Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Alicja w Krainie Tajów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Alicja w Krainie Tajów - ebook

Alicja w Krainie Tajów

"Historia dla Dorosłych Dziewczynek"

To wyjątkowa książka która jest oparta na prawdziwych wydarzeniach tytułowej Alicji.

Jak napisała sama autorka:

"To książka dla wszystkich tych, którym Tajlandia jest bliska i daleka. Dla miłośników przygód i porąbanych opowieści."

Opisane w lekki sposób wydarzenia i historie wydarzył się naprawę, chociaż część imion bohaterów została zmieniona.

Ta książka to opowieść o Tajlandii jakiej nie znajdziesz nigdzie indziej, autorka dzieli się swoimi wrażeniami, emocjami i historiami (które niejeden raz Cię zaskoczą), to pięć lat pobytu w Tajlandii spisane na blisko 300 stronach książki, która wciąga tak mocno że nie będziesz chciał/chciała się od niej oderwać.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-962865-2-9
Rozmiar pliku: 6,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DEDY­KA­CJA

Dedy­ka­cja

_Dla wszyst­kich tych, któ­rym Taj­lan­dia jest bli­ska i daleka. Dla miło­śni­ków przy­gód i porą­ba­nych opo­wie­ści._

_Niniej­sze histo­rie wyda­rzyły się naprawdę, choć część imion boha­te­rów została zmie­niona._

_Za błędy popeł­nione w książce oraz obraź­liwe okre­śle­nia, które mogłyby kogo­kol­wiek ura­zić, z całego serca prze­pra­szam. Mam głę­boką nadzieję, że tak się nie sta­nie, ponie­waż wszystko, co opi­sa­łam, było według mnie szczere._PODZIĘ­KO­WA­NIA

Podzię­ko­wa­nia

_Dzię­kuję mojemu kocha­nemu mężowi za miłość, która potra­fiła prze­mie­rzyć aż trzy kon­ty­nenty. Dla Cie­bie nie ma rze­czy nie­moż­li­wych. Nie znam bar­dziej ambit­nej i pra­co­wi­tej osoby niż Ty. Jesteś moim boha­te­rem i czło­wie­kiem o szcze­ro­zło­tym sercu._

_Dzię­kuję Ci, Synku, że poka­za­łeś mi nowy wymiar miło­ści, i że mogę być twoją mamu­sią. Yareth, kocham Cię nad życie._

_Dzię­kuję moim Rodzi­com za wspa­niałe dzie­ciń­stwo i ogromny trud, jaki wło­żyli w moje wycho­wa­nie. Wiem, że to nie było łatwe. Dzię­kuję za to, że zawsze, cokol­wiek się działo, byli­ście po mojej stro­nie._

_Dzię­kuję moim bli­skim, Alfie Mał­tań­czyk, Babci Irence, Bratu Micha­łowi Male­szy, za wspar­cie i miłość._

_Ale przede wszyst­kim podzię­ko­wa­nia należą się Syl­wii Kaczyń­skiej, Joli Allen i Joan­nie Gisce, bez któ­rych nie prze­trwa­ła­bym w Taj­lan­dii._

_Dzięki, kochany Khu­nie, że namó­wi­łeś mnie na wyjazd, bez Cie­bie, być może nie pozna­ła­bym Azji._

_Jola, dzię­kuję Ci za piękną przy­jaźń na dobre i na złe._

_Jojo, dzię­kuję za pot i łzy prze­lane zarówno na tre­nin­gach, jak i w pracy._

_Mamo, Tato, Artu­rze, Car­lo­sie, Jolu, Syl­wio i Justi Lipka-Kadaj, dzię­kuje za czy­ta­nie roz­dzia­łów książki i cenną kry­tykę._WPRO­WA­DZE­NIE

Wpro­wa­dze­nie

Zabie­ram cię do Taj­lan­dii, kra­iny peł­nej uśmie­chu i magii… Skosz­tu­jemy egzo­tycz­nych sma­ków. Wypa­limy pod­nie­bie­nia pie­kiel­nie ostrymi potra­wami. Zerwiemy świeże banany. Napi­jemy się mleka koko­so­wego pro­sto z palmy. Odpocz­niemy na naj­pięk­niej­szych wyspach w Azji.

Zoba­czymy skrajną biedę i nie­praw­do­po­dobne bogac­two. Król, mnisi, biz­nes­meni, pro­sty­tutki, szczury, kara­lu­chy, bez­pań­skie psy i jasz­czury przy­po­mi­na­jące smoki opo­wie­dzą nam swoje histo­rie i pokażą, że każdy ma tu swoje miej­sce.

Bose, żebrzące dzieci zapro­wa­dzą nas w miej­sca, które są daleko w tyle za Pol­ską – w końcu to tylko kraj roz­wi­ja­jący się… Czyżby?

Prze­je­dziemy się rik­szą. Albo nie, lepiej tuk-tukiem!

Wsią­dziemy do sta­rego auto­busu, który praw­do­po­dob­nie się zepsuje. Popły­niemy łodzią i z bli­ska zoba­czymy drew­niane chatki wybu­do­wane przez dziko zamiesz­ka­łych osad­ni­ków.

Powę­dru­jemy do świą­tyń kolo­ro­wych jak z bajki.

Kilka razy zabłą­dzimy i nikt nie wskaże nam drogi, choć wszy­scy będą sta­rali się pomóc. Nie ma sprawy, bo w Taj­lan­dii nauczymy się ogrom­nej cier­pli­wo­ści i poznamy taj­niki medy­ta­cji.

Kolory, upał, zatło­czone ulice pełne ludzi i pojaz­dów, a dookoła nieustający hałas i orien­talne zapa­chy uno­szące się nad uli­cami.

Póź­niej, jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki, prze­nie­siemy się w przy­szłość, w świat metalu, szkła i świa­tła. Zoba­czymy naj­wyż­sze dra­pa­cze chmur, restau­ra­cje z lata­ją­cymi kel­ne­rami i hotele, w któ­rych miesz­kają duchy.

Odwie­dzimy pałac naj­bo­gat­szego monar­chy świata. Może zain­te­re­suje Was histo­ria króla, który jako jedyny w Taj­lan­dii ni­gdy się nie uśmie­chał?

Zawi­ru­jesz, zwąt­pisz i nie uwie­rzysz… Wie­lo­krot­nie zadasz pyta­nie: O co tu, cho­dzi?! Odpo­wiedź jest jedna: Taj­lan­dia, któ­rej ser­cem jest Bang­kok. Tutaj też spę­dzimy kilka chwil. To miej­sce, gdzie pro­sty­tu­cja jest zaka­zana, choć jest sto­licą sek­stu­ry­styki.

