Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

All That’s Left in the World. To, co zostaje po końcu świata - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
38,00

All That’s Left in the World. To, co zostaje po końcu świata - ebook

Urzekająca, poruszająca, zapadająca w pamięć i serce historia na nasze czasy.

Kiedy Andrew staje pod domem Jamie’ego, jest ranny, głodny i nie ma nic do stracenia. Śmiercionośny wirus wybił większość ludzkiej populacji, wliczając ich najbliższych. Obaj chłopcy mają świadomość, że zdesperowany człowiek może się posunąć do najgorszej zbrodni, więc dlaczego akurat oni potrafią zaufać sobie nawzajem?

Kiedy bohaterowie ruszają w poszukiwaniu śladów cywilizacji, każdy z nich posiada głęboko skrywane tajemnice. Aby pokonać trudną drogę, będą musieli zmierzyć się nie tylko ze strachem, sekretami i konsekwencjami własnych działań, ale przede wszystkim stawić czoło prawdzie. Co pozostaje, kiedy jesteśmy zdani tylko na siebie? Jak walczyć o przyszłość, kiedy każdy dzień jest wyzwaniem?

W świecie spustoszonym przez wirusa pewne jest tylko jedno – że coś do siebie czują.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8265-555-1
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

AN­DREW

Mam na­dzieję, że w miej­scu, do któ­rego tra­fiamy po śmierci, znaj­dzie się przy­tulna sala ki­nowa, gdzie można usiąść i w ci­szy obej­rzeć na ekra­nie se­kwen­cje wy­da­rzeń, pro­wa­dzą­cych do prze­ło­mo­wych mo­men­tów ży­cia. Co ja mógł­bym zo­ba­czyć: wy­sma­ko­wane dłu­gie uję­cie pa­cjenta, który jako pierw­szy zła­pał wi­rusa – mu­zyka au­tor­stwa Phi­lipa Glassa, coś peł­nego na­pię­cia i kli­ma­tycz­nego – a po­tem przej­ście i od razu pan­de­mia w peł­nej kra­sie, prze­bitki ze śmier­cią mo­ich przy­ja­ciół i bli­skich, i na ko­niec ja­kiś szur­nięty su­rvi­va­lo­wiec za­sta­wia­jący je­de­na­ście mie­sięcy wcze­śniej pu­łapkę na niedź­wie­dzie.

Prze­skok w cza­sie, na ekra­nie da­lej wi­dać pu­łapkę. Obok prze­cho­dzi niedź­wiedź, po­tem spada na nią gruba ga­łąź i ją przy­krywa, ale ja­kimś cu­dem sta­lowe szczęki się nie za­trza­skują.

Sie­dzę so­bie wy­god­nie, żuję kwa­śne żelki i za­ja­dam się ma­śla­nym po­pcor­nem, za­sta­na­wia­jąc się, o co w tym cho­dzi, kiedy na ekra­nie po­ja­wiam się ja, we wła­snej oso­bie, i ra­do­śnie staję cen­tral­nie w po­trza­sku.

A, ra­cja, no tak.

Pa­mię­tam, że spę­dzi­łem nie­mal trzy go­dziny krzy­cząc, pła­cząc i pró­bu­jąc otwo­rzyć pu­łapkę. W końcu ob­wią­za­łem szczęki ko­szulką z ple­caka i wy­ko­rzy­sta­łem ga­łąź, którą ze­słał mi los – tę samą, która ochro­niła moją nogę przed ob­cię­ciem, żeby roz­chy­lić po­rdze­wiałe że­la­stwo.

I znów wi­dzę sie­bie, jak na jed­nej no­dze ska­czę po le­sie, a drugą, zra­nioną, mam ob­wią­zaną żół­ta­wym T-shir­tem. Do­brze, że oglą­da­jąc te sceny w na­stęp­nym ży­ciu, przy­naj­mniej mogę się cie­szyć pa­lą­cym ję­zyk kwa­śnym po­sma­kiem żel­ków.

Bo te­raz na przy­kład je­dyne, co mam do je­dze­nia, to scho­wa­nych w ple­caku kilka pu­szek zdo­by­tych gdzieś w Jer­sey, za­nim coś mi strze­liło do głowy i wpa­dłem na idio­tyczny po­mysł uni­ka­nia głów­nych dróg.

Opie­ram cię­żar ciała na kuli wsu­nię­tej pod ra­mię i krzy­wię się z bólu. W rze­czy­wi­sto­ści to nie kula, tylko duża ga­łąź, którą zna­la­złem. Żeby mi było wy­god­niej, ze­szłej nocy owi­ną­łem jej roz­wi­dla­jący się ko­niec swe­trem, ale to nic nie dało; mam wra­że­nie, że moja pa­cha za­mie­niła się w je­den wielki si­niak.

Ból w no­dze jest co­raz gor­szy. Każdy krok zdro­wej nogi wy­wo­łuje w zra­nio­nej na­pię­cie, które ży­wym ogniem pali mi łydkę. Ubie­głego wie­czoru, już po zna­le­zie­niu od­po­wied­niej ga­łęzi, pró­bo­wa­łem od­po­cząć. Mia­łem dresz­cze, noga mi drę­twiała i by­łem mo­kry od potu. Kilka razy za­pa­da­łem w nie­spo­kojny sen, bo­jąc się, że już się nie obu­dzę, jed­nak kiedy ran­kiem wstało słońce, mia­łem otwarte oczy i od­dy­cha­łem.

A te­raz ska­czę przez las, bez bla­dego po­ję­cia, gdzie znajdę naj­bliż­szą drogę. Mam tylko na­dzieję, że je­śli będę szedł cały czas pro­sto, w końcu na coś tra­fię. Drogę, mia­steczko czy choćby stru­mień, w któ­rym mógł­bym ob­myć ranę. Co­kol­wiek, byle unik­nąć za­ka­że­nia. No, te­raz oczy­wi­ście roz­glą­dam się w po­szu­ki­wa­niu po­trza­sków na niedź­wie­dzie, co też nie po­maga utrzy­mać do­brego tempa.

Niebo za­sła­niają ni­sko wi­szące chmury, więc nie mam zie­lo­nego po­ję­cia, która jest go­dzina, kiedy na­tra­fiam nie na drogę, a na drew­niany do­mek. Jest śliczny. Pro­sty. Pa­trząc z ze­wnątrz po roz­mia­rach, może mie­ścić dwa po­koje. Od frontu znaj­duje się nie­wielka we­randa, a na niej stoją dwa krze­sła, roz­dzie­lone du­żym oknem. Za­słony nie po­zwa­lają zaj­rzeć do środka, a żwi­rowa dróżka pro­wa­dząca do drzwi oraz schody przy­kryte są li­śćmi.

Pod­jazd jest pu­sty, nie ma na nim sa­mo­chodu. Może nikt tu nie mieszka. Wła­ści­ciele za­nie­dbali le­śną chatkę, bo leżą mar­twi w sy­pialni swo­jego apar­ta­mentu w du­żym mie­ście albo w któ­rymś z ma­so­wych gro­bów.

Albo zo­stali za­strze­leni przez in­nego oca­la­łego, a ich zwłoki zo­stały po­rzu­cone na po­bo­czu.

Wy­cho­dzę ostroż­nie spod osłony drzew i staję na żwi­ro­wej dróżce.

Wy­gląda na to, że od dłuż­szego czasu nikt tego miej­sca nie od­wie­dzał. Przy schod­kach do­strze­gam nie­wielką, pę­katą skrzatkę ogro­dową. W ra­mio­nach trzyma pu­chatą owieczkę i uśmiech­nięta sie­dzi na du­żej ro­pu­sze, pa­trząc na pod­jazd, jakby na ko­goś cze­kała.

Czuję się nie­swojo.

Tym bar­dziej że nie jest przy­kryta li­śćmi. Jakby sama je z sie­bie strzą­snęła.

Ale nie my­ślę o tym zbyt wiele – ogro­dowe skrzaty, które oży­wają, gdy się na nie nie pa­trzy, to naj­mniej­szy z mo­ich obec­nych pro­ble­mów. Na we­randę pro­wa­dzą cztery schodki. Może do­brze by­łoby wsko­czyć na górę i spraw­dzić, czy drzwi są otwarte.

Oczy­wi­ście, że nie będą – to byłby nad­miar szczę­ścia. Ładny, spo­kojny do­mek w środku lasu, otwarty i wolny? Może jesz­cze z za­pa­sem je­dze­nia w środku? W na­grodę po­zwa­lam so­bie przez chwilę fan­ta­zjo­wać, po czym kuś­ty­kam przez żwir w stronę scho­dów.JA­MI­SON

W domu pa­nuje zbyt wielka ci­sza. Po­wi­nie­nem był włą­czyć ja­kąś mu­zykę – co­kol­wiek, co roz­pro­szy­łoby ab­so­lutny brak dźwię­ków. Ale te­raz już nie chce mi się mar­no­wać czasu na pusz­cza­nie ja­kichś płyt.

Sie­dem­na­ście. Do­kład­nie tyle pu­szek czar­nej fa­soli mi zo­stało. Za­pi­suję tę liczbę w żół­tym no­tat­niku opar­tym na ko­la­nach i skre­ślam dzie­więt­na­ście, ich sumę z ze­szłego ty­go­dnia. To moje za­ję­cie w każdy po­nie­dział­kowy po­ra­nek: li­czę, ile mam jesz­cze je­dze­nia. Na po­czątku pra­wie wpa­da­łem przy tym w pa­nikę, ale te­raz mnie to wy­ci­sza.

Osiem pu­szek ku­ku­ry­dzy. Skre­ślam dzie­wiątkę i za­pi­suję obok wła­ściwą liczbę. Sza­cuję, że za dwa ty­go­dnie za­brak­nie mi miej­sca na kartce i będę mu­siał pi­sać na ko­lej­nej. Bę­dzie na niej już tylko moje pi­smo, a nie moje i mamy.

Sos po­mi­do­rowy. Za­pi­sane jej trud­nym do od­czy­ta­nia cha­rak­te­rem. I obok ide­al­nie czy­telne cy­fry – za­wsze prze­kre­ślone zera i sió­demki z li­nią po­środku znaku, żeby nie do­pu­ścić do nie­po­ro­zu­mień. A od pew­nego miej­sca po­ja­wia się już tylko moje pi­smo.

Nie mu­szę li­czyć so­sów po­mi­do­ro­wych, bo w ze­szłym ty­go­dniu nie ro­bi­łem spa­ghetti, więc zo­sta­wiam je­de­nastkę i spo­glą­dam na li­nijkę po­ni­żej.

Coś mnie po­wstrzy­muje. Ja­kiś dźwięk do­cho­dzący z ze­wnątrz, jakby sze­lest li­ści.

Zry­wam się z miej­sca i wy­glą­dam przez okno w kuchni. Świat poza do­mem jest szary i zimny; za mo­imi ple­cami stoi koza na drewno, dzięki któ­rej w środku utrzy­muje się cie­pła i przy­jemna at­mos­fera. Ta­ras za bu­dyn­kiem przy­kryty jest li­śćmi, ale nie wi­dzę żad­nego zwie­rzę­cia ani czło­wieka. Drzewa mają jesz­cze na­gie ga­łę­zie, a wio­senne pączki nie spie­szą się po sro­giej zi­mie.

– Znowu sły­szysz ja­kieś dziwne rze­czy – od­zy­wam się w ci­szy pu­stej kuchni. Dużo mó­wię do sie­bie, bar­dzo dużo na­wet. Wcze­śniej my­śla­łem, że to oznaka zbli­ża­ją­cego się sza­leń­stwa, ale do­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że to je­dyna rzecz, która chroni mnie przed obłę­dem.

Mógł­bym przy­siąc, że w ze­szłym ty­go­dniu sły­sza­łem ko­goś cho­dzą­cego po pod­jeź­dzie, jed­nak kiedy zmu­si­łem się, by wyj­rzeć, ni­kogo nie było.

Sama myśl o chrzęsz­czą­cym żwi­rze spra­wia, że sły­szę ten dźwięk w gło­wie, ale tym ra­zem jakby do­bie­gał od strony we­randy. Tylko że nie jest praw­dziwy – wy­my­śli­łem go so­bie. Ewen­tu­al­nie to ja­kieś zwie­rzę, choć znacz­nie więk­sze od wie­wiórki albo lisa, bo chrzęst żwiru jest zbyt gło­śny.

Za­zwy­czaj wy­star­czy przy­po­mnieć so­bie, że tak, je­stem sam w domku, a wo­kół też ni­kogo nie ma, i dźwięk znika. Tym ra­zem tak się nie dzieje. Co cie­kawe, to nie od­głos kro­ków, tylko chrzęst żwiru po­wta­rza­jący się na zmianę z krót­kim, cich­szym stuk­nię­ciem.

I na­gle sły­szę skrzyp­nię­cie de­sek we­randy pod czy­imś pierw­szym kro­kiem.

Serce za­miera mi w piersi, a po ple­cach ście­kają strużki potu. Wstrzy­muję od­dech. Strach aż pie­cze mnie w środku, ale nie mogę się ru­szyć. Z ze­wnątrz do­biega głę­bo­kie jęk­nię­cie i stu­kot. Po­tem ko­lejny krok.

Nie mam wąt­pli­wo­ści, że na we­ran­dzie ktoś jest.

W końcu otrzą­sam się z pa­ra­liżu i ru­szam bie­giem do sa­lonu. Nie pa­mię­tam już na­wet, kiedy ostat­nio ko­rzy­sta­łem z drzwi fron­to­wych, pew­nie kilka ty­go­dni temu. Na pewno przed tym, jak ostat­nio sły­sza­łem coś nie­po­ko­ją­cego.

Na ze­wnątrz roz­lega się ko­lejny stu­kot. Kto­kol­wiek się zbliża, staje wła­śnie na trze­cim stop­niu. Strzelba stoi oparta przy gar­de­ro­bie. Chwy­tam ją i przy­wie­ram ple­cami do ściany na­prze­ciwko drzwi. Broń może nie być w ogóle na­ła­do­wana, ale nie mam te­raz czasu tego spraw­dzać.

Po­winna być. W końcu jesz­cze jej ani razu nie uży­łem.

Drzwi wej­ściowe.

Cho­lera.

Nie mam po­ję­cia, czy są za­blo­ko­wane, ale to ra­czej bez zna­cze­nia. Może to głu­che stu­ka­nie to ta­ran albo coś po­dob­nego.

Nie wy­my­śli­łem tego so­bie. To nie tak, że boję się cieni i ci­szy.

Klamka się ob­raca. Nie są za­blo­ko­wane.

Ktoś jest na ze­wnątrz i wła­śnie wcho­dzi do domu.

Drzwi się otwie­rają, a ja uno­szę broń i ce­luję.AN­DREW

Pierw­sze, co wi­dzę, to wy­ce­lo­waną w sie­bie strzelbę, a do­piero po­tem tego, kto ją trzyma. Zwy­kle je­stem bar­dzo uważny, ale te­raz roz­pra­sza mnie ból w no­dze. Jed­nak kiedy pa­trzę w wy­lot lufy, w ogóle prze­staję co­kol­wiek czuć.

– Spo­koj­nie – mó­wię i uno­szę ra­miona. Prze­no­szę cały cię­żar ciała na zdrową nogę i po­zwa­lam kuli upaść na pod­łogę.

Chło­pak na­prze­ciwko musi być mniej wię­cej w moim wieku. Ma szes­na­ście, może sie­dem­na­ście lat. I ten wy­raz twa­rzy, któ­rego nie da się z ni­czym po­my­lić. Wcze­śniej wi­dzia­łem go u sie­bie, kiedy za­czy­nali umie­rać lu­dzie, któ­rych zna­łem – z każ­dym spoj­rze­niem w lu­stro do­strze­ga­łem go co­raz wy­raź­niej. By­łem młody, ale moją twarz po­że­rało wy­czer­pa­nie. Zmę­cze­nie. Re­zy­gna­cja. On ma do­kład­nie to samo po­zba­wione na­dziei spoj­rze­nie.

Dla­tego wiem, że bez za­wa­ha­nia po­cią­gnie za spust.

– Po­cze­kaj – pro­szę go. – Szu­kam je­dze­nia. Nie wie­dzia­łem, że ktoś tu mieszka.

– Ale mieszka – od­po­wiada.

Nie pa­trzy mi w oczy, tylko sku­pia się na mo­jej klatce pier­sio­wej i ce­luje mi w serce.

Ta­kie sy­tu­acje przy­da­rzają mi się nie­bez­piecz­nie czę­sto i to mi się zu­peł­nie nie po­doba. My­ślami wra­cam do ostat­niego razu, kiedy ktoś do mnie ce­lo­wał; sta­łem wtedy na po­bo­czu drogi gdzieś w New Jer­sey. Pa­mię­tam gwał­towną i bez­sen­sowną prze­moc, któ­rej bez wy­siłku można było unik­nąć. Czuję ucisk w żo­łądku. Nie chcę, żeby znów wszystko po­szło nie tak.

– Prze­pra­szam. Odejdę – za­pew­niam go.

Ale nie je­stem pe­wien, czy dam radę. Przez ostat­nie pół­tora dnia kuś­ty­ka­łem przez las w po­szu­ki­wa­niu ja­kie­goś schro­nie­nia i cze­goś, co po­zwo­li­łoby mi w ja­ki­kol­wiek spo­sób oczy­ścić rany na no­dze. Nie na­rze­kał­bym oczy­wi­ście, gdy­bym przy oka­zji tra­fił na ma­ga­zyn środ­ków me­dycz­nych, po­ży­wie­nie i to­wa­rzy­stwo Toma Hol­landa.

Ale nie, mu­sia­łem wpa­ko­wać się w coś ta­kiego. A chło­pak ze strzelbą nie wy­gląda mi na Toma Hol­landa.

– W ta­kim ra­zie w tył zwrot... tylko po­woli! – mówi je­dy­nie.

Sta­ram się schy­lić i pod­nieść kulę, ale po­wstrzy­muje mnie krót­kim:

– Hej! Zo­staw to.

– Bez tego nie mogę cho­dzić – wy­ja­śniam. – Je­stem ranny.

Spusz­cza na chwilę wzrok i pa­trzy na moją nogę i na po­darte dżinsy. Po chwili pod­nosi głowę i na­sze spoj­rze­nia w końcu się krzy­żują.

Ma bar­dzo ładne oczy. Ciem­no­nie­bie­skie. Czy­ste, ale prze­ra­ża­jące. Jakby rze­czy­wi­ście był go­tów po­cią­gnąć za spust, gdy zaj­dzie taka po­trzeba. Do­my­ślam się, co czuje.

– Od­wróć się na tyle, na ile je­steś w sta­nie – na­ka­zuje. – Rzucę ci tę kulę, jak już bę­dziesz na ze­wnątrz.

Je­stem tak sfru­stro­wany, że mam ochotę gło­śno wes­tchnąć i dać do zro­zu­mie­nia, że jest dup­kiem.

Du­pek, nie du­pek, to on ma spluwę, a nie ja. Pro­szę bar­dzo, świat się skoń­czył, a dupki da­lej pew­niej stoją na no­gach.

Ha. Bo mają dwie, a ja jedną.

Chry­ste, co ze mną jest nie tak? Na­de­szła apo­ka­lipsa, a ja da­lej ro­bię so­bie głu­pie żarty!

Ob­ra­cam stopę, jak­bym pró­bo­wał od­sta­wić ja­kiś po­krę­cony ta­niec. Cza-cza-cza i koń­czysz z kulą w piersi.

Do­piero kiedy stoję do niego ple­cami, uświa­da­miam so­bie jedną rzecz – że od po­czątku mógł kła­mać. Może ka­zał mi wyjść, bo nie chciał wi­dzieć mo­jej twa­rzy, kiedy bę­dzie do mnie strze­lał.

– Pro­szę... – oglą­dam się przez ra­mię. – Po­trze­buję po­mocy. W ta­kim sta­nie da­leko nie zajdę. Pro­szę, po­móż mi, a po­tem so­bie pójdę i zo­sta­wię cię w spo­koju. Mu­szę tylko oczy­ścić ranę, za­nim wda się za­ka­że­nie i owi­nąć ją ja­kimś ban­da­żem, który bę­dzie czyst­szy niż stara ko­szulka z Wal­martu.

– Nie mam ni­czego, co mo­głoby ci po­móc. – Głos mu się ła­mie, kiedy to mówi. To jego wy­mówka? Kła­mie?

– Nie chrzań. Chcesz mi po­wie­dzieć, że sie­dzisz sam w środku lasu i nie masz na­wet ap­teczki?

– To wła­śnie chcę ci po­wie­dzieć. A te­raz ru­szaj.

– Jak niby?

– Pod­ska­kuj.

– Chry­ste... – nie po­wstrzy­muję się dłu­żej i wzdy­cham po­iry­to­wany. W końcu od­wra­cam się, opie­ram ple­cami o ścianę i ostroż­nie, bar­dzo po­woli się po niej osu­wam.

– Co ty wy­pra­wiasz? – pyta.

Za­pie­ram się rę­koma, a prawą nogę trzy­mam w gó­rze, żeby jej nie ura­zić, aż w końcu lą­duję tył­kiem na pod­ło­dze. Do­piero wtedy opusz­czam ranną koń­czynę.

– Strze­laj, je­śli chcesz, pro­szę bar­dzo – mó­wię.

Ból jest nie do wy­trzy­ma­nia. Do­tar­łem do punktu, że nie wi­dzę sensu walki o co­kol­wiek. Prze­trwa­łem wi­rusa, który in­nych za­bił. Lep­szych ode mnie, jak moja młod­sza sio­stra.

Je­dyne, co mi po­zo­stało, to lu­dzie, tacy jak ja. Po­now­nie sku­piam się na wy­ce­lo­wa­nej we mnie broni i chło­paku, który ją trzyma.

Lu­dzie tacy jak my, po­pra­wiam się w my­ślach.

– Tylko pa­mię­taj – do­daję. – Je­śli po­cią­gniesz za spust, to ty bę­dziesz mu­siał sprzą­tać ten ba­ła­gan.

– Wsta­waj. – Unosi lufę i ce­luje mi w twarz.

I do­brze. Przy­naj­mniej szybko pój­dzie.

– Za­cy­to­wał­bym Dre­am­girls i po­wie­dział, że nie idę, ale ra­czej byś mnie nie zro­zu­miał. – Brak od­po­wie­dzi i wy­raz za­gu­bie­nia na jego twa­rzy po­twier­dzają moje przy­pusz­cze­nia. Śmieję się po­nuro. – Śmiało, strze­laj.

Wi­zja szyb­kiej śmierci po­woli za­czyna być ku­sząca. W końcu będę miał spo­kój. Brak po­czu­cia winy. I kto wie, co czeka mnie po­tem: może małe kino, w któ­rym zo­ba­czę wszyst­kie wy­da­rze­nia z ży­cia tego go­ścia, które spra­wiły, że mnie nie za­strze­lił? Ale gdyby miała mnie cze­kać je­dy­nie ciem­ność, to i tak lep­sze to niż ból. Lep­sze niż świa­do­mość tego, jak wszystko jest skraj­nie po­pie­przone.

Wciąż jesz­cze nie po­cią­gnął za spust. Przy­glą­dam się, jak zmie­nia się wy­raz jego twa­rzy, znika z niej złość, a po­ja­wia się strach.

Nie za­strzeli mnie.

– Wsta­waj. – Głos mu drży.

Se­kunda... Co mi pod­po­wiada in­tu­icja? Czyżby to była... na­dzieja? Może wcze­śniej błęd­nie oce­ni­łem jego wzrok? Był prze­ra­żony, a nie prze­ra­ża­jący.

– Po­trze­buję. Po­mocy. – Opu­ściły go wola walki i opór. Wi­dzę, że rów­nie mocno nie chce mnie za­strze­lić, jak ja nie chcę, żeby to zro­bił. Je­śli go prze­ko­nam, udzieli mi po­mocy.

– Je­stem sam – tłu­ma­czę. – Przez ostat­nich pięć mie­sięcy by­łem sam. Pro­szę.

Opusz­cza strzelbę.

– Pro­szę – nie prze­staję mó­wić. – Je­stem An­drew. Nie je­stem za­ra­żony, a ostatni czło­nek mo­jej ro­dziny zmarł pięć mie­sięcy temu. To była moja sio­stra. Miała tylko dwa­na­ście lat. Od tam­tego czasu z ni­kim na­wet nie roz­ma­wia­łem.

Ostat­nie zda­nie to kłam­stwo, ale nie chcę my­śleć o Fo­ste­rach. Od­wra­cam głowę, żeby na niego nie pa­trzeć, bo oczy palą mnie od łez.

– Niech to szlag – mówi z re­zy­gna­cją i opiera strzelbę o ka­napę, po czym po­daje mi rękę. – Chodź.

Chwy­tam jego dłoń, a on po­maga mi wstać. Mam na­pięte i obo­lałe mię­śnie; biorę głę­boki od­dech, żeby nie jęk­nąć. Kiedy je­ste­śmy w środku, nogą za­trza­skuje drzwi za nami.

Ta­jem­ni­czy chło­pak jest bar­dzo silny i bie­rze na sie­bie więk­szość cię­żaru mo­jego ciała. Do­ciąga mnie do ja­dalni, w któ­rej stoi duży drew­niany stół z sze­ścioma krze­słami.

Wolną dło­nią sięga do włącz­nika przy wej­ściu i za­raz po­tem ży­ran­dol nad sto­łem roz­bły­ska świa­tłem.

Ma tu elek­trycz­ność?!

– Wskocz na blat – mówi i ob­raca mnie ty­łem do stołu, więc wy­ko­nuję po­le­ce­nie i wska­kuję na me­bel. – Za­raz wra­cam, po­cze­kaj chwilę.

– A, okay, chcia­łem iść zro­bić so­bie ka­napkę, ale skoro mam cze­kać, to się nie ru­szam.

Wy­cho­dząc z po­koju, pa­trzy na mnie przez ra­mię, jakby nie ro­zu­miał, że to żart. Otwie­ram usta, żeby go prze­pro­sić, ale nie daje mi dojść do słowa.

– Zmar­no­wał­byś tylko czas, bo chleb mi się skoń­czył.

Mogę przy­siąc, że za­nim się od­wró­cił, wi­dzia­łem coś na kształt uśmie­chu w ką­ci­kach jego ust.

Sorry, młody, ale po­sta­po­ka­lip­tyczne dow­cipy to moja działka. Mimo wszystko czuję się nieco swo­bod­niej.

Zrzu­cam kurtkę na pod­łogę i po raz pierw­szy roz­glą­dam się po wnę­trzu domku. Z do­świad­cze­nia wiem, że strzelba wy­ce­lo­wana w twarz dra­stycz­nie ogra­ni­cza na­sze za­in­te­re­so­wa­nie szcze­gó­łami wo­kół niej. Ko­mi­nek jest wy­ga­szony i zimny. Spo­dzie­wa­łem się nad nim ja­kichś spre­pa­ro­wa­nych tro­feów my­śliw­skich czy choćby du­żego pstrąga na drew­nia­nej ta­bliczce i wy­pra­wio­nej skóry przed ka­napą. Ku mo­jemu za­sko­cze­niu na pod­ło­dze leży biały weł­niany dy­wa­nik, a ka­napa jest czę­ścią wy­raź­nie za du­żego i wy­glą­da­ją­cego na drogi ze­stawu wy­po­czyn­ko­wego w ele­ganc­kiej skó­rze. W kom­ple­cie są jesz­cze dwa wy­godne fo­tele obite tym sa­mym ma­te­ria­łem, a nad ko­min­kiem wisi sześć­dzie­się­cio­ca­lowy te­le­wi­zor przy­kryty grubą war­stwą ku­rzu.

W ja­dalni nie ma żad­nej wi­trynki czy ko­mody. Za to ściany ob­wie­szone są ogromną liczbą zdjęć w ram­kach, roz­rzu­co­nych w spo­sób wy­raź­nie da­jący do zro­zu­mie­nia, że ktoś sta­ran­nie za­pla­no­wał ich cha­otyczny nie­ład.

Przy­glą­dam się zdję­ciu przed­sta­wia­ją­cemu dziecko z matką na plaży. Oboje są biali, ale ko­bieta ma opa­le­ni­znę, która zdra­dza, że spę­dziła sporo czasu na słońcu. Szczę­ściara. Ile­kroć ja pró­bo­wa­łem się opa­lać, mia­łem po­pa­rzoną skórę. Wy­gląda na to, że chło­piec z fo­to­gra­fii ma po­dob­nie, bo jest dość blady, a na ra­mie­niu ma nie­wtarty jesz­cze krem ochronny.

Matka jest bru­netką. Nosi czer­wone oku­lary prze­ciw­sło­neczne, biało-nie­bie­ski ko­stium ką­pie­lowy w pa­ski i ka­pe­lusz sło­neczny, który musi przy­trzy­my­wać dło­nią, bo wiatr chce jej zrzu­cić go z głowy.

Chło­piec ma naj­wy­żej sie­dem lat; w jego sze­ro­kim uśmie­chu za­uwa­żyć można brak kilku mle­cza­ków. Po­liczki i nos ma w pie­gach. Ośle­piony słoń­cem mruży jedno oko; wi­dać za to, że dru­gie ma ja­sno­nie­bie­ską barwę.

Po­znaję go, mimo że ma dzi­siaj dzie­sięć lat wię­cej.

Dzie­sięć lat star­sza wer­sja dziecka ze zdję­cia wraca do sa­lonu z pla­sti­kową skrzy­neczką w dło­niach. Kła­dzie ją na stole i – po­dą­ża­jąc za moim wzro­kiem – ob­raca się i spo­gląda na zdję­cie.

– To twoja mama? – py­tam.

Marsz­czy brwi i nie od­po­wiada.

– Sorry. – Kręcę głową. – Je­stem wścib­ski. Za­mknę się już.

Zdej­muje wieko z bia­łej skrzynki i od­kłada je na jedno z krze­seł, po czym za­czyna cze­goś szu­kać wśród środ­ków opa­trun­ko­wych i le­ków. Moje oczy z wra­że­nia ro­bią się okrą­głe.

Ma nie tylko gazę, al­ko­hol do od­ka­ża­nia i maść prze­ciw­bak­te­ryjną, ale też nie­wielki sło­iczek z że­lem na opa­rze­nia, ste­ryl­nie za­pa­ko­wane strzy­kawki, igły, tam­pony, wodę utle­nioną, kilka nie­uży­wa­nych skal­peli i przed­mioty, które roz­po­znaję z se­riali me­dycz­nych oglą­da­nych przeze mnie, za­nim po­ja­wił się wi­rus.

Cho­lera, może jed­nak trzyma gdzieś tu­taj tego ca­łego Toma Hol­landa!

Roz­wią­zuje brą­zowy – choć pier­wot­nie był żółty – T-shirt, któ­rym owi­ną­łem nogę, po czym sięga ni­żej, do roz­cię­cia mo­ich dżin­sów. Pró­buje je pod­wi­nąć, jed­nak krew i wil­gotna po­goda spra­wiły, że ma­te­riał się skur­czył i za nic nie chce się ru­szyć. Od­dy­cham głę­boko, bo ból prze­szywa moją nogę i pro­mie­niuje aż do bio­dra.

– Dżinsy to nie był naj­lep­szy po­mysł na dzi­siaj – mówi.

– To się stało wczo­raj.

– Zdej­mij je.

– Nie po­wi­nie­neś za­brać mnie naj­pierw na ja­kąś ko­la­cję? – py­tam.

Nie spo­dzie­wa­łem się, że będę w sta­nie za­żar­to­wać, ale jest już za późno, żeby ugryźć się w ję­zyk. Palą mnie po­liczki, ale za­kło­po­ta­nie trwa tylko przez chwilę, bo w końcu na jego twa­rzy po­ja­wia się peł­no­prawny uśmie­szek.

Roz­pi­nam pa­sek, opusz­czam spodnie do ko­lan i naj­pierw wyj­muję z no­gawki lewą nogę. Po­maga mi z prawą, na­cią­ga­jąc ra­zem ze mną dżins w prze­ciw­nych kie­run­kach, żeby ma­te­riał nie tarł o ranę.

– Chry­ste! – Na wi­dok mo­jej łydki otwiera sze­roko oczy. Ja też wi­dzę ją po raz pierw­szy nie­za­krytą spodniami, co wy­wo­łuje mocny skurcz żo­łądka. Go­spo­darz wy­biega z po­koju i kie­ruje się do kuchni, a ja nie mogę ode­rwać wzroku od rany. Nie mogę od­dy­chać. Ze stra­chu mro­wią mnie dło­nie i zdrowa noga.

Jest go­rzej niż się spo­dzie­wa­łem.

Moja noga wy­gląda jak su­rowe mie­lone. Tył łydki, od ko­lana aż do ran od szczęk po­trza­sku, jest opuch­nięty i ma barwę pięk­nego od­cie­nia fio­letu. Lewa noga jest brudna, ale przy­naj­mniej dwa razy węż­sza od pra­wej.

Chło­pak wraca z nie­wielką szklaną fiolką i bu­te­leczką z ta­blet­kami w dłoni. W dru­giej ręce trzyma opra­wiony w skórę no­tes, o za­czy­ta­nych i po­żół­kłych kart­kach. Fiolkę i bu­te­leczkę od­sta­wia na bla­cie, obok kła­dzie no­tes. Się­gam po fiolkę; jest zimna i wy­peł­niona ja­kimś prze­zro­czy­stym pły­nem. Na­zwa na ety­kietce to bu­pi­va­ca­ine. Co­kol­wiek by to miało zna­czyć.

– Gdzieś ty to wszystko zdo­był? – py­tam go, się­ga­jąc po bu­te­leczkę z pi­guł­kami.

Koń­cówka -il­lin na ety­kie­cie su­ge­ruje, że to mu­szą być an­ty­bio­tyki. Na­wet w po­sta­po­ka­lip­tycz­nym świe­cie co rusz się oka­zuje, że warto było uwa­żać na bio­lo­gii.

Roz­rywa ste­rylne opa­ko­wa­nie strzy­kawki, za­kłada igłę i na­peł­nia ją pły­nem ze szkla­nej fiolki. Po­tem od­kłada ją na stole, wstaje i wy­cho­dzi do kuchni.

– Nie je­steś uczu­lony na pe­ni­cy­linę ani żadne an­ty­bio­tyki, prawda? – woła.

Sły­szę do­bie­ga­jący stam­tąd gul­got wody na­peł­nia­ją­cej szklankę.

– Nie są­dzę. Jak mógł­bym to spraw­dzić? – py­tam.

Wraca do po­koju, po­daje mi szklankę i dwie ta­bletki.

– Po­łknij je i się prze­ko­namy.

– To mnie nie za­bije, prawda?

– Nie. Pod wa­run­kiem, że nie je­steś uczu­lony. Bo wtedy ra­czej tak.

Stary, świetny spo­sób na roz­mowę z pa­cjen­tem.

Prze­suwa wzrok na moją nogę.

– Ale po­wie­dzia­łeś, że to się stało wczo­raj, więc je­śli ich nie weź­miesz, za­ka­że­nie i tak cię za­bije. I to bę­dzie znacz­nie bar­dziej bo­lało.

No fakt, chło­pak ma ra­cję. Je­śli już wdało się za­ka­że­nie i nic z tym nie zro­bię, i tak je­stem tru­pem. Czy mam ja­kiś wy­bór? W su­mie mógł­bym za­ry­zy­ko­wać i spró­bo­wać bez... cho­ciaż do­tych­czas za­wsze cienko wy­cho­dzi­łem na ry­zyku. A am­pu­ta­cja bez środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych – do­bra, na coś ta­kiego na­wet ja nie za­słu­ży­łem. Prze­ły­kam ta­bletki, po­pi­ja­jąc je wodą.

Chło­pak sięga po strzy­kawkę z przej­rzy­stym pły­nem z fiolki.

– A to na co jest? – py­tam, wciąż zde­ner­wo­wany. Każdy czułby się nie­swojo, bio­rąc ja­kieś pi­gułki i za­strzyki od nie­zna­jo­mego, któ­rego do­piero co spo­tkał w le­sie.

– Prze­ko­nasz się. – I za­nim zdążę za­pro­te­sto­wać, wbija mi igłę w nogę. Krzy­czę z bólu. Wtedy on wyj­muje ostrze i wbija nieco po­ni­żej.

– Co ty wy­pra­wiasz? – wrzesz­czę.

– Wy­trzy­maj, jesz­cze tylko tro­chę. – I przy­ci­ska­jąc mi nogę tuż po­wy­żej ko­lana, robi mi jesz­cze kil­ka­na­ście ta­kich za­strzy­ków. Łzy ciekną mi po twa­rzy i szumi mi w uszach. Prze­kli­nam i krzy­czę, do­póki nie prze­staje.

Po ostat­nim wkłu­ciu wstaje i wy­nosi zu­żytą strzy­kawkę oraz fiolkę do kuchni. Pie­kący ból w no­dze za­czyna po­woli słab­nąć, ale pa­mięć o nim nie po­zwala mi się jesz­cze cie­szyć. Sły­szę gwizd czaj­nika z go­tu­jącą się wodą, więc spo­glą­dam w stronę drzwi, choć przez łzy nie­wiele wi­dzę.

Po chwili nie­zna­jomy wraca z ce­ra­miczną mi­ską. Idzie po­woli i ostroż­nie sta­wia ją na stole.

– Masz tu­taj ku­chenkę? Se­rio? – py­tam.

– Póź­niej ci po­każę. Jak twoja noga? Jak się czu­jesz?

Jest zdrę­twiała. Ból nie­mal cał­ko­wi­cie ustą­pił. Mój mózg po­woli prze­sta­wia się na pa­chę, któ­rej rany po­wstały przez ob­tar­cia o nie­wy­godną kulę.

– Na­wet nie­źle – po­ta­kuję.

– Nie użył­bym słowa nie­źle. – Kręci głową, od­suwa krze­sło i siada, po czym bie­rze na ko­lana skrzynkę z ap­teczką. – Ale przy­naj­mniej nie bę­dziesz mu­siał za­gry­zać ka­wałka drewna, kiedy będę cię zszy­wał.

Wyj­muje na stół za­sob­nik z igłami i czarną ni­cią, a na ko­niec sięga po bu­te­leczkę z al­ko­ho­lem do od­ka­ża­nia. W go­rą­cej wo­dzie za­nu­rza ręcz­ni­czek, wy­ci­ska go, ści­ska­jąc na prze­mian obiema rę­koma, od­kłada go na blat i w mil­cze­niu czeka.

– Cią­gle go­rący – mówi, spo­glą­da­jąc na mnie.

– Je­steś ja­kimś le­ka­rzem, czy co?

Uśmie­cha się, ale ze smut­kiem; da­leko mu do ra­do­ści tego chłopca ze zdję­cia na ścia­nie.

– Wy­bacz. – Wy­ciąga do mnie dłoń za­czer­wie­nioną od go­rą­cej wody. – Je­stem Ja­mi­son.

– An­drew. Miło po­znać. – Ści­skam po­daną rękę. Jest cie­pła i wy­wo­łuje we mnie za­zdrość, bo czuję się, jak­bym już ni­gdy nie miał otrzą­snąć się z zimna, które prze­szło mnie do szpiku ko­ści. Chwilę póź­niej Ja­mi­son cofa dłoń, wy­lewa na nią kilka kro­pel al­ko­holu i wciera w skórę.

Po­tem sięga po go­rący ręcz­nik i czy­ści oko­lice rany. Drżę, bo spo­dzie­wam się bólu, ale nic nie czuję.

Przy­glą­da­jąc się jego pracy, czuję głę­boką wdzięcz­ność, że po­dał mi śro­dek prze­ciw­bó­lowy. Biały ręcz­nik szybko zmie­nia barwę na brą­zo­wo­czer­woną, ale pa­trząc, jak oczysz­cza oko­lice rany, nie mam wra­że­nia, że coś jest nie tak. Okay, może wy­gląda to obrzy­dli­wie, ale nie prze­ra­ża­jąco.

– Po­wiesz mi, co to było? Pies cię po­gryzł? – pyta.

– Nie. – Kręcę głową i wzdy­cham ciężko. – To była cho­lerna pu­łapka na niedź­wie­dzie. Taki wielki po­trzask.

Ja­mi­son prze­rywa, żeby na mnie spoj­rzeć, po czym wraca do pracy.

– Nie mó­wisz se­rio.

– Słowo, że tak.

Uśmie­cha się pod no­sem.

– Śro­dek apo­ka­lipsy, a to­bie ja­kimś cu­dem udało się na­dep­nąć na od­cisk Wi­lu­siowi E. Ko­jo­towi z tej kre­skówki.

– Ja nie żar­tuję. – Wzdy­cham z tru­dem. – Nie mia­łem na­wet po­ję­cia, że lu­dzie w ogóle ko­rzy­stają z ta­kich rze­czy. Mogę się za­ło­żyć, że ktoś usta­wił tę pu­łapkę jesz­cze przed wi­ru­sem, ale tak na po­waż­nie, co mu­siał mieć w gło­wie czło­wiek ko­rzy­sta­jący z po­trza­sków na niedź­wie­dzie?

– Jak to się stało, że szczęki nie ob­cięły ci nogi? – pyta, przy­glą­da­jąc się ra­nom.

– Łut szczę­ścia? – Wzru­szam ra­mio­nami. – Nie za­trza­snęły się do końca.

Wciąż nie mogę po­jąć, jak ga­łąź wy­lą­do­wała mię­dzy nimi i za­blo­ko­wała me­cha­nizm. Ja le­d­wie mu­sną­łem go nogą i to wy­star­czyło.

Ja­mi­son na­wleka igłę. Od­każa ją al­ko­ho­lem i zbliża do pierw­szej z ran na mo­jej no­dze.

– Czu­jesz co­kol­wiek? – pyta.

Po­trzą­sam głową, na co on prze­bija skórę i prze­ciąga przez nią nić. Sam wi­dok wy­star­cza, bym się cały spiął, ale rze­czy­wi­ście nic mnie nie boli.

– To nie bę­dzie ar­cy­dzieło ha­ftu, bo igła jest dość tępa – tłu­ma­czy, nie od­ry­wa­jąc wzroku od mo­jej nogi. – Ale przy­naj­mniej po­winno po­móc w szyb­szym go­je­niu.

Przy­glą­dam się, jak za­ciąga szwy w miej­scu, gdzie mam prze­ciętą skórę.

– Tak po­waż­nie, to skąd wiesz, jak to się robi? By­łeś na ja­kichś kur­sach dla ra­tow­ni­ków? No wiesz, przed wi­ru­sem? – Może jest star­szy, niż wy­gląda?

– Nie. – Kręci głową. – Matka na­uczyła mnie, jak przy­szyć gu­zik do ko­szuli albo na­pra­wić roz­pruty szew. W grun­cie rze­czy to to samo, prawda?

Spo­glą­dam na zdję­cie na ścia­nie. Ką­tem oka wi­dzę, że Ja­mi­son unosi głowę i po­dąża za moim wzro­kiem, a po­tem na po­wrót sku­pia się na pracy. Nie drążę te­matu, skoro sam nie chce mó­wić.

– Dla­czego nie zde­cy­do­wa­łeś się mnie za­strze­lić? – py­tam w końcu, kiedy koń­czy zszy­wa­nie trze­ciej z sze­ściu ran na mo­jej no­dze. Jak to moż­liwe, że jest tak do­bry, skoro ża­den z nas, po­zo­sta­łych oca­la­łych, nie jest taki jak on?

Wzdy­cha głę­boko.

– My­ślę, że... sam nie wiem. – Po­trząsa głową. – Pew­nie dla­tego, że je­stem zbyt głupi, żeby wie­dzieć, kiedy po­wi­nie­nem być ostrożny.

– Je­śli to twoim zda­niem głu­pota, to zna­czy, że je­stem z pół­tora razu głup­szy od cie­bie.

– To już prze­cież usta­li­li­śmy, kiedy po­wie­dzia­łeś, że wdep­ną­łeś w po­trzask na niedź­wie­dzie.

Wy­bu­cham śmie­chem, chyba po raz pierw­szy od kilku mie­sięcy. Nie chyba, tylko na pewno.

Za­wią­zuje ostatni szew i ściera krew ze skóry. Na ko­niec wrzuca brudny ręcz­nik do mi­ski z go­rącą wodą i po­daje mi rękę.

– My­ślisz, że dasz radę przejść ka­wa­łek? Je­śli chcesz, mo­żesz wziąć prysz­nic.

Wpa­truję się w niego z nie­do­wie­rza­niem.

– Prysz­nic?

– Tak. Mamy... mam wodę ze studni.

Oczy­wi­ście na­tych­miast zwra­cam uwagę na to, jak się po­pra­wił, i wiem już, że mieszka tu sam.

– Czy­sta woda i prąd?

– W do­datku mam jesz­cze boj­ler elek­tryczny, który pod­grzewa wodę.

Czuję tak wielką eks­cy­ta­cję, że kręci mi się w gło­wie. To miej­sce jest fan­ta­styczne! Przez se­kundę za­sta­na­wiam się, czy mógł­bym mu je ode­brać. Czy po tym, jak po­zo­sta­wił mnie przy ży­ciu i udzie­lił po­mocy, mógł­bym po­su­nąć się do tego, żeby je prze­jąć? Jedna krótka se­kunda ta­kich my­śli i z obrzy­dze­nia robi mi się nie­do­brze.

– Hej, wszystko w po­rządku? – pyta Ja­mi­son.

– Tak. I zde­cy­do­wa­nie tak, chciał­bym wziąć prysz­nic. – Tylko prysz­nic. Po­tem odejdę.

Pro­stuję nogę, wy­cią­gam ją przed sie­bie i opie­ram po­woli piętę na pod­ło­dze. W miarę jak prze­no­szę na nią cię­żar ciała, czuję co­raz więk­szy ból, jed­nak nie jest nie do wy­trzy­ma­nia.

Tyci więk­sze ob­cią­że­nie. Tyci wię­cej bólu.

Jesz­cze tro­chę... i... nie­wiele wię­cej bólu. To chyba do­brze, prawda?

Prze­no­szę całą wagę ciała na uszko­dzoną nogę i po­peł­niam w ten spo­sób drugi naj­więk­szy błąd w ży­ciu.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: