicy, na przestrzeni odmierzonej odległością trzech przystanków tramwajowych, skupiało się całe nieprzemysłowe życie miasta leżącego nad rzeką, której nie ma – Łódka płynęła podziemnym korytem, podobnie jak Pełtew we Lwowie. Już przed wojną Zygmunt Nowakowski po półrocznym pobycie w Łodzi pisał, że „to jedyne na świecie miasto, do którego nikt nie przyjeżdża dla przyjemności”². Na pytanie o miejsce zamieszkania nie odpowiadało się po prostu „w Łodzi”, lecz „w mieście Łodzi”, choć nikt nie mówił, że mieszka „w mieście Krakowie” czy „w mieście Poznaniu”. Wszystko to sprawiało, że Łódź wydawała się pisarzom jedyna w swoim rodzaju.

W dawnym biurowcu Siemensa przy Piotrkowskiej 96 Jerzy Borejsza ulokował założoną przez siebie Spółdzielnię Wydawniczą „Czytelnik”. Mieściły się tam także redakcje czasopism – „Odrodzenia”, „Kuźnicy” oraz „Wsi”, podpisywano umowy, załatwiano pracę, mieszkania. Można też było otrzymać garnek, patelnię, żelazko i wszystko, co potrzebne w domu. Zatrudniona w Czytelniku Irena Szymańska, w przyszłości wydawczyni i tłumaczka, zapamiętała taką oto scenę: niska, siwa pani z włosami obciętymi na pazia z wyraźną irytacją zwraca się do woźnej: „Powiedziano mi, że mogę dostać jakieś kuchenne utensylia. Do kogo mam się zwrócić?”. A kiedy orientuje się, że kobieta nie ma pojęcia, z kim rozmawia, przedstawia się nieco wyniośle: „Nazywam się Maria Dąbrowska”³.

Dwie opuszczone w pośpiechu przez Niemców kamienice przy skrzyżowaniu ulic Kościuszki i biskupa Bandurskiego (tę drugą wkrótce przemianowano na Mickiewicza) zajęli Stanisław Jerzy Lec z Ważykiem⁴. Było w nich około trzydziestu mieszkań różnej wielkości – od kawalerek po czteropokojowe apartamenty. Czytelnik zorganizował tu Dom Literatów, a ZLP swoje biuro, przez pewien czas miał tu siedzibę także zarząd główny.

Krytyk literacki Ryszard Matuszewski wspominał: „Mieczysław Jastrun przestrzegał mnie, bym pilnował zarezerwowanego dla Ważyka dwupokojowego mieszkania. – Pilnuj – ostrzegał – bo będzie awantura . Kiedy pokazałem Ważuniowi zarezerwowane dla niego pomieszczenie, obruszył się: – Dlaczego tylko dwa pokoje? Lec i wy macie po trzy… Jastrun na to: – My mamy rodziny, ty jesteś sam. A Ważyk na to: – A kto ci powiedział, że się nie ożenię? I rzeczywiście, nie tylko, że natychmiast, zlustrowawszy stan zasiedlenia , zajął czteropokojowy lokal, który przeznaczyliśmy dla Mariana Piechala, ale niebawem poślubił młodą aktorkę z łódzkiego teatru, Marię Krawczykównę”⁵.

Kamienice, w których mieścił się Dom Literatów w Łodzi, przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych

fot. Ignacy Płażewski/Muzeum Miasta Łodzi/Wikipedia

Kamienicę zbudowano w latach trzydziestych dla pracowników administracji łódzkich fabryk. Miała pięć pięter i trzy klatki schodowe oraz zamykaną na klucz windę. W latach powojennych przewinęło się przez nią ponad sto osób. Według ustaleń Hanny Kirchner, której przypisy do dzienników Zofii Nałkowskiej stanowią niezrównane źródło wiedzy, w klatce od frontu mieszkali: na parterze Anatol Mikułko, Leon Pasternak z żoną Ryszardą Hanin i Jerzy Wyszomirski z żoną Anastazją Wieczorkowską. Pierwsze piętro zajmowali: Pola Gojawiczyńska z córką i Jan Kott z żoną, drugie – Zofia Nałkowska w najpiękniejszym, czteropokojowym mieszkaniu z ogromnymi oknami, oraz Irena Weisenberg, kierowniczka sekretariatu oddziału ZLP, z mężem i dziećmi. Na trzecim piętrze znajdowała się siedziba Związku oraz mieszkanie Kazimierza Korcellego, na czwartym mieszkał Seweryn Pollak z żoną Wandą Grodzieńską i córką Joanną oraz Adam Ważyk, w kawalerkach na piątym piętrze zaś poetka Mieczysława Buczkówna – wkrótce zostanie żoną sąsiada z innej klatki, Mieczysława Jastruna – oraz Lucyna Krzemieniecka.

W drugiej klatce – w prawo od podwórza – mieszkali Adolf Rudnicki (po nim Seweryna Szmaglewska z mężem), Stefan i Wanda Żółkiewscy (rozwiodą się w 1949 roku), Stanisław Dygat z żoną Władysławą Nawrocką, Jan Rojewski, Eleonora i Włodzimierz Słobodnikowie, Maria Jarochowska, która właśnie wróciła z Francji i zyskała ogólnopolską sławę, drukując w odcinkach w „Przekroju” powieść _Buraczane liście_, Stanisław Ryszard Dobrowolski, Władysław Broniewski oraz dozorca Wacław Orzechowski.

W trzeciej klatce ulokowali się Paweł Hertz, Stanisław Jerzy Lec, Artur Sandauer, Janusz Minkiewicz z żoną aktorką Jadwigą „Kropką” Gosławską, Zygmunt Kałużyński z żoną Julią Hartwig, Mieczysław Jastrun z długoletnią partnerką Krystyną Bilską, Jan Huszcza z rodziną, Kazimierz i Maria Brandysowie, Ryszard i Beata Matuszewscy, Jan Brzechwa z żoną Janiną i córką, Andrzej Nowicki z żoną Maryną, Jan Śpiewak, Anna Kamieńska (zostaną małżeństwem) oraz Stanisław Piętak. Część nazwisk znajduje się na tablicy pamiątkowej wmurowanej w ścianę kamienicy.

Zofia Nałkowska mieszkała z siostrą Hanną i Genowefą Goryszewską – zakochaną w pisarce gosposią, która z czasem została też jej osobistą sekretarką. Na temat ich relacji krążyły środowiskowe anegdoty. Iwaszkiewicz nazywał ją „wierną Genią”, a Słonimski – „właścicielką Nałkowskiej”. Były nierozłączne, pisarka traktowała ją jak członka rodziny, niekiedy zresztą uciążliwego. Genia towarzyszyła jej w spotkaniach autorskich, wyjazdach, motywowała ją do intensywnej pracy, karciła. Mimo że pochodząca z mazowieckiej wsi kobieta skończyła ledwie pięć klas szkoły podstawowej, po śmierci pisarki została zatrudniona w biurze zarządu głównego, gdzie przepracowała szesnaście lat, do przejścia na rentę. ZLP załatwił jej też niewielkie mieszkanie w Warszawie⁶. Równie malowniczą postacią „z ludu” był dozorca Wacław Orzechowski. „Orzechosiu (tak wszyscyśmy go nazywali) nigdy nie opuszczał obejścia. Terenem jego działania było podwórze, chodnik przed główną bramą, który często zamiatał, kotłownia, gdzie palił, i sypialnia w piwnicy. Tak jest, właśnie w piwnicy. Bo Orzechosiu nie sypiał w domu, na parterze. Miał łóżko (zwykłe wyrko) tuż przy kotłowni i tam najlepiej mu się wypoczywało. Gdy dzień był ciepły i wszystkie prace porządkowe miał już za sobą, siadał na ławeczce pod ścianą i rozmawiał z dziećmi literatów albo sarkał, jeśli zachowywały się nazbyt hałaśliwie” – wspominał Jan Koprowski⁷. Pisarz zajął mieszkanie po Arturze Sandauerze, przejmując „w spadku” dwie książki: Stary Testament po hebrajsku i _Czarodziejską górę_ po niemiecku. Dozorca miał własny pogląd na literaturę i jej twórców, choć – jak pani Lola – nie przeczytał żadnej z ich książek. Uważał, że im gorszy literat, tym wyżej mieszka. Najlepsi zatem byli ci z parteru i pierwszego piętra. „Przez czas jakiś mieszkałem na pierwszym piętrze. Wtedy Orzechosiu odnosił się do mnie z szacunkiem, zachowywał ów dystans, jaki przystoi wobec osób na świeczniku – słowem, dawał mi do zrozumienia, że jestem kimś i że on o tym bardzo dobrze wie. Kiedy jednak zamieniliśmy z kolegą mieszkania i przeniosłem się na czwarte piętro, Orzechosiu począł przyglądać mi się z niedowierzaniem. Myślał sobie zapewne: kiedyś to był dobry literat, ale teraz widać się popsuł” – pisał Jan Koprowski po śmierci dozorcy na początku lat sześćdziesiątych⁸.