Poko­chaj lub znie­na­widź ten prze­lud­niony zaka­ma­rek świata, który:

Ni­gdy nie cho­dzi spać!

Nie zna wstydu!

Nie ma gra­nic!

*

W książce, którą wła­śnie trzy­masz w rękach, dzielę się Taj­lan­dią, jaką pozna­łam. Tą, która mnie ukształ­to­wała i w któ­rej miesz­ka­łam pięć lat.

Nie­któ­rych rze­czy nie da się opi­sać sło­wami. To, co się tu dzieje, trzeba poczuć na wła­snej skó­rze. W tej książce prze­czytasz, co się przy­da­rzyło mnie i moim przy­ja­cio­łom.

A jeśli odwie­dzisz Taj­lan­dię, już jestem cie­kawa, co Tobie się przy­da­rzy!

Ali­cjaPrzy­goda się roz­po­czyna

No i lecę do „tej” Taj­lan­dii, cho­ciaż sama jesz­cze w to nie wie­rzę. Patrzę na moje kolana, które trzęsą się nie­po­słusz­nie jak jakaś pie­przona gala­retka! „Prze­stań­cie!” – zakli­nam je pod nosem i prze­ły­kam gło­śno ślinę.

Dopiero co skoń­czyło się moje _good-bye party_¹ w War­sza­wie, na które zapro­si­łam mnó­stwo zna­jo­mych. Była muzyka, tańce i śpiew. Alko­holu też nikt za koł­nierz nie wyle­wał, chyba do teraz trzyma mnie kac. Czuję, jak pul­suje mi skroń. A może to jed­nak ze stresu? Raz, dwa, trzy… głę­boki wdech i wydech. Na impre­zie były śmiech i łzy wzru­sze­nia, pre­zenty, uści­ski. Żegna­li­śmy się, jak­bym co naj­mniej wyru­szała na wojnę, z któ­rej mogła­bym ni­gdy nie wróci.

***

Jestem na pokła­dzie samo­lotu z Kijowa do Bang­koku. Po pierw­szej prze­siadce, rzecz jasna z War­szawy.

Jest gło­śno, ale nie przez tur­bu­len­cje czy odgłosy, które wydaje ta wielka maszyna, tele­por­tu­jąca mnie do nowego świata. Za hałas odpo­wie­dzialni są napier­do­leni (pijani to zbyt kul­tu­ralne okre­śle­nie) pasa­że­ro­wie. Prze­pra­szam za wyra­że­nie i od razu za wszyst­kie pozo­stałe prze­kleń­stwa, bez któ­rych ta książka nie mia­łaby szans powstać. Teraz już książka, wcze­śniej tylko pamięt­nik…

Sta­ram się nie przej­mo­wać tym, co się dzieje wokół mnie, choć mina ste­war­dessy, która wła­śnie pospiesz­nie prze­mknęła tuż obok, mówi sama za sie­bie: arma­ge­don.

O nie! Mój nos zaczyna wyła­py­wać okrut­nie nie­przy­jemną woń obrzy­dli­wego potu, rzy­gów i wydy­cha­nego alko­ho­lo­wego powie­trza z zapy­zia­łych gęb pasa­że­rów. W DUPIE ICH MAM. Nie zła­mią mnie!

Będę się sku­piać na pozy­ty­wach, bo zawsze są jakieś pozy­tywy, nawet w naj­bar­dziej bez­na­dziej­nej sytu­acji. No dalej, dalej… Roz­glą­dam się, sta­ra­jąc się zająć głowę CZYM­KOL­WIEK.

Hm… Może jakiś film? No pew­nie! Zaczy­nam się siło­wać z czar­nym ekra­nem zamon­to­wa­nym w zagłówku. Wci­skam przy­cisk z okrą­głym logo i kre­seczką, który powi­nien włą­czyć to ustroj­stwo. Przy­ci­skam kilka razy, ale to na nic. Jedyne, co widzę, to moje wykrzy­wione i roz­myte odbi­cie.

– _Excuse me, can you help me to turn on the TV?_² – pytam w końcu ste­war­dessę, która biega po pokła­dzie jak opę­tana.

– _No_³ – odpo­wiada ze swoim rosyj­skim akcen­tem.

– _No?_ – pytam zasko­czona.

– _Not wor­king. Sorry!_⁴ – odpo­wiada jakby przez zaci­śnięte zęby i znika wraz z rolką papie­ro­wych ręcz­ni­ków, którą nio­sła, aby wytrzeć kolej­nego pawia.

Ja pier­dolę! I co teraz? Pod­ła­ma­łam się, ale nie daję za wygraną. Spo­glą­dam przez jajo­wate okienko samo­lotu. I voilà! Po mojej pra­wej stro­nie roz­ciąga się prze­piękny widok, za któ­rym jesz­cze nie­dawno tak bar­dzo tęsk­ni­łam. Od pierw­szego lotu w moim życiu poko­cha­łam puszy­ste chmury. Te rado­sne białe kłę­buszki roz­ciągające się jak dywan na całej dłu­go­ści hory­zontu. Są bli­sko i wydają się tak nama­calne. Dają uczu­cie bycia w nie­bie za życia. Może zoba­czę jakieś anioły? Kto wie! Albo lepiej nie. To by zna­czyło, że zna­la­złam się już po dru­giej stro­nie… Dobra, relak­suję się dalej, bo znów napły­wają czarne myśli. Deli­kat­nie uno­szę się nad bia­łymi chmur­kami. Z góry podzi­wiam to nie­zwy­kłe zja­wi­sko, któ­remu towa­rzy­szy jaskrawe słońce. Jest bosko. Tro­chę jakby mi lepiej.

W takich momen­tach myślę o moich bli­skich, któ­rych nie ma już wśród nas. Nasi pra­dziad­ko­wie daliby wiele, aby móc tak bez­tro­sko wzbić się w powie­trze i wykrzy­czeć: JA LECĘ! A dziś to takie nor­malne…

***

Samo­lot w inten­syw­nych żółto-nie­bie­skich bar­wach, chyba OK. _Boeing 767_ – czy­tam z bro­szurki. Nic mi to oczy­wi­ście nie mówi, ale „boeing” brzmi jakoś faj­nie.

Skoro TV nie działa – trudno! Będę miała czas na lek­turę książki o Taj­lan­dii. Jeden z poże­gnal­nych pre­zen­tów od zna­jo­mych. Muszę się czymś zająć i odwró­cić myśli od tego pie­kła na pokła­dzie.

