Alert - ebook
Alert - ebook
Czy doświadczeni dziennikarze wzięli się za sprawę, która ich przerasta?
Czy prawnicy zatrudnieni przez bywalców klubu nocnego zatopią lokalny serwis, którego dziennikarze przyłapali miejską elitę z nastolatkami?
Czy Robert Pruski słyszy głos porwanej dziewczynki? Ma urojenia? Zwariował?
Wydawca lokalnego serwisu, Robert Pruski, prowadzi śledztwo w sprawie seksualnego wykorzystywania nastolatek w toruńskim klubie nocnym. Jedna z dziewczynek zaginęła. Jej ojciec, bogaty Rom, podpala się w proteście przeciw bezczynności policji. Przed śmiercią najpewniej dostał nagranie z torturami córki.
Niemiecka reporterka Gelerda Gast bada rynek makabrycznej pornografii, rozpowszechnianej przez romską mafię heroinową. Filmy produkują i udostępniają w darknecie budzący postrach „porządkowi” mafii, których inni Romowie uważają za wcielenie potworów ze starożytnej legendy.
Robert i Gelerda ruszają w Karpaty śladem kolejnej porwanej dziewczynki, tymczasem znika syn marszałek Senatu, a policja ogłasza child alert…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3921-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na to odrzekł Bohater Stworzenia:
– Nie ma już dlań doczesnej kary, nie ma dlań zbawienia, on się nigdy z tego grzechu nie oczyści (...), dopóki jeść będzie.
Awesta, święta księga zoroastryzmu, rozdział Wendidad, czyli prawo przeciw demonom (przełożył Ignacy Pietraszewski)
Oświadczenie podinspektora Waldemara Wrangla złożone w charakterze wniosku dowodowego w związku z postępowaniem wyjaśniającym dotyczącym zdarzeń w gminie Komańcza, w powiecie sanockim (fragment):
„(...) do zaprószenia ognia przez red. Roberta Pruskiego doszło bez zamiaru bezpośredniego. Z uwagi na dynamiczną sytuację mogło się to przydarzyć każdemu z obecnych”.
CZĘŚĆ PIERWSZA
OGNIU, KROCZ PRZEDE MNĄ
rozdział I
sobota, 28 września
1.
prowizoryczna izba zatrzymań na przejściu granicznym Barwinek-Vyšný Komárnik, województwo podkarpackie, pokój A, godzina 0.35
– Imię i nazwisko?
– Macie przecież i paszport, i dowód.
– Niech pan nie utrudnia, liczy się czas. Pańska niemiecka koleżanka już mówi.
– To ja chyba nie muszę.
– Nie musisz, ale wiesz, jak to jest, przyjacielu. Pierwszy, który się spruje, wraca do domu. Ostatni idzie do paki. W waszym wypadku są do zajęcia jedynie miejsca pierwsze i ostatnie. Wybór należy do ciebie.
– O co właściwie wam chodzi?
– O to samo, co całemu krajowi. O znalezienie dziecka.
– Jakiego, do kurwy, dziecka?!
– Małoletniego Kowalskiego, a kogo?! – Przesłuchująca podnosi głos po raz pierwszy od chwili włączenia kamery. Jest porucznikiem Departamentu Bezpieczeństwa Teleinformatycznego i na co dzień nie prowadzi przesłuchań. Na co dzień analizuje. Szybko myśli i teraz też błyskawicznie rozważa możliwość, że siedzący przed nią Robert Pruski, urodzony czterdzieści dziewięć lat temu obywatel Polski, numer paszportu ten i ten... po prostu może nie wiedzieć o porwaniu, nie czaić, czego od niego chcą. A to by oznaczało, że ryzykowny z powodu wichury lot helikopterem do Sanoka, rajd po wąskiej drodze... wszystko to nie miało sensu. Jest jednak druga możliwość: nieogolony szatyn o szaro-granatowych oczach, osiemnaście lat starszy od zdjęcia w paszporcie, gra przed nią idiotę, ponieważ wie, że nie ma niczego materialnego, co by go obciążyło. Dał sobie odebrać laptopa i telefon, dał pobrać wymaz z ust, siedzi tutaj i pyta: „Kim jest małoletni Kowalski?”. Spogląda przesłuchującej w oczy, jakby chciał wywrzeć wrażenie szczerości. Tamara Tatarska nie śpi półtorej doby, on chyba jeszcze dłużej. W jego sfatygowanym packardzie niczego nie udało się znaleźć. Ani w telefonie. Ani w samochodzie niemieckiej telewizji. A że typ wygląda jak narkoman na głodzie, to nawet nie jest poszlaka. Może nie dba o siebie, ma chore jelita, babcia mu myła pindola i teraz musi brać psychotropy, które nie służą wątrobie.
– Kim jest małoletni Kowalski? – powtarza pytanie. Na jego chrypie można utrzeć rzepę. – Kimś, kogo powinienem znać?
– Może źle zaczęliśmy, panie Robercie, lecz działamy pod presją. – Tatarska przerzuca strony paszportowe, dokument straci ważność za siedem miesięcy. – Pan na Słowacji nie słuchał wiadomości z Polski?
– Sprawdzałem tylko swój portal. Na więcej nie było czasu. Kim jest ten cały Kowalski?
– Uprowadzonym dzieckiem...
– Tego się domyśliłem.
– ...i najmłodszym synem pani marszałek Kaliny Kowalskiej. Ma na imię Krzysztof. Jak pański starszy syn.
– I tego się czepiliście?
Tatarska nie odpowiada. Zamyka teczkę z wydrukiem, który widziany odwrotnie układa się w jakąś tabelę.
– Tak typujecie podejrzanych?! Wszystkich ojców wszystkich nieżyjących Krzysztofów pozamykaliście?
– Tylko tych, którzy przekroczyli granicę państwową w dniu uprowadzenia. Niemal o tej samej godzinie. I którzy wyświetlali w sieci informacje o hermafrodytach. Koniecznie czerwonookich. I którzy są poszukiwani w związku z pornografią z dziećmi. Takich osób jest dokładnie sztuk jeden. Czyli ty. Pan. Więc może przejdziemy do rzeczy?
– Do rzeczy, czyli do czego?
– Dlaczego czerwone oczy, czemu hermafrodyta? Niech pan nie będzie oporny, bo jeśli się nie dogadamy... prokuratura w Toruniu chce panu stawiać zarzuty, artykuł dwieście dwa z trójką. Baaardzo brzydki paragraf.
– Sprawa została wszczęta z mego doniesienia. Tak jak pani mówiłem, umoczeni ważniacy chcieli zdyskredytować moją małą redakcję, żeby przeciwdziałać publikacji tekstu...
– Rozumiem, uwzięli się na ciebie. Na pana. Niesłusznie oczernili. Jeszcze jeden niewinny.
– Przejęli mój komputer.
– Mam konwojenta wezwać?!
– Nie strasz, bo jeszcze się zesrasz.
– Słucham?!
– Nic. Ile chłopiec ma lat?
Funkcjonariuszka Abwehry milczy dłuższą chwilę.
– Ma skończone trzynaście.
– Mój Krzysztof miałby teraz dwadzieścia cztery prawie. Myślicie, że porwałem sobie innego Krzyśka? By kręcić z nim porno?!
– Człowiek obojnak i czerwone oczy!
– Redaguję teksty na różne tematy. Wszystkie są w serwisie. Wyszukuję w google’u informacje o rodzajach broni, o produkcji piguł, o zabezpieczeniach banków, nielegalnych programach...
– Wiemy, co wyszukujesz.
– Więc wiecie o Poreskero?
– O czym?
– Po-res-ke-ro...
– Co to jest? Osoba?
– Czyli nic nie wiecie.
2.
ta sama izba zatrzymań na przejściu granicznym, pokój B, nadal godzina 0.35
– Was verbinden Sie... Co panią łączy z Pruskim? – Niemczyzna partnera Tamary Tatarskiej jest gorzej niż kiepska. Jakby się uczył języka na pornosach z Austrii.
Za ścianą kontenera wściekle wyje wiatr. Od metalowej podłogi ciągnie niezdrowym zimnem.
– Er ist mein Dolmetscher und Researcher auch... Pracuje ze mną przy materiale, który produkuję dla kanału Erste.
– Rozumiem. Wie pani, że jest to człowiek poszukiwany listem gończym za przestępstwa z dziećmi?
Przesłuchiwana po raz pierwszy zdaje się stropiona. Upuszcza wkład do iqosa, którym się bawiła.
– O żadnych kłopotach z prawem Robert mi nie mówił.
– W jakich okolicznościach pani go poznała?
– Miałam informację, że rozmawiał przed śmiercią z Plamenem Polakiem. Co się ostatecznie okazało nieścisłe.
– Kim jest Plamen... Jak? Polak? To ma być nazwisko?
– Czy pan się przygotował? Prosiłam wyraźnie o zawiadomienie konsulatu.
– Działamy w warunkach child alert. Formalnie biorąc, wyjaśniamy przyczyny pani wjazdu do Polski. Bo paszport budzi niepokój. Zgodnie z ustawą o przeciwdziałaniu mamy prawo zatrzymać...
– Mój paszport nie budzi żadnych wątpliwości! Pan nieudolnie kłamie. Jeżeli konsulat nie zostanie powiadomiony, moi berlińscy szefowie złożą na pana skargę beim Außenministerium.
Podporucznik się krzywi, jakby po otwarciu paczki papierosów ujrzał karalucha.
– Konsulat zawiadomiliśmy. A teraz jeszcze raz: kim jest ten Plamen Polak? I co ma wspólnego...
– Er war... Był ojcem Pranki. Zaginionej dziewczynki z Torunia. Musiał pan o niej słyszeć.
Oczywiście, że słyszał, tylko zdążył zapomnieć, że w sprawie „Zaginionej z Bulwaru” chodziło o Toruń. Zdawało mu się, że Sopot.
Ale tak... nastoletnia piękność, której trzy lata temu szukali prywatni detektywi, dziennikarze, jasnowidze, obrona terytorialna, nurkowie. Została napisana o jej zaginięciu dość poczytna książka. Miał, zdaje się, powstać serial. Piętnaście lat dziewuszka, wielkie czarne oczy, nawet na rozpikselowanym filmie z kamery ulicznej, który pokazywali we wszystkich kanałach, wyglądała cudnie. Szła boso, w kusej sukience, niosła w dłoni sandały. System zarejestrował także kroczącego za nią typa w średnim wieku, którego dziennikarze ochrzcili „Mężczyzną z ręcznikiem”. Gość miał szorty, włochaty bebech i coś przewieszonego przez ramię. Trzy lata temu działały już Pegasus, Prism-Ultra oraz tuzin innych programów totalnej inwigilacji, a mimo to nie dało się ustalić, kim był brzuchaty facet, co się stało z Pranką Polak, gdzie poszła, czy wpadła do wody... Lokalna policja dała dupy w błocie.
– ...Herr Pruski zdobył materiał, który wysłano ojcu zaginionej. – Niemka ciągle mówi. Zerka to na podporucznika, to na kamerę w kącie. Gdy wiatr na zewnątrz uderza w stalowe ściany, obiektyw podskakuje.
– Jaki znowu materiał?
– Nie chce pan tego wiedzieć.
3.
ta sama izba zatrzymań na przejściu, pokój A, godzina 1.00
Po trwającym sekundę buczeniu, które dochodzi nie wiadomo skąd, drzwi otwierają się znowu i porucznik Tatarska wraca na swoje miejsce. Przyniosła te same wydruki, co wcześniej, plus nowe, jeszcze ciepłe. Kładzie te drugie przed Pruskim.
Artykuły sprzed trzech prawie lat, z portalu toruńskich „Nowin”, o ojcu zaginionej. „Bogaty Rom spalił pałacową willę z żoną i teściową w środku”. „Plamen Polak przywieziony ze szpitala psychiatrycznego na pogrzeb teściowej i żony”. „Tragedia romskiej familii. Los Pranki Polak nadal niewyjaśniony”.
– Rozumiem, że i pana, i panią Gelerdę Gast łączy ten cały Plamen. Obywatel niemiecki i polski, hospitalizowany w zakładzie dla nerwowo chorych w Świeciu nad Wisłą, zmarł w Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich akurat tydzień temu. I pan się z nim widział, podobno tuż przed śmiercią.
– Do Siemianowic pojechała moja dziennikarka.
– Nazwisko?
– Natalia Nitka. Nie lepiej szukać chłopca?
– W poszukiwania Kowalskiego jest zaangażowanych prawie dwieście osób. My się tu zajmiemy panem i Frau Gelerdą.
– Fräulein Gelerdą.
– To Plamen Polak wam powiedział o czerwonookim? Powiedział tej dziennikarce?
– Skąd to przypuszczenie?
– Ja tu zadaję pytania. – Tatarska podnosi na wysokość oczu kolejny nowy wydruk. – Test śliny dał pozytywny wynik na THC delta dziewięć.
– Aha... Czyli jestem zboczeńcem i jeszcze narkomanem.
Tajniaczka odkłada kartkę, podnosi inną. Historia z przeglądarki.
– Pańskie zainteresowania z tygodnia: „hermafrodytyzm”, „świąd oczu”, „zespół czerwonego oka”, „Jatowie i język jakati”, „co różni Jatów od Romów?”, „atynganie i rytuały ognia”, „diaspory Jatów w Europie”, „Stary i Młodszy Bóg”, „świątynia ognia”, „demony Minćeskro i Tulo”... Co to w ogóle jest? Zgłębia pan etnografię? Demonologię?
– A pani co studiowała?
– Prawo. I nie wierzę w anioły ani diabły, jeśli o to chodzi. Numer oznaczony „Jasiek” to pański drugi syn?
– Tak.
– Dzwoni co chwila. Przeszkadza technikom w robocie. Może panu pozwolę oddzwonić. No więc hermafrodyta o czerwonych oczach. Czas przejść do rzeczy, kolego. To słowo, które powiedziałeś, którego szukałeś? Wklepywałeś w google’a ze czterdzieści razy kombinacje sylab: „pro-secco”, „pro-zak”, „por-zak”, „rop-zak” i w końcu...
– ...Poreskero. Najgorszy z najgorszych. – Pruski odsuwa się z krzesłem, zagina kolano i wpycha prawą stopę głęboko pod lewe udo.
Druga godzina w zimnym kontenerze, herbaty mu odmówili. Wstrzykują programy śledzące już w hurtowniach smartfonów i dalej są w ciemnej dupie. Mimo tysięcy kamer, dronów, kasy i ludzi. Nie widzą tych śliskich grzybni, białych włókien psychozy, co się pleni pod taflą, którą kontrolują. I nagle coś się zapada, ginie dziecko w mieście. Szła sobie Pranka bulwarem boso... Pyk! I nie ma Pranki. Był sobie Krzysio, syn pani senatorki z Rzeszowa, pewnie miał ochronę, jak cała rodzina, i już nie ma Krzysia. Nie ma obu Krzysiów. Tajniaczka o coś pyta, jest skoncentrowana i inteligentna. Dlatego jej powierzyli najdziwniejszy wątek. Koledzy sprawdzają zdjęcia z satelity, nagrania z monitoringów, numery samochodów, kontakty bliskich Kowalskiej. A ona ma się dowiedzieć, co znaczą czerwone oczy. I czemu człowiek obojnak?
– Niech pan to wytłumaczy. Poreskero, czyli...?
– Nie da się odzobaczyć raz zobaczonego.
– Co pan konkretnie widział? I gdzie?
– A co widział wasz świadek?
– Kogo pan ma na myśli?
– Tego, co wam powiedział o czerwonych oczach.
– Kto miał nam to powiedzieć?
– Ja żyję w stolicy powiatu i prowadzę portal dla gromadki mieszczan. Lecz nie jest sztuką skumać, dlaczego gadamy o hermafrodycie. Ktoś widział porwanie chłopca i opisał sprawcę. Baba wyglądająca jak facet, a może odwrotnie, i czerwone oczy. Szukamy jej, jego... Nie robimy z Gelerdą niczego innego. Zostawiłem z powodu poszukiwań biznes, chociaż nie powinienem. Prosecco to pani wie. Prozak sam do niedawna brałem, tylko pod inną nazwą. Porsas to świniak po fińsku. Ropes.co, chińska firma z branży hutniczo-stalowej. Ropescout jest gadżetem do oświetlania namiotu, nie wymaga baterii, można go kupić w sieci za osiem i pół dolara.
– Starczy już. Poreskero?
– Nie mam dla was, niestety, tego, czego wam trzeba... Nie mam rysopisu. Plamen musiał to widzieć na filmie, ale fragment przepadł.
– Na jakim filmie? Proszę... – Tatarska ma wrażenie, że wreszcie do czegoś dochodzą. Może przybycie tutaj nie było całkiem bez sensu.
– Na filmie z udziałem zaginionej Pranki. Czyli jego córki. Zrobionym po jej zniknięciu. Plamen, jak go obejrzał, podpalił swą willę, pałac. Potem to oglądał jeszcze jeden człowiek, technik z Izraela. I policjant z Trójmiasta. I ja... Na razie ostatni. – Stopa pod tyłkiem trochę się rozgrzała. – Kto widział Poreskero? Kto był świadkiem porwania?
– Inny małoletni. Był przy tym, kiedy Kowalskiego wciągnięto do wozu. Został postrzelony, ale go przesłuchano. Prokurator nie jest, niestety, pewny, czy dzieciak nie fantazjuje.
– Niestety, nie fantazjuje. Albo ja też ochujałem, a Gelerda ze mną. Chyba lepiej wam powiem, co się może zdarzyć. Pod Vranovem jest inne dziecko, co się im wyrwało.
– Wyrwało się komu?
– Szukamy dwóch mężczyzn i czegoś. Chcieliśmy sprawdzić okolicę, gdzie kiedyś były Kominki, duża, ludna wieś. W pół drogi między Komańczą a Baligrodem, jeśli wyznaczyć prostą...
Tatarska gwałtownie wstaje, dobywa z kieszeni telefon i otwiera mapę.
– Proszę natychmiast pokazać.rozdział II
osiem dni wcześniej, piątek, 20 września
4.
recepcja komendy miejskiej policji w Toruniu i mieszkanie dziennikarki portalu G l o s t o r u n i a . p l Natalii Nitki, godzina 6.05
Potem dyżurny będzie opowiadał, że od razu mu się zapaliła czerwona lampka w głowie. Od razu, gdy ten łach podszedł. Miał twarz starego Bułgara i coś dziwnego w ruchach, jakąś z trudem tłumioną nadaktywność. Ubrany w dres, ciągnął za sobą walizkę na kółkach, utykał. Gdy zbliżył się do lady i do szyby założonej jeszcze za pierwszej fali pandemii, wyjął z kieszeni złożoną kartkę. Podał.
– W jakiej sprawie? – pytanie dyżurnego odbiło się już od pleców typa, który zamiast odpowiedzieć, obrócił się, pochylił i otworzył walizkę.
Wydobył dwudziestolitrowy kanister i odkręcił korek. Z najwyższym trudem uniósł plastikowy zbiornik na wysokość piersi i wylał benzynę czy ropę...
Dyżurny zdążył nacisnąć alarm, wzywając atandę, ich Quick Reaction Force. Powinni wybiec na parter w ciągu dwudziestu sekund z siatkami taktycznymi, taserami, bronią. Tak przewiduje instrukcja na wypadek ataku terrorystycznego. Ale na razie ich nie ma, a intruz wylewa coraz więcej wachy. W dłoni ma zapalniczkę. Dyżurny zrywa się z krzesła i chowa we wnęce za tylną ścianą kanciapy w tej samej sekundzie, w której bucha płomień. Przerażony policjant nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że w garści wciąż ściska kartkę podaną przez samobójcę, terrorystę, świra czy kim ten bydlak jest.
A Plamen Polak, z zawodu kotlarz, zbiegły pacjent Wojewódzkiego Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych, wciąż dusi przycisk chińskiej zapalniczki, chociaż płonąca benzyna (może ropa?) obejmuje go piekielnym uściskiem, topi plastik w dłoni. Czarny dym wali w górę, bulgoce pod sufitem, huczy, zabiera tlen. Słychać jakieś krzyki, trzask pękających szyb, z wnętrza budynku wybiega nareszcie pododdział, mają strzelby pompy, paralizatory, osłony balistyczne i tak dalej, lecz nikt nie ma koca gaśniczego. Płonący człowiek wyje i skowyczy z trzewi. Już upada na plecy, paliwo eksploduje, żaden koc nie pomoże. Grzmot kładzie wszystkich pokotem, drzwi wejściowe wybite, kawałki bramki do wykrywania metalu wraz z taśmociągiem, skanerem i krzesłem kontrolera trzaskają o siebie w żarze, smolista chmura sięga piętra; jej część wywala na zewnątrz wraz ze snopem iskier; dzwonią alarmy na ośmiu kondygnacjach; zraszacze sikają wodą (także na Plamena), gorąca para kłębi się pośród spalin. Przechodnie na chodniku pod gmachem robią krótkie filmy: pali się na policji!
Wpis takiej treści wpada także na skrzynkę serwisu G l o s t o r u n i a, którą obsługuje od szóstej Natalia Nitka, lat dwadzieścia siedem, wysoka i piegowata, platynowe włosy, przed epidemią blogerka kulinarna, od roku i dziewięciu miesięcy dziennikarka w portalu Roberta Pruskiego.
Do czasu koronawirusa redakcja miała swoją budę, a w tej siedzibie skaner Baofeng, i sami podsłuchiwali policję, straż pożarną, straż miejską plus kilka innych służb, z gazownikami włącznie. Potem Pruski odbył trudną rozmowę z pałami, przypomnieli mu pewnie o strzelaninie w Warszawie, w każdym razie wpierw sprzedał na allegro ich pożyteczny skaner, a potem się zaczęło z COVID-19. Żona Roberta, Kamila, zmarła w dniu amerykańskich wyborów prezydenckich, gdy Biden wygrał z Trumpem. Była pod respiratorem. Pięć tysięcy dziewięćset któraś tam ofiara. Pruski napił się wtedy po latach w trzeźwości. I ileś dni chlał na umór, znaleziono go w Gdańsku, bez kasy, dokumentów, nieprzytomnego. Na pogrzebie synowie trzymali go mocno za łokcie, żeby się nie przewrócił.
Głos Torunia też mało nie upadł. Nikt nie dostał wypłaty za dwa kolejne miesiące, wyszli z kryzysu dopiero koło Nowego Roku dzięki kredytowi. Ale wyszli mocniejsi, jak i cała branża płatnego internetu. Rozbudowali witrynę, jednak pracowali już – i pracują – z domów, z kawiarni, bibliotek, przy ładnej pogodzie z parków. Tak jest i lepiej, i taniej, choć teraz stać by ich było na budę w centrum. Od dwunastu miesięcy wypłaty idą bez przeszkód, kredyt prawie spłacony, bo wprowadzili zasadę, że prenumeratorzy muszą podpinać karty płatnicze, i redakcja sama zasysa pieniądze. Ludzie się na to zgodzili – jednak Pruski to marka. Ostatnia miejska legenda, co najmniej od czasu, gdy wrócił z Białorusi, gdzie się nie dał porąbać zabójcy z dawnego JAR-u, Jednostki Armii Radzieckiej.
Elementem ich nowej witryny, opartej na dobrym, amerykańskim algo, jest sprytny komunikator Hyde Park subskrybentów. Można zadzwonić, wysłać esemesa, pchnąć info messengerem, telegramem, przez whatsappa, i tak dalej. Wszystko wpada w lejek, z którego czerpie dyżurny, czyli dzisiaj Natalia. Część wiadomości od ludzi (o ile są podpisane) wędruje czasem na Home Page i jest to jakiś tam sukces: zamieścić u Pruskiego własne przemyślenia. Nie między komentarzami, ale na stronie głównej.
Prenumeratę cyfrową wykupiła czwarta część pracowników miejscowej uczelni, kupili lekarze, prawnicy i ludzie spoza regionu. Gdy „Głos” był jeszcze papierowym tygodnikiem należącym do spółki właścicielki ponad dwudziestu podobnych, Pruski, jako najemny naczelny, musiał realizować wytyczne warszawskich panów, co zaczynali kariery, handlując skórą, żelatyną i klejem do mebli, a potem wskoczyli w media sublokalne. Wszystkie ich tygodniki zamieszczały fury zdjęć z pikników, pierwszych komunii świętych, koncertów plenerowych, biegów przełajowych, procesji i tak dalej. Dyrektywa brzmiała: im więcej ryjów, tym lepiej. Potentaci skórzani kompletnie przegapili Internet (jeszcze przez duże „I”), a gdy się obudzili, było już za późno. W ciągu pięciu lat jedne „Głosy”, „Kuriery” i „Czasy” zostały sprzedane Niemcom, inne po prostu upadły.
Gdy w dwa tysiące szesnastym, po warszawskiej przygodzie ze szkołą dziennikarską i branżą pism kolorowych, Pruski zjechał do Toro (oraz zszedł się z żoną), tanio kupił od syndyka prawa do tytułu. Więcej kosztował amerykański algorytm paywallowy, lecz kiedy go wziął na raty, uruchomił serwis z całkiem nowej bajki. Żadnej masówki, żadnych zdjęć z pikników, tylko własna produkcja premium, do tego autorski przegląd wieści z linkami do źródeł. Parę produkcji na dobę plus co lepsze listy, od czasu do czasu podcast, solidne newslettery i pushe. Za garść złociszów miesięcznie czytelnik zyskiwał pewność, że będzie informowany o wszystkim, co istotne, oszczędzi mu się bzdetów, a jak już wpadnie info na telefon, to naprawdę ważne.
Teraz osoba o nicku H e r o d (jak pokazuje system, prenumerator od czterech miesięcy, sporo komentuje) pisze, że płonie komenda miejska, bo chyba wybuchła tam bomba. Dołącza zdjęcie, nawet niezłej jakości, telefony są teraz lepsze niż kiedyś nikony. Czarny obłok zasłania połowę elewacji, jeszcze nie widać straży, więc to się stało przed chwilą. Natalia wstawia fotę, podpisuje krótko: „Ogień w komendzie miejskiej ”, generuje pusha i wybiega z domu. Zapieprza, jak mawiają pały, na miejsce zdarzenia.
5.
kawiarnia Puchatka przy Rynku Staromiejskim, salka z widokiem na podwórze, poranek
Produkcja treści w serwisie G l o s t o r u n i a . p l ma swoje zasady, na przykład: drugie oko. Tekst napisany przez kogokolwiek z autorów: Natalię, Ankę Allorę lub Jaśka, zwanego na mieście „Młodym”, musi zostać powtórnie sczytany, zwykle przez Roberta. Potem ląduje w serwisie. Pruski, poza podpięciem related, z reguły coś dopisuje i stara się nadawać kontekst. Tym razem info jest krótkie, ale background długi. Typem, który się oblał benzyną i spalił, jest Plamen Polak, niegdyś mieszkaniec Torunia, a ostatnimi laty szpitala wariatów (to ostatnie na serwis nie wpadnie). Zamontowana nad wejściem komendy kamera – część systemu zawierającego między innymi bazę poszukiwanych twarzy – uchwyciła go, kiedy targał walizkę z kanistrem; dane się zachowały, o czym autorka tekstu, Natalia, donosi prosto z komendy, na której jeszcze siedzi. A Pruski rozwija temat.
Sprawę Pranki z Bulwaru, córki podpalacza, który leci śmigłowcem do szpitala oparzeń, opisywali w czasie, gdy portal raczkował. Linkowały do nich w tym czasie wszystkie polskie media. Ania Allora niemal nie wychodziła ze studiów radiowych i telewizyjnych, oczywiście online. Przyrost prenumerat był zachwycający, Robert zatrudnił wówczas fotografa o ksywce „Kaleson” (wcześniej sami robili foty komórkami). Cztery tygodnie po zniknięciu Pranki liczba płacących za treści przekroczyła tysiąc, dostali pierwsze reklamy i odbyła się z tej okazji niezła wiksa. Przyszli medialni weterani z Radia Krzywa Wieża i padłych redakcji, ktoś przyniósł ekstazę, Kamila upiekła pączki w oleju konopnym, obrzucali się nimi, było zajebiście.
A wszystko się zaczęło od klubu Dawny Browar, nad którym właśnie pracuje Allora. Już cztery lata temu była to kokainownia, gdzie nadziani klienci dostawali w pakiecie moëta za tysiąc coś złotych i jeszcze hostessę. Zazwyczaj szesnastoletnią. Albo i dwie naraz. Pranka nie miała szesnastu, brakowało jej czterech miesięcy. W ogóle nie musiała pracować. Jej stary miał kupę siana, zbudował koszmarny pałac na osiedlu Wrzosy, lwy flankowały bramę, błyszcząca miedziana iglica na wieży, złote inicjały. Polakowie sprowadzili się z Niemiec: Plamen i żona Pitta, plus córka, plus teściowa imieniem, bodajże, Drina. Potem media podały, że córkę bogacza wkręciła w Dawny Browar starsza o rok koleżanka, z którą chodziły na fitness, a która była hostessą od prawie sześciu miesięcy. Tu każdy szczegół był ważny, czytelnicy potrzebują detali. Wilgotnych niedyskrecji i mięsa.
W pustej salce Pruski popija kawą bułkę z jagodami i klepie w klawisze packarda. W Polsce znika corocznie dwadzieścia tysięcy osób, z roku na rok coraz więcej. Dlaczego akurat Pranka stała się gwiazdą medialną? Bo była młoda i piękna, z bogatej, romskiej rodziny, co działa na wyobraźnię, no i był film – ten z bulwaru. Miejska kamera nagrała wystraszoną nastolatkę, a potem idącego za nią niespiesznie faceta z kraciastym ręcznikiem, koszulką albo szmatą do ścierania byczego nasienia – w każdym razie typ był praktycznie goły, jeśli nie liczyć bojówek i żółtych klapek. I tej tkaniny w kratkę. Brzuch sześćdziesięciolatka, wzrost: metr osiemdziesiąt, włosy blond, przerzedzone i mokre. Toruń to nie jest San Remo, ale nawet tu się nie chadza półnago i raczej nie ma tradycji porannych kąpieli w Wiśle. A szczególnie we wrześniu.
Hostessy z Browaru zeznały, że córka Plamena Polaka słabo się odnalazła w roli moëtki. Dwadzieścia po czwartej nad ranem wyrwała z Browaru z płaczem – nagrała się w wyjściu, obok bankomatu, zresztą po raz wtóry. Co robiła przez godzinę i czterdzieści minut na odcinku tysiąca sześciuset metrów pomiędzy lokalem dla zaślinionych snobów a środkiem bulwaru, tego nikt nie wiedział. Jej telefon przestał się logować za piętnaście piąta.
No i masz zagadkę. Zjechali się do miasta wydrwigrosze, franty, szelmy i łapsy. Najpierw słynny prywatny detektyw robił konferencje prasowe w centrum kongresowym, potem jasnowidz alkoholik wskazywał trzęsącą się łapą różne lokalizacje: wiślaną zatokę przy centrum dyrektora Rydzyka; podmokłe uroczysko w tak zwanym małpim gaju; otoczony barierką zbiornik wodny pod mostem; staw w Dolinie Marzeń...
Ten sam, do którego wrzucił dwunastą ofiarę niejaki Leszek Pękalski, „Wampir z Bytowa”. Ją wyłowiono z bajorka w osiemdziesiątym piątym, czyli w ubiegłym stuleciu. Pranki nie znaleziono do dzisiaj.
Najazd mediów sprawił, że powiatowa policja wzięła się do roboty. Najpierw sprawdzili wafla, o którym świadkowie mówili, że pił w towarzystwie dziewczynki. Potentat w branży kremów na komary miał jednak alibi. Balował w klubie do wpół do ósmej rano; po tym, gdy Pranka wyszła, wziął inną hostessę; zamawiał prywatne tańce, sześć razy wypłacał kasę z bankomatu w wejściu; za każdym razem się nagrał.
Gliniarze szukali więc dalej. Wytyczyli trasy łączące Browar z bulwarem. Sprawdzili wszystkie mieszkania i wszystkie lokale po obu stronach siedemnastu ulic. Badali wersję, że Pranka została wciągnięta do bramy albo sama wstąpiła na jakąś imprezę, a jeden z biesiadników poszedł potem za nią. Nikogo nie namierzyli. Tydzień po zaginięciu miasto i policja wyznaczyły nagrodę za wskazanie tropu – w sumie osiemset tysięcy. Nazajutrz na komórkę Plamena Polaka przyszedł ememes. Pranka – sfotografowana w jakiejś ciemnej norze – trzymała najnowszy numer tabloidu (notabene z tekstem o jej zaginięciu). Zasłaniała papierem pół twarzy. Nadawca żądał miliona. Zapomniał o dwóch ważnych rzeczach. Po pierwsze, każdy egzemplarz gazety ma numer, po którym łatwo dociec, w jakim sprzedano go mieście. Po drugie, kradziona komóra, użyta i wyrzucona, zdradza tak samo jak ta trzymana w kieszeni. Wraz z każdym wysłanym z niej plikiem wędruje też informacja. Amator miliona złotych okazał się ochroniarzem z agencji w Częstochowie. Dziewczyna ze zdjęcia była Ukrainką, która tam pracowała. Faktycznie podobna do Pranki. W efekcie krótkiego procesu chamowi przybili pięć lat bez zawiasów.
Pruski ma już dwadzieścia pięć tysięcy znaków, pisze żwawo dalej.
Kolejną rewelacją po zniknięciu Pranki był czeski film porno, który na konferencji pokazał prywatny detektyw. To znaczy pokazał fragment, ale i tak było głośno o jego odkryciu – i o to chodziło. Dziewczyną na owym filmie – klęczącą u stóp czterech typów z wielkimi chujami – miała być Pranka Polak. Na argumenty o marnym podobieństwie detektyw odpowiadał raz tak, raz owak, w każdym razie policjanci wrzucili pornosa na bęben skanujący twarze i się okazało, że jednak nie ona. Dzień później ojciec – Plamen – nie wytrzymał jazdy. Filmów, okupów, jasnowidzeń i reszty. Podpalił swoją willę. Dym było widać z centrum. W pożarze zginęła żona, teściowa ocalała, on sam też uszedł z życiem, ale się nie cieszył. Kiedy strażaków zastąpiły gliny, próbował jednego pobić, bodajże ugryzł go w rękę, więc w końcu zapięli go w kaftan i wzięli do szpitala w niedalekim Świeciu, gdzie mieszkał – jak się zdaje – do ostatniej nocy.
Dzisiaj przypada równo trzecia rocznica zaginięcia Pranki. I od tej informacji Pruski zaczyna końcowy śródrozdział. Stary Rom podpalił komendę i siebie, by zaprotestować przeciw indolencji glin, które przez prawie czterdzieści miesięcy nie odnalazły ani dziecka, ani zwłok.
– Dawny Browar i Zakątek Sztuk Pięknych to ta sama firma: Artes Liberales. – Anka Allora, z laptopem pod pachą i smartfonem w ręce, siada przy stoliku.
Kelnerka odbiera zlecenie: czarna herbata, omlet. Na podwórze za oknem pada promień słońca.
Pruski przychodzi robić do Puchatki, bo po pierwsze: jest czynna od siódmej do dwudziestej trzeciej, po drugie: ma świetną obsługę. Kelnerki – absolwentki kierunków humanistycznych tutejszej uczelni – zjawiają się, gdy trzeba, i zaraz ich nie ma. Jest jeszcze trzeci walor: ta sala, której nigdy nie biorą turyści. Wolą patrzeć na pomnik Kopernika.
– Czyli ta sama firma, ten sam „Wielki Tadeusz”, a hostessy, podobno, młodsze niż w czasach Pranki. – Pruski próbuje złączyć łokcie za plecami. Coś strzela mu w karku tak głośno, że Anna to słyszy. – Widziałaś dym nad komendą?
– Grudziądzka zamknięta aż do Kaszownika. Krzywa Wieża podaje, że to terrorysta.
– Chuj, nie terrorysta. Natalia dzwoniła, że chcieli ją gonić z komendy, ale się nie dała. Ustaliła, że zjarał się Plamen Polak. A dzisiaj trzecia rocznica...
– ...zniknięcia jego córki.
– Trudno wyraźniej obwieścić, że gliny zjebały tę sprawę. Chłop leci do Siemianowic. Więc Artes Liberales, powiadasz... Strasznie pretensjonalne.
– I jeszcze się reklamują w twoim dawnym piśmie.
– W „Rynku Sztuki”?! Żartujesz...
– Ogłaszają się jako... – Anna otwiera laptopa – ...czekaj, mam: „artystyczna strefa wernisaży, koncertów, spektakli teatralnych z przestrzenią klubową dla tych, którzy potrzebują dopieszczenia, relaksu i wrażeń. Apartamenty The Roof oferują noce pod gwiazdami”.
– Dopieszczenia i wrażeń, czyli obciągania ustami uczennic. Gadałaś z Jaculem?
– Wszystko mi potwierdził. Na bramkach stoją ludzie jeszcze w służbie czynnej. Nawet dochodzeniowcy. A nieruchomość dzierżawi od miasta nie Artes Liberales, tylko spółka córka ukochanej Tućka. Wabi się Onikon.
– No tak... Wielki Tadeusz Tuciek, jego helikopter i jego dziewczyna, piosenkarka Chloe, co sama zapełnia Stadion Narodowy.
– Tuciek płaci glinom sto euro za nockę, czyli nie rozpieszcza.
– Karmi ich i poi. Koks pewnie mają darmo.
– To jest właśnie ciekawe. Jacul twierdzi, że tam nie dilują miastowe chłopaki. Tuciek ich nie dopuszcza. Ma własnego dostawcę. Jakiś Azer czy Turkmen. To może być link do...
– Nie, Anka, nie o to chodzi. Trzymamy się głównej osi: są nastolatki młodsze i są grube ryby. Pokoje na czwartym piętrze pod przeszklonym dachem. Nie robimy tekstu o brudnej policji i o ćpaniu białka. Nasze cele to Tuciek i jego ruchalnia dla nadzianych kumpli. Takich jak „Wielki Ryszard”, senator Horecki... A szampany po tysiąc, striptizerki, dragi to jest obwoluta. Papierki cukierków. Takich jak Klaudia z Miką. One są cukierkami. Zrobisz historię o nich.
Kelnerka przynosi omlet, dzbanek, kubek i serwetki.
Klaudia i Milena nazywana „Miką” chodziły do ósmej klasy szkoły podstawowej numer osiemnaście. Skoczyły z balkonu wieżowca przy Ligi Polskiej, chwyciwszy się za ręce tak mocno, że ich zdeformowane ciała trzymały jedno drugie i trzeba było wyłamywać palce. Od nich się zaczęło – dwa tygodnie temu – dochodzenie Głosu w spawie Zakątka Sztuk Pięknych. Wcześniej policja zakończyła tak zwane czynności, stwierdzając „brak osób trzecich”. Nawet nie wszczęto śledztwa. Nie zrobiono autopsji. Tylko że Mariola, matka Miki-Mileny, z zawodu pielęgniarka, od trzech lat w szpitalu Suðurlands koło Reykjavíku, nie odpuściła.
Mika mieszkała z babką, jej tata zapodział się wcześniej gdzieś w wirze życia, a mama słała z Islandii pieniądze. Mariola przyjechała na pogrzeb, została w Toruniu tydzień i tyle wystarczyło, żeby się dowiedziała, co córka robiła nocami, kiedy babka spała. Chodziła do Zakątka w każdy czwartek i piątek. Mówiła, że na dyskotekę czy jak to się starym mówi. Chodziły tam razem z Klaudią. Zarabiały pieniądze, promując Moët & Chandon. Mariola mówiła pałom, że chyba coś jest nie halo, gdy czternastoletnie dziewczynki roznoszą alkohol w night clubie. Pały mówiły matce, że trzeba było lepiej pilnować córki, a nie latać gdzieś na Islandię. Teraz, gdy emerytowany gliniarz i stary znajomy Pruskiego Jan Jacul zdradził Ance Allorze, że psy stoją w klubie na bramkach, robi się oczywiste, dlaczego nie wszczęto śledztwa.
Na okazaniu mama Miki odcięła pęk włosów z tej strony czaszki dziecka, która się zachowała. Potem napisała do Menlo Park w San Mateo, by jej udostępnili konto córki na insta. Później – już w Suðurlands – zrobiła jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze: wysłała do koleżanek Mileny pytania o pracę w Zakątku; o to, kto był ich szefem i co się właściwie tam działo. Po drugie: dała włosy do analizy w swoim miejscu pracy.
Koleżanki zdradziły, że Mika i Klaudia były hostessami. Ich bezpośrednim szefem był niejaki „Jezus”, menedżer, który uzależniał dziewczęta na wszystkie możliwe sposoby. Który je szantażował i dymał. Którego bardzo się bały.
Żadna z korespondujących z Mariolą nastolatek nie znała imienia „Jezusa” ani tym bardziej nazwiska, lecz jedna zrobiła mu zdjęcie. Cham nijak nie przypominał Chrystusa, może z tym jednym wyjątkiem, że też miał wąsy i brodę. Do tego zgolona czacha, a na przedzie gęby maoryskie dziary, jakieś rośliny, serpentyny, ostrza.
Wynik z laboratorium w Suðurlands był dosyć szokujący: w ciągu półrocza przed śmiercią do organizmu Miki dostały się: bupropion, sulpiryd, kwas hydroksymasłowy (składnik tabletki gwałtu), do tego ibogaina i sporo innego gówna. A teraz najważniejsze: jej mama od pół roku prenumerowała serwis Roberta Pruskiego, w systemie wewnętrznym redakcji miała kolor zielony, czyli że regularnie płaci, otwiera newslettery. Dlatego efekty swej pracy: screeny korespondencji na insta z czterema nastolatkami, wyniki szpitalnej analizy włosa i zdjęcie mordy „Jezusa”, wysłała na adres redakcji. Pruski odebrał ten mail równe piętnaście dni temu.
– Klaudii i Miki już nie ma, lecz są na ich miejsce nowe – mówi do Allory. – Nasze pytanie jest proste jak konstrukcja bata: kto te dzieci dmucha? Damy nazwiska i zdjęcia.
– Z fotami może być problem, bo kamienica naprzeciw ma tylko trzy piętra i strych. „Kaleson” to kawał byka, chyba od tych chipsów, ale nie dosięgnie.
– Niech kupi drona. Zapłacę. – Chociaż są w sali sami, Robert mówi ciszej: – Podrobił jakoś plakietę?
– Nie musisz wiedzieć, wszystko będzie dobrze.
– Jesteś moim skarbem.
– Mów już, czego chcesz.
– Dokończysz ogacać tekst Naty, ja się przejadę na Wrzosy. Zobaczę, co jeszcze zostało z pałacu Plamena Polaka.
– Muszę dorobić przegląd, bo nie zdążyłam wczoraj. Nocą był zamach w Oslo. Jakiś Sudańczyk z nożem. Ale Natę skończę. Przerzuć mi na wspólne.
6.
osiedle Wrzosy, skraj Lasu Olek, wczesne popołudnie
Za skrętem z ulicy Sadowej obite lakierowaną dachówką soplicowskie dworki sąsiadują z nowszymi domami stodołami. Po lewej kamera miejskiego monitoringu, po prawej – poszarzały z braku deszczu las. Kiedyś był to poligon sowieckiego dziewięćset drugiego batalionu pontonów. Mieli kłaść mosty na Wiśle, gdy ich czołgi ruszą przez atomową pustynię i przesmyk Fulda na Paryż. W sztabie batalionu służył major Antoni Filipowicz Suchynin, weteran z Afganistanu, co przeszło dziesięć lat temu o mało nie porąbał Pruskiego siekierą na osiedlu wojskowym Gniazdo, obwód miński, Białoruś. Robert był wówczas naczelnym papierowego „Głosu”, ważył pięć kilo mniej, palił dwie paczki mentolowych faj dziennie i nie miał siwych skroni. Istniały komórki z wciskaną klawiaturą i białe iPody do plików MP3, a Ojciec Dyrektor (pierwszy torunianin) dopiero zaczynał budować swoje Rydzykowisko. Pruski, już rozwiedziony z Kamilą i już niepijący, gwałtownie pokochał Iwonę, która potem uratowała go w Gnieździe. Była adrenalina. Teraz kontakt z Iwoną się urwał, Kamila leży na cmentarzu obok ich syna Krzysia, z kolei drugi syn – czyli Jasiek – niedawno przerósł ojca. A ten unika romansów i miejsc, w których piją alkohol.
Parkuje naprzeciw ruiny. Dawny pałac Plamena Polaka wygląda jak zgniły trzonowiec. Wieża wciąż sterczy, kamiennym lwom ktoś obłupał głowy, teren wokół rozryty. Suche chwasty w wykrotach sięgają do kolan.
Nie zamyka auta, wychodzi na asfalt z telefonem w ręku. Zaczyna robić zdjęcia. Warunki są doskonałe, słońce we wczesnojesiennym zenicie oświetla to, co zostało z dumy i chluby Plamena: skręcone filary ogrodzenia, zwieńczone kwiatami z granitu, zdewastowany podjazd z bazaltowej kostki, zapadnięty dach, ściany usmolone sadzą.
– Pan redaktor Pruski?! – Zbliżający się typ w okularach, z wyglądu sześćdziesiąt plus, trzyma na smyczy owczarka, chyba australijskiego. Pies ma futro jak owca, do tego jedno oko zielone, a drugie niebieskawe. – Dawno już pana w telewizji nie pokazywali.
– Ostatnio było spokojniej.
– Chciałby pan kupić może?
– Ruinę?
– Działka dobra. Jest tu kanalizacja, gaz... i okolica. – Gościu wskazuje las. – To wszystko jest nadleśnictwa, nikt się nie pobuduje. Dwieście metrów do Strugi, powietrze najczystsze w mieście. Żadnego ruchu na drodze, cisza, latem nocami świerszcze, rano sarny podchodzą...
– Pan ma udziały w tej działce?
– Ja tutaj tylko z psem chodzę... – Właściciel owczarka przypala cienkiego ćmika, nie puszczając smyczy. – Mogę udzielić wywiadu.
– Bo znał pan Plamena Polaka?
– Kiedy zaczął budowę, wszyscyśmy go poznali. Takiej inwestycji jeszcze na Wrzosach nie było. Piwnice wielkie, można tiry parkować. Gruchy z betonem przez miesiąc jeździły. Widzi pan mur, ten od lasu? Samo ogrodzenie pięćdziesiąt tysięcy. Drzewa do ogrodu mu przywozili od razu sześciometrowe i same tylko platany, magnolie, miał nawet, o, tam, gdzie ta dziura, miał palmę. Daktyle na niej wisiały. Na zimę ją owijali, robiło tu dwóch ogrodników. Ta jego miała służącą. A córka poszła się kurwić. To sprawa nasienia, myślę. Kiedy Cygan był w Świeciu, całą ruinę mu spruli, wyrwali podłogi, skarczowali kawał ogrodu, co ocalał, i to nie była policja, tylko cygaństwo z Niemiec. – Dziaders obficie spluwa. – Ale nikt nie zadzwonił ze skargą, ludzie jednak się bali. Zanim ta młoda zginęła, dużo się tutaj działo. Wjeżdżały i ciężarówki, i wozy na rejestracjach przeróżnych: z Ukrainy, ze Słowacji, z Azerbejdżanu albo, niech pan uważa, z nalepkami TM.
– Turkmenistan.
– I powiedz pan: jaki człowiek przyjeżdża z Turkmenistanu na Wrzosy osobówką? Chyba to z miesiąc jazdy... Tylko ten jedzie, który z różnych powodów nie może do samolotu. Bo kontrole, bo pieski mogą coś wywęszyć.
– Plamen był w narkotykach?
– Tego nie powiedziałem. – Sąsiad zgniata peta. – Pisali, że oficjalnie on był bezrobotny, sami tak napisaliście.
– Miło mi, że pan czyta.
– W tę noc, jak Cyganka znikła, właściwie na wieczór, przyjechały auta, same brudne ryje.
– Brudne?
– Kasztanowe. No... Tośmy pogadali, redaktorze drogi, idę ogród podlać, widzi pan sam, jaka susza. Podobno na Kępę Bazarową można przejść po dnie.
– Dawno nad Wisłą nie byłem. Ostatnio sporo mam pracy.
– A mówił pan, że spokojniej.
– Spokój się chyba kończy. Plamen uciekł ze Świecia, podpalił komendę miejską. Dzisiaj o szóstej rano.
– To dlatego pan tutaj... Czyli że nie żyje?
– Ogień go jakoś oszczędza. Leci do szpitala.
Samsung w ręce Pruskiego zaczyna grać Tuyo será, jeden z ulubionych kawałków Kamili. Dzwoni z komendy Nata.
– Muszę odebrać, pilne. Dziękuję za rozmowę.
Pożegnalny uścisk ręki mieszkańca osiedla jest mocny.
Natalia zasapana:
– ...przyniósł list i najpierw dał go dyżurnemu, a później się zaczął oblewać paliwem. Dyżurny przeżył, kwit jest u komendanta. Burdel, błoto i popiół, ciuchy mam do wywałki. Co mnie ktoś zauważy, natychmiast każe spierdalać. Chyba tu nic nie zwojuję, schowałam się w toalecie. Pójdę na ławkę jakąś tekst zaktualizować. Dużo dopisałeś.
– Anka dokończyła. Musisz za Plamenem pojechać, niestety. Masz dobry autokar o trzeciej trzydzieści, raz już nim jechałem.
– Jestem cała w pyle i mam błoto w butach. Muszę się wykąpać.
– Przeleję ci kasę ekstra. Plamen to gruby temat. Jeszcze takiego nie miałaś.