Orzechowski w swojej kotłowni chętnie sączył wódkę. Czasem Władysław Broniewski posyłał go po ćwiartkę lub pół litra, a następnie wypijali ją wspólnie. Dozorca dobrze wspominał też Polę Gojawiczyńską, która do alkoholu podawała świetną zakąskę.

Jan Kott z kamienicy zapamiętał młode kobiety, „które przechodziły czasem w środku nocy z mieszkania do mieszkania i którym potem urągliwa i zazdrosna stabilność nadała nazwę mandolinistek”⁹. Adolf Rudnicki precyzował, że chodzi o „grupę dziewcząt w wieku 19–23 lat, przeważnie studentek humanistyki admirujących pisarzy”¹⁰. Jedną z nich była muza środowiska literatów Hanna Kirst, znana lepiej dzięki nazwisku przyszłego męża Wiktora Golde. Będzie w przyszłości wielką miłością Marka Hłaski.

Intensywne życie towarzyskie prowadzono również w niedalekim Klubie Pickwicka przy ulicy Traugutta. Odbywały się tam także prelekcje. Jedną z nich wspominał po latach Wiktor Woroszylski: „Wykład przeistoczył się w ogólną pogawędkę – panny paplały trzy po trzy – po jakimś osobliwszym głupstwie wygłoszonym przez jedną z nich krytyk wrzasnął: – Ależ, dziewico!, na co ta obraziła się: Nie jestem dziewicą!”¹¹.

Maria Dąbrowska, która odwiedziła to miejsce kilkakrotnie podczas pobytów w Łodzi, zwróciła uwagę na dobrą kuchnię, jednak była wyraźnie zgorszona, że po godzinie dwudziestej drugiej ta kawiarnia literacka, reklamowana na łamach „Kuźnicy”, stawała się, jak to określiła, zwyczajnym burdelem, gdzie ludzie łajdaczą się za pieniądze, a studentki polonistyki zaznają wtajemniczenia ideowego w ramionach koryfeuszy literatury socjalistycznej. Studentkami polonistyki nowo utworzonego Uniwersytetu Łódzkiego były wówczas między innymi Maria Żmigrodzka, Hanna Kulągowska, Krystyna Nastulanka, Anna Pogonowska, Alina Nofer i Mieczysława Buczkówna.

Łódzkiemu oddziałowi ZLP przewodniczyli kolejno Adolf Rudnicki, Seweryn Pollak i Jan Brzechwa. Rola Związku w życiu literackim miasta była jednak niewielka. Pomiędzy członkami ZLP, mieszkańcami tej samej kamienicy, publikującymi w tych samych tytułach co rusz wybuchały spory przed sądem koleżeńskim, niemożliwe dziś do prześledzenia (na przykład Marian Piechal skierował przeciwko Janowi Kottowi skargę o zniesławienie). Przez wiele miesięcy Brzechwa, wykorzystując Związek Literatów oraz swoje wpływy jako radca prawny Czytelnika, toczył prywatną wojnę przeciwko Eugeniuszowi Kuthanowi, wydawcy, któremu w czasie okupacji sprzedał prawa do kilkunastu utworów. Kuthan po wojnie wznowił działalność i zaczął publikować książki Brzechwy, który jednak uznał, że ten płaci mu za mało i w państwowym Czytelniku zarobiłby więcej. Kuthan traktował zakupione dzieła jak swoją własność i zbywał milczeniem żądania wyrównania honorariów, nie dopuszczał także do korekt ani żadnego wpływu autora na oprawę graficzną książek. „Wyzyskując w dalszym ciągu łatwowierność i niedoświadczenie pisarzy, stwarza Kuthan dogodne dla siebie, chociaż niezbyt godziwe, warunki konkurencji z innymi wydawcami, gardzącymi metodami tego rodzaju” – pisał Brzechwa¹².

Problem dotyczył bowiem nie tylko jego, lecz także innych autorów: Jerzego Mieczysława Rytarda, Stanisławy Kuszelewskiej, córki i spadkobierczyni praw Artura Oppmana „Or-Ota”, Władysława Rymkiewicza, Jana Marcina Szancera czy Zofii Petersowej. W prasie, przede wszystkim w „Kuźnicy”, głos zabrali Szancer i Janusz Minkiewicz, w spór zaangażował się również łódzki oddział ZLP. Kuthan nie pozostał dłużny (choć jego listu gazety nie opublikowały), rozsyłając do redakcji i instytucji pisma, w których bronił swoich racji. Sprawa oparła się aż o Ministerstwo Kultury i Sztuki, które poleciło stronom zaniechanie publicznych wystąpień. W lipcu 1947 roku w „Kuźnicy” ukazało się oświadczenie łódzkiego oddziału ZLP wydane w porozumieniu z zarządem głównym, z którego wynikało, że „wszelkie zatargi, jakie istniały między wydawnictwem Eugeniusza Kuthana a członkami związku, zostały ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych osób całkowicie zlikwidowane, a wszelkie pretensje zaspokojone”¹³. Niedługo zresztą wszystkie prywatne wydawnictwa, w tym tak zasłużone, jak Gebethnera i Wolffa czy Mortkowicza, zlikwidowano i także ten obszar poddano całkowitej kontroli państwa.

Stefania Grodzieńska i Jan Brzechwa (z prawej) na pochodzie pierwszomajowym na Piotrkowskiej w Łodzi, 1947

fot. Archiwum Stefanii Grodzieńskiej/East News

Pod koniec października 1946 roku w Łodzi odbył się II zjazd delegatów Związku. W referatach utyskiwano, że organizacja jest pozbawiona znaczenia, martwa i nie wywiera wpływu na działalność kulturalną państwa. Poza Związkiem prowadzona jest także polityka wydawnicza, umowy z autorami również nie są zatwierdzane, a nawet konsultowane ze Związkiem. Zarząd nie może się doprosić w ministerstwie o zniżki na przejazdy komunikacją publiczną, ulgi podatkowe, a zasiłki wypłacane pisarzom, którzy z różnych względów nie są w stanie podjąć innej działalności zarobkowej, wynoszą po trzy tysiące złotych miesięcznie (co wówczas rzeczywiście było kwotą z trudem wystarczającą na nędzną egzystencję). Ale zjazd miał raczej wymiar polityczny niż literacki. Leon Kruczkowski, wówczas wiceminister kultury i sztuki, zagajając obrady, stwierdził, że „pisarz – chce czy nie chce – jest człowiekiem politycznym”¹⁴. A Stefan Żółkiewski powiedział to wprost: „Moralność pisarza wymaga dziś jasnej deklaracji politycznej – nie tylko w życiu – ale i w literaturze. Jasnego opowiedzenia się za lub przeciw postępowi w Polsce, za czy przeciw Obozowi Wielkiej Reformy”¹⁵. Polemizując z nim, Maria Dąbrowska przekonywała, że procesu twórczego, który jest zawsze indywidualnym wysiłkiem jednostki, skanalizować się nie da, a pisarz musi być apolityczny, jeśli chce zachować czyste sumienie. Jej zdaniem o samym procesie twórczym Żółkiewski niewielkie ma zresztą pojęcie, bowiem, choć należy do Związku Literatów, właściwie nie jest pisarzem¹⁶. Kim więc jest? „Jest nowym na naszym terenie typem publicysty z pogranicza literatury i polityki, który chce być przewodnikiem pisarzy i wskazywać im drogę, lecz tej roli nie może wypełnić z powodu właśnie zbyt luźnego praktycznego kontaktu ze sztuką” – analizował Stefan Kisielewski na łamach „Tygodnika Powszechnego”¹⁷.

Prezesem Związku na łódzkim zjeździe został Kazimierz Czachowski z Krakowa, publicysta i krytyk (autor między innymi prac o Janie Kasprowiczu i Wacławie Sieroszewskim), który po ogłoszeniu wyników „wyglądał jak Miltiades po bitwie pod Maratonem. Był wyczerpany i szczęśliwy”¹⁸. Wygrał zresztą walkowerem, bo dotychczasowy prezes Jarosław Iwaszkiewicz do Łodzi nie przyjechał. Na wiceprezesów wybrano poetę Jerzego Zagórskiego (współzałożyciela przedwojennej grupy Żagary, zaprzyjaźnionego z Jerzym Turowiczem) oraz Żółkiewskiego. Taki skład zarządu był kompromisem zawartym pomiędzy środowiskami literackimi Warszawy i Krakowa („czerwona” Łódź miała mniej głosów), a poza tym, jak twierdził Kisielewski, „lepiej mieć Żółkiewskiego w zarządzie niż w opozycji”¹⁹.

Znaczenie Stefana Żółkiewskiego w polityce literackiej i samym Związku wynikało w tamtych latach ze sprawowania przez niego funkcji redaktora naczelnego wydawanej w Łodzi „Kuźnicy”.

Pierwszy numer miesięcznika (potem przekształconego w tygodnik) ukazał się w czerwcu 1945 roku. W przeciwieństwie do „Odrodzenia” – które skupiało pisarzy o różnych poglądach politycznych i estetycznych, akceptujących rzecz jasna powojenne zmiany w Polsce – „Kuźnica” miała po prostu wyrażać ideologię komunistów z Polskiej Partii Robotniczej. Programowe oświadczenie wydrukowane w pierwszym numerze nie pozostawiało w tym względzie żadnej wątpliwości: „Zespół nasz reprezentuje to skrzydło współtwórców kultury polskiej, a więc i przyszłości narodu, którego postawę określa radykalizm postępowej myśli polskiej. Wyrastamy z tej samej gleby, z której przed 150 laty powstało oświecenie i jakobinizm polski: Kołłątaja i Staszica, Jezierskiego i Jasińskiego” – czytamy. I dalej: „Nie mamy zamiaru ani ogarniać wszystkich, bez różnicy poglądów, ani głosić na naszych łamach amnestię wszelkiemu niezdecydowaniu, ukrytemu czy jawnemu wstecznictwu, ani też na cal ustępować wobec cieniów przeszłości”²⁰. W komitecie redakcyjnym pisma znaleźli się Zofia Nałkowska, Stanisław Ryszard Dobrowolski, Mieczysław Jastrun, Jan Kott, Adolf Rudnicki i Stefan Żółkiewski. Potem do zespołu dołączą Kazimierz Brandys, Stanisław Dygat, Paweł Hertz, Ryszard Matuszewski, Seweryn Pollak, Adolf Sowiński, Adam Ważyk i Juliusz Żuławski. Tytuł, nawiązujący do Kuźnicy Kołłątajowskiej, grupy działaczy politycznych skupionych wokół Hugona Kołłątaja w latach Sejmu Czteroletniego, wymyślił Jastrun²¹.