Lot trwa jede­na­ście godzin! Można osza­leć, zwłasz­cza że co drugi pasa­żer jest w sta­nie mocno wska­zu­ją­cym…

– _Pere­pro­szuju_⁵_…_ – beł­koce nagle mój sąsiad po lewej.

– _Sorry, I don’t under­stand_⁶ – wyja­śniam z deli­kat­nym uśmie­chem niczym dama, pro­stu­jąc przy tym plecy.

– _Pere­pro­szuju!_ – wrza­snął, po czym zasło­nił usta.

– _What?!_⁷– pytam ponow­nie, ale jest już za późno. Facet wła­śnie zwy­mio­to­wał sobie na spodnie. Odsko­czy­łam jak opa­rzona. Fuj! Niech ten kosz­mar wresz­cie się skoń­czy! Taki wła­śnie jest efekt dużych zaku­pów w stre­fie bez­cło­wej. Kur­czę, ni­gdy dotąd nie widzia­łam, żeby pasa­że­ro­wie wsia­dali na pokład z wła­sną flaszką pod pachą! A ste­war­dessa?! Nie dość, że na to pozwala, to jesz­cze pyta, czy nie przy­nieść lodu!

O, ludzie! Co za cyrk! Ni­gdy wię­cej nie polecę ukra­iń­skimi liniami!

Nie mam zamiaru uda­wać, przy­naj­mniej przed samą sobą, że nie jestem prze­ra­żona tym, co się tutaj dzieje. Pró­bo­wa­łam. Chcia­łam się wylu­zo­wać, ale się nie da!

– _Red one ple­ase!_⁸ – Zama­wiam w końcu wino. Wmie­szam się w tłum i może jakimś cudem prze­trwam lot z ukra­iń­skimi braćmi. Tylko co póź­niej? Skoro tak wygląda sama prze­prawa do mojego nowego domu, to co mnie czeka na miej­scu? Sie­dzę jak ten fakir na kol­cach i wiem, że teraz i tak nie ma już odwrotu.

Następny przy­sta­nek: BANG­KOK.

1.

_Good-bye party_ (ang.) _–_ przy­ję­cie poże­gnalne.

2.

_Excuse me, can you help me to turn on the TV?_ (ang.) – Prze­pra­szam, czy możesz mi pomóc włą­czyć tele­wi­zor?

3.

_No_ (ang.) – Nie

4.

_Not wor­king. Sorry!_ (ang.) – Nie działa. Przy­kro mi.

5.

_Pere­pro­szuju_ (ukr.) – Prze­pra­szam.

6.

_Sorry, I don’t under­stand_ (ang.) – Prze­pra­szam, ale nie rozu­miem.

7.

_What?!_ (ang.) – Słu­cham?!

8.

_Red one ple­ase!_ (ang.) – Jedno czer­wone, pro­szę!_One way tic­ket_

Zanim zacznę opi­sy­wać, jak wspa­niała jest Taj­lan­dia, muszę wyja­śnić, że nie przy­le­cia­łam tu na sza­lone waka­cje. Jestem tu, ponie­waż zde­cy­do­wa­łam się zmie­nić moje życie w stu pro­cen­tach. Dla­czego? Może zabrzmi to dziw­nie, ale wła­ści­wie przez przy­pa­dek.

***

Jakieś pół roku temu, prze­glą­da­jąc Face­bo­oka, tra­fi­łam na pro­fil mojej kole­żanki Syl­wii. Dawno jej nie widzia­łam na żywo, a jej aktu­alne zdję­cia bar­dzo mnie zacie­ka­wiły.

Syl­wia na plaży. Syl­wia w bud­dyj­skiej świą­tyni. Syl­wia z kolo­ro­wym drin­kiem. Znów na plaży… Zaczę­łam codzien­nie śle­dzić jej konto, aby oglą­dać nowe fotki, i coś mnie zasko­czyło: jeśli jest na waka­cjach, to jakieś podej­rza­nie dłu­gie te waka­cje. Ile to już czasu? Mie­siąc. Dwa. Zaczyna się trzeci, a ona dalej w tej egzo­tycz­nej sce­ne­rii. O co w tym wszyst­kim cho­dzi? Może coś ściem­nia?

Posta­no­wi­łam to spraw­dzić. Napi­sa­łam wia­do­mość – krótko, zwięźle i na temat:

_Syl­wia, co Ty robisz na tym sło­niu?_

No i się dowie­dzia­łam, że moja kole­żanka nie mieszka już w Pol­sce:

_Moim domem jest Taj­lan­dia!_ Wow! Czy­tam dalej. _Zatrud­ni­łam się jako nauczy­cielka języka angiel­skiego w pry­wat­nej szkole._ Co za laska! „Odważna czy głu­pia?” – pomy­śla­łam z nutą zazdro­ści. Zna­jąc jed­nak Syl­wię od stu­diów, czyli kilka dłu­gich lat, raczej nie podej­rze­wa­łam jej o to dru­gie. W sumie musia­łam przy­znać, że musi to być nie­sa­mo­wita przy­goda. Taka podróż w nie­znane z wyro­kiem na mini­mum rok, bo tyle trwa kon­trakt w szkole. Odpi­sa­łam:

_Słu­chaj, Kochana, może i ja bym przy­le­ciała? Zapy­taj, pro­szę, czy nie potrze­bują dodat­ko­wej pol­skiej nauczy­cielki w Two­jej szkole._

Wkrótce się oka­zało, że praw­do­po­dob­nie tak! Syl­wia prze­ka­zała mi infor­ma­cję, jak zaapli­ko­wać na sta­no­wi­sko, i dalej poszło samo, ale… Minęło kilka mie­sięcy i nic. Brak jakiej­kol­wiek odpo­wie­dzi. Nikt mi nie odpi­sy­wał. Pogrze­ba­łam więc marze­nia o Taj­lan­dii. Zaję­łam się pracą w Pol­sce i zwy­czajną szarą rze­czy­wi­sto­ścią.

Życie sta­wiało przede mną mnó­stwo egzy­sten­cjal­nych puła­pek. Wła­ści­wie popa­dłam w per­ma­nentną rutynę, w któ­rej nie czu­łam się szczę­śliwa. Sama nie wie­dzia­łam, co poszło nie tak. Wszystko, co robi­łam, było prze­cież zgodne z pla­nem. Naj­pierw szkoła – pod­sta­wówka i gim­na­zjum. Póź­niej pre­sti­żowe liceum, które pla­so­wało się w tej naj­lep­szej dzie­siątce w Pol­sce. Nie było łatwo, ale ciężka praca i deter­mi­na­cja zro­biły swoje – ukoń­czy­łam je z zado­wa­la­ją­cym wyni­kiem. Kolejno matura i Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski. Do dziś jestem dumna z mojego tytułu magi­stra. W końcu nad­szedł etap praw­dzi­wej pracy w banku. Ja, Ali­cja – mene­dżer klienta biz­ne­so­wego! Powinny zabrzmieć rado­sne fan­fary! Zamiast nich popły­nęły żało­sne dźwięki mar­sza pogrze­bo­wego.

Umie­ra­łam każ­dego dnia. Wra­ca­łam z pracy i rycza­łam w poduszkę. Stres, rywa­li­zu­jący ze sobą ludzie i szef nisz­czyli moje poczu­cie szczę­ścia. W rezul­ta­cie pra­wie uwie­rzy­łam, że tak wła­śnie wygląda doro­słość. Koniec bez­tro­skich dni. Koniec marzeń. Cią­gle sły­sza­łam: „Spo­waż­niej, życie to nie jest bajka!”. Ale dla­czego? Ja się na to nie zga­dza­łam.

Aż pew­nego dnia Syl­wia napi­sała:

_Ali­cja, kiedy przy­la­tu­jesz? Tak bar­dzo się cie­szę!_

Ta wia­do­mość zgnio­tła mnie na miej­scu. Jak to? To ja gdzieś lecę?! Zadrża­łam. Zro­biło mi się słabo, a żołą­dek pod­sko­czył do gar­dła. Poczu­łam jed­no­cze­śnie radość i strach. Faj­nie, wyjeż­dżam do raju. Ale rzu­cić wszystko i wszyst­kich z dnia na dzień? No i wła­ści­wie jak mam to zro­bić?! Zała­ma­łam ręce i gapi­łam się na wia­do­mość od Syl­wii, czy­ta­jąc ją wie­lo­krot­nie.

Decy­zja nie była łatwa, ale obie­ca­łam sobie, że jeśli się uda i dostanę pracę Bang­koku, to lecę i koniec, kropka. Bez oglą­da­nia się na opi­nię innych, bez wni­kli­wego ana­li­zo­wa­nia za i prze­ciw. Dla­tego kiedy tylko dosta­łam bar­dziej szcze­gó­łowe infor­ma­cje, usia­dłam przed kom­pu­te­rem i po raz pierw­szy w życiu kupi­łam bilet w jedną stronę. A gdy trans­ak­cja została zatwier­dzona, włą­czy­łam pio­senkę _One Way Tic­ket_¹ i ska­ka­łam na łóżku jak sza­lona.

1.

_One way tic­ket_ (ang.) – bilet w jedną stronę.Lost in trans­la­tion…

Lost in trans­la­tion…¹

Do Pha­tum Thani, czyli dziel­nicy, w któ­rej mia­łam zamiesz­kać, tra­fi­łam z lot­ni­ska o szó­stej rano. Tak­sów­karz wziął ode mnie za kurs pra­wie trzy razy wię­cej, niż powi­nien. No cóż, na początku zawsze zda­rzają się takie sytu­acje. Zwłasz­cza jak jest się bia­łym, czyli w mnie­ma­niu tutej­szych ludzi ban­ko­ma­tem z nogami.

Trudno, byłam tak zmę­czona podróżą, że dała­bym mu i cztery razy wię­cej, byleby tylko włą­czył kli­ma­ty­za­cję i zawiózł mnie pod wska­zany adres. Po przy­go­dzie na Taj­wa­nie pod­czas mojej wymiany stu­denc­kiej nauczy­łam się, że trzeba mieć przy sobie adres napi­sany zna­kami alfa­betu.

Zda­rza się, że Azjaci nie posłu­gują się alfa­be­tem, zwłasz­cza ci star­szej gene­ra­cji. Nie rozu­mieją też, kiedy pró­buje się im coś prze­czy­tać. Zarówno język chiń­ski, jak i taj­ski posia­dają tony. Należy skru­pu­lat­nie się ich trzy­mać, bo usi­łu­jąc jedy­nie prze­czy­tać fone­tyczny zapis, można być pew­nym, że nic nie zrozu­mieją. W chiń­skim wyróż­nia się cztery tony, w taj­skim aż pięć. Ozna­cza to, że każde słowo można wypo­wie­dzieć na kilka spo­so­bów. Jeśli two­rzymy zda­nie zło­żone z kilku słów, powstaje kom­bi­na­cja, czyli cha­otyczna i nie­moż­liwa do zro­zu­mie­nia wypo­wiedź. Dla­tego tym razem przy­go­to­wa­łam sobie wszystko znacz­nie wcze­śniej. Adres był pięk­nie wyka­li­gra­fo­wany taj­skimi zna­kami, a hotel zazna­czony na mapce. Taka ze mnie spry­ciara!

***

Usia­dłam wygod­nie na tyl­nym sie­dze­niu i poda­łam kartkę tak­sów­ka­rzowi. Rzu­cił na nią okiem, uśmiech­nął się, po czym ruszy­li­śmy wesoło w ryt­mach lokal­nej muzyki dud­nią­cej z radia. Wje­cha­li­śmy na auto­stradę. Po pię­ciu minu­tach kie­rowca popro­sił mnie o pie­nią­dze. Co? Tak szybko doje­cha­li­śmy? Zdzi­wi­łam się, ale oka­zało się, że jako pasa­żer opła­cam drogę dojaz­dową na miej­sce oraz po kolei wszyst­kie bramki na auto­stra­dzie. Nie­ważne, płacę, ale za to jedziemy dalej!

Jedziemy i jedziemy… Po dobrych dwu­dzie­stu minu­tach tak­sów­karz pyta łamaną angielsz­czy­zną:

– _Where we go?_²

„Jak to gdzie?” – pomy­śla­łam zasko­czona. Stoi jak wół napi­sane na kartce. Masz mapkę i pytasz, gdzie jedziemy?! Poka­za­łam po raz kolejny na papier, który kie­rowca trzy­mał w ręku.

– _Here. Can you see? It’s my hotel_³_._

Męż­czy­zna uśmiech­nął się miło i powtó­rzył kil­ka­krot­nie: _OK, OK, krab_⁴_._

Uzna­łam, że chyba wresz­cie zro­zu­miał, gdzie jedziemy, i opa­dłam zdy­szana na opar­cie kanapy, po któ­rej cały czas się śli­zga­łam przez mokre od potu nogi. Fuj, będę musiała się wyszo­ro­wać, jak tylko dotrę na miej­sce. Cie­kawe, ile osób sie­działo tutaj przede mną na swo­ich spo­co­nych tył­kach? Pew­nie już mam jakieś uczu­le­nie… Zaczę­łam się dra­pać.

Nie­stety, oka­zało się, że kie­rowca nic nie zro­zu­miał! Błą­dził, zatrzy­my­wał się i poka­zy­wał moją kartkę innym ludziom. Zmęczenie po dwu­dzie­sto­go­dzin­nej podróży i upał znacz­nie obni­żyły moją tole­ran­cję na tego typu sytu­acje. Zaczę­łam się iry­to­wać. Nie wie­dzia­łam, o co tu cho­dzi. Czemu ten facet nie wie, gdzie mamy jechać? Czy jest nie­nor­malny? Zaczę­łam się dener­wo­wać. Coś jest nie tak z tym hote­lem? Może go już nie ma albo ni­gdy nie ist­niał? Sta­ra­łam się sku­pić, aby roz­wią­zać tę zagadkę. Po chwili mnie olśniło. Czyżby on… Spoj­rza­łam na kie­rowcę niczym szpieg z Kra­iny Desz­czow­ców. Chyba tak. On jest anal­fa­betą. Nie umie czy­tać nawet po taj­sku. Wzię­łam więc tele­fon i zadzwo­ni­łam do hotelu, po czym prze­ka­za­łam mu słu­chawkę. Pani z recep­cji pokie­ro­wała nas i w końcu dotar­li­śmy na miej­sce.

***

– No wresz­cie! Strasz­nie długo jecha­łaś! – przy­wi­tała mnie Syl­wia, kiedy jak wór ziem­nia­ków wypa­dłam z tak­sówki.

– Też się cie­szę, że cię widzę… – wybeł­ko­ta­łam.

Syl­wia pomo­gła mi zabrać bagaże i zapro­wa­dziła do środka.

– To twój nowy dom! – zawo­łała rado­śnie. – Witaj w Dia­mond Hotel! Jak ci się podoba? – zapy­tała, wska­zu­jąc ruderę, która led­wie trzy­mała się kupy.

– Wygląda jak… gówno. – Roze­śmia­łam się. Mimo potwor­nego zmę­cze­nia bar­dzo mnie roz­ba­wiło to, co powie­dzia­łam. – Czy tutaj był jakiś pożar? – zapy­ta­łam, patrząc na zruj­no­wany budy­nek. – Okna bez szyb?

– No wiesz?! To jedyny tak eks­klu­zywny hotel w oko­licy – odparła Syl­wia. – Poza tym nie­które okna mają szyby! Zobacz. – Wska­zała ręką ku górze.

– No fak­tycz­nie, co trze­cie ma… – zgo­dzi­łam się.

– Co tak pesy­mi­stycz­nie, Ali­cjo? – Roze­śmiała się, po czym pode­szły­śmy do recep­cji, gdzie sie­działa Tajka, bawiąc się tele­fo­nem.

– Serio, ktoś tu jesz­cze mieszka? – Nie mogłam w to uwie­rzyć, roz­glą­da­jąc się dookoła. – Wow!

– Ktoś cza­sem się zatrzyma na noc.

– Ale to miej­sce… To tak na poważ­nie? – Spoj­rza­łam podejrz­li­wie.

– No, na poważ­nie! Nie wiem, o co ci cho­dzi.

– Dobra. Jaja sobie ze mnie robisz. A tak w ogóle, to na co cze­kamy?

– Na klucz.

– A gdzie ten klucz?

– Na recep­cji.

– To dla­czego go nie bie­rzemy?

– Bo ta pani jest zajęta – szep­nęła Syl­wia, wska­zu­jąc na Tajkę z tele­fo­nem.

– Ty chyba żar­tu­jesz! Padam z nóg i ledwo widzę na oczy. – Popu­ka­łam się w czoło.

– Nie wolno tak Tajom prze­ry­wać. Ani ich popę­dzać – pouczyła mnie Syl­wia.

– Prze­ry­wać? Ona prze­gląda Face­bo­oka, na miłość boską! – Spoj­rza­łam recep­cjo­ni­stce przez ramię.

– Nie pod­noś głosu – upo­mniała mnie Syl­wia.

– O co tu cho­dzi?!

– Tutaj tak jest. Musimy zacze­kać, aż wgra sobie to sel­fie – wyja­śniła, poważna jak grób.

– W gło­wie mi się nie mie­ści. Ja chyba śnię. – Potar­łam spuch­nięte oczy.

– Witaj w Taj­lan­dii. Tutaj nie poka­zu­jemy złych emo­cji. Nie krzy­czymy. Uśmie­chamy się i grzecz­nie cze­kamy. Ina­czej oka­żesz swoją sła­bość i brak kul­tury.

– Ty serio do mnie mówisz?

– Serio.

– Zaje-kurwa-biście!

Usia­dłam na walizce. Po kilku minu­tach recep­cjo­nistka się­gnęła w końcu po klu­czyk i podała go mojej kole­żance. Syl­wia zło­żyła razem dło­nie i ukło­niła się, doty­ka­jąc głową opusz­ków pal­ców.

– Dzię­kuję – powie­działa.

– Boże, ona tu zwa­rio­wała! – mruk­nę­łam pod nosem, obser­wu­jąc całą sytu­ację.

***

Moje początki w Dia­mond były dość dziwne. Hotel był prze­ra­ża­jący. Wyglą­dał jak wrak zato­pio­nego statku, wydo­by­tego z dna po stu latach. Ze ścian odpa­dała wraz z tyn­kiem wybla­kła farba, dywany, kie­dyś chyba czer­wone, były wypło­wiałe i podarte, winda nie zawsze dzia­łała, a powie­trze prze­sy­cał zapach sta­ro­ści i ple­śni. Jak się oka­zało, kie­dyś rze­czy­wi­ście oko­licę nawie­dziła powódź, ruj­nu­jąc wszystko łącz­nie z Dia­mondem, jed­nak jego wła­ści­ciel nie zde­cy­do­wał się na remont. Zresztą nie tylko on. W Taj­lan­dii raczej się nie odna­wia, lecz buduje od pod­staw nowo­cze­śniej­sze obiekty. Oczy­wi­ście, jeśli są na to pie­nią­dze, bo jeśli nie, to ruina powoli postę­puje dalej, aż wresz­cie budy­nek zawala się i znika.

Mimo wszystko ten zde­ze­lo­wany hotel miał swój urok. Wiem, że to brzmi nie­wia­ry­god­nie. A jed­nak miał.

Zamiesz­ka­łam z Syl­wią w jed­nym pokoju. Czynsz, począt­kowo niski, ku naszemu zasko­cze­niu z mie­siąca na mie­siąc wzra­stał, podob­nie jak opłaty za całą resztę. Nawet fili­żanka kawy w barze na dole nie miała sta­łej ceny – raz kosz­to­wała dwa­dzie­ścia bah­tów⁵, innym razem czter­dzie­ści. A jed­nak to miej­sce naprawdę miało nie­po­wta­rzalny kli­mat – sur­re­ali­styczny, odre­al­niony, jak jakiś nawie­dzony dom. Dobrze, że nie byłam w nim sama. Pano­wały tam dziwne zasady, a raczej ich brak. Doty­czyło to wszyst­kiego, łącz­nie z obsługą hote­lową. Jed­nego dnia coś było moż­liwe, dru­giego już nie. Choćby korzy­sta­nie z pralni. Nie­kiedy pozwa­lano nam zro­bić pra­nie, a następ­nego dnia nie, bo nie! Pew­nej soboty wybra­łam się do pralni z koszem brud­nych ubrań i nadzieją, że nasza pani praczka pozwoli mi sko­rzy­stać z pralki na żetony. W kie­szeni mia­łam przy­go­to­wane drobne. Zapu­ka­łam grzecz­nie do drzwi_._ I nic. Zapu­ka­łam ponow­nie i dalej nic. Ale chwila! Byłam pewna, że ktoś tam jest. Przy­ło­ży­łam ucho do drzwi i usły­sza­łam wyraź­nie te ich piskliwe głosy!

– Dobra, otwie­ram drzwi, bo jak długo mam tu, do cho­lery, ster­czeć z tym cięż­kim koszem – mruk­nę­łam sama do sie­bie. Naci­snę­łam klamkę, weszłam do środka i… O ja pier…! Upu­ści­łam kosz i zasło­ni­łam oczy rękoma, po czym wysko­czy­łam stam­tąd szyb­ciej, niż weszłam. Na pralce na żetony pani praczka upra­wiała seks z panem ogrod­ni­kiem! Hm, przy­naj­mniej zro­zu­mia­łam, dla­czego cza­sem jest taka zajęta, że nie przyj­muje brud­nych ubrań!

1.

_Lost in trans­la­tion_ (ang.) – poplą­tane tłu­ma­cze­nie.

2.

_Where we go?_ (ang.) – Dokąd jedziemy?

3.

_Here. Can you see? It’s my hotel_ (ang.) – Tutaj. Widzisz? To mój hotel.

4.

_Krab_ (taj.) – męska forma sto­so­wana na końcu zda­nia. Nie ozna­cza żad­nego kon­kret­nego słowa, a raczej przy­tak­nię­cie.

5.

_1 bah­tów_ – odpo­wied­nik mniej wię­cej 1 zło­tego.Masaż, czyli taj­ski potwór

Syl­wia namó­wiła mnie na mój pierw­szy taj­ski masaż. Lojal­nie uprze­dziła, że nie jest to do końca miłe uczu­cie, a raczej, że trudno powie­dzieć, czy jest przy­jemne. Zapew­niła mnie jed­nak, że na pewno poczuję się lepiej. Moje mię­śnie roz­kur­czą się, roz­cią­gną i odpoczną, a wszel­kie napię­cia odejdą w zapo­mnie­nie.

Super! Wła­śnie o to mi cho­dziło, bo po dłu­giej podróży z War­szawy na­dal bolało mnie dosłow­nie wszystko, a naj­bar­dziej plecy. W końcu w samo­lo­cie spę­dzi­łam kil­ka­na­ście godzin w nie­malże jed­nej pozy­cji.

– No dobra, ale idziesz ze mną! – powie­dzia­łam, mie­rząc Syl­wię groź­nym, a zara­zem nie­pew­nym spoj­rze­niem.

– Pew­nie, że idę! – zapew­niła mnie uba­wiona. – Czemu się tak boisz?

– Wiesz, na Taj­wa­nie też były salony masażu i kole­żanki bar­dzo żało­wały, że się tam wybrały.

– Niech zgadnę, poszły tylko raz?

– Oczy­wi­ście, że raz! Wró­ciły zmal­tre­to­wane i obo­lałe.

– Może powinny były popro­sić na począ­tek o deli­kat­niej­szą wer­sję.

– No może…

– No, ale co tak spo­waż­nia­łaś? Powiemy, że jesteś pierw­szy raz, i będzie OK. Zoba­czysz, że ci się spodoba. Ja cho­dzę na masaż dwa, trzy razy w tygo­dniu.

– Aż tyle?!

– Tak. I założę się, że z tobą będzie tak samo – powie­działa, pusz­cza­jąc do mnie oko.

***

Pro­sto ze szkoły ruszy­ły­śmy do pobli­skiego salonu SPA. Nie musia­ły­śmy długo szu­kać, bo na tra­sie do domu mamy przy­naj­mniej trzy. Weszły­śmy do pierw­szego, bo pomimo zimy upał był męczący. Powi­tała nas gro­madka uśmiech­nię­tych Tajek:

– _Sawa­dee kha_!

– _Sawa­dee kha_ – powtó­rzy­ły­śmy w odpo­wie­dzi, czyli „dzień dobry”.

Po chwili pod­bie­gła do mnie drob­niutka masa­żystka ze szklanką wody. Wyglą­dała uro­czo i sym­pa­tycz­nie. Miała włosy zwią­zane w kok ozdo­biony kolo­ro­wym kwia­tem, powabny strój i szczere, uśmiech­nięte oczy. Się­gała mi chyba do pasa. Czu­łam się przy niej jak jakiś King-Kong_._ „Jak takie maleń­stwo ma mnie maso­wać? – zdą­ży­łam pomy­śleć, zanim dobie­gło mnie pyta­nie z recep­cji.

– _Khun don gan puin ly puczai?_¹ – zapy­tała star­sza, uma­lo­wana i nad wyraz zadbana kobieta. Praw­do­po­dob­nie była wła­ści­cielką tego miej­sca, a przy­naj­mniej stała „na kasie”. Ale nie „na kasie” w pol­skim zna­cze­niu.

W Taj­lan­dii, jak się póź­niej dowie­dzia­łam, zazwy­czaj prze­ło­żeni lub pra­cow­nicy na wyż­szych sta­no­wi­skach prze­li­czają pie­nią­dze. Poza tym jest tu zupeł­nie ina­czej niż u nas, gdzie w skle­pie może się nami zająć jedna osoba – od powi­ta­nia, przez pełną obsługę aż do zakoń­cze­nia trans­ak­cji. W kra­jach roz­wi­ja­ją­cych się liczba zatrud­nio­nych w jed­nym miej­scu jest absur­dalna, ale tutaj to norma. W końcu naj­tań­sza jest wła­śnie siła robo­cza. W Azji jest cho­ler­nie dużo ludzi, a każdy potrze­buje zaro­bić, utrzy­mać rodzinę i mieć dach nad głową. Obsługa klienta wygląda mniej wię­cej tak: jedna osoba podaje szklankę, druga ją odnosi, trze­cia podaje ręcz­nik, czwarta zapro­wa­dza w inne miej­sce, piąta masuje, szó­sta ser­wuje her­batę, siódma zabiera puste fili­żanki, ósma wrę­cza rachu­nek, dzie­wiąta przyj­muje pie­nią­dze, aż w końcu dzie­siąta otwiera drzwi i kła­nia się na poże­gna­nie.

– _Mai kał czai_… – odpo­wie­dzia­łam, co ozna­czało, że nie rozu­miem pyta­nia, bo tak wła­śnie było. Po taj­sku umia­łam powie­dzieć jedy­nie „dzień dobry”, „dzię­kuję” i „nie rozu­miem”.

– _Puin_? – zapy­tała, wska­zu­jąc na Tajkę, która natych­miast się ukło­niła. – _Puczai_ – powie­działa, kiwa­jąc na masa­ży­stę, który rów­nież pochy­lił głowę i wyko­nał łaj².

– Ona pyta, czy chcesz laskę czy kole­sia – wyja­śniła Syl­wia, tłu­miąc chi­chot.

– Wiem prze­cież! Zała­pa­łam. Co mam jej powie­dzieć?

– No, a kogo wybie­rasz? – dopy­ty­wała roz­ba­wiona, a ja mia­łam wra­że­nie, że chce mnie wpa­ko­wać w jakąś głu­pią sytu­ację, w któ­rej nie będę umiała się odna­leźć.

– Jak wezmę kole­sia, to co?

– Nic. Poza tym, że wyma­suję ci dobrze dupę! – odparła, uno­sząc i opusz­cza­jąc brwi.

– Chyba żar­tu­jesz?!

– Cii! – upo­mniała mnie. Nie mia­łam poję­cia, czy mówi poważ­nie. – Ni­gdy nie bra­łam kole­sia, ale podobno nie­któ­rzy robią tak bar­dziej ero­tycz­nie… – dodała.

– _Puin!_ – powie­dzia­łam bez namy­słu, bo nie byłam przy­go­to­wana na obma­cy­wa­nie. Przy­naj­mniej jesz­cze nie wtedy…

***

Po chwili wska­zano mi prze­bie­ral­nię, gdzie zmie­ni­łam ubra­nie na bar­dziej swo­bodne, uszyte z płótna. W salo­nie pano­wał błogi ete­ryczny nastrój, w tle grała przy­jemna muzyka. Z boku był maleńki skalny wodo­spad, który akom­pa­nio­wał dźwię­kami wody. Z oddali dobie­gał zapach róża­nego kadzi­dła. W sam raz na odro­binę relaksu, pomy­śla­łam z roz­ma­rze­niem. Jest cudow­nie.

Kolejna Tajka zapro­siła mnie na fotel, sta­ran­nie umyła moje stopy i zało­żyła na nie bam­bu­sowe papu­cie. Spoj­rza­łam na Syl­wię z miną, która mówiła: „dzię­kuję”.

Obie prze­szły­śmy do dużej sali, gdzie za dwiema cięż­kimi kota­rami znaj­do­wały się maty i poduszki. Każde sta­no­wi­sko było dys­kret­nie wydzie­lone za pomocą pół­prze­źro­czy­stych bal­da­chi­mów zwi­sa­ją­cych od sufitu do pod­łogi.

Poło­ży­łam się na wznak, zamknę­łam oczy i cze­ka­łam na upra­gnioną przy­jem­ność. Nawet pomy­śla­łam sobie: „Jak tu faj­nie, w imię czego mia­ła­bym wra­cać do zim­nej i smut­nej Pol­ski?” Odpły­wa­łam w marze­nia. Ogar­nęła mnie cisza i poczu­łam wewnętrzny spo­kój. Jesz­cze nic się nie zaczęło, a już zdą­ży­łam się odprę­żyć. To takie przy­jemne, gdy ktoś trosz­czy się o nas i o nasze ciało – myje, pie­lę­gnuje i wyciera mięk­kim, pach­ną­cym ręcz­ni­kiem. Do tego robi to z taką czu­ło­ścią i sta­ran­no­ścią…

Po chwili pod bal­da­chim weszła Tajka. Uklęk­nęła przede mną, wznio­sła ręce w górę, zło­żyła je i pomo­dliła się. Na moment zasty­gła w tej pozy­cji, jakby mocno się kon­cen­tro­wała, i bez­gło­śnie wypo­wie­działa jakieś słowa. Po minu­cie otwo­rzyła oczy i uśmiech­nęła się do mnie. Wtedy wkro­czy­łam do akcji, pró­bu­jąc popro­sić ją na migi, żeby mnie oszczę­dziła i nie zada­wała bólu. Ski­nęła głową, ale nie byłam pewna, czy mnie zro­zu­miała. Zaczęła deli­kat­nie maso­wać mi stopy. Jest dobrze, pomy­śla­łam z ulgą, bo Tajka gła­dziła mnie nie­by­wale płyn­nymi ruchami. A potem uci­skała pal­cami punkty odpo­wia­da­jące poszcze­gól­nym narzą­dom wewnętrz­nym.

Taki masaż oprócz tego, że dostar­cza przy­jem­no­ści, ma wła­ści­wo­ści lecz­ni­cze. Nie­stety, na tym moja wie­dza o masażu się koń­czyła. Oka­zało się, że aby odpo­wied­nio przy­go­to­wać ciało, nie wystar­czy łagodne mizia­nie opusz­kami pal­ców. Trzeba naprawdę mocno uci­skać… Nagle wszystko, co dobre, skoń­czyło się! Cudowny relaks, wpro­wa­dza­jący mnie już powoli w drzemkę, prysł jak mydlana bańka, a moja deli­katna Tajka zamie­niła się w bez­li­to­snego potwora! „Kurwa, chyba jed­nak się nie doga­da­ły­śmy” – pomy­śla­łam i zamknę­łam oczy. Panie Boże Wszech­mo­gący i wszy­scy święci, na pomoc! Nie wie­dzia­łam, co zro­bić. Moje żało­sne piski na nic się nie zdały – masa­żystka nie prze­stała nawet na sekundę. Wypra­wiała ze mną nie­sa­mo­wite rze­czy, wbi­ja­jąc kolana w każdy cen­ty­metr mojego ciała. Ugnia­tała, ści­skała i pra­so­wała przed­ra­mie­niem moje obo­lałe mię­śnie. Kolejno nogi, ręce, bio­dra i plecy. Tyłka też nie pomi­nęła! Momen­tami ból był tak uciąż­liwy, że cze­ka­łam tylko z zaci­śnię­tymi zębami, aby jak naj­szyb­ciej się skoń­czył. Coraz moc­niej i z coraz więk­szym z nie­do­wie­rza­niem zaci­ska­łam powieki. Skąd w tej małej kobitce tyle siły? Czy nie ma już dość? Ale póź­niej, w ramach rewanżu, zaczę­łam sobie wyobra­żać, że to ja po niej ska­czę i wykrę­cam jej ręce. „Och, ty małpo, zostaw mnie! Jak tylko ze mnie zej­dziesz, to cię zamor­duję!” – krzy­cza­łam w myślach. Tym­cza­sem ona, jakby tego wszyst­kiego było mało, sta­nęła mi na ple­cach i trzy­ma­jąc moje sple­cione w obwa­rza­nek nogi, doci­skała mi je obu­rącz do głowy. Aaa! Poła­mie mnie! Wtedy nie wytrzy­ma­łam. Zaczę­łam się śmiać jak sza­lona. Tajka, pod wpły­wem wibra­cji mojej prze­pony, spa­dła i też zaczęła się śmiać. Po chwili podzię­ko­wała mi niskim ukło­nem z dłońmi złą­czo­nymi przy czole, oka­zu­jąc mi sza­cu­nek, czyli łaj. I to był na szczę­ście koniec!

***

– I jak? – zapy­tała Syl­wia, popi­ja­jąc zio­łową her­batkę, którą po zabiegu podają tuż przed rachun­kiem.

– Srak! – wark­nę­łam obo­lała, łapiąc się za bio­dro.

– Wiesz, pierw­szy raz zawsze boli. – Znów się ze mnie nabi­jała.

– Bar­dzo ci dzię­kuję za takie coś! To świń­stwo, że mnie tu przy­pro­wa­dzi­łaś. – Zaczę­łam uda­wać nieco obra­żoną.

– Jesz­cze mi podzię­ku­jesz. A teraz prze­stań maru­dzić i napij się. – wska­zała na fili­żankę, przy­go­to­waną dla mnie.

– Nie rozu­miem… Dla­czego ona mnie tak doci­skała? Prze­cież pro­si­łam, żeby była deli­katna.

– Wiesz, oni myślą, że skoro my, biali, jeste­śmy więksi i sil­niejsi… – Syl­wia zało­żyła nogę na nogę z miną osoby oświe­co­nej, która zaraz podzieli się ze mną tajem­ni­czą mądro­ścią wszech­świata – … to muszą nas moc­niej uci­skać, żeby masaż lepiej zadzia­łał. Będą ci dosy­py­wać wię­cej cukru do kawy, żebyś odczuła wyraź­niej smak i tak dalej. – Zakrę­ciła dło­nią w powie­trzu.

– Ale tłu­ma­czy­łam jej prze­cież…

– Posłu­chaj – prze­rwała mi Syl­wia szep­tem, by nie zakłó­cać spo­koju panu­ją­cego w salo­nie – teraz uwa­żasz, że to absurd, ale za jakiś czas sama będziesz pro­siła o moc­niej­szą wer­sję wszyst­kiego.

– No chyba zwa­rio­wa­łaś! – Spoj­rza­łam na nią, jakby oznaj­miła, że jest z Marsa.

– Tak samo będzie z jedze­niem ostrych potraw. Teraz mówisz _mai pet, mai pet_³, a póź­niej sama będziesz sobie dokła­dać podwójne papryczki chili.

– Jakoś mi się nie wydaje. – Wzru­szy­łam ramio­nami. – Przez pierw­sze dni mia­łam cał­ko­wi­cie wypa­lone pod­nie­bie­nie, aż wysko­czyły mi bąble. Nie sądzi­łam, że od głu­piego jedze­nia może się coś takiego zro­bić! Myśla­łam, że tylko od słońca! – Prze­wró­ci­łam oczami i napi­łam się słod­kiej her­baty o dziw­nym, nie­zna­nym mi smaku, po któ­rej mnie wykrzy­wiło. O matko, ale gówno paskudne! Wyplu­łam łyk do fili­żanki i odsta­wi­łam ją na szklany sto­li­czek, który wyda­wał się zbyt mały jak na mebel.

***

Cała ta przy­jem­ność kosz­to­wała mnie łzy, śmiech, ból i jakieś pięt­na­ście zło­tych.

Tak wyglą­dały moje „pierw­sze koty za płoty”, jeśli cho­dzi o masaż. Taj­lan­dia była dla mnie nowym tery­to­rium, które musia­łam poznać. Odkry­wa­łam ją po kawałku. Wszystko wyda­wało mi się dziwne, nowe i zupeł­nie na odwrót niż w Pol­sce. Nie­mniej jed­nak ta odmien­ność, choć cza­sami bole­śnie dawała mi się we znaki, spra­wiała, że chcia­łam jej zaznać wię­cej. Prze­siąk­nąć nią i pozwo­lić jej się ponieść. Chcia­łam wszystko poznać i poukła­dać sobie w gło­wie. Zro­zu­mieć tę nie­lo­giczną kra­inę i poczuć się w niej jak w domu.

Spoj­rza­łam na Syl­wię delek­tu­jącą się w naj­lep­sze her­ba­cia­nym ule­pem. Była taka spo­kojna. Opa­no­wana. Już jakaś mało „nasza”. Poczu­łam, że i ja po pew­nym cza­sie się tu odnajdę. Wtedy jesz­cze nie mia­łam poję­cia, że taj­ski masaż czy ostre potrawy staną się moim nało­giem!

1.

_Khun don gan puin ly puczai?_ (taj.) – Dziew­czyna, chło­pak?

2.

Łaj – taj­ski ukłon.

3.

_Mai pet, mai pet_ (taj.) – Nie ostre, nie ostre.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: