- W empik go
Alcon Blue - ebook
Alcon Blue - ebook
Jak zachować się w obliczu apokalipsy? Rzucić się w nerwowe poszukiwania substytutów normalności czy ze spokojem obserwować piękno gasnącego świata?
Obudziła się w obcym miejscu, z raną głowy, bez pamięci ostatnich zdarzeń. Przyjmując pomoc przypadkowych ludzi, stała się od nich zależna. Ze strzępków informacji wnioskuje, że świat czeka nieuchronna zagłada, a większość ludzi uciekła na platformę Utopia, zawieszoną pomiędzy Ziemią a Marsem. Czy sama również próbowała się tam dostać? I dlaczego ludzie, którzy wzięli ją pod opiekę, tkwią tu niewzruszenie?
Intrygująca wizja postapo, dla miłośników prozy Dmitry'a Glukhovsky'ego.
Danuta Paszkowska (ur. 1987) - absolwentka anglistyki oraz studiów podyplomowych z zakresu przekładu literackiego z języka angielskiego. Żona, matka i pracowniczka HR, która realizuje swoją pasję do literatury poprzez własną twórczość. Miłośniczka sci-fi oraz fantasy, Tolkiena oraz Terry’ego Pratchetta. Zainspirowana światem owadów oraz scenariuszami przyszłości, w 2023 r. ukończyła swoją pierwszą powieść „Alcon Blue”.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-7518-8 |
Rozmiar pliku: | 251 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tego dnia lało jak z cebra. Jednak nie przesiąkałam deszczem, bo niebo jakby wciągało mnie w górę, centymetr po centymetrze. Czułam, jak moje ja odnajdywało swoje miejsce. Wreszcie.
Nagle ktoś zaczął do mnie mówić. Powoli obudziłam się z pięknej wizji kropelkowych diamencików, unoszących mnie ponad ten świat. Wzrok wracał, a w głowie zaczynało coraz głośniej szumieć. Ten stan nie był już jednak tak przyjemny jak ten poprzedni. Poczułam ostry, przenikający ból w okolicy skroni. Ciepła krew spłynęła mi po policzku. Wzięłam głęboki wdech, płuca oddały go jednak z powrotem, by po chwili znów wołać o więcej.
Nieznajomy głos nie ucichł, nadal starał się do mnie dotrzeć. Kiedy już wszystkie zmysły zasygnalizowały, że nie jest ze mną najlepiej, przyjrzałam się bliżej mężczyźnie. Brodę miał czarną i długą, ale zadbaną, jakby dopiero co wyszedł od barbera. Kropelki deszczu, które zatrzymywały się na niej, niedługo później opadały. Przez chwilę zastanawiałam się nad spływającą po moim policzku krwią, ciepłą i lepką, której woń budziła niepokój. Szybko jednak porzuciłam dalsze studium tego zjawiska.
Mężczyzna nadal poruszał ustami. Odruchowo wyciągnęłam dłoń w jego kierunku. Pomógł mi usiąść i oprzeć się o ścianę. Jego głos był niski i mocny, jednak miał też w sobie coś kojącego.
– Spokojnie, pomogę̨ ci – zaczął łagodnie. – Mam na imię Mike. Jesteś tu sama?
– Nie… Nie wiem…
Nie do końca rozumiałam, dlaczego jestem właśnie w tym miejscu, w dodatku ranna. Nie było tam nikogo poza nami. Większość regałów była poprzewracana i pusta, na podłodze leżały też kartki, pudełka oraz potłuczone szkło – wszystko zniszczone. Ja sama miałam na sobie ubranie, ale nic więcej. Żadnego sprzętu czy bagażu.
Poczułam się niepewnie. Podciągnęłam kolana do siebie i spojrzałam Mike’owi w oczy. Tym razem zapytał nieco ciszej:
– Jak masz na imię̨?
– Ja? – Kolejne pytanie wydawało mi się jeszcze trudniejsze. – Naprawdę nie wiem…
Cholera, coś tu nie gra – pomyślałam. Rana na głowie była głęboka. Ból stawał się nie do wytrzymania. Czy sama sobie to zrobiłam? Pomyślałam, że zaraz zwymiotuję…
– Spokojnie. Opatrzymy to najpierw. – Uśmiechnął się słabo i sięgnął do plecaka.
Mike zdezynfekował rozcięcie, zabandażował zranienie i pomógł mi wstać. Coś mi podpowiadało, ze nie jestem z tych stron. Choć nie byłam pewna, czy słusznie, postanowiłam zaufać nieznajomemu.
– Mieszkam niedaleko, z żoną i przyjacielem. Chciałabyś się u nas zatrzymać?
Spojrzałam mu w oczy. Mogłabym przysiąc, że zabłysnęły przysiąc, że zabłysnęły nieziemsko jasnym światłem. Musiałabym być równie nieziemsko stuknięta, żeby mu odmówić.
– W porządku – zgodziłam się, bo i nie miałam wyjścia.
Potrzebowałam odpoczynku. Poza tym byłam głodna, bardzo głodna.
– Miałaś coś ze sobą? Jakiś plecak? – zapytał.
– Chyba nie… – Rozejrzałam się. – Nie, nie sądzę.
– Ok. – Skrzywił się, jakby moja odpowiedź go nie zadowoliła. – W takim razie na trzy…
Wstałam, ale przez chwilę Mike musiał mnie jeszcze podtrzymywać. Potem było już tylko lepiej; szliśmy długim korytarzem, omijając stojące gdzieniegdzie puste łóżka. Zeszliśmy po schodach i zobaczyłam nazwę budynku na bocznej ścianie, tuż przed wyjściem.
Miejski Szpital Nadziei – podobała mi się, ale nie pasowała do obecnego stanu tego miejsca. Mike otworzył szklane drzwi, które nie podzieliły jeszcze losów wyposażenia.
Nagle moje oczy musiały przyzwyczaić się do światła słonecznego. Mój towarzysz miał ze sobą okulary, które od razu wylądowały na mojej głowie.
Szliśmy, robiąc krótkie przystanki, ponieważ kręciło mi się w głowie. Mike nie chciał mnie też pospieszać. Dookoła było sporo uschniętych drzew, piach pod stopami delikatnie trzeszczał, a słońce paliło tak mocno, jakby chciało już się wypalić i zgasnąć, zmęczone istnieniem. Powietrze wręcz parzyło, a choć wiatr przybierał na sile, to nie przynosiło to żadnej ulgi. Nie widziałam po drodze nikogo – nawet zwierząt, nie licząc kilku głośnych mew.
Co gorsza, nawet nie wiedziałam, gdzie jestem. Cóż, wtedy nie miałam jeszcze o niczym pojęcia. Zastanawiał mnie niemal całkowity brak roślinności. Inaczej wyobrażałam sobie tę część wybrzeża – widziałabym tu raczej liczne wysokie zielone drzewa i bujne trawy.
Ostrożnie stawiałam kroki. Mike rozglądał się uważnie.
Powoli zbliżaliśmy się do niewielkiego domku. Z daleka zauważyłam, że w sąsiedztwie stoją jeszcze takie dwa, ale tylko ten zdawał się zamieszkały. Wyglądał zaskakująco dobrze, pozostałe odpychały obdrapanymi ścianami i powybijanymi oknami. Szybko zrozumiałam, że nie ma tu zbyt wielu ludzi.
Obok budynku stał ciemnobordowy samochód, też zadbany. Jego przód przykrywała zielona płachta.
Gdy siedząca na schodkach kobieta nas ujrzała, od razu chwyciła za broń.
– Stój, bo strzelam!
– Katia, to ja! – krzyknął Mike.
– Co się stało? – zapytała, patrząc na mnie podejrzliwie.
Ciemne włosy miała zaplecione w gruby, długi warkocz. Wzrostem jednak znacząco odbiegała od męża; była drobna, ale głos miała donośny.
– Nie wiem, znalazłem ją oszołomioną w ambulatorium. Wygląda na to, że straciła pamięć.
– Lo… ra. Tak mam na imię. Lora.
Katia opuściła broń. Byliśmy już dostatecznie blisko, aby zorientowała się, że nie stanowię zagrożenia.
– Chodź do środka… Lora – skwitowała.
Broń oddała Mike’owi, a mnie objęła i zaprowadziła na górę po drewnianych, skrzypiących schodach. Weszłyśmy do jednego z kilku otwartych pokoi. W pomieszczeniu znajdowały się duża szafa, łóżko oraz fotel bujany. Widziałam już taki kiedyś, ale nie pamiętałam gdzie. Tamten był też nieco mniejszy.
– Odpocznij – powiedziała Katia. – Zmienię ci opatrunek i zaraz przyniosę coś do picia.
Kolejna troskliwa osoba zajęła się mną – a nawet się nie znałyśmy! To było… bardzo miłe doświadczenie.
Gdy zostałam sama, przez uchylone okno usłyszałam, jak do Mike’a dołącza inny mężczyzna. Wyjrzałam ukradkiem. Nieznajomy zauważył zamyślonego Mike’a, podszedł do niego powoli i spojrzał na ubrudzone krwią ręce. W pierwszej chwili przestraszył się, że to z Katią jest źle.
– Znalazłem dziewczynę w ambulatorium. Nie pamięta, co się z nią stało ani skąd się tam wzięła. No i ranna.
– Jest w środku?
– Tak, Katia się nią zajęła. Dobrze, że nie zatrzymało nas wojsko, bo od razu wysłaliby ją na Utopię. Wiesz, nie miała ze sobą żadnego plecaka, nic. Czego ona tam szukała, w dodatku całkiem sama?
Ich głosy dobiegały do mnie jak spod wody. Znów zaczęło mi szumieć w głowie. Postanowiłam odpocząć. Zauważyłam jeszcze, że Katia wyszła na zewnątrz. Podlała samotnie rosnący krzak, który wyglądał na wysuszony, obumarły. Później okazał się jej ulubioną różą, o którą wciąż dbała, choć roślina już nie zamierzała wracać do życia.
– Chłopcy, pozwólmy jej pospać. Jutro musimy się dowiedzieć, skąd się tu wzięła i dlaczego. Jeśli to napaść, prędzej czy później trzeba będzie zawiadomić wojsko. Nie możemy ponownie dopuścić do tego, co już się działo.
Miałam mętlik w głowie. Dlaczego ktoś chciałby mnie skrzywdzić? Katia zasugerowała jednak, że to była napaść. Jeśli zostałam zaatakowana, dlaczego nie mogłam sobie tego przypomnieć? Czy było to wynikiem urazu głowy?
Nagle ktoś zapukał, a drzwi się otworzyły. Katia wręczyła mi czyste ubrania. Poprosiła, żebym skorzystała z łazienki na piętrze, gdzie przygotowała dla mnie gorącą kąpiel, a potem przebrała się i postarała zasnąć.
– Nie będziemy ci przeszkadzać – powiedziała, wychodząc.
***
Nie mogłam spać, co poskutkowało potwornym zmęczeniem. Mimo to wstałam jako pierwsza. Dzięki temu miałam czas, aby rozejrzeć się po domu. Ponowne skrzypienie schodów wywołało we mnie pozytywne odczucia. Było tu schludnie i czysto, a wszystko zdawało się znajdować na swoim miejscu. Pomyślałam, że to zapewne zasługa Katii.
Na beżowej kanapie w salonie leżały książki i dwa koce. Fotel bujany stał w rogu, przykryty kolejnym kocem. Ściany pokrywały liczne obrazy. Na jednym z nich, który podobał mi się najbardziej, przedstawiono wschód słońca.
Na dole znajdował się też – też oprócz kuchni i salonu – malutki pokoik, w którym niemal wszystko zachęcało do zamieszkania. Przez okna było też widać drzewa, a nie jeden ze smutnych, poobijanych sąsiednich domów. Równo ułożona kołdra i poduszka, czysty dywanik na deskach i odwrócona do góry dnem szklanka na stoliku obok fotela zdradzały, że nikt tu obecnie nie zamieszkiwał.
Zwiedziłam prawie cały parter, gdy z kuchni dobiegło mnie ciche nawoływanie:
– Chodź, robię kakao, zdążymy wypić, zanim starzy wstaną.
Ostrożnie weszłam do środka. Przy blacie stał młody mężczyzna, na moje oko trzydziestoparoletni. Jego jasnobrązowe włosy niechlujnie opadały na uszy, oczy miał równie roześmiane co usta. To był on, wczorajszy nieznajomy. Odwzajemniłam uśmiech.
– Cześć, jestem Lora i…
– Tak, wiem, wiem, koleżanko. Ja jestem Stan, mieszkam tu ze starszymi, to znaczy z Katią i Mikiem, ale nie jestem ich synem. Znamy się od kilku lat, mi też kiedyś pomogli i jakoś zostałem. To napijemy się kakao, co? Katia twierdzi, że piję go za dużo, ale nie można chyba przesadzić z takim rarytasem. Siadaj, już nalewam.
Wykorzystałam sekundę ciszy i szybko zapytałam:
– Pomogli ci?
– Cóż, to w skrócie… – Uśmiech ani na chwilę nie zniknął z jego twarzy. – Moi super bogaci starzy odlecieli na Utopię jako jedni z pierwszych, a ja pomachałem im na pożegnanie. Dołączyłem do grupy studentów, którzy wszystkie środki, które pozostawili im ich równie super bogaci rodzice tchórze, przeznaczyli na badania. Szukaliśmy odpowiedzi, jak uratować naszą gasnącą planetę. Zapytasz, jak zniosłem rozstanie z rodzicami? Odpowiem od razu: bosko. Gdy nasza grupa się wykruszyła, czytaj: większość się poddała i dołączyła do marsjańskiej szarańczy, spotkałem Mike’a. Ja wtedy mieszkałem już całkiem sam, a Utopia nie jest miejscem dla mnie. No! To już mniej więcej wszystko wiesz. I tak sobie tu żyjemy już ładnych parę lat w oczekiwaniu na koniec wszystkiego.
Mruknęłam, że rozumiem. W ciszy dopiliśmy kakao. Nie trwało to jednak długo, bo Stan zadał mi to niewygodne pytanie, na które nie miałam jeszcze lepszej odpowiedzi niż:
– Nie wiem. Nie pamiętam.
– Ok. Może jeszcze sobie przypomnisz. – Położył mi rękę na ramieniu a ja poczułam, że pieką mnie policzki. Pomyślałam, że to nie jest dobry znak.
Na szczęście miałam jeszcze jedno nurtujące mnie pytanie:
– Utopia. Co to za planeta?
– O matko, serio?! Planeta?! – Wybuchnął śmiechem.
Na całe moje szczęście do kuchni weszli gospodarze. Katia oparła się o futrynę i pokiwała na Stana palcem. Zaśmiali się wszyscy, ja dołączyłam, choć nie do końca rozumiałam sytuację. Najwyraźniej to był mój nowy i zarazem niekontrolowany odruch obronny.
Zaczęli przygotowywać śniadanie, a ja słuchałam, jak żartują, szturchając się nawzajem. Całkiem dobrze się bawili.
Zapragnęłam jak najszybciej rozejrzeć się po okolicy. Chciałam poprosić Stana, by pokazał mi ciekawsze miejsca. Jednak zanim miałam okazję ponownie z nim porozmawiać, Katia przysiadła się do mnie.
– Wiesz, zastanawiałam się, jak ci pomóc… Nic nie pamiętasz pewnie przez ten uraz.
– Katia jest lekarzem – rzucił Stan.
– Anestezjologiem – dodał Mike.
– Ja naprawdę nie wiem, jak się tam znalazłam. – Poczułam, że muszę szybko znaleźć choć cień wyjaśnień. Katia zdecydowanie nie zamierzała odpuszczać. – Szukałam chyba leków przeciwbólowych, opatrunku… Ale nie wiem, kiedy i jak zostałam zraniona. I przez co.
– Prędzej kto – wtrącił Stan.
– Kto? – zapytałam.
– Powiedziałaś „co”. Podejrzewam, że mogłaś trafić na kogoś niezbyt przyjaznego. Może nawet cię okradł, co tłumaczyłoby brak plecaka. Stawiam na przejezdnego, z którym podróżowałaś, bo chciałaś się tu dostać ze względu na lot. Pewnie już jest w drodze na Utopię z twoimi fantami, bo podał się jako jedyny pasażer zgłoszony do lotu.
Zapadła cisza. Mike lekko pokiwał głową, po czym skwitował:
– To ma sens.
Rozmowa ucięła się sama. Na szczęście.
– To jest bardzo dobre – powiedziałam, biorąc kolejny łyk ciepłego napoju. Kakao było zaskakująco pyszne.
– Najlepsze – powiedział Stan. – Tego nawet sztuczna inteligencja nie podrobi.
– Co masz na myśli? – zapytałam, zaciekawiona jego słowami.
– Nic nie przebije moich proporcji, tak zwane „na oko”! – Zaśmiał się.
– To prawda. Z kolei najlepszą kawę zaparzy ci Mike – dodała Katia.
– Każde z nas ma swoje super moce. – Mike wskazał na obraz wiszący tuż nad lodówką.
– Daj spokój – Katia się uśmiechnęła – daleko mi do mistrza.
– Powtórzę, tego nawet sztuczna inteligencja nie podrobi – podsumował Stan i obdarował ją szerokim uśmiechem.
– Tu się zgodzę, brak perfekcji to właśnie perfekcyjne piękno. Żadna AI nie stworzy obrazu ze śladem emocji. Nigdy nie kupiłbym sztucznie wygenerowanego obrazu. Nie niesie ze sobą czasu i zaangażowania, żadnych wartości.
– Och, nie wiedziałam, że z ciebie taki krytyk sztuki! – Katia parsknęła.
To był dobry poranek. Nie musiałam też prosić Stana o pokazanie mi okolicy, bo sam zaproponował krótką wędrówkę, pod pretekstem pooddychania świeżym powietrzem. Po drodze potknęłam się chyba milion razy, co tylko rozbawiło mojego przewodnika. Suche korzenie wystawały tu i ówdzie, by czyhać na nieuważnych i rozkojarzonych wędrowców.
Prawdopodobnie te same mewy, które mijałam poprzedniego dnia, kryły się teraz w cieniu suchego, rozłożystego krzewu.
Stan zabrał mnie najpierw do centrum miasta, aby pokazać najczęściej odwiedzane przez niego miejsca. Zagadka skupiska budynków w oddali szpitala została więc rozwiązana. Potwierdziło się też moje podejrzenie o braku mieszkańców. Wyglądało to tak, jakby zdemolowali swoje habitaty, po czym wyparowali.
– I pomyśleć, że kiedyś to miejsce tętniło życiem. Ale teraz czasami myślę sobie, że tak jest lepiej. Spokojniej, wolniej. Ci, którzy zostali, są tu, aby po prostu żyć. Bez rywalizacji o miejsce parkingowe czy miejsce w kolejce do kasy.
Imponował mi swoją postawą. Pomimo nadchodzącej wielkimi krokami apokalipsy został na Ziemi, by nadal podziwiać jej piękno.
– Rozumiem. Chodzi przecież o to, by współistnieć, a nie deptać po sobie.
– Dokładnie. – Nagle przystanął i spojrzał w stronę parku.
– Lubisz to miejsce? – zapytałam.
– Kiedyś lubiłem. Przychodziłem tu z rodzicami jako dziecko, wtedy spędzaliśmy razem sporo czasu. Aż nie dorobili się fortuny i kilkunastu biznesów. – Westchnął tylko i ruszył dalej.
Doszliśmy do biblioteki. Budynek był ogromny, porośnięty uschłymi już pnączami. Wydawał się świątynią. Miałam wrażenie, że po wejściu do środka zastanę pogrążonych w modlitwie kapłanów, a dookoła będą się palić wysokie świece.
Tego dnia poczułam, że zaprzyjaźnię się z tym gadatliwym chłopakiem. Potem już często znikaliśmy na wspólne długie wędrówki. Stan twierdził, że – niczym dziecko – cieszę się każdą rzeczą, nawet najdrobniejszą. Z kolei ja lubiłam w nim to, że był wobec mnie troskliwy i nie naciskał na opowiadanie o zdarzeniach sprzed wypadku. Incydent w szpitalu nazywaliśmy wypadkiem, na moją prośbę. Określenie „napaść” powodowało, że w mojej głowie pojawiały się natrętne oraz niemile widziane myśli. Nie przywykłam do przemocy, choć w swoim życiu widziałam już wiele.
Zaraz po tym, jak weszliśmy do środka, powiedział:
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.