„Kuźnica” drukowała pierwsze fragmenty _Medalionów_ Nałkowskiej, _Kwiaty polskie_ Tuwima, opowiadania bardzo wówczas cenionego Adolfa Rudnickiego czy wiersze Broniewskiego, a także przekłady „postępowych” pisarzy zachodnich (na przykład Louisa Aragona). Ale prawdziwą temperaturę pismu nadawała publicystyka, a ściśle mówiąc, pełne pasji ataki na przeciwników politycznych: Polskie Stronnictwo Ludowe i jego prasę (na przykład miesięcznik „Warszawa”, z którym związani byli między innymi Maria Dąbrowska i Jan Nepomucen Miller), a przede wszystkim katolików z krakowskiego „Tygodnika Powszechnego”. W szarżach tych celowali Adam Ważyk, Jan Kott (choć niewierzący, przed wojną związał się z katolickim pismem „Verbum” i środowiskiem Lasek, przez pewien czas był w nowicjacie dominikanów we Francji) oraz Paweł Hertz, przedwojenny liberał. Ataki były o tyle bezwzględne, że „Tygodnik”, ograniczany przez cenzurę, nie mógł się bronić. Kiedy Stefan Kisielewski w liście do Hertza zarzucił mu, że nie bierze pod uwagę tego czynnika, Hertz zrezygnował z pisania o „Tygodniku”.

Jednak mimo całej waleczności i słusznej, zdawałoby się, linii, łódzki tygodnik wkrótce stał się solą w oku rządzącym Polską komunistom, uważającym się za spadkobierców Komunistycznej Partii Polski. „Kuźnica” nigdy nie była reprezentatywna dla całego establishmentu władzy – nie drukowano na przykład Leona Kruczkowskiego, Jerzego Putramenta (rzecz jasna poza ich wystąpieniami na przykład na zjazdach delegatów) czy Wandy Wasilewskiej. Z biegiem czasu znaczna część członków KC dopatrywała się w grupie „Kuźnicy” politycznych sprzymierzeńców odsuwanego od władzy Władysława Gomułki czy Władysława Bieńkowskiego. Podejrzani stali się wszyscy, którzy spędzili okupację w Polsce, a nie w ZSRR. W tle pojawił się bardzo poważny zarzut „odchylenia prawicowego”. Kott usłyszał go w 1949 roku w jednym z gabinetów Komitetu Centralnego pod portretami Lenina, Stalina i Bieruta. Zwolniono go wprawdzie z „Kuźnicy”, ale trudno uznać, by został poddany represjom. Ponieważ miał doktorat z romanistyki, powierzono mu katedrę na Uniwersytecie Wrocławskim, utworzoną specjalnie dla niego.

W tym samym gabinecie i mniej więcej w tym samym czasie Stefanowi Żółkiewskiemu oznajmiono, że przestaje być naczelnym „Kuźnicy”. Swemu zespołowi wiadomość tę przekazał w mieszkaniu Adama Ważyka przy Bandurskiego z ładnym widokiem na kasztany. Użył określenia, że „jego czas minął”, a na jego miejsce partia przewidziała innego redaktora, na co zespół, złożony przecież z członków partii, powinien się zgodzić. Nowym naczelnym został Paweł Hoffman, przedwojenny KPP-owiec. Do Łodzi przyjechał wprost z Komitetu Centralnego. Tak pisał o nim Kott: „Od wczesnych godzin rannych, jeszcze zanim sprzątaczki przyszły do redakcji, siedział przy swoim biurku i tępił w każdym z artykułów najdrobniejsze odchylenia od partii i socjalizmu. W Łodzi do późnej nocy grywał u siebie tokaty Bacha na skrzypcach”²².

Wkrótce redakcję przeniesiono do Warszawy na ulicę Wiejską. 26 marca 1950 roku ukazał się dwieście trzydziesty szósty, ostatni numer pisma. Tydzień później czytelnicy zobaczyli w kioskach całkiem nowy tytuł – „Nową Kulturę”, powstałą z połączenia „Kuźnicy” i „Odrodzenia”. Redaktorem naczelnym pozostał Paweł Hoffman.

„Wyrój z Łodzi zaczął się dość nagle. »Kuźnica« dała sygnał środowisku pisarskiemu. Ale wkrótce rozpoczął się również exodus naukowców i młodej kadry. Warszawa odżywała, upominała się o normalne prawa stolicy nie tylko z imienia, ale i żarłocznie – w duchu nadciągającej epoki – centralizowała instytucje i ludzi” – wspominał Tadeusz Drewnowski, wówczas początkujący krytyk²³.

Mieszkania kuźniczan na Bandurskiego zajęli inni pisarze, ale zostało ich już niewielu. Na przełomie 1949 i 1950 roku niemal cała literacka Łódź w ślad za instytucjami wyjechała do Warszawy.PRZYDZIAŁY W STOLICY

Schody ruchome łączące oddaną właśnie do użytku Trasę W-Z z położonym dwanaście metrów wyżej placem Zamkowym cieszyły się niebywałym powodzeniem. W dniu uroczystego otwarcia arterii, 22 lipca 1949 roku, ustawiały się do nich długie kolejki chętnych. Pierwszym pasażerem, który wjechał na górę, był prezydent Bolesław Bierut. Jako jedyny z dostojników tłumnie obecnych podczas uroczystości miał jasny garnitur, tego dnia obchodził też imieniny. W ciągu godziny schody mogły przewieźć dwadzieścia tysięcy osób, po dziesięć w każdą stronę.

Górna platforma schodów znajduje się w hallu wewnątrz kamienicy Johna (od nazwiska dawnego właściciela, adwokata, który na początku XX wieku dokonał jej przebudowy). Kamienicę, zniszczoną w 1944 roku, rozebrano w związku z budową trasy, a następnie pieczołowicie odbudowano, odtwarzając fronton na podstawie obrazu Canaletta. Wreszcie, żeby górna platforma schodów i maszynownia w ogóle się tam zmieściły, przedłużono ją o osiemdziesiąt centymetrów i obniżono o jedną kondygnację.

„Odznacza się wielką urodą: rokokową fasadę z ładnie osadzonymi balkonami i strojną attykę nadał jej znany architekt Fontana. Wypalona jej fasada została zresztą z nakładem ogromnych sił zachowana w autentycznej postaci” – pisała Hanna Eychhorn-Szwankowska w tygodniku „Stolica”¹. „Gzymsy, wykusze, wsporniki, płaskorzeźby zdobiące fasady zabytkowych domów Johna, Prażmowskich i innych, świadczące o kulturze minionych stuleci, zostały przywrócone niemal do stanu pierwotnego” – zachwycał się Lesław Bartelski, w przyszłości prezes warszawskiego oddziału ZLP². To właśnie tę kamienicę, połączoną z sąsiednią kamienicą Prażmowskich, Zarząd Miejski Warszawy przeznaczył na siedzibę Związku Literatów Polskich.

_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._Polecamy także:

Aleksandra Szarłat

SPAT_i_F_. Upajający pozór wolności_

Barwna historia polskiego kina, teatru, estrady i literatury

Przez kilka powojennych dekad Klub Aktora Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatru i Filmu był towarzyskim, kulturalnym i informacyjnym centrum stolicy. O przekroczeniu progu SPATiF-u marzyli wszyscy: pisarze i tajniacy, członkowie KC i opozycjoniści, sportowcy, waluciarze i dziewczyny szukające szczęścia lub zarobku. Znajdujący się w samym sercu Warszawy klub, nieustannie inwigilowany przez bezpiekę, pozostawał wyspą wolności aż do stanu wojennego. Sam lokal działa do dziś, ale zmieniły się klimat i obyczaje. Po dawnym SPATiF-ie zostały jedynie legenda i mnóstwo anegdot z czasów, gdy za zamkniętymi drzwiami, skrywającymi nie zawsze piękne tajemnice, toczyło się intensywne życie.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: