Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Algorytm na Motyle - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
30 kwietnia 2025
10,00
1000 pkt
punktów Virtualo

Algorytm na Motyle - ebook

Zofia Kowalska wierzy w dane, algorytmy i absolutny porządek. Świat miłości to dla niej chaos, który próbuje zamknąć w ramach logiki, analizując randki swoich klientów z bezlitosną precyzją. Marek Nowak to jej przeciwieństwo – artysta uliczny, żyjący chwilą, dla którego chaos jest żywiołem, a sztuka rodzi się ze spontaniczności. Los (i ekscentryczna milionerka Izabela Dubois ) zmusza tę dwójkę do współpracy nad niemożliwym projektem: stworzeniem algorytmu na motyle w brzuchu, idealnego romantycznego doświadczenia. Czy zderzenie dwóch tak różnych światów może doprowadzić do czegoś innego niż katastrofa? Czy logikę da się połączyć z chaosem, a arkusz kalkulacyjny z farbą w sprayu? Przekonaj się, czy z analizy danych i artystycznej duszy może powstać przepis na miłość, czy tylko… spektakularna seria (zabawnych) wpadek. W tle wielkomiejska Warszawa, nieoczekiwane zwroty akcji i pytanie – czy przeciwieństwa naprawdę się przyciągają?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 440 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1: ZDERZENIE ŚWIATÓW

Ekran monitora rzucał chłodne, niebieskawe światło na skupioną twarz Zofii Kowalskiej. Siedziała idealnie prosto na ergonomicznym krześle, którego parametry – wysokość siedziska, kąt nachylenia oparcia, pozycja podłokietników – zostały oczywiście precyzyjnie skalibrowane do jej wymiarów antropometrycznych. W jej minimalistycznym biurze, urządzonym w odcieniach bieli i stali szczotkowanej, panował porządek tak absolutny, że graniczył ze sterylnością sali operacyjnej. Nawet kaktus na parapecie, jedyny przejaw "natury", wydawał się podejrzanie symetryczny.

Zofia nie mrugała, wpatrzona w gąszcz liczb, wykresów i diagramów rozrzuconych na trzech połączonych monitorach. To nie były raporty finansowe ani analizy giełdowe. To były dane. Dane z randki. Konkretnie – z katastrofalnie zakończonej randki jej ostatniego klienta, pana Grzegorza P., lat 38, specjalisty ds. logistyki, poszukującego "stabilnej partnerki o przewidywalnym usposobieniu i BMI poniżej 24".

Kliknęła myszką, otwierając kolejny arkusz kalkulacyjny. "Analiza korelacji między długością kontaktu wzrokowego (sekundy) a częstotliwością inicjowania rozmowy (liczba na minutę) – Faza 1 (Aperitif)". Wyniki były, delikatnie mówiąc, rozczarowujące. Współczynnik korelacji Pearsona wynosił żałosne 0.17. Zofia westchnęła cicho, niemal bezgłośnie. Kolejny dowód na irracjonalność ludzkich zachowań.

Przesunęła wzrok na sąsiedni monitor, gdzie wyświetlał się wykres słupkowy zatytułowany "Rozkład tematyczny konwersacji vs. Poziom deklarowanego zainteresowania partnerki (skala 1-10)". Dominował kolor szary, przypisany kategorii "Pogoda/Okoliczności neutralne", z krótkim, acz wyraźnym pikiem koloru czerwonego ("Niezręczna cisza") tuż przed gwałtownym spadkiem zainteresowania (z 6 na 2) zanotowanym w logach komunikatora po randce. Pan Grzegorz P. najwyraźniej zbyt długo rozwodził się nad wyższością opon zimowych marki X nad marką Y. Błąd. Krytyczny błąd w fazie budowania relacji. Algorytm Zofii wyraźnie sugerował unikanie tematów technicznych o niskim potencjale emocjonalnym w pierwszych 30 minutach interakcji.

Jej palce niemal bezszelestnie muskały klawiaturę, wprowadzając kolejne dane do systemu. Analiza sentymentu post-randkowej wymiany SMS-ów: 87% tonu neutralnego, 11% negatywnego ("muszę już uciekać, miło było"), 2% pozytywnego (standardowe "dziękuję za spotkanie"). Żadnych emotikonów inicjujących flirt, żadnych pytań otwartych sugerujących chęć kontynuacji znajomości. Klęska.

"Nielogiczne," mruknęła pod nosem, poprawiając nienaganny kołnierzyk swojej białej koszuli. Guziki były zapięte pod samą szyję, a idealnie skrojony grafitowy żakiet nie miał ani jednej zmarszczki. "Poziom dopasowania profilowego wynosił 83.4%. Parametry socjoekonomiczne zgodne. Zainteresowania częściowo pokrywające się. Lokalizacja optymalna. Co poszło nie tak?"

Przez chwilę pozwoliła sobie na luksus odchylenia się na krześle o dodatkowe 3 stopnie. Zamknęła oczy, przywołując w pamięci własne, dawno pogrzebane doświadczenia. Był kiedyś taki jeden. Prawnik. Profil idealny, 91.2% zgodności. Wspólne cele życiowe, podobne poczucie humoru (statystycznie rzecz biorąc), nawet preferencje kulinarne niemal identyczne. Związek trwał dokładnie 6 miesięcy, 14 dni i 7 godzin, zanim rozpadł się z powodu "nieprzewidzianego czynnika ludzkiego", jak to ujęła w swoim prywatnym raporcie post-mortem. Ów czynnik ludzki polegał na tym, że partner uznał jej potrzebę planowania wspólnych weekendów z trzymiesięcznym wyprzedzeniem za "duszącą", a jej sugestię zoptymalizowania ich życia seksualnego poprzez wprowadzenie grafiku i analizy satysfakcji za "szaleństwo". Od tamtej pory Zofia poświęciła się analizie danych innych ludzi, dochodząc do wniosku, że miłość, jeśli w ogóle istnieje, jest po prostu źle zarządzanym projektem.

Wróciła do pionu. Czas na wnioski i rekomendacje dla pana Grzegorza P. Otworzyła nowy dokument tekstowy. "Raport podsumowujący: Randka ID: 742B. Klient: Grzegorz P. Wynik: Negatywny (Prawdopodobieństwo drugiej randki < 5%). Główne czynniki porażki: 1. Niewystarczające zaangażowanie w dynamiczne budowanie relacji (niski wskaźnik kontaktu wzrokowego, monotematyczność konwersacji). 2. Nieoptymalny dobór tematów (patrz: Załącznik 3 – Analiza wpływu dyskusji o oponach zimowych na poziom kobiecego zainteresowania). 3. Niska responsywność na sygnały niewerbalne partnerki (zignorowanie 17 z 21 subtelnych sygnałów znużenia/niezainteresowania – patrz: Załącznik 4 – Analiza mikroekspresji zarejestrowanych przez dyskretną kamerę w okularach klienta)..."

Pracowała dalej, metodycznie i bez emocji, jak chirurg przeprowadzający skomplikowaną, acz rutynową operację. Świat liczb i danych był jej azylem. Był przewidywalny, logiczny, bezpieczny. W przeciwieństwie do chaosu ludzkich serc, który próbowała – jak dotąd bez większych sukcesów – zamknąć w schludnych ramkach swoich algorytmów. Nie wiedziała jeszcze, że za kilka godzin jej uporządkowany wszechświat zostanie zaatakowany przez chodzące zaprzeczenie logiki i przewidywalności, uzbrojone w puszkę farby w sprayu i irytująco czarujący uśmiech. Ale na razie Zofia Kowalska była w swoim żywiole – sama, pośród chłodnego blasku monitorów, próbując znaleźć wzór w chaosie zwanym miłością.

------------------------------------------------------------------------

Słońce, przedzierając się przez szczeliny między blokami warszawskiej Pragi, rzucało ciepłe, złociste plamy na szary, odrapany mur. Powietrze wibrowało energią – mieszanką miejskiego gwaru, zapachu spalin i czegoś nieuchwytnego, co Marek Nowak lubił nazywać "pulsem ulicy". A dokładnie w epicentrum tego pulsu, na rozklekotanym podeście skleconym z dwóch starych palet, stał on sam – Marek.

Był ubrany w luźne, poplamione farbą bojówki, wyciągnięty T-shirt z psychodelicznym nadrukiem i starą bejsbolówkę nasuniętą tyłem na przód na czuprynę nieokiełznanych, ciemnych włosów. W jednej ręce trzymał puszkę jaskrawożółtej farby w sprayu, drugą, jak dyrygent prowadzący orkiestrę chaosu, kreślił w powietrzu zamaszyste łuki, które po chwili materializowały się na murze w postaci płynnych, dynamicznych linii. Syczenie farby mieszało się z rytmicznym bitem dobiegającym z małego, poobijanego głośnika Bluetooth leżącego u jego stóp. Marek poruszał się w rytm muzyki, niemal tańcząc na swoim prowizorycznym podeście, całkowicie pochłonięty tworzeniem.

Mur, jeszcze godzinę temu będący smutnym świadectwem miejskiego zaniedbania, teraz eksplodował kolorami. Wyłaniał się z niego fantastyczny, wielooki stwór o łagodnym spojrzeniu, który zdawał się wyciągać mackowate ramiona w geście powitania ku przechodniom. Było w tym coś dzikiego, nieokiełznanego, ale jednocześnie – niezaprzeczalnie pięknego. Spontaniczność w czystej postaci, narodzona z impulsu chwili i kilku puszek farby kupionych za ostatnie pieniądze.

"Mistrzu, dajesz czadu!" – krzyknął jakiś dzieciak na rowerze, przemykając obok.

Marek odwrócił się na chwilę, posyłając chłopakowi szeroki, zawadiacki uśmiech. "Trzeba trochę koloru dodać temu światu, młody!" – odkrzyknął, po czym wrócił do pracy, nakładając precyzyjnym ruchem cienką, błękitną linię wokół jednego z oczu stwora.

Podszedł starszy pan z psem na smyczy. Przystanął, zmarszczył brwi, przyglądając się uważnie dziełu. Marek zamarł na chwilę, spodziewając się reprymendy za "mazanie po ścianach".

"Hmm," mruknął staruszek. "Trochę krzywo tutaj... ale ogólnie... ma to duszę. Tak, dusza jest." Pokiwał głową z aprobatą i ruszył dalej, ciągnąc za sobą merdającego ogonem kundelka.

Marek uśmiechnął się pod nosem. "Dusza jest," powtórzył szeptem. To była najlepsza recenzja, jaką mógł usłyszeć. Dla takich chwil warto było ryzykować mandatem od Straży Miejskiej, która czasem patrolowała tę okolicę. Zerknął odruchowo w lewo i w prawo wylot uliczki. Czysto. Na razie.

Sięgnął po kolejną puszkę – tym razem głęboki fiolet. Poczuł znajome ukłucie w żołądku. To nie był głód artystyczny, tylko ten najbardziej prozaiczny. Ostatni banknot poszedł dziś rano na farby. W lodówce świeciło pustkami, a właściciel mieszkania już drugi raz w tym tygodniu dzwonił w sprawie czynszu. Marek westchnął. Piękno sztuki ulicznej polegało na jej efemeryczności i dostępności dla wszystkich, ale niestety, nie dało się nią zapłacić rachunków. Czasem łapał jakieś dorywcze zlecenia – malowanie szyldów, projektowanie ulotek, czasem nawet występował jako żywy posąg na Starym Mieście – ale były to raczej krople w morzu potrzeb.

Właśnie gdy miał nałożyć ostatni, kluczowy element swojego dzieła – świetlistą aureolę wokół głowy stwora – w kieszeni jego bojówek rozdzwonił się telefon. Melodia była równie chaotyczna jak on sam – fragment jazzowej improwizacji saksofonowej. Marek z niechęcią oderwał się od muru, wytarł palce o spodnie i wyciągnął wysłużony smartfon z pękniętym ekranem. Nieznany numer. Zmarszczył brwi, ale coś kazało mu odebrać. Może kolejne zlecenie na pomalowanie pokoju dziecięcego w tęczowe kucyki?

"Halo?" rzucił niedbale do słuchawki, przytrzymując ją ramieniem przy uchu i jednocześnie próbując otworzyć nową puszkę farby.

"Pan Marek Nowak?" Głos po drugiej stronie był damski, profesjonalny, lekko zdystansowany, ale uprzejmy. Zupełnie nie pasował do jego świata.

"Przy telefonie. A kto mówi?"

"Nazywam się Aleksandra Wójcik, dzwonię z ramienia pani Izabeli Dubois." Nazwisko brzmiało obco i bardzo... drogo. "Otrzymałam pana numer z polecenia. Pani Dubois jest zainteresowana zleceniem panu pewnego nietypowego projektu."

Marek uniósł brwi. "Nietypowego, czyli jakiego? Mam namalować portret jej kota na ścianie rezydencji?" Zaśmiał się lekko, ale kobieta po drugiej stronie nie zareagowała.

"Projekt jest... złożony i wymaga kreatywności oraz nieszablonowego podejścia," kontynuowała rzeczowo. "Wymagałby pańskiej pełnej dyspozycyjności przez najbliższe kilka tygodni. Jest to jednak oferta bardzo dobrze płatna."

To ostatnie zdanie sprawiło, że Marek na chwilę zapomniał o muralu. "Dobrze płatna, czyli... jak dobrze?" zapytał, starając się, by jego głos nie zdradzał desperacji.

"Szczegóły finansowe oraz dokładny zakres obowiązków zostaną przedstawione na spotkaniu z panią Dubois. Czy byłby pan dostępny jutro o godzinie jedenastej w jej biurze przy Placu Trzech Krzyży?"

Plac Trzech Krzyży. To już brzmiało poważnie. I drogo. Marek zawahał się. Z jednej strony – "złożony projekt", "pełna dyspozycyjność", "biuro przy Placu Trzech Krzyży" – wszystko to brzmiało jak zaproszenie do świata garniturów, terminów i korporacyjnej nudy, od której uciekał całe życie. Z drugiej strony – "bardzo dobrze płatna". Te dwa słowa odbijały się echem w jego głowie, zagłuszając nawet jazzową solówkę dochodzącą z głośnika. Wizja zapłaconego czynszu i pełnej lodówki była kusząca. A "nietypowy projekt"? Może nie będzie tak źle? Może właśnie jego "nieszablonowe podejście" było tam potrzebne?

"Halo? Panie Marku?" Głos asystentki wyrwał go z zamyślenia.

"Tak, tak, jestem," odparł szybko. "Jutro o jedenastej... Tak, myślę, że mogę się zjawić. Poproszę o adres."

Zapisał adres na skrawku kartonu leżącym na podeście, używając kawałka węgla drzewnego. Po zakończonej rozmowie stał przez chwilę nieruchomo, wpatrując się w numer telefonu zapisany obok szkicu kolejnego fantastycznego stwora. Co to mogła być za praca? I kim była ta tajemnicza Izabela Dubois? Czuł dziwną mieszankę ekscytacji i niepokoju. Spojrzał na swoje dzieło na murze – symbol wolności, kreatywności, życia poza systemem. A potem na odrapane palety pod nogami i puste puszki po farbie. Może czas na chwilę zejść z barykady i zarobić na nowe farby? Albo chociaż na czynsz. Z ciężkim westchnieniem, ale i z iskierką ciekawości w oczach, wrócił do malowania aureoli. Musiał skończyć, zanim przyjedzie Straż Miejska. Albo zanim zadzwoni właściciel mieszkania.

------------------------------------------------------------------------

Poczekalnia w biurze Pani Izabeli Dubois była... przeżyciem. Zofia Kowalska, przybywszy dokładnie siedem minut przed umówioną jedenastą (optymalny bufor czasowy uwzględniający potencjalne, acz mało prawdopodobne opóźnienia windy), stała przez chwilę w progu, próbując przetworzyć wizualny chaos, który uderzył w jej uporządkowany umysł. Podłogę pokrywał dywan w psychodeliczne, fioletowo-złote wzory, przypominający test Rorschacha po zażyciu substancji psychoaktywnych. Ściany, w kolorze dojrzałej śliwki, obwieszone były obrazami, które zdawały się być przypadkową mieszanką prymitywizmu afrykańskiego, geometrycznej abstrakcji i hiperrealistycznych portretów… kotów w historycznych strojach. Meble stanowiły równie eklektyczną zbieraninę – pluszowa kanapa w odcieniu kanarkowej żółci sąsiadowała z surowym, metalowym fotelem przypominającym dzieło szalonego dentysty, a pośrodku stał niski stolik zrobiony z jednego, gigantycznego kawałka ametystu, na którym spoczywała kryształowa czaszka wypełniona kolorowymi cukierkami. W rogu pokoju, na złoconym postumencie, stała wypchana lama w cylindrze. Zofia dyskretnie przełknęła ślinę. Jej wewnętrzny algorytm estetyki zgłaszał błąd krytyczny.

Wybrała najmniej ofensywny wizualnie mebel – prosty, skórzany fotel w neutralnym kolorze – i usiadła na jego krawędzi, kładąc na kolanach swoją nieskazitelnie czystą, grafitową teczkę. Wyprostowała plecy, starając się ignorować otoczenie i skupić na mentalnym przeglądzie danych dotyczących potencjalnej klientki. Izabela Dubois. Wdowa po francuskim potentacie serowym, odziedziczona fortuna szacowana na… Zofia zmarszczyła lekko brwi, próbując przypomnieć sobie dokładną liczbę zer. Ekscentryczna filantropka, sponsorka sztuki awangardowej i, według plotkarskich portali, właścicielka najbardziej rozpieszczonego kota perskiego na wschód od Odry. Niewiele konkretów, dużo szumu medialnego. To zlecenie pachniało wysokim ryzykiem i równie wysokim potencjałem… frustracji.

Drzwi do poczekalni otworzyły się z lekkim skrzypnięciem, wpuszczając do środka powiew miejskiego zgiełku i… chaosu w ludzkiej postaci. Marek Nowak wpadł do pomieszczenia z energią małego tornado, spóźniony o całe trzy minuty (co dla Zofii było już wykroczeniem przeciwko podstawowym zasadom profesjonalizmu). Miał na sobie dżinsy, które być może kiedyś były czarne, ale teraz zdobiły je liczne plamy farby we wszystkich kolorach tęczy, T-shirt z ledwo widocznym pod rozpiętą, flanelową koszulą nadrukiem, a na nogach – trampki, które najlepsze lata miały zdecydowanie za sobą. Pod pachą niósł zwinięty w rulon szkicownik.

Jego oczy rozszerzyły się lekko na widok wnętrza. Przez chwilę stał nieruchomo, lustrując pomieszczenie z mieszanką zdumienia i rozbawienia. Jego wzrok zatrzymał się na wypchanej lamie, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Podszedł do niej, poklepał ją lekko po cylindrze i mruknął coś w stylu: "Stary, ale masz stylówkę".

Dopiero wtedy zauważył Zofię, siedzącą sztywno na fotelu i obserwującą go z ledwo skrywaną dezaprobatą. Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Zofia zobaczyła niezdyscyplinowanie, brak profesjonalizmu i potencjalne źródło nieprzewidzianych problemów. Marek zobaczył sztywność, chłód i "korporacyjną zbroję", która według niego wysysała z ludzi duszę. Oboje jednocześnie odwrócili wzrok.

Marek wzruszył ramionami i nonszalancko opadł na kanarkową kanapę, która zaskrzypiała pod jego ciężarem. Rozłożył się wygodnie, kładąc nogi (w brudnych trampkach!) na krawędzi ametystowego stolika. Zofia wzdrygnęła się niemal niedostrzegalnie i odsunęła swój fotel o kilka centymetrów.

W poczekalni zapadła cisza, przerywana jedynie tykaniem zegara w kształcie słonecznika wiszącego nad drzwiami i szelestem kartek, gdy Zofia ostentacyjnie otworzyła swoją teczkę i zaczęła przeglądać wydrukowane dokumenty, które znała już na pamięć. Marek z kolei wyciągnął z kieszeni ołówek i zaczął coś szybko szkicować w swoim notatniku, co jakiś czas zerkając ukradkiem na Zofię, a potem na wypchaną lamę.

Po kilku minutach niezręcznej ciszy Marek najwyraźniej nie wytrzymał.

"Niezła miejscówka, co?" rzucił w przestrzeń, nie patrząc bezpośrednio na Zofię. "Taka… artystyczna. Ciekaw jestem, czy lama też jest na sprzedaż."

Zofia uniosła na moment wzrok znad papierów. Jej spojrzenie było chłodne jak stal. "Wątpię, by przedmioty o wartości sentymentalnej były częścią oferty handlowej," odparła beznamiętnym tonem, wracając do lektury.

Marek parsknął cichym śmiechem. "Sentymentalnej? Może. Albo po prostu dobrze wygląda w cylindrze." Wstał z kanapy i zaczął krążyć po pokoju, przyglądając się obrazom na ścianach. Zatrzymał się przed jednym z kocich portretów – kot w stroju Napoleona. "Ten ma zadatki na dyktatora," stwierdził z powagą.

Zofia zignorowała go, demonstracyjnie przewracając kartkę w teczce.

Marek westchnął i podszedł bliżej fotela Zofii, gestykulując ołówkiem. "Słuchaj, bo tak siedzimy jak na tureckim kazaniu… Ty też na to 'nietypowe zlecenie' od Pani Dziwnej?" zapytał, ściszając głos konspiracyjnie.

Zofia podniosła głowę, lekko zirytowana jego bliskością i poufałością. "Jestem tu na umówione spotkanie biznesowe z panią Izabelą Dubois," odparła lodowato, akcentując pełne nazwisko.

"No ja też," odparł Marek, wzruszając ramionami. "Ciekawe, co wymyśliła. Podobno płaci jak za prezydenta, ale wymagania ma z kosmosu. Mówiła ci coś ta asystentka?" Zbliżył się jeszcze o krok, pochylając się lekko w jej stronę. I wtedy to się stało. Gwałtowny ruch ręką, w której trzymał ołówek (a może to była pozostałość farby na jego palcach?), sprawił, że zahaczył o nieskazitelnie biały róg teczki Zofii, zostawiając na niej wyraźną, niebieską smugę.

Zofia zamarła. Jej oczy rozszerzyły się z niedowierzaniem, a potem zwęziły w dwie lodowate szparki skierowane na Marka. Z jej ust wydobył się cichy, zduszony dźwięk, coś pomiędzy sykiem a jękiem rozpaczy.

"O cholera," bąknął Marek, cofając się gwałtownie. "Przepraszam! Nie chciałem… To zaraz zejdzie, pewnie…" Wyciągnął rękę, jakby chciał zetrzeć smugę, ale Zofia odsunęła się gwałtownie, przyciskając teczkę do piersi jak tarczę.

"Proszę. Mnie. Nie. Dotykać," wysyczała przez zaciśnięte zęby, a jej policzki pokryły się lekkim rumieńcem złości. Sięgnęła do swojej torebki i wyjęła stamtąd małe opakowanie nawilżanych chusteczek antybakteryjnych. Z chirurgiczną precyzją zaczęła delikatnie pocierać zabrudzone miejsce, które, niestety, zamiast zniknąć, tylko lekko się rozmazało.

"Serio, wielkie mi halo," mruknął Marek, nieco urażony jej reakcją. "To tylko teczka. Papier wszystko przyjmie."

"To jest kwestia profesjonalizmu i dbałości o szczegóły," odparła Zofia, nie podnosząc wzroku znad teczki. "Czegoś, czego najwyraźniej panu brakuje."

"A pani najwyraźniej brakuje luzu," odgryzł się Marek, czując narastającą irytację. "Może zamiast sterylizować teczkę, spróbowałaby pani czasem wyluzować?"

Zofia właśnie miała rzucić jakąś ciętą ripostę na temat korelacji między "luzem" a brakiem odpowiedzialności, gdy drzwi do gabinetu Pani Izabeli otworzyły się i stanęła w nich Aleksandra Wójcik, asystentka o nienagannym wyglądzie i uprzejmym, acz nieco sztucznym uśmiechu.

"Pani Zofia Kowalska? Pan Marek Nowak?" zapytała, lustrując ich badawczym wzrokiem. "Pani Dubois jest gotowa. Zapraszam."

Zofia wstała pierwsza, poprawiając żakiet i unosząc dumnie głowę, starając się ignorować rozmazaną plamę na teczce i obecność człowieka, który ją spowodował. Marek ruszył za nią, chowając szkicownik pod pachę i posyłając wypchanej lamie ostatnie, porozumiewawcze spojrzenie. Zderzenie światów właśnie miało wejść w kolejną, jeszcze bardziej nieprzewidywalną fazę.

------------------------------------------------------------------------

Gabinet Pani Izabeli Dubois sprawiał, że poczekalnia wydawała się wzorem minimalistycznego smaku i powściągliwości. Ogromne okna wychodziły na panoramę Warszawy, ale widok miasta zdawał się jedynie tłem dla ekscentrycznego spektaklu rozgrywającego się wewnątrz. Podłogę pokrywał nie dywan, lecz mozaika z tysięcy drobnych, lustrzanych płytek, które odbijały i multiplikowały każdy promień światła. Ściany obwieszone były nie obrazami, lecz oprawionymi w złocone ramy… motylami. Setkami, jeśli nie tysiącami, egzotycznych motyli o nierealnych kolorach i wzorach. Biurko, przypominające raczej rzeźbę z giętego szkła i chromu, było niemal puste, jeśli nie liczyć maleńkiego laptopa z różowego złota i platynowej podstawki pod filiżankę. Centralne miejsce na ścianie za biurkiem zajmował gigantyczny, niemal dwumetrowy portret olejny przedstawiający białego, puszystego kota perskiego o wyjątkowo wyniosłym spojrzeniu, ubranego w aksamitny, szkarłatny płaszcz podbity gronostajem. A na specjalnie zaprojektowanym, podgrzewanym tronie z różowego weluru, leżącym tuż obok szklanego biurka, wylegiwał się we własnej osobie Monsieur Fifi, żywy pierwowzór z portretu, tylko chwilowo bez płaszcza. Leniwie otworzył jedno szmaragdowe oko, obrzucił przybyłych spojrzeniem pełnym arystokratycznej pogardy i ponownie zapadł w drzemkę.

Za biurkiem siedziała Pani Izabela Dubois. Była kobietą w okolicach sześćdziesiątki, ubraną w jedwabną, turkusową tunikę, która zdawała się mienić wszystkimi kolorami tęczy, i obwieszoną taką ilością etnicznej biżuterii, że pobrzękiwała przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Miała burzę siwych, misternie upiętych włosów, twarz pooraną zmarszczkami, które jednak nie odbierały jej energii, i oczy – bystre, świdrujące, płonące niepokojącym entuzjazmem.

"Ah, voilà! Moi drodzy!" zawołała na ich widok, klaszcząc w dłonie ozdobione licznymi pierścieniami. Jej głos był melodyjny, z lekkim, trudnym do zidentyfikowania akcentem – mieszanką francuskiego i czegoś jeszcze. "Pani Kowalska! Analityczny umysł! Precyzja! Logika!" Wstała i podeszła do Zofii, chwytając jej dłoń w obie swoje i potrząsając nią energicznie. Zofia, zaskoczona fizycznym kontaktem, zdołała jedynie wymamrotać formalne "Dzień dobry".

"I Pan Nowak! Dusza artysty! Spontaniczność! Kreatywny chaos!" Pani Izabela odwróciła się do Marka, lustrując go od stóp do głów z nieskrywaną ciekawością, jakby był egzotycznym eksponatem. Marek uśmiechnął się lekko i skinął głową. "Chaos to moje drugie imię," rzucił, próbując rozładować atmosferę.

"Magnifique!" zachwyciła się Pani Izabela, wracając za swoje biurko. "Siadajcie, proszę, siadajcie!" Wskazała im dwa fotele stojące naprzeciwko biurka – jeden ultranowoczesny, z białej skóry, drugi wyglądający jak antyczny, rzeźbiony tron. Zofia bez wahania wybrała ten nowoczesny. Marek, po chwili konsternacji, wzruszył ramionami i zasiadł na tronie, czując się absurdalnie.

"Zapewne zastanawiacie się państwo, dlaczego was tu zaprosiłam," zaczęła Pani Izabela, splatając palce na szklanym blacie. "Otóż, moi drodzy, mam misję. Misję ocalenia czegoś, co we współczesnym, stechnicyzowanym świecie zdaje się zanikać. Czegoś fundamentalnego, co napędzało poetów, malarzy i kompozytorów przez wieki. Mówię oczywiście o… l'amour! O miłości!" Wypowiedziała to słowo z takim namaszczeniem, jakby chodziło o świętego Graala.

Zofia dyskretnie wyprostowała się na fotelu, jej analityczny umysł już próbował sklasyfikować problem. "Projekt o charakterze socjologicznym?" zapytała ostrożnie.

"Socjologicznym? Psychologicznym? Filozoficznym? Artystycznym? Naukowym?" Pani Izabela machnęła ręką w powietrzu. "Wszystkim tym na raz, droga pani! Chcę stworzyć… jakby to ująć… replikowalne, optymalne, ale jednocześnie magiczne… Idealne Romantyczne Doświadczenie!" Oparła podbródek na dłoniach, a jej oczy zabłysły. "Wyobraźcie sobie: randka tak perfekcyjnie zaprojektowana, tak nasycona pięknem, emocjami i znaczeniem, że jej uczestnicy nie będą mieli innego wyjścia, jak tylko… zakochać się! Chcę skwantyfikować motyle w brzuchu! Stworzyć algorytm na szybsze bicie serca!"

Marek uniósł brwi. "Algorytm na motyle? Brzmi… ambitnie," powiedział z uśmiechem, który nie do końca krył rozbawienie.

"Dokładnie! Ambitnie!" podchwyciła Pani Izabela. "W dzisiejszych czasach ludzie przesuwają palcem po ekranach, szukając ideału wirtualnego, a zapominają o magii prawdziwego spotkania! O zapachu perfum, o dotyku dłoni, o wspólnym śmiechu pod gwiazdami! Chcę im to przywrócić! Ale w sposób… kontrolowany. Przewidywalny. Chcę udowodnić, że miłość to nie tylko chaos i przypadek, ale także… sztuka i nauka!"

Zofia odchrząknęła. "Rozumiem koncepcję, pani Dubois. Ale jakie byłyby konkretne cele projektu? Jakie wskaźniki sukcesu? I jaka metodologia badawcza?" Jej umysł już pracował na najwyższych obrotach, próbując nadać tej szalonej wizji jakiekolwiek ramy.

"Och, metodologia!" Pani Izabela machnęła ręką lekceważąco. "Właśnie dlatego was potrzebuję! Pani, droga Zofio, ze swoim analitycznym umysłem, swoimi danymi, algorytmami! Pani będzie mózgiem tej operacji! Stworzy pani strukturę, ramy, zoptymalizuje każdy element – od wyboru miejsca, przez muzykę, po tematy konwersacji!"

Przeniosła spojrzenie na Marka. "A pan, drogi Marku! Pan będzie sercem! Duszą! Tchnie pan w ten projekt życie! Doda pan kolorów, spontaniczności, tego nieuchwytnego 'je ne sais quoi'! To pan sprawi, że nasze doświadczenie nie będzie tylko zimną kalkulacją, ale prawdziwą sztuką uwodzenia!"

Zofia i Marek spojrzeli po sobie. Wizja współpracy kogoś, kto uważa miłość za zbiór danych, z kimś, kto traktuje ją jak improwizację artystyczną, wydawała się… delikatnie mówiąc, karkołomna.

"Widzę pewne… wyzwania w połączeniu tak odmiennych podejść," zauważyła dyplomatycznie Zofia.

"Właśnie na tym polega geniusz tego planu!" wykrzyknęła Pani Izabela. "Ogień i woda! Yin i Yang! Rozum i serce! Tylko razem możecie stworzyć coś naprawdę wyjątkowego! Coś, co zrewolucjonizuje świat randek! A może nawet… ocali ludzkość przed samotnością!"

Zapadła chwila ciszy. Zofia już otwierała usta, by zadać kolejne pytanie dotyczące budżetu i harmonogramu, gdy Pani Izabela pochyliła się konspiracyjnie nad biurkiem.

"A teraz, przejdźmy do konkretów," powiedziała, ściszając głos. "Zdaję sobie sprawę, że proszę o wiele. Dlatego też… jestem gotowa sowicie wynagrodzić państwa wysiłki." Wymieniła kwotę.

Kwota była… astronomiczna. Zofia poczuła, jak jej mózg automatycznie przelicza ją na liczbę rat kredytu hipotecznego, które mogłaby spłacić. Marek otworzył szeroko oczy, a w jego głowie natychmiast pojawiła się wizja nowej pracowni, zapasu farb na najbliższe dziesięć lat i może nawet wakacji gdzieś, gdzie nie pada deszcz.

"Oczywiście," dodała szybko Pani Izabela, widząc ich reakcję, "ta oferta jest ważna tylko pod jednym warunkiem." Spojrzała znacząco to na Zofię, to na Marka. "Musicie pracować razem. Jako zespół. Połączenie waszych unikalnych talentów jest kluczem do sukcesu. Żadne z was osobno nie osiągnie celu."

Zofia i Marek ponownie wymienili spojrzenia. Tym razem w ich oczach malowała się mieszanka szoku, pokusy i głębokiej niechęci. Współpraca? Z nim? Z nią? To brzmiało jak przepis na katastrofę. Ale ta kwota…

"Dajemy państwu chwilę na zastanowienie," powiedziała Pani Izabela, wstając i podchodząc do tronu Monsieur Fifi, by podrapać go za uchem. Kot zamruczał głośno.

Zofia wzięła głęboki oddech. Jej mózg pracował w trybie awaryjnym. Ryzyko: ogromne. Potencjalne konflikty: nieuniknione. Prawdopodobieństwo sukcesu (mierzone jakimikolwiek racjonalnymi wskaźnikami): znikome. Ale potencjalny zysk… Zysk był niezaprzeczalny. Spojrzała na Marka, który wpatrywał się w sufit, jakby szukał tam inspiracji lub drogi ucieczki.

"Pani Dubois," zaczęła Zofia powoli, ważąc każde słowo. "Projekt jest… niekonwencjonalny. Ale dostrzegam w nim pewien potencjał. Pod warunkiem jasno zdefiniowanych celów i metodologii… jestem gotowa podjąć wyzwanie."

Pani Izabela uśmiechnęła się promiennie. "Wspaniale!" Spojrzała wyczekująco na Marka.

Marek westchnął. Wizja współpracy z kobietą, która prawdopodobnie tworzy wykresy kołowe z własnych emocji, była przerażająca. Ale wizja pustej lodówki i kolejnego telefonu od właściciela mieszkania była jeszcze gorsza. Poza tym… gdzieś w głębi duszy ta szalona misja "algorytmizacji motyli" go intrygowała.

"No dobra," powiedział w końcu, wzruszając ramionami. "Niech będzie. Potrzebuję kasy, a poza tym… brzmi tak głupio, że aż fajnie. Wchodzę w to. Ale bez krawatów i garniturów, okej?"

"Fantastycznie! Doskonale!" Pani Izabela zaklaskała w dłonie z taką siłą, że jej bransoletki zadźwięczały jak małe dzwoneczki. Monsieur Fifi drgnął lekko, otwierając jedno oko. "Wiedziałam, że się dogadamy! Razem stworzymy magię! Jutro zaczynacie! Moja asystentka prześle państwu wszystkie niezbędne materiały. A teraz wybaczcie, ale Monsieur Fifi ma zaplanowaną sesję aromaterapii."

Zofia i Marek wstali, wciąż lekko oszołomieni. Wymienili ostatnie, pełne wzajemnej rezerwy i niepewności spojrzenie. Umowa została zawarta. Najdziwniejszy projekt ich życia właśnie się rozpoczynał, a oni mieli go realizować razem. Czy to mogło się udać? W tamtej chwili oboje szczerze w to wątpili.

------------------------------------------------------------------------

Kawiarnia "Pauza", wybrana przez Zofię ze względu na dogodną lokalizację (w równej odległości od jej biura i przystanku autobusowego, którym prawdopodobnie poruszał się Nowak – założenie oparte na analizie jego ubioru i braku wzmianki o samochodzie), była miejscem o wystroju bezpiecznie nijakim. Jasne drewno, szare tapicerki, kilka nieinwazyjnych grafik na ścianach. W powietrzu unosił się zapach świeżo mielonej kawy i cicha, jazzowa melodia, która miała zapewne tworzyć atmosferę relaksu, ale Zofię lekko irytowała swoją improwizowaną, nieprzewidywalną strukturą.

Zajęła stolik w rogu, strategicznie usytuowany tak, by mieć widok na wejście, ale jednocześnie być osłoniętą od głównego nurtu ruchu klientów. Już pięć minut przed umówionym czasem (szesnasta zero zero) jej ultrabook był otwarty, podłączony do sieci kawiarni (po uprzednim sprawdzeniu poziomu zabezpieczeń WPA2) i gotowy do wyświetlenia prezentacji zatytułowanej "Projekt IRD (Idealne Romantyczne Doświadczenie) – Faza Wstępna: Analiza Celów i Metodologia". Obok laptopa leżał notes w twardej oprawie i pióro z irydową stalówką – zestaw do notatek analogowych, na wypadek awarii technologii (choć Zofia dbała, by do takich nie dochodziło). Czekała, popijając małymi, regularnymi łykami czarną kawę bez cukru.

Marek wpadł do kawiarni punktualnie o szesnastej zero trzy, co Zofia odnotowała w mentalnym rejestrze jako "dopuszczalne odchylenie standardowe dla profilu nieuporządkowanego". Rozejrzał się po wnętrzu z żywym zainteresowaniem, uśmiechnął się szeroko do baristki, która odwzajemniła uśmiech, i ruszył w stronę stolika Zofii, niosąc w jednej ręce parujący kubek z czymś, co wyglądało na potrójne latte z syropem karmelowym i bitą śmietaną, a w drugiej – swój nieodłączny, sfatygowany szkicownik.

"Cześć," rzucił, siadając naprzeciwko niej i stawiając swój kubek niebezpiecznie blisko laptopa Zofii. "Sorry za te trzy minuty, ale była epicka promocja na farby w jednym sklepie za rogiem, nie mogłem przepuścić."

Zofia skinęła jedynie głową, wskazując na ekran swojego komputera. "Zaczynajmy, mamy sporo do omówienia. Przygotowałam wstępny zarys projektu, harmonogram i propozycję podziału zadań. Punkt pierwszy: Definicja celów SMART dla Projektu 'Idealne Romantyczne Doświadczenie'..."

Marek uniósł brew, biorąc duży łyk swojego latte i zostawiając sobie biały wąs z bitej śmietany. "Wow, wow, stop," przerwał jej. "Cele SMART? Prezentacja? Serio? Myślałem, że najpierw pogadamy, poczujemy klimat. Może przejdziemy się po mieście, złapiemy trochę inspiracji? Zobaczymy, jak ludzie... no wiesz... zakochują się?" Wyciągnął szkicownik i otworzył go na czystej stronie. "Mam tu nowy węgiel, idealny do szybkich szkiców ulicznych."

Zofia spojrzała na niego, jakby właśnie zaproponował omówienie astrofizyki z jej kaktusem. "Panie Nowak, otrzymaliśmy konkretne zlecenie z jasno określonym celem i, jak zakładam, oczekiwanym rezultatem. Improwizacja i 'łapanie wibracji' to nie jest efektywna metoda pracy. Musimy ustalić metryki sukcesu, zdefiniować grupy docelowe, przeprowadzić analizę konkurencji..."

"Analizę konkurencji?" Marek parsknął śmiechem. "A kto jest naszą konkurencją? Kupidyn? Aplikacje randkowe? Chce pani zrobić ankietę wśród par: 'Przepraszam, na skali od 1 do 10, jak bardzo algorytmiczne były motyle w pani/pana brzuchu podczas pierwszego pocałunku?'"

"Nie widzę w tym nic zabawnego," odparła chłodno Zofia. "Musimy podejść do tego systemowo. Proponuję zacząć od przeglądu literatury naukowej na temat psychologii miłości i atrakcyjności interpersonalnej, a następnie zaprojektować serię kontrolowanych eksperymentów..."

"Eksperymentów?" Marek pochylił się nad stołem, jego głos nabrał intensywności. "Miłość to nie jest reakcja chemiczna w probówce, pani Zofio! To jest... to jest jak malowanie! Nie wiesz dokładnie, co wyjdzie, mieszasz kolory, idziesz za impulsem, czasem coś chlapnie nie tam, gdzie trzeba, ale na końcu... jeśli masz szczęście... powstaje coś pięknego! Coś, czego żaden algorytm nie wymyśli!"

"A ja uważam, że nawet w malowaniu istnieje pewna struktura, technika i planowanie," odparła Zofia, zaciskając lekko usta. "Tak jak w miłości. Istnieją wzorce zachowań, czynniki zwiększające prawdopodobieństwo sukcesu. Naszym zadaniem jest je zidentyfikować, zoptymalizować i... zreplikować."

"Zreplikować miłość?" Marek pokręcił głową z niedowierzaniem. "Chce pani stworzyć fabrykę uczuć? Taśmę produkcyjną dla zakochanych? To chore! To zabija całą magię!"

"Magia to tylko słowo opisujące zjawiska, których jeszcze w pełni nie rozumiemy," stwierdziła Zofia, stukając palcem w ekran laptopa. "A ja zamierzam je zrozumieć. I skwantyfikować."

"Nie da się skwantyfikować zachodu słońca nad Wisłą, dzielonego z kimś wyjątkowym!" Marek uniósł głos, przyciągając spojrzenia kilku innych klientów kawiarni. "Nie da się wpisać w tabelkę uczucia, kiedy patrzysz na kogoś i wiesz... po prostu wiesz, że to jest to!"

"A pan myśli, że miłość to tylko przypadkowe spotkania i malowanie bohomazów na murach?" Zofia również podniosła głos, a jej policzki lekko się zaróżowiły. "Może odrobina planowania i analizy uchroniłaby wielu ludzi przed złamanym sercem i stratą czasu?"

"Może! A może właśnie te 'nieoptymalne' momenty, te 'błędy w systemie' sprawiają, że życie jest warte życia?" Marek gestykulował energicznie, jego kubek z latte niebezpiecznie zakołysał się na stole. "Może zamiast szukać 'idealnego partnera' według algorytmu, powinniśmy szukać kogoś, kto sprawia, że nasz własny, niedoskonały algorytm zaczyna wariować?!"

W tym momencie, podkreślając słowo "wariować", jego dłoń zahaczyła o kubek. Przez ułamek sekundy zdawało się, że nic się nie stanie, ale potem grawitacja upomniała się o swoje. Kubek przechylił się i cała jego zawartość – gorąca, lepka, brązowa ciecz z resztkami bitej śmietany – wylała się strumieniem prosto na klawiaturę ultrabooka Zofii.

Rozległ się cichy syk, gdy płyn wsączył się między klawisze. Ekran zamigotał i zgasł.

Zofia zamarła, wpatrując się w katastrofę z szeroko otwartymi oczami. Jej twarz przybrała odcień bieli porównywalny jedynie z jej nieskazitelną koszulą sprzed kilku godzin. Z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk, ale napięcie w powietrzu było tak gęste, że można by je kroić nożem.

"O rany," wyjąkał Marek, blednąc równie mocno jak Zofia. "O rany, rany, rany! Przepraszam! Ja... ja nie chciałem!" Zerwał się z miejsca, chwytając garść serwetek ze stojaka na stole. "Zaraz to wytrę! Może nic się nie stało? Wyschnie!"

Zaczął chaotycznie wycierać klawiaturę, rozmazując lepką maź i prawdopodobnie wciskając ją jeszcze głębiej w delikatne mechanizmy.

"Nie. Ruszaj," wysyczała w końcu Zofia, a jej głos był tak zimny i ostry, że Marek cofnął rękę jak oparzony. W jej oczach czaiła się lodowata furia. Powoli, metodycznie, odłączyła kabel zasilający, zamknęła mokrego laptopa i sięgnęła po swoje pióro i notes.

Otworzyła notes na nowej stronie i drżącą, ale zdecydowaną ręką napisała: "Punkt pierwszy: Ocena strat. Punkt drugi: Identyfikacja czynnika ryzyka (czynnik ludzki – Nowak). Punkt trzeci: Konieczność opracowania procedur minimalizacji ryzyka przy dalszej współpracy."

Podniosła wzrok na Marka, który stał nad nią z serwetkami w dłoni, wyglądając jak ucieleśnienie katastrofy.

"Nasze pierwsze spotkanie robocze uważam za zakończone," powiedziała cicho, ale dobitnie. "I wysoce nieproduktywne."

W kawiarni panowała cisza, przerywana jedynie kapiącą z laptopa kawą i cichą, jazzową melodią, która teraz brzmiała jak ponury marsz żałobny dla ich dopiero co rozpoczętej współpracy.ROZDZIAŁ 2: BADANIA TERENOWE (I KATASTROFY)

Łazienki Królewskie skąpane były w leniwym, niedzielnym słońcu. W powietrzu unosił się słodki zapach kwitnących kasztanowców, mieszający się z dalekim dźwiękiem ulicznego saksofonisty i radosnym skrzekiem pawi, które dumnie paradowały po trawnikach, ignorując turystów. Na alejkach spacerowały rodziny z dziećmi, starsze panie karmiły kaczki nad stawem, a na ławkach, pod czujnym okiem Zofii Kowalskiej, gruchały pary – obiekt jej najnowszego "badania terenowego".

Zofia zajęła strategiczną pozycję na ławce nieco na uboczu głównej alei, skąd miała dobry widok na kilka innych ławek i fragment ścieżki spacerowej. Była uzbrojona. Nie w broń palną, rzecz jasna, lecz w arsenał badacza terenowego: lornetkę teatralną (dyskretna, o niewielkim powiększeniu, by nie wzbudzać podejrzeń), dyktafon wielkości pendrive'a przypięty dyskretnie do klapy beżowego trenczu (kolor neutralny, zapewniający kamuflaż w otoczeniu parkowym) oraz, co najważniejsze, podkładkę z przypiętym plikiem wydrukowanych arkuszy obserwacyjnych "F.O.Z.R. v. 1.2". Na pierwszym arkuszu widniały już schludne notatki dotyczące "Pary A" (młodzi, sportowo ubrani, intensywnie wpatrzeni w smartfony, niski wskaźnik interakcji werbalnej i niewerbalnej – ocena potencjału romantycznego: 2/10).

Obok niej, rozwalony na ławce z nonszalancją godną bywalca, siedział Marek Nowak. Zamiast lornetki miał okulary przeciwsłoneczne z lekko porysowanymi szkłami, zamiast dyktafonu – słuchawki na uszach, z których dobiegał cichy, nieregularny rytm jakiegoś alternatywnego zespołu, a zamiast podkładki z formularzami – swój nieodłączny szkicownik i zestaw węgli rysunkowych. Właśnie kończył szybki szkic jednej z pawi-celebrytek, nadając jej wyjątkowo złośliwy wyraz dzioba.

"Panie Nowak, proszę o skupienie," syknęła Zofia, nie odrywając lornetki od "Pary B" (wiek ok. 40 lat, ona czyta książkę, on próbuje rozwiązać sudoku – potencjał: 3/10). "Jesteśmy tu w konkretnym celu. Mamy obserwować i notować interakcje romantyczne, a nie uwieczniać faunę parkową."

Marek westchnął, odłożył szkicownik i dla pozoru skierował wzrok na parę wskazaną przez Zofię. "No dobra, patrzę. Ona ma ładne buty. On ma zaczątek zakoli. Wskaźnik romantyzmu: nie wiem, może 4? Albo 5, jeśli lubi się łysiejących facetów rozwiązujących sudoku."

"To nie są dane jakościowe, tylko pańskie subiektywne impresje," skarciła go Zofia, notując coś zawzięcie na formularzu. "Proszę się trzymać schematu. Kontakt wzrokowy: długość, częstotliwość. Dotyk: rodzaj, inicjator. Wspólny śmiech: tak/nie, przybliżona głośność..."

"Głośność śmiechu?" Marek spojrzał na nią z niedowierzaniem. "Chcesz, żebym mierzył decybele ich chichotów? A może mam też analizować skład chemiczny ich westchnień?"

"Humor i wspólne przeżywanie radości są istotnymi wskaźnikami bliskości w relacji," odparła Zofia tonem wykładowcy. "Poziom ekspresji emocjonalnej może korelować z głębokością więzi."

"Jasne," mruknął Marek, wracając do swojego szkicownika. Tym razem zaczął rysować Zofię w pozie napoleońskiego generała dowodzącego armią cyfr i wykresów. "A może po prostu podejdziemy i zapytamy? 'Przepraszam, czy pani więź jest głęboka i czy państwa ekspresja emocjonalna koreluje?'"

"Sabotuje pan badanie," stwierdziła Zofia, z trzaskiem zamykając lornetkę. "Nasza obserwacja ma być dyskretna. Nie możemy wpływać na badane obiekty."

------------------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij