All That’s Left in the World. To, co zostaje po końcu świata - ebook
All That’s Left in the World. To, co zostaje po końcu świata - ebook
Urzekająca, poruszająca, zapadająca w pamięć i serce historia na nasze czasy.
Kiedy Andrew staje pod domem Jamie’ego, jest ranny, głodny i nie ma nic do stracenia. Śmiercionośny wirus wybił większość ludzkiej populacji, wliczając ich najbliższych. Obaj chłopcy mają świadomość, że zdesperowany człowiek może się posunąć do najgorszej zbrodni, więc dlaczego akurat oni potrafią zaufać sobie nawzajem?
Kiedy bohaterowie ruszają w poszukiwaniu śladów cywilizacji, każdy z nich posiada głęboko skrywane tajemnice. Aby pokonać trudną drogę, będą musieli zmierzyć się nie tylko ze strachem, sekretami i konsekwencjami własnych działań, ale przede wszystkim stawić czoło prawdzie. Co pozostaje, kiedy jesteśmy zdani tylko na siebie? Jak walczyć o przyszłość, kiedy każdy dzień jest wyzwaniem?
W świecie spustoszonym przez wirusa pewne jest tylko jedno – że coś do siebie czują.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8265-555-1 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam nadzieję, że w miejscu, do którego trafiamy po śmierci, znajdzie się przytulna sala kinowa, gdzie można usiąść i w ciszy obejrzeć na ekranie sekwencje wydarzeń, prowadzących do przełomowych momentów życia. Co ja mógłbym zobaczyć: wysmakowane długie ujęcie pacjenta, który jako pierwszy złapał wirusa – muzyka autorstwa Philipa Glassa, coś pełnego napięcia i klimatycznego – a potem przejście i od razu pandemia w pełnej krasie, przebitki ze śmiercią moich przyjaciół i bliskich, i na koniec jakiś szurnięty survivalowiec zastawiający jedenaście miesięcy wcześniej pułapkę na niedźwiedzie.
Przeskok w czasie, na ekranie dalej widać pułapkę. Obok przechodzi niedźwiedź, potem spada na nią gruba gałąź i ją przykrywa, ale jakimś cudem stalowe szczęki się nie zatrzaskują.
Siedzę sobie wygodnie, żuję kwaśne żelki i zajadam się maślanym popcornem, zastanawiając się, o co w tym chodzi, kiedy na ekranie pojawiam się ja, we własnej osobie, i radośnie staję centralnie w potrzasku.
A, racja, no tak.
Pamiętam, że spędziłem niemal trzy godziny krzycząc, płacząc i próbując otworzyć pułapkę. W końcu obwiązałem szczęki koszulką z plecaka i wykorzystałem gałąź, którą zesłał mi los – tę samą, która ochroniła moją nogę przed obcięciem, żeby rozchylić pordzewiałe żelastwo.
I znów widzę siebie, jak na jednej nodze skaczę po lesie, a drugą, zranioną, mam obwiązaną żółtawym T-shirtem. Dobrze, że oglądając te sceny w następnym życiu, przynajmniej mogę się cieszyć palącym język kwaśnym posmakiem żelków.
Bo teraz na przykład jedyne, co mam do jedzenia, to schowanych w plecaku kilka puszek zdobytych gdzieś w Jersey, zanim coś mi strzeliło do głowy i wpadłem na idiotyczny pomysł unikania głównych dróg.
Opieram ciężar ciała na kuli wsuniętej pod ramię i krzywię się z bólu. W rzeczywistości to nie kula, tylko duża gałąź, którą znalazłem. Żeby mi było wygodniej, zeszłej nocy owinąłem jej rozwidlający się koniec swetrem, ale to nic nie dało; mam wrażenie, że moja pacha zamieniła się w jeden wielki siniak.
Ból w nodze jest coraz gorszy. Każdy krok zdrowej nogi wywołuje w zranionej napięcie, które żywym ogniem pali mi łydkę. Ubiegłego wieczoru, już po znalezieniu odpowiedniej gałęzi, próbowałem odpocząć. Miałem dreszcze, noga mi drętwiała i byłem mokry od potu. Kilka razy zapadałem w niespokojny sen, bojąc się, że już się nie obudzę, jednak kiedy rankiem wstało słońce, miałem otwarte oczy i oddychałem.
A teraz skaczę przez las, bez bladego pojęcia, gdzie znajdę najbliższą drogę. Mam tylko nadzieję, że jeśli będę szedł cały czas prosto, w końcu na coś trafię. Drogę, miasteczko czy choćby strumień, w którym mógłbym obmyć ranę. Cokolwiek, byle uniknąć zakażenia. No, teraz oczywiście rozglądam się w poszukiwaniu potrzasków na niedźwiedzie, co też nie pomaga utrzymać dobrego tempa.
Niebo zasłaniają nisko wiszące chmury, więc nie mam zielonego pojęcia, która jest godzina, kiedy natrafiam nie na drogę, a na drewniany domek. Jest śliczny. Prosty. Patrząc z zewnątrz po rozmiarach, może mieścić dwa pokoje. Od frontu znajduje się niewielka weranda, a na niej stoją dwa krzesła, rozdzielone dużym oknem. Zasłony nie pozwalają zajrzeć do środka, a żwirowa dróżka prowadząca do drzwi oraz schody przykryte są liśćmi.
Podjazd jest pusty, nie ma na nim samochodu. Może nikt tu nie mieszka. Właściciele zaniedbali leśną chatkę, bo leżą martwi w sypialni swojego apartamentu w dużym mieście albo w którymś z masowych grobów.
Albo zostali zastrzeleni przez innego ocalałego, a ich zwłoki zostały porzucone na poboczu.
Wychodzę ostrożnie spod osłony drzew i staję na żwirowej dróżce.
Wygląda na to, że od dłuższego czasu nikt tego miejsca nie odwiedzał. Przy schodkach dostrzegam niewielką, pękatą skrzatkę ogrodową. W ramionach trzyma puchatą owieczkę i uśmiechnięta siedzi na dużej ropusze, patrząc na podjazd, jakby na kogoś czekała.
Czuję się nieswojo.
Tym bardziej że nie jest przykryta liśćmi. Jakby sama je z siebie strząsnęła.
Ale nie myślę o tym zbyt wiele – ogrodowe skrzaty, które ożywają, gdy się na nie nie patrzy, to najmniejszy z moich obecnych problemów. Na werandę prowadzą cztery schodki. Może dobrze byłoby wskoczyć na górę i sprawdzić, czy drzwi są otwarte.
Oczywiście, że nie będą – to byłby nadmiar szczęścia. Ładny, spokojny domek w środku lasu, otwarty i wolny? Może jeszcze z zapasem jedzenia w środku? W nagrodę pozwalam sobie przez chwilę fantazjować, po czym kuśtykam przez żwir w stronę schodów.JAMISON
W domu panuje zbyt wielka cisza. Powinienem był włączyć jakąś muzykę – cokolwiek, co rozproszyłoby absolutny brak dźwięków. Ale teraz już nie chce mi się marnować czasu na puszczanie jakichś płyt.
Siedemnaście. Dokładnie tyle puszek czarnej fasoli mi zostało. Zapisuję tę liczbę w żółtym notatniku opartym na kolanach i skreślam dziewiętnaście, ich sumę z zeszłego tygodnia. To moje zajęcie w każdy poniedziałkowy poranek: liczę, ile mam jeszcze jedzenia. Na początku prawie wpadałem przy tym w panikę, ale teraz mnie to wycisza.
Osiem puszek kukurydzy. Skreślam dziewiątkę i zapisuję obok właściwą liczbę. Szacuję, że za dwa tygodnie zabraknie mi miejsca na kartce i będę musiał pisać na kolejnej. Będzie na niej już tylko moje pismo, a nie moje i mamy.
Sos pomidorowy. Zapisane jej trudnym do odczytania charakterem. I obok idealnie czytelne cyfry – zawsze przekreślone zera i siódemki z linią pośrodku znaku, żeby nie dopuścić do nieporozumień. A od pewnego miejsca pojawia się już tylko moje pismo.
Nie muszę liczyć sosów pomidorowych, bo w zeszłym tygodniu nie robiłem spaghetti, więc zostawiam jedenastkę i spoglądam na linijkę poniżej.
Coś mnie powstrzymuje. Jakiś dźwięk dochodzący z zewnątrz, jakby szelest liści.
Zrywam się z miejsca i wyglądam przez okno w kuchni. Świat poza domem jest szary i zimny; za moimi plecami stoi koza na drewno, dzięki której w środku utrzymuje się ciepła i przyjemna atmosfera. Taras za budynkiem przykryty jest liśćmi, ale nie widzę żadnego zwierzęcia ani człowieka. Drzewa mają jeszcze nagie gałęzie, a wiosenne pączki nie spieszą się po srogiej zimie.
– Znowu słyszysz jakieś dziwne rzeczy – odzywam się w ciszy pustej kuchni. Dużo mówię do siebie, bardzo dużo nawet. Wcześniej myślałem, że to oznaka zbliżającego się szaleństwa, ale doszedłem do przekonania, że to jedyna rzecz, która chroni mnie przed obłędem.
Mógłbym przysiąc, że w zeszłym tygodniu słyszałem kogoś chodzącego po podjeździe, jednak kiedy zmusiłem się, by wyjrzeć, nikogo nie było.
Sama myśl o chrzęszczącym żwirze sprawia, że słyszę ten dźwięk w głowie, ale tym razem jakby dobiegał od strony werandy. Tylko że nie jest prawdziwy – wymyśliłem go sobie. Ewentualnie to jakieś zwierzę, choć znacznie większe od wiewiórki albo lisa, bo chrzęst żwiru jest zbyt głośny.
Zazwyczaj wystarczy przypomnieć sobie, że tak, jestem sam w domku, a wokół też nikogo nie ma, i dźwięk znika. Tym razem tak się nie dzieje. Co ciekawe, to nie odgłos kroków, tylko chrzęst żwiru powtarzający się na zmianę z krótkim, cichszym stuknięciem.
I nagle słyszę skrzypnięcie desek werandy pod czyimś pierwszym krokiem.
Serce zamiera mi w piersi, a po plecach ściekają strużki potu. Wstrzymuję oddech. Strach aż piecze mnie w środku, ale nie mogę się ruszyć. Z zewnątrz dobiega głębokie jęknięcie i stukot. Potem kolejny krok.
Nie mam wątpliwości, że na werandzie ktoś jest.
W końcu otrząsam się z paraliżu i ruszam biegiem do salonu. Nie pamiętam już nawet, kiedy ostatnio korzystałem z drzwi frontowych, pewnie kilka tygodni temu. Na pewno przed tym, jak ostatnio słyszałem coś niepokojącego.
Na zewnątrz rozlega się kolejny stukot. Ktokolwiek się zbliża, staje właśnie na trzecim stopniu. Strzelba stoi oparta przy garderobie. Chwytam ją i przywieram plecami do ściany naprzeciwko drzwi. Broń może nie być w ogóle naładowana, ale nie mam teraz czasu tego sprawdzać.
Powinna być. W końcu jeszcze jej ani razu nie użyłem.
Drzwi wejściowe.
Cholera.
Nie mam pojęcia, czy są zablokowane, ale to raczej bez znaczenia. Może to głuche stukanie to taran albo coś podobnego.
Nie wymyśliłem tego sobie. To nie tak, że boję się cieni i ciszy.
Klamka się obraca. Nie są zablokowane.
Ktoś jest na zewnątrz i właśnie wchodzi do domu.
Drzwi się otwierają, a ja unoszę broń i celuję.ANDREW
Pierwsze, co widzę, to wycelowaną w siebie strzelbę, a dopiero potem tego, kto ją trzyma. Zwykle jestem bardzo uważny, ale teraz rozprasza mnie ból w nodze. Jednak kiedy patrzę w wylot lufy, w ogóle przestaję cokolwiek czuć.
– Spokojnie – mówię i unoszę ramiona. Przenoszę cały ciężar ciała na zdrową nogę i pozwalam kuli upaść na podłogę.
Chłopak naprzeciwko musi być mniej więcej w moim wieku. Ma szesnaście, może siedemnaście lat. I ten wyraz twarzy, którego nie da się z niczym pomylić. Wcześniej widziałem go u siebie, kiedy zaczynali umierać ludzie, których znałem – z każdym spojrzeniem w lustro dostrzegałem go coraz wyraźniej. Byłem młody, ale moją twarz pożerało wyczerpanie. Zmęczenie. Rezygnacja. On ma dokładnie to samo pozbawione nadziei spojrzenie.
Dlatego wiem, że bez zawahania pociągnie za spust.
– Poczekaj – proszę go. – Szukam jedzenia. Nie wiedziałem, że ktoś tu mieszka.
– Ale mieszka – odpowiada.
Nie patrzy mi w oczy, tylko skupia się na mojej klatce piersiowej i celuje mi w serce.
Takie sytuacje przydarzają mi się niebezpiecznie często i to mi się zupełnie nie podoba. Myślami wracam do ostatniego razu, kiedy ktoś do mnie celował; stałem wtedy na poboczu drogi gdzieś w New Jersey. Pamiętam gwałtowną i bezsensowną przemoc, której bez wysiłku można było uniknąć. Czuję ucisk w żołądku. Nie chcę, żeby znów wszystko poszło nie tak.
– Przepraszam. Odejdę – zapewniam go.
Ale nie jestem pewien, czy dam radę. Przez ostatnie półtora dnia kuśtykałem przez las w poszukiwaniu jakiegoś schronienia i czegoś, co pozwoliłoby mi w jakikolwiek sposób oczyścić rany na nodze. Nie narzekałbym oczywiście, gdybym przy okazji trafił na magazyn środków medycznych, pożywienie i towarzystwo Toma Hollanda.
Ale nie, musiałem wpakować się w coś takiego. A chłopak ze strzelbą nie wygląda mi na Toma Hollanda.
– W takim razie w tył zwrot... tylko powoli! – mówi jedynie.
Staram się schylić i podnieść kulę, ale powstrzymuje mnie krótkim:
– Hej! Zostaw to.
– Bez tego nie mogę chodzić – wyjaśniam. – Jestem ranny.
Spuszcza na chwilę wzrok i patrzy na moją nogę i na podarte dżinsy. Po chwili podnosi głowę i nasze spojrzenia w końcu się krzyżują.
Ma bardzo ładne oczy. Ciemnoniebieskie. Czyste, ale przerażające. Jakby rzeczywiście był gotów pociągnąć za spust, gdy zajdzie taka potrzeba. Domyślam się, co czuje.
– Odwróć się na tyle, na ile jesteś w stanie – nakazuje. – Rzucę ci tę kulę, jak już będziesz na zewnątrz.
Jestem tak sfrustrowany, że mam ochotę głośno westchnąć i dać do zrozumienia, że jest dupkiem.
Dupek, nie dupek, to on ma spluwę, a nie ja. Proszę bardzo, świat się skończył, a dupki dalej pewniej stoją na nogach.
Ha. Bo mają dwie, a ja jedną.
Chryste, co ze mną jest nie tak? Nadeszła apokalipsa, a ja dalej robię sobie głupie żarty!
Obracam stopę, jakbym próbował odstawić jakiś pokręcony taniec. Cza-cza-cza i kończysz z kulą w piersi.
Dopiero kiedy stoję do niego plecami, uświadamiam sobie jedną rzecz – że od początku mógł kłamać. Może kazał mi wyjść, bo nie chciał widzieć mojej twarzy, kiedy będzie do mnie strzelał.
– Proszę... – oglądam się przez ramię. – Potrzebuję pomocy. W takim stanie daleko nie zajdę. Proszę, pomóż mi, a potem sobie pójdę i zostawię cię w spokoju. Muszę tylko oczyścić ranę, zanim wda się zakażenie i owinąć ją jakimś bandażem, który będzie czystszy niż stara koszulka z Walmartu.
– Nie mam niczego, co mogłoby ci pomóc. – Głos mu się łamie, kiedy to mówi. To jego wymówka? Kłamie?
– Nie chrzań. Chcesz mi powiedzieć, że siedzisz sam w środku lasu i nie masz nawet apteczki?
– To właśnie chcę ci powiedzieć. A teraz ruszaj.
– Jak niby?
– Podskakuj.
– Chryste... – nie powstrzymuję się dłużej i wzdycham poirytowany. W końcu odwracam się, opieram plecami o ścianę i ostrożnie, bardzo powoli się po niej osuwam.
– Co ty wyprawiasz? – pyta.
Zapieram się rękoma, a prawą nogę trzymam w górze, żeby jej nie urazić, aż w końcu ląduję tyłkiem na podłodze. Dopiero wtedy opuszczam ranną kończynę.
– Strzelaj, jeśli chcesz, proszę bardzo – mówię.
Ból jest nie do wytrzymania. Dotarłem do punktu, że nie widzę sensu walki o cokolwiek. Przetrwałem wirusa, który innych zabił. Lepszych ode mnie, jak moja młodsza siostra.
Jedyne, co mi pozostało, to ludzie, tacy jak ja. Ponownie skupiam się na wycelowanej we mnie broni i chłopaku, który ją trzyma.
Ludzie tacy jak my, poprawiam się w myślach.
– Tylko pamiętaj – dodaję. – Jeśli pociągniesz za spust, to ty będziesz musiał sprzątać ten bałagan.
– Wstawaj. – Unosi lufę i celuje mi w twarz.
I dobrze. Przynajmniej szybko pójdzie.
– Zacytowałbym Dreamgirls i powiedział, że nie idę, ale raczej byś mnie nie zrozumiał. – Brak odpowiedzi i wyraz zagubienia na jego twarzy potwierdzają moje przypuszczenia. Śmieję się ponuro. – Śmiało, strzelaj.
Wizja szybkiej śmierci powoli zaczyna być kusząca. W końcu będę miał spokój. Brak poczucia winy. I kto wie, co czeka mnie potem: może małe kino, w którym zobaczę wszystkie wydarzenia z życia tego gościa, które sprawiły, że mnie nie zastrzelił? Ale gdyby miała mnie czekać jedynie ciemność, to i tak lepsze to niż ból. Lepsze niż świadomość tego, jak wszystko jest skrajnie popieprzone.
Wciąż jeszcze nie pociągnął za spust. Przyglądam się, jak zmienia się wyraz jego twarzy, znika z niej złość, a pojawia się strach.
Nie zastrzeli mnie.
– Wstawaj. – Głos mu drży.
Sekunda... Co mi podpowiada intuicja? Czyżby to była... nadzieja? Może wcześniej błędnie oceniłem jego wzrok? Był przerażony, a nie przerażający.
– Potrzebuję. Pomocy. – Opuściły go wola walki i opór. Widzę, że równie mocno nie chce mnie zastrzelić, jak ja nie chcę, żeby to zrobił. Jeśli go przekonam, udzieli mi pomocy.
– Jestem sam – tłumaczę. – Przez ostatnich pięć miesięcy byłem sam. Proszę.
Opuszcza strzelbę.
– Proszę – nie przestaję mówić. – Jestem Andrew. Nie jestem zarażony, a ostatni członek mojej rodziny zmarł pięć miesięcy temu. To była moja siostra. Miała tylko dwanaście lat. Od tamtego czasu z nikim nawet nie rozmawiałem.
Ostatnie zdanie to kłamstwo, ale nie chcę myśleć o Fosterach. Odwracam głowę, żeby na niego nie patrzeć, bo oczy palą mnie od łez.
– Niech to szlag – mówi z rezygnacją i opiera strzelbę o kanapę, po czym podaje mi rękę. – Chodź.
Chwytam jego dłoń, a on pomaga mi wstać. Mam napięte i obolałe mięśnie; biorę głęboki oddech, żeby nie jęknąć. Kiedy jesteśmy w środku, nogą zatrzaskuje drzwi za nami.
Tajemniczy chłopak jest bardzo silny i bierze na siebie większość ciężaru mojego ciała. Dociąga mnie do jadalni, w której stoi duży drewniany stół z sześcioma krzesłami.
Wolną dłonią sięga do włącznika przy wejściu i zaraz potem żyrandol nad stołem rozbłyska światłem.
Ma tu elektryczność?!
– Wskocz na blat – mówi i obraca mnie tyłem do stołu, więc wykonuję polecenie i wskakuję na mebel. – Zaraz wracam, poczekaj chwilę.
– A, okay, chciałem iść zrobić sobie kanapkę, ale skoro mam czekać, to się nie ruszam.
Wychodząc z pokoju, patrzy na mnie przez ramię, jakby nie rozumiał, że to żart. Otwieram usta, żeby go przeprosić, ale nie daje mi dojść do słowa.
– Zmarnowałbyś tylko czas, bo chleb mi się skończył.
Mogę przysiąc, że zanim się odwrócił, widziałem coś na kształt uśmiechu w kącikach jego ust.
Sorry, młody, ale postapokaliptyczne dowcipy to moja działka. Mimo wszystko czuję się nieco swobodniej.
Zrzucam kurtkę na podłogę i po raz pierwszy rozglądam się po wnętrzu domku. Z doświadczenia wiem, że strzelba wycelowana w twarz drastycznie ogranicza nasze zainteresowanie szczegółami wokół niej. Kominek jest wygaszony i zimny. Spodziewałem się nad nim jakichś spreparowanych trofeów myśliwskich czy choćby dużego pstrąga na drewnianej tabliczce i wyprawionej skóry przed kanapą. Ku mojemu zaskoczeniu na podłodze leży biały wełniany dywanik, a kanapa jest częścią wyraźnie za dużego i wyglądającego na drogi zestawu wypoczynkowego w eleganckiej skórze. W komplecie są jeszcze dwa wygodne fotele obite tym samym materiałem, a nad kominkiem wisi sześćdziesięciocalowy telewizor przykryty grubą warstwą kurzu.
W jadalni nie ma żadnej witrynki czy komody. Za to ściany obwieszone są ogromną liczbą zdjęć w ramkach, rozrzuconych w sposób wyraźnie dający do zrozumienia, że ktoś starannie zaplanował ich chaotyczny nieład.
Przyglądam się zdjęciu przedstawiającemu dziecko z matką na plaży. Oboje są biali, ale kobieta ma opaleniznę, która zdradza, że spędziła sporo czasu na słońcu. Szczęściara. Ilekroć ja próbowałem się opalać, miałem poparzoną skórę. Wygląda na to, że chłopiec z fotografii ma podobnie, bo jest dość blady, a na ramieniu ma niewtarty jeszcze krem ochronny.
Matka jest brunetką. Nosi czerwone okulary przeciwsłoneczne, biało-niebieski kostium kąpielowy w paski i kapelusz słoneczny, który musi przytrzymywać dłonią, bo wiatr chce jej zrzucić go z głowy.
Chłopiec ma najwyżej siedem lat; w jego szerokim uśmiechu zauważyć można brak kilku mleczaków. Policzki i nos ma w piegach. Oślepiony słońcem mruży jedno oko; widać za to, że drugie ma jasnoniebieską barwę.
Poznaję go, mimo że ma dzisiaj dziesięć lat więcej.
Dziesięć lat starsza wersja dziecka ze zdjęcia wraca do salonu z plastikową skrzyneczką w dłoniach. Kładzie ją na stole i – podążając za moim wzrokiem – obraca się i spogląda na zdjęcie.
– To twoja mama? – pytam.
Marszczy brwi i nie odpowiada.
– Sorry. – Kręcę głową. – Jestem wścibski. Zamknę się już.
Zdejmuje wieko z białej skrzynki i odkłada je na jedno z krzeseł, po czym zaczyna czegoś szukać wśród środków opatrunkowych i leków. Moje oczy z wrażenia robią się okrągłe.
Ma nie tylko gazę, alkohol do odkażania i maść przeciwbakteryjną, ale też niewielki słoiczek z żelem na oparzenia, sterylnie zapakowane strzykawki, igły, tampony, wodę utlenioną, kilka nieużywanych skalpeli i przedmioty, które rozpoznaję z seriali medycznych oglądanych przeze mnie, zanim pojawił się wirus.
Cholera, może jednak trzyma gdzieś tutaj tego całego Toma Hollanda!
Rozwiązuje brązowy – choć pierwotnie był żółty – T-shirt, którym owinąłem nogę, po czym sięga niżej, do rozcięcia moich dżinsów. Próbuje je podwinąć, jednak krew i wilgotna pogoda sprawiły, że materiał się skurczył i za nic nie chce się ruszyć. Oddycham głęboko, bo ból przeszywa moją nogę i promieniuje aż do biodra.
– Dżinsy to nie był najlepszy pomysł na dzisiaj – mówi.
– To się stało wczoraj.
– Zdejmij je.
– Nie powinieneś zabrać mnie najpierw na jakąś kolację? – pytam.
Nie spodziewałem się, że będę w stanie zażartować, ale jest już za późno, żeby ugryźć się w język. Palą mnie policzki, ale zakłopotanie trwa tylko przez chwilę, bo w końcu na jego twarzy pojawia się pełnoprawny uśmieszek.
Rozpinam pasek, opuszczam spodnie do kolan i najpierw wyjmuję z nogawki lewą nogę. Pomaga mi z prawą, naciągając razem ze mną dżins w przeciwnych kierunkach, żeby materiał nie tarł o ranę.
– Chryste! – Na widok mojej łydki otwiera szeroko oczy. Ja też widzę ją po raz pierwszy niezakrytą spodniami, co wywołuje mocny skurcz żołądka. Gospodarz wybiega z pokoju i kieruje się do kuchni, a ja nie mogę oderwać wzroku od rany. Nie mogę oddychać. Ze strachu mrowią mnie dłonie i zdrowa noga.
Jest gorzej niż się spodziewałem.
Moja noga wygląda jak surowe mielone. Tył łydki, od kolana aż do ran od szczęk potrzasku, jest opuchnięty i ma barwę pięknego odcienia fioletu. Lewa noga jest brudna, ale przynajmniej dwa razy węższa od prawej.
Chłopak wraca z niewielką szklaną fiolką i buteleczką z tabletkami w dłoni. W drugiej ręce trzyma oprawiony w skórę notes, o zaczytanych i pożółkłych kartkach. Fiolkę i buteleczkę odstawia na blacie, obok kładzie notes. Sięgam po fiolkę; jest zimna i wypełniona jakimś przezroczystym płynem. Nazwa na etykietce to bupivacaine. Cokolwiek by to miało znaczyć.
– Gdzieś ty to wszystko zdobył? – pytam go, sięgając po buteleczkę z pigułkami.
Końcówka -illin na etykiecie sugeruje, że to muszą być antybiotyki. Nawet w postapokaliptycznym świecie co rusz się okazuje, że warto było uważać na biologii.
Rozrywa sterylne opakowanie strzykawki, zakłada igłę i napełnia ją płynem ze szklanej fiolki. Potem odkłada ją na stole, wstaje i wychodzi do kuchni.
– Nie jesteś uczulony na penicylinę ani żadne antybiotyki, prawda? – woła.
Słyszę dobiegający stamtąd gulgot wody napełniającej szklankę.
– Nie sądzę. Jak mógłbym to sprawdzić? – pytam.
Wraca do pokoju, podaje mi szklankę i dwie tabletki.
– Połknij je i się przekonamy.
– To mnie nie zabije, prawda?
– Nie. Pod warunkiem, że nie jesteś uczulony. Bo wtedy raczej tak.
Stary, świetny sposób na rozmowę z pacjentem.
Przesuwa wzrok na moją nogę.
– Ale powiedziałeś, że to się stało wczoraj, więc jeśli ich nie weźmiesz, zakażenie i tak cię zabije. I to będzie znacznie bardziej bolało.
No fakt, chłopak ma rację. Jeśli już wdało się zakażenie i nic z tym nie zrobię, i tak jestem trupem. Czy mam jakiś wybór? W sumie mógłbym zaryzykować i spróbować bez... chociaż dotychczas zawsze cienko wychodziłem na ryzyku. A amputacja bez środków przeciwbólowych – dobra, na coś takiego nawet ja nie zasłużyłem. Przełykam tabletki, popijając je wodą.
Chłopak sięga po strzykawkę z przejrzystym płynem z fiolki.
– A to na co jest? – pytam, wciąż zdenerwowany. Każdy czułby się nieswojo, biorąc jakieś pigułki i zastrzyki od nieznajomego, którego dopiero co spotkał w lesie.
– Przekonasz się. – I zanim zdążę zaprotestować, wbija mi igłę w nogę. Krzyczę z bólu. Wtedy on wyjmuje ostrze i wbija nieco poniżej.
– Co ty wyprawiasz? – wrzeszczę.
– Wytrzymaj, jeszcze tylko trochę. – I przyciskając mi nogę tuż powyżej kolana, robi mi jeszcze kilkanaście takich zastrzyków. Łzy ciekną mi po twarzy i szumi mi w uszach. Przeklinam i krzyczę, dopóki nie przestaje.
Po ostatnim wkłuciu wstaje i wynosi zużytą strzykawkę oraz fiolkę do kuchni. Piekący ból w nodze zaczyna powoli słabnąć, ale pamięć o nim nie pozwala mi się jeszcze cieszyć. Słyszę gwizd czajnika z gotującą się wodą, więc spoglądam w stronę drzwi, choć przez łzy niewiele widzę.
Po chwili nieznajomy wraca z ceramiczną miską. Idzie powoli i ostrożnie stawia ją na stole.
– Masz tutaj kuchenkę? Serio? – pytam.
– Później ci pokażę. Jak twoja noga? Jak się czujesz?
Jest zdrętwiała. Ból niemal całkowicie ustąpił. Mój mózg powoli przestawia się na pachę, której rany powstały przez obtarcia o niewygodną kulę.
– Nawet nieźle – potakuję.
– Nie użyłbym słowa nieźle. – Kręci głową, odsuwa krzesło i siada, po czym bierze na kolana skrzynkę z apteczką. – Ale przynajmniej nie będziesz musiał zagryzać kawałka drewna, kiedy będę cię zszywał.
Wyjmuje na stół zasobnik z igłami i czarną nicią, a na koniec sięga po buteleczkę z alkoholem do odkażania. W gorącej wodzie zanurza ręczniczek, wyciska go, ściskając na przemian obiema rękoma, odkłada go na blat i w milczeniu czeka.
– Ciągle gorący – mówi, spoglądając na mnie.
– Jesteś jakimś lekarzem, czy co?
Uśmiecha się, ale ze smutkiem; daleko mu do radości tego chłopca ze zdjęcia na ścianie.
– Wybacz. – Wyciąga do mnie dłoń zaczerwienioną od gorącej wody. – Jestem Jamison.
– Andrew. Miło poznać. – Ściskam podaną rękę. Jest ciepła i wywołuje we mnie zazdrość, bo czuję się, jakbym już nigdy nie miał otrząsnąć się z zimna, które przeszło mnie do szpiku kości. Chwilę później Jamison cofa dłoń, wylewa na nią kilka kropel alkoholu i wciera w skórę.
Potem sięga po gorący ręcznik i czyści okolice rany. Drżę, bo spodziewam się bólu, ale nic nie czuję.
Przyglądając się jego pracy, czuję głęboką wdzięczność, że podał mi środek przeciwbólowy. Biały ręcznik szybko zmienia barwę na brązowoczerwoną, ale patrząc, jak oczyszcza okolice rany, nie mam wrażenia, że coś jest nie tak. Okay, może wygląda to obrzydliwie, ale nie przerażająco.
– Powiesz mi, co to było? Pies cię pogryzł? – pyta.
– Nie. – Kręcę głową i wzdycham ciężko. – To była cholerna pułapka na niedźwiedzie. Taki wielki potrzask.
Jamison przerywa, żeby na mnie spojrzeć, po czym wraca do pracy.
– Nie mówisz serio.
– Słowo, że tak.
Uśmiecha się pod nosem.
– Środek apokalipsy, a tobie jakimś cudem udało się nadepnąć na odcisk Wilusiowi E. Kojotowi z tej kreskówki.
– Ja nie żartuję. – Wzdycham z trudem. – Nie miałem nawet pojęcia, że ludzie w ogóle korzystają z takich rzeczy. Mogę się założyć, że ktoś ustawił tę pułapkę jeszcze przed wirusem, ale tak na poważnie, co musiał mieć w głowie człowiek korzystający z potrzasków na niedźwiedzie?
– Jak to się stało, że szczęki nie obcięły ci nogi? – pyta, przyglądając się ranom.
– Łut szczęścia? – Wzruszam ramionami. – Nie zatrzasnęły się do końca.
Wciąż nie mogę pojąć, jak gałąź wylądowała między nimi i zablokowała mechanizm. Ja ledwie musnąłem go nogą i to wystarczyło.
Jamison nawleka igłę. Odkaża ją alkoholem i zbliża do pierwszej z ran na mojej nodze.
– Czujesz cokolwiek? – pyta.
Potrząsam głową, na co on przebija skórę i przeciąga przez nią nić. Sam widok wystarcza, bym się cały spiął, ale rzeczywiście nic mnie nie boli.
– To nie będzie arcydzieło haftu, bo igła jest dość tępa – tłumaczy, nie odrywając wzroku od mojej nogi. – Ale przynajmniej powinno pomóc w szybszym gojeniu.
Przyglądam się, jak zaciąga szwy w miejscu, gdzie mam przeciętą skórę.
– Tak poważnie, to skąd wiesz, jak to się robi? Byłeś na jakichś kursach dla ratowników? No wiesz, przed wirusem? – Może jest starszy, niż wygląda?
– Nie. – Kręci głową. – Matka nauczyła mnie, jak przyszyć guzik do koszuli albo naprawić rozpruty szew. W gruncie rzeczy to to samo, prawda?
Spoglądam na zdjęcie na ścianie. Kątem oka widzę, że Jamison unosi głowę i podąża za moim wzrokiem, a potem na powrót skupia się na pracy. Nie drążę tematu, skoro sam nie chce mówić.
– Dlaczego nie zdecydowałeś się mnie zastrzelić? – pytam w końcu, kiedy kończy zszywanie trzeciej z sześciu ran na mojej nodze. Jak to możliwe, że jest tak dobry, skoro żaden z nas, pozostałych ocalałych, nie jest taki jak on?
Wzdycha głęboko.
– Myślę, że... sam nie wiem. – Potrząsa głową. – Pewnie dlatego, że jestem zbyt głupi, żeby wiedzieć, kiedy powinienem być ostrożny.
– Jeśli to twoim zdaniem głupota, to znaczy, że jestem z półtora razu głupszy od ciebie.
– To już przecież ustaliliśmy, kiedy powiedziałeś, że wdepnąłeś w potrzask na niedźwiedzie.
Wybucham śmiechem, chyba po raz pierwszy od kilku miesięcy. Nie chyba, tylko na pewno.
Zawiązuje ostatni szew i ściera krew ze skóry. Na koniec wrzuca brudny ręcznik do miski z gorącą wodą i podaje mi rękę.
– Myślisz, że dasz radę przejść kawałek? Jeśli chcesz, możesz wziąć prysznic.
Wpatruję się w niego z niedowierzaniem.
– Prysznic?
– Tak. Mamy... mam wodę ze studni.
Oczywiście natychmiast zwracam uwagę na to, jak się poprawił, i wiem już, że mieszka tu sam.
– Czysta woda i prąd?
– W dodatku mam jeszcze bojler elektryczny, który podgrzewa wodę.
Czuję tak wielką ekscytację, że kręci mi się w głowie. To miejsce jest fantastyczne! Przez sekundę zastanawiam się, czy mógłbym mu je odebrać. Czy po tym, jak pozostawił mnie przy życiu i udzielił pomocy, mógłbym posunąć się do tego, żeby je przejąć? Jedna krótka sekunda takich myśli i z obrzydzenia robi mi się niedobrze.
– Hej, wszystko w porządku? – pyta Jamison.
– Tak. I zdecydowanie tak, chciałbym wziąć prysznic. – Tylko prysznic. Potem odejdę.
Prostuję nogę, wyciągam ją przed siebie i opieram powoli piętę na podłodze. W miarę jak przenoszę na nią ciężar ciała, czuję coraz większy ból, jednak nie jest nie do wytrzymania.
Tyci większe obciążenie. Tyci więcej bólu.
Jeszcze trochę... i... niewiele więcej bólu. To chyba dobrze, prawda?
Przenoszę całą wagę ciała na uszkodzoną nogę i popełniam w ten sposób drugi największy błąd w życiu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------