- promocja
Aleksander i piękna Helena - ebook
Aleksander i piękna Helena - ebook
Król polski Aleksander Jagiellończyk i jego małżonka Helena Rurykowiczówna to postacie, które w naszej historii traktowane są po macoszemu. Poza wąskim gronem specjalistów i miłośników historii nikt o nich nie pamięta, za to są tacy, którzy woleliby, aby właśnie o nich nie pamiętano. A przecież stanowili niezwykłą parę: zakochaną w sobie bez pamięci, do ostatnich chwil swego życia; nadto Helena w zgodnej opinii współczesnych była najpiękniejszą kobietą swojej epoki. Skąd zatem ta zasłona milczenia? I dlaczego ówcześni możnowładcy dołożyli starań, by zamienić ich życie w koszmar, dramat na miarę Szekspira? Treść niniejszej, opartej na faktach, powieści historycznej stanowi próbę rozwiązania tej zagadki.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-13251-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tron wielkoksiążęcy (lata 1492–1494)
Lipcowe słońce, rozpraszając resztki porannych obłoków, zawładnęło niebem; oświetliło górujący nad Wilnem zamek z jego zielonymi dachówkami i dumną, przysadzistą Basztą Giedymina. Rozdzwoniły się dzwony; mimo że przypadała niedziela, rzadko zgodny rytm ich serc: i tych łacińskich, i tych prawosławnych, wieścił coś niezwykłego. Szpalery odświętnie ubranego tłumu wskazywały na podniosłą uroczystość; dzwony z pewnością nie biły na trwogę.
– Panie, już czas...
– Tak, wiem, już czas...
Aleksander ocknął się z zadumy towarzyszącej nużącemu ubieraniu go w strój ceremonialny; powieki nerwowo mu zadrgały.
– Że to musi być tak zaraz publicznie? – mruknął. – Nie wystarczyłby podpis złożony w obliczu Rady? Zbyteczna próżność nielicująca z chrześcijańską skromnością. Nieprawdaż, biskupie?
Wojciech Tabor uśmiechnął się dwuznacznie: – No cóż, panie, skromność to zbożna cecha, ale pozostawmy ją maluczkim. Tam, gdzie majestat, tam musi być oprawa. Lud jej pożąda.
– Ha, czcigodny biskupie! – zawołał jasnowłosy młodzieniec z niedającą się ukryć nagłą wesołością. – A Jezusowi wystarczył do odbycia triumfu zwykły osiołek. Może przynajmniej biskup wziąłby z niego przykład? Chętnie czcigodnemu dostarczę owo zwierzę w zamian za tego szlachetnej krwi rumaka, co go biskup dosiada, a nawet dorzucę jeszcze jednego osła dla większego fasonu.
Tabor skrzywił się i spojrzał na młodzieńca mało życzliwym wzrokiem. Nie znosił tego trzpiota, wychowanka padewskiego uniwersytetu, przesiąkniętego przy okazji wenecką obyczajowością. Lecz cóż, ulubieniec Aleksandra czuł się zupełnie bezkarny. Zmusił usta, by przyoblekły się w pobłażliwy uśmiech:
– Jako zwolennik nowości, Semko, powinieneś wiedzieć, że od czasu Jezusa minęło trochę stuleci, więc i obyczaj dzisiaj inny. A tego drugiego osła i tak nie przyjąłbym, bo zgaduję, że miałeś na myśli samego siebie...
– Dosyć, panowie. Idziemy! – Aleksander uciął dość niespodziewany w takiej chwili dialog.
Zabrzmiały fanfary. Tłum ucichł i zastygł w oczekiwaniu. Od strony bramy zamkowej ukazał się orszak. Na okazałych koniach przybranych w bogate czapraki siedzieli dumnie rycerze w pełnym, zdobnym rynsztunku, z barwnymi herbowymi tarczami, z dzierżonymi w dłoniach kopiami, na których powiewały proporczyki. Przez tłum przeszedł szmer podziwu. Ale prawdziwy zachwyt i aplauz wybuchł, gdy na wspaniałym białym rumaku ukazała się postać Aleksandra w bogatych, mieniących się od drogich kamieni szatach.
Był to dla Litwy niezwykły dzień. Oto miało nastąpić, zgodnie z ostatnią wolą zmarłego króla, podniesienie Aleksandra na wielkoksiążęcy tron. Duma tym większa, że Litwa miała ogłosić go wielkim księciem, nie zasięgając nawet – wbrew dawnym układom – rady panów polskich.
Wnętrze katedry św. Stanisława wypełniło się zaproszonymi gośćmi, dostojnikami, dworzanami. Po mszy nastąpiła ceremonia nadania tytułu. Aleksander zasiadł na bogato rzeźbionym tronie. W otoczeniu najwyższych rangą osobistości marszałek ziemski Piotr Montygerdowicz z racji podeszłego wieku dostąpił przywileju wręczenia Aleksandrowi atrybutów władzy: miecza i berła. Zakończył uroczystość, zwracając się doń w podniosłym tonie:
– Potomku sławnych Jagiellonów! Obyś nam nie italskim, nie czeskim albo niemieckim obyczajem, lecz według prawdziwie litewskiego i Witoldowego przykładu rządził. Jeśli tak uczynisz, będziesz równy królom, jeśli zaś od tej rady odstąpisz, staniesz się przyczyną swej i naszej zguby!
Tego dnia aż po świt dnia następnego weseliło się całe Wilno.
* * *
Aleksander, wzburzony, odsunął krzesło i wstał zza stołu. Począł przechadzać się po sali, dysząc z emocji. Siedzący przy stole towarzysze biesiady zamilkli. Przystanął wreszcie, zwracając ku nim zagniewane oblicze:
– Zachciało się praw i przywilejów, jakimi cieszą się panowie polscy, prawda?! Szkoda, że nie chce się czerpać z Polski innych przykładów. Spójrzcie na ich stolicę i na nasze drewniane Wilno. Granic swych też lepiej potrafią strzec, podczas gdy was Iwan coraz śmielej zaczyna okradać z przygranicznych prowincji. Lecz mimo to dodałem panom litewskim nowe wolności. Rada ma teraz wpływ na wiele decyzji państwowych. Ba! Może nawet kontrolować skarb wielkoksiążęcy. Ale wybierać za mnie żonę? I to jaką?! Córkę naszego wroga! Nie uważacie, że to już gruba przesada? – zaśmiał się sarkastycznie. – A ja mam zamiar jeszcze raz przemyśleć tę sprawę! I co wy na to?
Ponownie zasiadł za stołem. Opróżnił jednym haustem szklanicę i stuknął nią głośno o blat.
– Trzeba było mnie mianować członkiem Rady, a walczyłbym o ciebie, panie, mężnie niczym lew – Semko pragnął rozładować atmosferę.
– A ty, cudaku, zamilcz, bo któregoś dnia każę ci ten ozór obciąć i podać go sobie w galarecie. Starczy nam jeden urzędowy błazen i szczęście, że woli siedzieć w Krakowie.
– Daleko mi do Stańczykowej mądrości, bo potrafi ona humorem więcej zdziałać niż niejeden powagą – bronił się Semko. Chciał coś jeszcze dodać, ale zamilkł skarcony groźnym spojrzeniem.
– Pewnie, że daleko, bo tamten przynajmniej wie, kiedy żart wart czerwieńca, a kiedy pachnie lochem.
Aleksander poprosił, by polano wina jemu i pozostałym; starał się w tym czasie ochłonąć. Kniaź Aleksander Holszański czekał cierpliwie, aż ten się uspokoi, co zwykle szybko następowało, jako że znany był z łagodnego charakteru. Kiedy dostrzegł, że tak już jest w istocie, odchrząknął znacząco, przybierając jak najżyczliwszy ton:
– Panie, wiesz dobrze, że małżeństwa rządzących to chłodna kalkulacja. Wszyscy na Litwie wiedzą jedno: ten kontrakt niesie ze sobą tak nam potrzebny pokój. Nie będzie przecież teść kąsał swego zięcia...
– A poza tym – wtrącił Jan Zabrzeziński – i w Koronie są tego samego zdania, najbardziej zaś twój brat, król Jan Olbracht. To przecież jego listy kazały w Trokach podjąć decyzję w sprawie twego ożenku. A chodzi o to, aby zagwarantowawszy pokój z Moskwą, mieć wolną rękę i przeciąć Habsburgowi nić jego intryg wymierzonych we wszystkich Jagiellonów.
– Habsburg to jedna sprawa – do rozmowy włączył się Jan ze starego rodu Sapiehów. – Ale w ten sposób będziemy mogli stawić czoło wspólnemu nam zagrożeniu turecko-tatarskiemu. Kto wie, czy Moskwa się wówczas do tych działań nie przyłączy? Wszak Zofia, żona Iwana, pochodzi z dynastii cesarzy Bizancjum, podbitego przez tych pogan. Taką siłą i na Konstantynopol, czy jak się to u nas, Rusinów, mówi, Carogród, można by ruszyć.
– Obawiam się, Janie – Aleksander zrobił kwaśną minę – że Iwan ma inną wizję. Czyżbyś zapomniał, czemu pogoniliśmy jego posłów, gdy przybyli tu z pismem, w którym tytułował się „panem całej Rusi”? Wolałby on raczej widzieć twoją ziemię i ciebie w swym księstwie, niż łamać zęby na Carogrodzie. Dziewięciu na dziesięciu mieszkańców Litwy to Rusini. I on dobrze wie, że chociaż nazywamy się Litwą, niewielu tu prawdziwych Litwinów; pewnie tylu, ilu w Prusach dawnych Prusów. Nawet ja, w którego żyłach płynie krew litewska, nie znam języka moich przodków. A że na Tatarów uderzy, też nie liczcie. Iwan jest w przyjaźni z Tatarami krymskimi i zbyt wytrawny to polityk, by miał wziąć z nimi rozbrat.
– Ale nawet papież – zaoponował Sapieha – dał ci, panie, zgodę na ślub z prawosławną.
– Dał, licząc, że ona się nawróci. Tak jak jego poprzednicy liczyli, że nawróci się jej matka, gdy przybyła do Rzymu po upadku Konstantynopola. I co? Przeliczyli się. Nie darmo Moskale nadali Iwanowi przydomek Srogi i srogiego szykujecie mi teścia. Zresztą nie wszyscy, jak chociażby biskup Tabor, są chętni widzieć mnie w związku ze schizmatyczką.
Sapieha poruszył się niespokojnie: – Panie, nie używaj tego słowa w kraju, gdzie, jak sam przed chwilą podkreśliłeś, przeważają Rusini. Jestem zwolennikiem unii florenckiej jednającej oba Kościoły, bo to wstyd, gdy chrześcijanie w imię tego samego miłosiernego Boga skaczą sobie do gardeł i stają się pośmiewiskiem u pogan. Ale też z tego właśnie powodu jestem przeciwnikiem takich uwłaczających godności określeń...
Aleksander uciszył go gestem dłoni. – Masz rację, takie określenia ani nie budują wiary, ani nie umacniają państwa, w którym pragną żyć jedni i drudzy. Zresztą... wyrzucam jedynie z siebie gorycz, że mi taką udrękę do łoża wnosicie. Cóż, widzę, że nic na to nie poradzę. Jedno, na co mi pozwolono, to wyznaczyć skład osobowy delegacji do Moskwy. Wiecie już, kto będzie swatem, ale kto stanie na czele poselstwa, a kto je zamknie, o tym dowiecie się teraz.
Wszyscy z zaciekawieniem utkwili wzrok w Aleksandrze. Ten uśmiechnął się cierpko:
– No więc, skoro stary Montygerdowicz tak gardłuje za niezależnością Litwy od Korony, to niech sobie pogardłuje ze Srogim o naszych wschodnich kresach. Bo ja wiem jedno: gdybyśmy go usłuchali i odłączyli się od Korony, to nie trzeba być prorokiem, by wiedzieć, że Moskal z Tatarami żywcem nas pożrą.
– Ha! – roześmiał się Semko. – To się dziadunio ucieszy na wieść, że jego kości będą pękać z zimna, idąc w zawody z trzaskającym mrozem moskiewskim. Bo poselstwo ma się tam udać w styczniu, prawda? Ale któż, panie, będzie zamykał ten orszak? Bo mnie już wesoło na myśl, że kogoś spotka aż takie wyróżnienie.
Aleksander nie spieszył się z odpowiedzią. Wreszcie oczy rozbłysły mu wesołością; wyraźnie tłumił śmiech.
– No więc – zaczął, zwracając się do Semka – pomyślałem sobie, że nic tak nie schłodzi twojego jęzora jak właśnie moskiewski klimat. To ciebie wyznaczyłem na tę zaszczytną funkcję.
Biesiadnicy ryknęli śmiechem. Semko przybladł; patrzył na Aleksandra z niedowierzaniem.
– Panie, żartujesz, prawda? – starał się odczynić los.
– Ani trochę.
– Ależ... panie... – zaczął się jąkać. – Ja, wychowany w italskim klimacie... Na pewną śmierć mnie wysyłasz. Poza tym – gorączkowo szukał kontrargumentów – przysłowie mówi: „Gdzie cię radzi widzą, tam nieczęsto chodź, a gdzie nieradzi, tam nigdy”.
– Ależ mylisz się, drogi. Srogi rad jest z takich wizyt. Jest tak rad, że niektórych posłów zatrzymuje przy sobie i na wszelki wypadek, by kto mu go ich nie podebrał, ukrywa w swych lochach. Będziesz mógł podowcipkować sobie z nim do woli, daję ci na to moje przyzwolenie.
– No cóż – odezwał się Zabrzeziński. – Zasłaniając się włoskim klimatem, też nic nie wskórasz, bo to właśnie Włosi stawiają Kreml i jakoś tam żyją.
Pozostała część wieczoru upłynęła w pogodniejszym nastroju. Tylko Semko, zwykle rozbawiający towarzystwo, tym razem uparcie milczał, sięgał jedynie co rusz po szklanicę.
* * *
W niewielkiej kremlowskiej komnacie siedzieli naprzeciw siebie trzęsący się z zimna, mimo że w kominku buzował ogień, Piotr Montygerdowicz i Stanisław Kieżgajło. Wiatr siekł w okienko zlodowaciałym śniegiem, jakby kto rzucał w nie kamykami.
– Nic dziwnego, że Iwan patrzy chciwym okiem na nasze ziemie – Montygerdowicz przerwał długie milczenie, wsłuchując się w wycie wiatru.
– Lepiej by było, gdyby skierował swój wzrok na południe. Tam jeszcze cieplej, a ma po drodze tereny wielkiej ordy, chanatu i jeszcze Turków. Skoro tak troszczy się o religię, to niech się zatroszczy, by nie cierpiała od tych pogan – Kieżgajło, z podkrążonymi oczami, wyraźnie przemęczony, przytakiwał rozmówcy. – Jedenaście burzliwych posiedzeń! Do granic wytrzymałości! Już mnie, Piotrze, i nerwy, i siły opuszczały.
– To samo mógłbym powiedzieć o sobie. Cóż, traktat wreszcie podpisany, ale czy kogokolwiek na Litwie usatysfakcjonuje? Brańsk zwrócił, ale co z tego, skoro Wiaźmę i księstwa wierchowskie zatrzymał? To pierwszy wyłom w Witoldowych granicach – utyskiwał. – A wyłom jak wyłom, wiadomo, czemu służy. Teraz, gdy granica przesunięta, to i Smoleńsk może być zagrożony. Źle to wróży na przyszłość. No i ten tytuł – Montygerdowicz wydął wargi: – Gosudar wsieja Rusi!
– Nie było wyjścia. Co zaś się tyczy tytułu, to powtarzam ci, Piotrze, już po raz setny chyba: tak radził Aleksander, gdyby Srogi się upierał i groziło to zerwaniem układów. A wiesz, jak było blisko.
– Oj, srogi on, srogi, Stanisławie.
– Pocieszeniem jest fakt, że w ogóle wynegocjowaliśmy ten traktat. No i... zaręczyny z księżniczką. Miejmy ufność, że to ułagodzi Iwana, a nam da od niego wytchnienie.
Obaj dyplomaci ponownie popadli w zadumę. Wyrwało ich z niej energiczne stukanie do drzwi, które, bez słowa „proszę”, natychmiast się uchyliły.
– Szlachetni panowie! – wołał, przestąpiwszy próg, podekscytowany Semko. – Wielki książę i księżna zapraszają nas do komnat księżniczki Heleny!
Piotr ze Stanisławem zerwali się na równe nogi, wymieniając ze sobą triumfujące spojrzenia.
– Kiedy? – spytał Kieżgajło.
– Kiedy tylko jaśnie panowie się pozbierają... chciałem powiedzieć, oporządzą się.
– Ale co to znaczy „nas”? – Montygerdowicz nasrożył brwi, mierząc Semka groźnym spojrzeniem. – Ani się waż iść z nami! Dość już nam sprawiłeś kłopotów. Nie omieszkam poinformować o tym Aleksandra.
– Oj tam, oj tam. Nie jest ten Srogi taki srogi, a na dowcipach zna się lepiej niż niejeden z panów litewskich. Wielka księżna Zofia osobiście mnie na tę uroczystość zaprosiła. Moja nieobecność stanowiłaby afront, a na to, panowie, zezwolić nie możecie. Poza tym taka była wola naszego Aleksandra. Wy, wielcy panowie, macie ocenić umysł i serce księżniczki, ja zaś, nieborak – zmrużył oko szelmowsko – jej urodę, bo na tym akurat się wyznaję. Przecież nasz wielki książę nie wysłał mnie tu bez celu?
– I owszem, z celem. Masz w czasie podróży – Kieżgajło zaśmiał się urągliwie – bronić naszych tyłów. Jęzorem, ma się rozumieć, bo na innej broni się nie znasz.
– To chociaż teraz wynoś się z komnaty, nicponiu! – Montygerdowicz machnął ręką zrezygnowany. – Ta dzisiejsza młodzież – utyskiwał, gdy młodzieniec czym prędzej czmychnął. – Jeśli taką mądrość i ogładę wpajają na italskich uniwersytetach, to już wolę, by nasz narybek trzymał się Litwy i obyczajów naszych przodków.
Stanisław pokiwał głową protekcjonalnie. W duszy dziwił się, że stary daje się zwodzić pozornej błazenadzie Semka. Nie było jednak w jego interesie informować go o tym. Obaj na co dzień różnili się w opinii, co dla Litwy byłoby najlepsze: Montygerdowicz uważał, że Litwa powinna stać się państwem suwerennym, Kieżgajło zaś był gorącym zwolennikiem jej ścisłej unii z Polską.
* * *
Iwan, na znak przyzwolenia na zaręczyny, sam poprowadził poselstwo litewskie do tej części zamku, którą zajmowała księżniczka i jej służba.
Gdy przestąpiono próg komnaty Heleny i Litwini po raz pierwszy ujrzeli ją we własnej postaci, stanęli zdumieni... Nawet Kieżgajło występujący w roli swata oniemiał i przez dłuższą chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu.